Jerzy Kaczyński „Doktor Bogdan”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Kaczyński, urodziłem się 4 września 1916 roku, bardzo dawno... W Warszawie skończyłem gimnazjum imienia Staszica. Oczywiście byłem w drużynie harcerskiej. Byłem Harcerzem Orlim. Do czasu matury pełniłem funkcje zastępowego drużyny. Maturę zrobiłem w 1935 roku. Później zdałem egzamin konkursowy do Szkoły Podchorążych Sanitarnych w Warszawie. Z pięciuset zdających przyjęto nas trzydziestu. Do tej grupy doszło jeszcze dwóch kolegów poza konkursem, starszy syn generała Sosabowskiego i jego przyjaciel z gimnazjum Mickiewicza. W czasie pobytu w Podchorążówce zaprzyjaźniłem się właśnie ze Staszkiem Sosabowskim. Na kursie rekruckim dostałem trochę, że tak powiem, w skórę, bo w ciągu sześciu tygodni chciano z nas zrobić wyszkolonych żołnierzy. A to nie było takie proste. Dostawaliśmy niewąskie cięgi od oficerów i podoficerów. Studiowałem też na wydziale medycznym Uniwersytetu Warszawskiego, wtenczas imienia Józefa Piłsudskiego. Ze Staszkiem przechodziliśmy z roku na rok właściwie bez kłopotów. Mieszkaliśmy w trzyosobowym pokoju, co było pewnym wyróżnieniem, bo inne sale były znacznie większe. Staszek miał tylko jedno oko, stąd były trudności z przyjęciem go do szkoły, ale ponieważ jego tata był wówczas pułkownikiem, dowódcą 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”, więc syn został przyjęty. Protekcja była zawsze, nie tylko teraz. Ale Staszek w pełni zasługiwał na miejsce w tej szkole.

I tak dotrwaliśmy do września 1939 roku, kiedy zresztą razem ze Staszkiem przeszedłem na piąty rok studiów.

Obaj byliśmy w stopniu sierżanta – starszy sierżant podchorąży i z takimi stopniami przydzielono nas do akcji bojowej, do wojny. Byliśmy komendantami pociągów sanitarnych. Dojechałem do Lublina, ale mój pociąg w międzyczasie został rozwalony, tak że nie miałem czym dowodzić. Przyłączyłem się do jakichś innych oddziałów i udaliśmy się na Wschód, tak jak zresztą wszyscy. Oczywiście w tym czasie miałem trochę przygód. Pod Zamościem dostałem się do niewoli właściwie ostatniego września, niestety w ręce Sowietów – mówię „niestety”, bo chociaż Niemcy nie byli znowu tacy dla nas mili, to Sowieci... Leżeliśmy okopani wtenczas pod Zamościem, mieliśmy się nie poddawać. Byłem w obsłudze karabinu maszynowego. Któregoś dnia rano przyjechali nasi oficerowie z jakimś Sowietem i później dostaliśmy rozkaz, że poddajemy się. Rozkaz to rozkaz. I popędzili nas do niewoli. Szedłem w takiej dużej kolumnie oficerów, żołnierzy. W międzyczasie spotkałem kolegę Romka, jeszcze ze szkoły. Romek odsługiwał wojnę w kawalerii. Kawaleria to było takie fasonowe wojsko, jak najbardziej. Patrzę, a tu idzie jakiś taki dziad, w tak zwanych walonkach do kolan. Mówię: „Romek, jak ty wyglądasz?”. A on: „A ty z tymi pagonami? Zdejmuj pagony, szybciej!”. No i razem uciekliśmy w Zamościu. Myśmy wskoczyli w jakąś boczną uliczkę, a cały ten transport poszedł na Katyń. Znałem tych ludzi, było wśród nich paru lekarzy, których znałem ze studiów. Oni wszyscy zginęli w Katyniu. Ale nam się udało. To znaczy mnie się udało, żyję do dzisiaj ale Romkowi niestety nie, bo zginął z kolei w Oświęcimiu. Ciągle mnie łapali, ponieważ byłem w mundurze. Z Romkiem chcieliśmy się przedostać do majątku jego rodziny, ale co chwila nas łapali Rosjanie, bo nie mieliśmy kiedy zdjąć tych mundurów. Wylądowaliśmy w jakimś dużym więzieniu, gdzie podoficer sowiecki, który mnie rewidował, wypytywał i oglądał zawartość mojego chlebaka. Miałem tam wodę kolońską, pastę do zębów. Zobaczył to wszystko i pyta: „Co to jest?”. Zubnaja pasta. I tu padło brzydkie słowo. „A to?”. „A, maszynka do golenia”. – część maszynki miałem w kieszeni, a druga część była w tym chlebaku – wziął i schował czym prędzej do kieszeni. To są takie śmiesznostki, bo to wojsko sowieckie wyglądało beznadziejnie. W przeddzień poddania się, jak myłem się przy studni, wpadli Ukraińcy. Działo się to za Zamościem, koło Kowla. Ukraińcy popatrzyli na nas i mówią: „Takie wojsko, a poddajecie się takim łachmytom?!”, bo Sowieci karabiny mieli na sznurkach, a kobiety w służbie wojskowej kupowały koszule nocne w naszych sklepach i w tych rzeczach chodziły, to był ich wyjściowy strój. Wsadzili mnie w końcu do pociągu i wieźli znowu na Wschód. Za Boga nie chciałem się dostać do Rosji, więc postanowiliśmy z tym moim przyjacielem się urwać. W wagonie byliśmy razem z szeregowcami, bo podaliśmy siebie jako szeregowców. Tylko tak mieliśmy szansę przeżyć. Doszliśmy do porozumienia z konwojentem naszego wagonu, żeby nas wypuścił. On się tak niby bronił, ale jakoś przekupiliśmy go, dostał parę złotych. To było chyba w Równym. Bieda była, a myśmy od nich nie dostawali w ogóle jedzenia. Trzymali nas zamkniętych w tych wagonach bydlęcych, ale sami też nie mieli co jeść. Kiedy więc konwojenci i dowódca konwoju poszli szukać jedzenia, to zostali tylko strażnicy. Wtedy ten „nasz” otworzył drzwi i mówi: „Wychodźcie!”. We dwóch wyskoczyliśmy, a za nami jeszcze kilku. Tamtych zawrócił, a zostawił tylko nas dwóch. Głupi był, bo tamci mogli wszystko przecież powiedzieć. Ale jak tu uciekać z tych torów, skoro staliśmy na stacji kolejowej, gdzie ciągle chodziły patrole sowieckie, jeździły pociągi, transporty? On mówi: „Jak nie chcecie iść, to z powrotem!”. „O, z powrotem to my nie!”. I wyszliśmy. Wskoczyliśmy na jakiś transport towarowy, w nadziei, że jak ruszy, to chociaż wyjedziemy z tej stacji, bo tak chodzić po tych torach było niemożliwością. Wszędzie kręciły się patrole. Siedzimy i słyszymy, że idzie jakiś patrol, zaglądają do wagonów. Myślimy: „No, nie dobrze…”. Ale w międzyczasie pociąg ruszył. Udało się. Odjechaliśmy ze stacji i wyskoczyliśmy z pociągu. A dalej, to już były inne przygody.

Wylądowałem w Łucku, ale już w cywilnym ubraniu. Pamiętam też, jak w sklepie kupowałem cyklistówkę, sklepikarzem był Żyd, coś do niego ostro powiedziałem, a on odpowiedział: „Sza, teraz nie Polska!”. Ale to różnie bywało. W Zamościu miałem taką odwrotną przygodę. Byliśmy głodni jak diabli z tym moim przyjacielem, a jeszcze w mundurach. Pytaliśmy się ludzi, gdzie można kupić coś do jedzenia. Jakiś młody Żyd, w jarmułce, z bródką, powiedział do mnie: „To ja coś dam”. I zaprosił nas do siebie, poczęstował normalnym obiadem. Pamiętam, że spirytus pili z takich małych kieliszeczków, poczęstował nas tym. Po obiedzie podziękowaliśmy, no i serdecznie żeśmy się pożegnali. Różne było podejście, chociaż przeważnie Żydzi byli z czerwonymi opaskami i służyli milicji, która pomagała wówczas Sowietom. Jakiś czas siedziałem we Lwowie i stamtąd chciałem przejść do Rumunii. Wyrobiliśmy sobie przepustki, w ambasadzie rumuńskiej, ale oczywiście ważne tylko na ich terenie, po [niezrozumiałe] tępione. Do tej przepustki musiałem zrobić sobie dwie fotografie; jedna była na przepustce, ale druga była niepotrzebna. Dostałem tę przepustkę z konsulatu, no i jadę na granicę, wtenczas jechałem sam, bez nikogo znajomego. Gdzieś przy samej granicy wygruzili nas z tego całego autobusu Sowieci i zaprowadzili na posterunek. Takich jak ja amatorów zebrali kilkudziesięciu. Dowódcą tego posterunku był jeden lejtnant, z kaburą nisko na biodrze, dość dobrze się prezentujący. Pyta: „Macie przepustki?”. Więc ja swoją czym prędzej wyjąłem i wsunąłem pod szafę, o którą stałem oparty, żeby nie znaleźli. Bo jakby znaleźli, to od razu byłoby wiadomo, kto i co i mógłbym źle skończyć na miejscu. Ale i tak z tego całego tłumu wybrał właśnie mnie i pyta: Ty kto takoj? Mówię, że student medycyny. No i ty pułkownik. Odezwały się głosy: „On za młody na pułkownika”. „A u was i pułkownicy młodzi. Zrewidować go!” – odparł. Rewizja wyglądała tak, że rozebrali mnie do naga i ponieważ znaleźli tę moją zapasową fotografię to myśleli, że jeszcze muszę mieć i przepustkę. Cięli mi chleb, pocięli mydło na kawałki, wszystko, zaglądali we wszystkie szczeliny ciała. Nie znaleźli, bo przepustka leżała pod szafą. Kazali się ubrać z powrotem i prowadzą tego lejtnanta. Mówią: „Ten taki, owaki, charaszo striatił. Nie możemy znaleźć”. Pyta mnie, gdzie schowałem. Odpowiedziałem: „Jak nie znaleźliście, to znaczy, że nie mam”. Popatrzył tylko na mnie groźnym wzrokiem „Ot, mołodiec, charaszo [niezrozumiałe] – znaczy dobrze schował – puścić go wolno”. Dali mi przepustkę i mnie jednego z tego towarzystwa wypuścili. Wartownicy na bramce powiedzieli mi, że mam szczęście. Rzeczywiście miałem szczęście. Wróciłem do Lwowa i postanowiłem wracać już na strefę niemiecką. Myślę sobie: „Lepsze to, niż tutaj”. Bo tutaj z Sowietami było strasznie. No więc z kolegą, który później zginął w Warszawie, szliśmy na granicę. Granica była na Bugu jeszcze wtenczas no i tereny ukraińskie, same ukraińskie. Ja na szczęście trochę mówiłem po rosyjsku, tak, że jakoś się z nimi dogadywałem. I tak posyłali jedni do drugich. W ten sposób doszedłem prawie do samej granicy. Trafiłem na jednego młodego Ukraińca i w rozmowie wyszło, że uciekamy od Sowietów, bo chcemy się dostać do Niemców. Ponieważ Ukraińcy sympatyzowali z Niemcami, to ten młody zgodził się przeprowadzić nas przez granicę. Poczęstował nas jeszcze kluskami ze skwarkami, do dziś tego nie zapomnę, i przeprowadził nas przez granicę na stronę niemiecką. Stamtąd znowu dostaliśmy się do Zamościa, gdzie jakimś cudem wepchnęliśmy się do pociągu i dojechaliśmy pod Warszawę. Ale tam wyskoczyliśmy, bo baliśmy się, że na dworcu będą rewidować. Nie pozostało nam nic innego, jak dojść do Warszawy na piechotę. W Warszawie dowiedziałem się, że moja rodzina na szczęście jest cała i zdrowa. Moi rodzice wciąż mieszkali na Filtrowej, to była dobra niespodzianka. No i tu się już zaczęła okupacja.

  • Czy mógłby Pan opowiedzieć o swojej rodzinie, bo często się mówi, że rodzina miała duży wpływ na postawę wobec[walki]?


Oczywiście, z rodzicami miałem kontakt, mieszkali w Warszawie. Ojciec był naczelnikiem wydziału w Izbie Skarbowej na Lindleya. Ja byłem w Podchorążówce na Górnośląskiej, więc jak miałem wolne, to przylatywałem do nich, żeby coś zjeść, bo człowiek był stale głodny. Trochę się zajmowałem też sportem, w Szkole Podchorążych wiosłowałem w reprezentacyjnej ósemce wioślarskiej, trochę też pływałem.

Oczywiście prędko związałem się z Tajną Armią Polską, była to organizacja wojskowa generała Tokarzewskiego. Później Tokarzewski wyjechał do Lwowa i tam się dostał w ręce Sowieckie, tak że organizacja właściwie upadła. Za jakiś czas dostałem się do NSZ-u, ale niestety nie odpowiadało mi ani to towarzystwo, ani to, co oni robili. Tak że czym prędzej przeniosłem się do ZWZ. Zresztą wszyscy moi koledzy, czy wojsko, głównie było w ZWZ. ZWZ to później Armia Krajowa. W 1943 roku na wiosnę dostałem propozycję wstąpienia do „Kedywu”, do Oddziałów Dyspozycyjnych Komendy Głównej Armii Krajowej, do sanitariatu. Ja i trzech kolegów dostaliśmy się do tych oddziałów „Kedywu”. Znaczy „Zośka”, „Parasol”, to były nasze przydziały, bo ja miałem przydział do „Osy-Kosy”, która niestety uległa zniszczeniu w kościele świętego Aleksandra. Chłopaki byli na ślubie, a Niemcy otoczyli kościół i wygarnęli ich wszystkich. Oczywiście głupotą było kompletną, że wszyscy poszli w jednym czasie. Reszta miała odbijać Pawiak, ale zginęli na Cmentarzu Powązkowskim, Niemcy wystrzelali ich wszystkich, w czasie walki oczywiście. I w tym czasie zastrzelili mojego znajomego, „Oliga”. Był to niezwykle dzielny chłopak, narzeczony mojej kuzynki Marysi Wojnicz. A Marysię wspominam dlatego, że pracowała w administracji miejskiej i robiła lewe papiery. Dzięki niej miałem dwie kennkarty, jedną dobrą i jedną fałszywą, ale prawdziwą.Brałem udział w szeregu akcji, byłem przydzielony do akcji do „Zośki”, „Parasola”, nawet dwa dni przed akcją na generała Kutscherę, byłem przydzielony do nich jako lekarz. Pamiętam, stałem na Placu Teatralnym i czekałem. Podjechali do mnie i powiedzieli: „Nie ma akcji, odwołana”. Parę dni później z akcji z rannymi jechał mój kolega z podchorążówki doktor Dworak. Opiekował się rannymi, bo tam były ciężkie straty. Po pozostawieniu rannych w szpitalu, dwóch żołnierzy (z tej akcji) wracało samochodem na drugą stronę Wisły. Niestety Niemcy zablokowali most i po krótkiej walce nasi żołnierze usiłując się ratować skoczyli do Wisły. I tam Niemcy ich zastrzelili.

Miałem szczęście, bo gdybym ja był tam, to po zostawieniu tych rannych w szpitalu pewnie wracał bym tym samochodem, ponieważ też mieszkałem po drugiej stronie Wisły. Tak więc to była kwestia szczęścia. Kiedyś, jak mieszkałem z rodzicami, Niemcy otoczyli całą dzielnicę i wygarniali z mieszkań. Pracowałem wówczas w szpitalu Dzieciątka Jezus i miałem takie zaświadczenie lekarskie, że pracuję jako lekarz. Patrzyłem przez okno i myślę: „Wychodzę”. Matka, przerażona mówi: „Nie wychodź!”. „Idę, bo to nie ma sensu, stąd jak mnie wezmą, to koniec”. I wyszedłem. W bramie stał esesman, który akurat popijał sobie kawkę. I tak stoi z tą kawą przy buzi, popatrzyłem na niego i poszedłem w stronę Filtrów. Wyskoczył za mną: Halt, halt! Hände hoch!, więc zacząłem mówić: Ich arbeite im Krankenhaus, ich bin Arzt i tak dalej. A on: Gehen Sie! i puścił mnie. Szczęśliwy przypadek, z całego domu wygarnęli wszystkich młodych mężczyzn i posłali ich na Oświęcim. To była jedna z takich przygód, które mogą świadczyć o tym, że miałem szczęście. Za drugim razem, jak mnie wygarnęli, to znalazłem się na Pawiaku. Też z kilkudziesięcioma ludźmi oczywiście. Ustawili nas w dwuszereg, fatalna sytuacja, koniec zabawy. Dwa miejsca obok stał jakiś typ, skądś go znałem, z jakiejś organizacji. Wyjął jakieś papiery z kieszeni, widocznie coś miał przy sobie, zmiął i wyrzucił do tyłu, akurat za mnie. Myślę sobie: „Cholera jasna, ja wpadnę. Ale przecież nie będę mówił”. Zobaczył to pilnujący nas feldfebel, esesman. Podskoczył do niego, dał mu dwa razy w twarz, papierek zabrał, ale podszedł do mnie. „Kto ty jesteś?”. Ich arbeite wie ein Arzt i daję mu zaświadczenie szpitalne. Przeczytał, poszedł do Oberleutnanta, też taki piękny chłopak, esesman, i coś mu tłumaczy. Myślę: „Dobrze, albo źle, nie wiadomo”. Ale za chwilę Oberleutnant podchodzi do mnie: Sind Sie Arzt? – Ja, ich arbeite wie ein Arzt in Krankenhaus. Postawili mnie z boku, za chwilę doszło jeszcze dwóch inżynierów, starszych ludzi, którzy pracowali dla firmy niemieckiej. Wypuścili tylko mnie, jednego młodego z tej grupy kilkudziesięciu ludzi i tych dwóch inżynierów. Musiałem się bardzo spieszyć, bo zbliżała się godzina policyjna. Kwestia losu... Tamci wszyscy też wylądowali w Oświęcimiu.

Brałem też udział w akcji na „Panienkę”. Na Dworcu Zachodnim była taka komenda sokistów niemieckich, którzy straszliwie traktowali Polaków, bili, zabijali i tak dalej. Jeden z nich, niejaki Schmidt, nazywany z powodu urody panieńskiej „Panienką”, miał wyrok śmierci od naszych sądów podziemnych. Raz na niego polowali, nie udało się, drugi raz akcja była udana, brałem udział w tej akcji z bronią oczywiście. Akcja była piękna, dwóch z naszych: „Kolumb” i Janek Barszczewski byli przebrani w niemieckie mundury i prowadzili trzeciego, który to niby kradł węgiel. Jak przyszli do wartowni, to wartownik ich wpuścił, bo powiedzieli, że prowadzą złapanego bandytę polskiego. No i jak weszli, to już było wiadomo. Reszta dostała się przez siatkę, przecięli ją i weszli do wartowni od tyłu. Wystrzelaliśmy tam siedmiu Niemców. Przykro mi bardzo, ale niestety takie były czasy. Jeden Niemiec ocalał, bo nasz dowodzący tą akcją na swoje nieszczęście ocalił go. Ten Niemiec błagał go, tłumaczył mu, że jest ojcem rodziny, że ma dzieci i tak dalej. Więc się nasz dowodzący ulitował nad nim. W podzięce za to, ten Niemiec później go rozpoznał na ulicy i wskazał go żandarmom, no i poszło... Tak to było, nie można było okazywać litości, jak się później okazało. Mieszkał na Żoliborzu, miał na imię Kazik. W książce jest z resztą jego zdjęcie.Brałem też udział w takiej akcji na Spisa. Tam wzięliśmy parę ciężarowych samochodów leków, w międzyczasie, to było w Tarchominie. Niektórzy byli w mundurach niemieckich, udawaliśmy Niemców, ale pan Spis włączył alarm i zaczęły wyć syreny na dachu fabryki. No i teraz wahanie: „Uciekamy czy czekamy, co dalej robimy? Zostajemy”. Wyszedłem na kolejną zmianę, na obstawianie ulicy wylotowej. Jak będą jechali Niemcy, będziemy ich zatrzymywać, oczywiście przy użyciu granatów i pistoletów maszynowych. I tak żeśmy sobie czekali. W międzyczasie szedł jakiś chłopak, którego zatrzymałem, zaprowadziłem z powrotem na wartownię i tam doczekaliśmy świtu. Mieliśmy dwa ciężarowe samochody i jeden osobowy. Osobowym jechali nasi, przebrani za Niemców. Jeden był za oficera niemieckiego SS, a drugi w normalnym mundurze. Jeden z kierowców ciężarówki też był w mundurze niemieckim. Jechaliśmy okrężną drogą przez Legionowo, bo baliśmy się, że mogą nas gonić. Jechałem z tyłu na ciężarówce jako obstawa razem ze Staszkiem „Machabeuszem”. Jak dojechaliśmy do Legionowa, to na jednej z tych ulic zatrzymała się kolumna, jeszcze nie wiedziałem, o co chodzi. Patrzę, a ten nasz osobowy, który jechał z tyłu jako eskorta, zasuwa do przodu. Wychylam się, patrzę, stało chyba z dziesięciu żandarmów. Szli na jakąś zmianę wart. Ja mówię tylko do Staszka: „Staszek zobacz, co mamy za zabawę?!”. No więc, szykujemy się do strzelaniny. Ale na szczęście nie zatrzymali nas, nasze samochody ruszyły, pojechaliśmy. Dojechaliśmy do Warszawy i na ulicy Miedzianej weszliśmy do jakiejś składnicy. Tam czekali na nas robotnicy, którzy wyładowywali cały towar. Popatrzyli na nas, zobaczyli broń i mówią: „To wy jesteście od lepszej roboty”. Takie były przygody.Brałem też udział w akcji na Dürnfelda, zresztą nieudanej, bo ocalał. Dürnfeld był wówczas dyrektorem Tramwajów Miejskich. Miał szczęście, bo dwukrotnie był na niego zamach i za każdym razem wyszedł cało. Tym razem zabity został kierowca i jego adiutant, a on sam wyskoczył z samochodu i uciekł do bramy. Więc nasi musieli się wycofać. Też miał szczęście, tak jak ja... Innych akcji nie ma co wspominać, były i pociągi nie pociągi... było ich sporo.

;

 

  • Czy pracował Pan też jako żołnierz, nie tylko jako lekarz?


Byłem przydzielony do sanitariatu przy „Kedywie”, przydzielano nas do akcji jako lekarzy. Myśmy przeważnie mieli opatrunki i broń też. Braliśmy udział normalnie w akcji, wiedzieliśmy, że jak będzie potrzeba, to zakładamy opatrunek, jeśli jeszcze będzie potrzebny, a jak było trzeba, to walczyliśmy. Kiedyś pamiętam taką „zabawną” historię. Po akcji na Stamma w Alei Szucha nasz samochód był straszliwie ostrzelany. Był jeden zabity i ranni. Mój kolega, doktor, czekał na nich na Koszykowej, jak wsiadł do tego samochodu, zanim ich opatrzył i wysiadł, to cały się zakrwawił. Wysiadł, a jakaś przekupka powiedziała do niego: „Niech pan zasłoni te spodnie zakrwawione”. Samochód oczywiście został, bo nie nadawał się do dalszej jazdy.

 

Jeśli chodzi o Powstanie, to dostałem przydział do „Kedywu”, do okręgu Warszawa i do grupy Stasinka, który był moim kolegą i przyjacielem. Pierwszego dnia Powstania zdobywaliśmy magazyny na Stawkach i szkołę. Przedtem żeśmy się zgromadzili w collamcie (urzędzie celnym) na Inflanckiej, a Stasinek z paroma jeszcze ludźmi dojechali ciężarówką z Żoliborza. Niestety, nie przywiózł mojej broni, więc miałem problem. Tłumaczył, że nie mógł się dostać do magazynu, bo Niemcy już tam zaczęli strzelaninę. Ale na szczęście dostałem Visa od jednego z kolegów i poszliśmy zdobywać te magazyny. Po drodze spotkaliśmy dwóch policjantów granatowych, z których jeden miał Visa. No, to ja czym prędzej: „Jedziecie z nami?”. „Nie, my mamy rodziny...”. „No, to dawaj broń”. I zabrałem. Miałem już swojego Visa, więc tamtego oddałem koledze, który z resztą później zginął. No i w ten sposób zdobyliśmy Stawki. Na Stawkach pierwszy mój zabity leutnant SS w drzwiach. I od razu paru naszych było rannych, zakładałem im opatrunki. Jeden, pseudonim „Supełek”, był ciężko ranny w brzuch, reszta była lżej ranna. Jeden miał przestrzał barku, „Kolumb” miał postrzeloną rękę. Pozakładałem im opatrunki, a ten ranny w brzuch niestety nadawał się tylko do szpitala. Była noc i nie wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja gdzie indziej. Widzimy już tylko pożary, które się wtenczas zaczęły. No i siedzimy, czekamy świtu...

W ogóle to mieliśmy wylądować w Komendzie Głównej jako osłona komendy Głównej w Śródmieściu. Rano przyjechał do nas kapitan „Jan”, dowódca „Zośki”, w pełnym mundurze z odznaczeniami. Oznajmił, że na rozkaz „Radosława” mamy jako osłona dołączyć do „Radosława” na ulicę Mireckiego. No więc wszyscy ubraliśmy się w mundury niemieckie, bo tam mieliśmy umundurowania, cekaem, pistolety maszynowe, karabiny. Każdy miał broń krótką plus granaty. No i szliśmy przez Wolę, gdzie ludność była zachwycona, że to Powstanie, że będą wolni. Bili nam brawo. Nie wiedzieli, co ich czeka. Tam dostaliśmy się do „Radosława”, który przywitał nas bardzo sympatycznie, bo Staszka Sosabowskiego znał osobiście, znał i generała.

Tam były dalsze przygody, to znaczy nadjechały dwa czołgi, niemieckie „Pantery”, jeden holował drugiego, myśmy rzucili parę granatów przeciwpancernych, tak że oni władowali się na płot i nie walczyli, poddali się czym prędzej. Były to młode chłopaki z trupimi czaszkami na czapkach. Wyskoczyli z tych czołgów, ręce w górę, pytam: Aus SS? – Nein, wir sind aus..., to był zdaje się korpus pancerny z „Göringa”, też mieli trupie czaszki, ale przyrzekali, że nie są z SS. Na swoje szczęście poszli do niewoli.

Byłem przez jakiś czas na barykadzie – róg Żytniej i Wroniej, tam widziałem tłumy ludzi pędzonych Wolską na rozstrzelanie. Myśmy byli umundurowani w niemieckie panterki. Nasz patrol z tej barykady, po zdjęciu opasek, żeby pomóc podszedł pod samą kolumnę tych ludzi i wołał do nich, żeby szli do nas, że tu jest nasza barykada. „Uciekajcie!” – wołali.

Niestety, żaden z nich się nie ruszył nawet. Nie wiem czy dlatego, że nie wiedzieli, że my jesteśmy Polacy, czy Niemcy, bo te mundury mogły ich peszyć, czy też szli jak barany na rzeź. W każdym razie, cały ten tłum poszedł. Niemcy rozwalili ich później koło szpitala Wolskiego, właściwie w kościele. Zginęło tam wówczas około trzydziestu tysięcy ludzi, zwały trupów, cały szpital był rozstrzelany, razem z profesorami. Na przykład chirurg, profesor Grzybowski, u którego swego czasu zdawałem egzamin z topografii chirurgicznej, został rozstrzelany. Z lekarzy ocalał tam jakimś cudem tylko jeden i niektórzy z chorych. A inni przeważnie zostali rozwaleni na miejscu.

Myśmy byli na tym pograniczu niemiecko-polskim, tu walki były niesłychanie ciężkie. Nasze oddziały stosunkowo, jak na Powstanie, były dobrze uzbrojone. Ale też ta nasza broń była raczej na dywersję, a nie na walkę z regularnymi oddziałami uzbrojonymi w broń maszynową, z czołgami, artylerią, granatnikami i tak dalej. Tak że po ciężkich walkach nasze oddziały „Zośka”, „Parasol”, wycofywały się. Były walki na cmentarzach Powązkowskim, Ewangelickim i Żydowskim. A my tak żeśmy się wycofywali powoli, powoli, aż do ósmego dnia. Zapomniałem o jeszcze jednym szczególe, mianowicie 4 sierpnia mieliśmy zdobywać szkołę na rogu ulic Leszno i Żelaznej, która była zajęta przez żandarmerię niemiecką, zresztą świetnie uzbrojoną w karabiny maszynowe i tak dalej. Część naszego oddziału miała brać udział z innymi. Ja ze Staszkiem Sosabowskim byliśmy na drugim piętrze, w budynku naprzeciwko szkoły, w takim pustym pokoju, wypalonym, bez okien. Staszek chciał koniecznie wyjrzeć i zobaczyć, jak poprowadzić natarcie. Ale nie można było się wychylić, bo Niemcy od razu pruli po oknach z cekaemów, więc postawił na ramie lusterko a sam stał obok i patrzył w lusterko. Poszła seria, oczywiście w to lusterko. Niestety Staszek rykoszetem dostał w nos i był ciężko ranny. Złapałem go, jak leciał na ziemię. A przypominam, miał jedno oko. Nastąpił obrzęk, krew się leje. Pierwsze jego pytanie było: „Jurek, co z okiem?”. Bo ja miałem Pseudonim „Bogdan”, ale Jerzy na imię. Ja odsłoniłem oko, „Oko całe.” – mówię – „Widzisz?”. „Nie, nic nie widzę” i łapie za pistolet. Miał oczywiście Visa. Wyrwałem mu ten pistolet, no i w tym czasie zjawiła się reszta naszych chłopców.

Przenieśli Staszka do szpitala Karola i Marii, gdzie go operowano. Ale niestety, wzroku nie odzyskał. Później operował go doktor Chroboni, był tam też mój kolega, doktor Barcikowski, późniejszy wiceminister zdrowia za PRL-u. Po tej operacji przenieśli Staszka do szpitala Łazarza, niedaleko zresztą. Było tam też kilku naszych rannych. Jego żona, Krysia Dębska, która była pielęgniarką po szkole pielęgniarek, opiekowała się nim tam, aż do momentu, gdy Niemcy otoczyli cały pawilon. Myśmy słyszeli strzelaninę, ja chciałem się koniecznie do nich dostać. Jakoś doszedłem, a jeszcze pod drodze mnie ostrzegali chłopcy z „Parasola”, którzy stali na posterunkach: „Uważaj, bo Niemcy podchodzą, tuż, tuż są”. Ale koniecznie chciałem zobaczyć, co się z innymi dzieje. Dostałem się do tego szpitala. Z początku nie chcieli mnie wpuścić, bo miałem broń, a tam wszyscy konali ze strachu, lecz nic im to nie pomogło. Wiedziałem, że jest ciężka sytuacja, ale nie wiedziałem, czy Niemcy zdobędą szpital, czy nie.

Niestety, ledwo stamtąd wyszedłem, a już się Niemcy dostali do szpitala, wystrzelali wszystkich rannych za wyjątkiem Stasinka

, którego żona, Krysia Dębska, wyprowadziła tylnymi drzwiami i przeprowadziła go, niewidomego, bosego i w samej pidżamie do nas do oddziału. Bez butów, i tak dalej. Ponieważ Niemcy zajęli szpital, to myśmy się wycofali w kierunku Starego Miasta.

 

Niemcy też zajęli z powrotem Stawki, te magazyny, które żeśmy my przedtem zdobyli. Tak że trzeba było je zdobywać z powrotem. To było chyba już 10–11 sierpień, nasz oddział znowu w pierwszym uderzeniu razem z oddziałem „Zośki”, prowadzonym przez pułkownika „Radosława” i kapitana „Niebora” z „Miotły”, szturmował z powrotem te same Stawki. W tym czasie właśnie ogień był piekielny. Było takie pole porośnięte roślinami i świergot pocisków był taki, że nie można było dosłownie podnieść głowy, bo Niemcy ostrzeliwali ogniem zaporowym z karabinów maszynowych i granatników. Ale jakoś musieliśmy się posuwać do przodu. W pewnym momencie padł sygnał, że pułkownik ranny. Podleciałem do pułkownika „Radosława”. Jego brat, „Niebora”, niestety zginął, a pułkownik był ranny, po wybuchu granatnika miał rany nóg i brzucha. Musiałem go wydostać z pierwszej linii. Kawałek drogi go przeniosłem na plecach, ale niestety był ciężki, a ja już nie byłem w poprzedniej formie, tak że po jakiś kilkunastu metrach musiałem go położyć z powrotem. Zrobiłem mu oczywiście opatrunek, dałem mu morfiny, no i na szczęście ogień przeszedł dalej. Nasi zdobyli Stawki z powrotem, obsadzili to całe przejście i nasze patrole sanitarne zaczęły chodzić i zbierać rannych. Zawołałem dwie dziewczyny z noszami, mówiąc, że pułkownik jest tutaj, podbiegły, wzięły go na nosze i do karetki. A ja dołączyłem do reszty oddziału. Zajęliśmy pozycję, nie pamiętam nazwy ulicy, ale tuż za Stawkami, tam Niemcy nacierali czołgami i piechotą. Nasi byli już trochę podłamani, bo sporo ludzi zginęło, zginęli właściwie wszyscy dowódcy: „Olszyna”, który był docentem, właściwie adiunktem na polonistyce Uniwersytecie Warszawskim, zginął „Janusz”, „Janek”... Zmasakrowane trupy, niektórzy bez głowy, pourywane ręce, tak że tylko broń żeśmy pozabierali. Niestety, nie całą, bo przecież pistolet maszynowy „Janka” był strzaskany, kolba była strzaskana. Ale wziąłem Visa zakrwawionego zupełnie i Waltera. Zresztą Waltera dałem później swojej żonie. A Visa któremuś z chłopców. Później, to już była taka sytuacja, że myśmy byli troszeczkę psychicznie wykończeni na skutek strat i ciężkiej walki. Szczególnie chłopcy z Woli zaczęli się troszkę łamać. Więc ja poszedłem ze „Śnicą”, który przejął dowództwo, namawiali mnie, żebym wziął, ale nie chciałem, bo jednak byłem lekarzem, podporucznikiem, mianowanym na porucznika saperów. Na imię ma Bolek, z resztą jeszcze żyje. Więc z nim poszedłem do majora „Witolda”, z „Czaty 49” żeby nas zmienili, bo nie dajemy rady. Trochę nas tam podkręcili, bo sami nie mieli ochoty zajmować tych pozycji, ale ostatecznie wycofano nas.

W końcu dostałem się na Stare Miasto. Doszedłem, a tam dosłownie kilka godzin przedtem był wybuch czołgu-pułapki wprowadzonego, otoczonego przez tłum ludzi. Widziałem te zmasakrowane ciała... Widziałem ludzki kręgosłup zawieszony na balustradzie pierwszego piętra budynku, ręce, nogi zawieszone na oknach, framugach. Straszna była masakra.

I wtenczas dostałem rozkaz otwarcia szpitala na Podwalu 25, pod „Krzywą Latarnią”. Rozkaz to rozkaz, założyłem tam szpital, chłopcy pomogli, przynieśli kupę materacy z sąsiednich domów i mieszkań. Budynek miał piętrowe podziemia, to znaczy były piwnice i pod piwnicami jeszcze dodatkowe podpiwniczenie. Tam zaczęto mi od razu znosić rannych. Głównie moich, bo moi szli oczywiście do mnie, ale trochę i z „Zośki”, trochę tych naszych, bo nas z jedenastego dołączono do „Zośki”. To był pluton, a w tym czasie z osiemdziesięciu zostało chyba czterdziestu. Tam byliśmy prawie do końca września. Był tam taki bar, za którym ja z kolei miałem swoje siedzisko. Miałem kilka pielęgniarek, była Krysia Dębska, moja żona, Ania, która była rok po szkole pielęgniarek i jeszcze dwie jakieś, których imion i nazwisk nie pamiętam. Rannych się kładło pokotem. Na szczęście, do dyspozycji mieliśmy sporo morfiny, bo jeden z moich starszych kolegów, ale mój podwładny (taki lekarz z Zakopanego, gdzie miał swoje sanatorium) lubił, że tak powiem, morfinę i chętnie dostarczał ją nam z aptek. Chodził po wszystkich aptekach i przynosił mi morfinę, środki opatrunkowe i tak dalej. Tak że ja byłem zaopatrzony nieźle. Niedaleko na Długiej był szpital powstańczy, gdzie komendantem był pułkownik Tarnowski, komendant służby zdrowia na Starówce. Ciężkie przypadki przenosiliśmy tam, a takie, które ja mogłem załatwić u nas w tym barze, to na miejscu operowałem. Miałem około pięćdziesięciu tych rannych nieszczęsnych, sporo z własnego oddziału. Tak dotrwaliśmy do końca sierpnia.

 

Padł rozkaz: „Przebijamy się na Śródmieście”. Ja miałem rozkaz dołączyć do oddziałów przebijających się tam, do „Zośki” w charakterze lekarza. Akcja miała iść tak: fala uderzeniowa, wojsko, my, potem ranni, potem ludność cywilna. Mieliśmy zbierać rannych i tak dalej... Niestety, to była poezja, oczywiście fantazja. Poszedł tylko pierwszy oddział. Ja ze swoim sanitariatem, z dziewczętami i z paroma chłopcami z „Zośki” nie mogliśmy się przebić do swojego oddziału przez tłum ludzi, którzy dowiedzieli się, że jest ewakuacja, że się przebijamy. I ten tłum ludzi zalegał całą ulicę. Po ludziach się deptało, nie mogliśmy przejść. Do tej pierwszej fali uderzeniowej nie zdążyliśmy. Poszedł batalion „Zośki”. Z resztą na tym się skończyło, bo oni zostali zatrzymani, zginął wówczas major „Jan”, później mianowany pośmiertnie na pułkownika, bardzo bohaterski oficer.

[przerwa w nagraniu] …kilkudziesięciu naszych, głównie z mojego oddziału oraz z „Zośki”, między innymi „Morro”, który ich prowadził. Był ranny w głowę i chodził z taką białą przepaską i w hełmie. Pięknie wyglądał. Przeszli i później siedzieli w piwnicach jednego z budynków przykościelnych, a Niemcy wrzucali granaty do środka. W tym czasie zginął jeden z naszych chłopców, został zastrzelony przez naszych przez pomyłkę, bo wyszedł akurat na chwilę i wracał w niemieckim mundurze i w hełmie. Ktoś tam się zdenerwował, puścił serię i na miejscu go zabił. Chłopak był z mojego oddziału niestety. To tak było. Później przeszli na Królewską całą zwartą kolumną, udając Niemców, to zresztą znane dzieje. Jeśli chodzi o mnie, to dochodziłem do miejsca postoju pułkownika „Radosława”, tam major „Barry”, wtenczas słynny podoficer, który się mianował majorem, a był w żandarmerii, miał pejcz i walił po głowach ludzi, żeby utrzymać porządek, bo panika to wiadomo, co robi z człowiekiem. Poszedłem do niego, on zobaczył, że jestem oficerem, więc przepuścił mnie, no ale później dostałem rozkaz powrotu do szpitala, więc wróciłem.

Nastąpiła ewakuacja kanałami. Wyszedłem kanałem na Długiej, wziąłem lekko rannych, między innymi oczywiście mojego przyjaciela „Kolumba” i tych, którzy chodzili. Reszta musiała zostać. Schowałem broń za pazuchę, no i poszliśmy kanałami. W kanałach było bardzo „wesoło”, po kolana szamba i włazy nad nami przez które Niemcy od czasu do czasu wrzucali granaty, tak że każde przejście pod włazem to była potworna droga. I jeszcze tych rannych trzeba było przecież taszczyć. Z kanałów wyszliśmy na rogu Wareckiej i Nowego Światu, śmierdzący, cuchnący niemożliwie. W ten sposób dostaliśmy się do Śródmieścia.

Tam jeszcze były szyby, czego już u nas na Starówce w ogóle nie było, były same ruiny właściwie, toteż wszyscy się dziwili, że tu są szyby w oknach. Na rozkaz przeszliśmy na Powiśle. Nasze oddziały, resztka Radosława, poszła na Książęcą, schodziliśmy na Powiśle. Tam rozmieścili nas na ulicy Okrąg, Cecylii Śniegockiej i przyległych uliczkach. Szpitale były w podziemiu, więc rannych tam znosiliśmy. Pracowałem w tych podziemiach. Pamiętam jeszcze takie momenty, kiedy 17 września obchodziliśmy moje urodziny, oficjalnie to czwarte, ale ponieważ to była metryka rosyjska, to siedemnaste. W tym czasie z moim przyjacielem „Bromem”, lekarzem batalionu „Zośka”, siedzieliśmy na parterze.

W pewnym momencie w bramie naszego domu wybuchł czołg, „goliat”, ściślej mówiąc, i Niemcy się zaczęli wydzierać od góry, bo tam było gruzowisko całe i się zawaliło. Pobiegliśmy z „Bromem” na górę, stało tam już kilku przerażonych berlingowców, którzy w ogóle nie wiedzieli, co robić. Patrzyliśmy przez okno, czy jacyś Niemcy nie przebiegają, bo chcieliśmy strzelać. Była tam też dziura w ścianie, ja się odwracam, patrzę, a tam stoi Niemiec, esesman i pyta: Kameraden, alles in Ordnung? Myślał, że jesteśmy Niemcami. My się odwracamy, „Zygmunt” jeszcze mówi: Wer bist du? , bo nie wiedzieliśmy czy przypadkiem nie swój. Niestety, Niemiec skoczył do tyłu, czyli zorientował się. Rzuciłem za nim granatem, ale już uciekł. Ale granat na tyle głośno wybuchł, że ci berlingowcy, którzy byli piętro niżej, wszyscy uciekli, tak że jak myśmy zeszli, to tam już nikogo nie było. No i później dalej znów kanały. Na Solcu siedzieliśmy w budynkach, które były ostrzeliwane i przez Niemców z czołgów i od czasu do czasu przez Rosjan, bo Rosjanie dawali ogień zaporowy z drugiej strony Wisły. I jak ci berlingowcy tam wylądowali (wylądowały dwa bataliony), to mieli radiostację, którą kierowali ogień, zresztą nie wiele nam to pomagało. Ci berlingowcy byli zupełnie bezradni, gdyż nie umieli walczyć w mieście. Byli tam młodzi chłopcy, świeżo zmobilizowani, przeważnie z Lubelszczyzny, dużo z Armii Krajowej. Zresztą i oni się gubili w mieście, nie wiedzieli co i jak. W ten sposób dostałem jeszcze po nich dodatkową pepeszę.

Jak przyszedł rozkaz wycofywania się kanałami, na Mokotów – to były moje drugie kanały – to zgarnąłem, co mogłem i z grupą Radosława poszliśmy na Mokotów.Była to piekielnie ciężka droga, gorsza od Starówki, bo szliśmy takimi kanałami, że w pewnym momencie, czołgając się, a miałem zawieszoną pepeszę na szyi i zablokowałem się tak, że nie mogłem się przesunąć. Na szczęście z tyłu moja żona warknęła: „Idź do cholery, bo zdechniemy tutaj!”. To mnie oczywiście zmobilizowało. Doszliśmy do rogu Szustra chyba i tam żeśmy się wydostali z kanałów.

Przydzielono nam kwatery, a ponieważ sam Mokotów jeszcze nie był tak ciężko ostrzelany, to pani gospodyni, która zeszła na dół, powiedziała: „Panowie, panowie, zabłocicie mi dywany...”. Trochę to było dla nas peszące, ale cóż było robić? No, tak żeśmy wówczas wyglądali. „ I śmieszno, i straszno”. Biedactwo, jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, czym jest wojna. Na Mokotowie byliśmy prawie aż do końca września.

W końcu września znowu przyszedł rozkaz wycofania się na Śródmieście. Poszliśmy. Kanały z Mokotowa to już były najgorsze. Mnóstwo ludzi tam wtedy zginęło, deptało się po trupach dosłownie w tej brei. Z kanałów wydostaliśmy się w Alejach Ujazdowskich

i kwaterowaliśmy w tychże Alejach koło gimnazjum Królowej Marii, na pierwszym piętrze, razem z „Czatą 49” i z „Zośką”. Było tam trochę przykrych momentów, o których nie chcę mówić, z resztą to już była końcówka. Tak doszliśmy stamtąd aż na Śniadeckich.

Był u nas w oddziale taki Żyd węgierski, jakiś eksmilioner, nazywał się Karol, który był uciekinierem, czy jakoś się wydostał z Oświęcimia, miał numer. Ponieważ on z nami cały czas był w akcji, to Zygmuś, czyli „Brom”, mówi: „Chodź, wytniemy mu ten numer, żeby nie podpadł”. Wycięliśmy mu jego oświęcimski numer, założyliśmy gips i posłaliśmy do transportu jako rannego.

W ten sposób ocalał, dojechał z nami do szpitala w Zeitheim, bo tam wylądowaliśmy w obozie.

To już była zupełnie inna piosenka i inne opowiadanie. W obozie byłem do maja. W maju nas wyswobodzili. To też burzliwie wyglądało. Był taki moment, że nasi wartownicy uciekli z obozu. Potem myśmy byli z jeńcami sowieckimi i włoskimi, bo to był szpital jeniecki, duży obóz, Zeitheim Stalag IV B. Jak już wspomniałem, strażnicy się wycofali, uciekli po prostu, choć nie wszyscy zdążyli, więc zabraliśmy im broń. Ale po jakimś czasie wszedł batalion SS, który się wycofywał przed Amerykanami, no i z kolei ci opanowali nasz obóz. Myślałem wtedy: „Niedobrze, wystrzelają nas wszystkich...”. Ale oni już byli nastawieni też tak końcowo, więc mówią: „Chodźcie z nami do Amerykanów”. Powiedzieliśmy, że nie, że nie możemy zostawić rannych. Zostaliśmy z rannymi. Niemcy się wycofali, bo jeszcze pogonili ich Rosjanie, no i zobaczyliśmy wkrótce jak zasuwa cała horda na konikach, na wozach, na piechotę, kupa oberwańców, jeden z bronią, drugi bez... I cała ta horda waliła na Zachód za Niemcami. W jakimś momencie wybuchła panika, bo Niemcy zrobili uderzenie i zaczęli z powrotem uciekać. Słyszeliśmy krzyki: „Uciekajcie, Germańcy idut!” Moja żona była w ciąży i urodziła cesarskim cięciem w obozie, bo tam był nasz szpital.

 

  • Żona była też z panem?


Tak, razem ze mną, cały czas. Jak byliśmy jeszcze w obozie, to komendant sowiecki (bo dali nam komendanta sowieckiego), zaprosili nas, oficerów, lekarzy na uroczystość z powodu zdobycia obozu, na taki poczęstunek. W tym czasie był już pokój. Postawili jakieś jedzenie, szklanki i samogon, wódkę. Ale ta wódka śmierdziała benzyną, nazywali ją „benzynówka”, bo ją w kanistrach przywozili z fabryki. To było nie do picia, ale oni to pili. Nasi niektórzy też musieli wypić, bo bali się, że tamci się obrażą, od razu padało pytanie: „Co, nie chcecie z nami pić?”. Ja swoje wylewałem do takiego kwiatka, który stał obok w donicy. Zdziwieni jeszcze byli, że jesteśmy razem z szeregowcami. Pytali: „Jak to? Przecież oni muszą mieć osobny barak!”. To była demokracja taka bardziej komunistyczna. Mówimy, że u nas jest taki zwyczaj, że jesteśmy wszyscy razem, to wszystko byli przecież koledzy. W maju postanowiliśmy wracać do Warszawy.

Myślałem przedtem, że się dostaniemy do strefy amerykańskiej. Ponieważ mojej żonie po cięciu cesarskim wszystko ropiało, nie czuliśmy się na siłach dostać na tamtą stronę. A mój przyjaciel „Kolumb” wówczas się tam dostał, pływał sobie później na żaglowcu i szukał skarbów na morzu Śródziemnym. Z resztą później się utopił, tak że skończył też tak niefortunnie...Wracaliśmy do kraju wozami z końmi, bo zarekwirowaliśmy konie, wozy i oczywiście mieliśmy broń. Wszystko to zostało po strażnikach. Ja miałem szmajsera. Myśmy wtedy pierwsi wracali, część została i nie chcieli wracać. Odbiłem się od naszej kolumny tych, co się wycofali, jadę rowerem, patrzę, stoi sześciu Sowietów, byłem w mundurze, ale takim niepełnym, z opaską, no i z tym pistoletem maszynowym. Ty kto takoj? „Jeniec, wracam do kraju, jestem z Warszawy”. Miałem zegarek, „Ty sprzedaj nam ten zegarek”, odpowiadam, że nie sprzedam, bo to pamiątka. „To my ci zabierzemy”. Stali w szeregu, ale patrzę, że nie mają broni. Podrzuciłem swój pistolet maszynowy i mówię: „No, to spróbujcie”. „No nie, tego...” – zaczęli podżartowywać. Jeszcze im przypomniałem „zakazy” Stalina. Jeden z tych młodych, przywódca ich, mówi: Znajesz, gdie ja o imieju, wot zdjes, poklepał się po pewnej części ciała. Powiedziałem: „To trudno, do widzenia”. I pojechałem za swoimi. Taka to była przygoda przydrożna.Dostaliśmy się do kraju i tu nas od razu przywitały piękne plakaty: „Pod sąd zdrajców, spod znaku AK i NSZ”, „Zaplute karły reakcji”. Jakoś dostałem się do Warszawy. Miałem do zdania jeszcze dwa egzaminy, których nie zdążyłem zdać w czasie okupacji. Uniwerek już zaczął normalnie działać, więc musiałem zostać w Warszawie, żeby zdać te zaległe egzaminy.Pamiętam, że miałem jeszcze dermatologię i medycynę sądową do zdania. Dermatologię poszedłem zdawać do profesora Grzybowskiego. Byłem w wysokich butach i w zielonych bryczesach. Byłem trochę zdenerwowany, bo to już człowiekowi nie nauka była wtedy w głowie i tak odruchowo siadłem zakładając nogę na nogę, a pan profesor mówi: „Kolego, tak się nie siada u profesora”. Przeprosiłem grzecznie, ale już mnie trochę speszył. Na szczęście zdałem bezproblemowo. Później profesora Grzybowskiego zamordowano, jego następczyni go, że tak powiem, wsypała. Udusili go chyba na Koszykowej. Tak że on zginął i jego brat zginął w szpitalu na Woli z ręki naszych „przyjaciół”, zaś trzeci brat był ciężko poparzony. Przebywał, zdaje się, w Argentynie, gdzie pracował jako naukowiec. Nastąpił wybuch jakichś materiałów, które on akurat badał. Nieszczęśliwa rodzina.Krótko mówiąc, zdałem te oba egzaminy, dostałem dyplom. Staże mi zaliczyli z okupacji, bo byłem na wszystkich oddziałach po parę miesięcy albo i lat. Byłem na chirurgii, byłem na ginekologii, położnictwie i tak dalej, najwięcej na neurologii. Ponieważ nie miałem gdzie mieszkać, bo wszystko było zniszczone, postanowiłem się dostać na Śląsk, bo tam mój były ordynator miał oddział w Katowicach w spółce Brockiej szpitala, na chirurgii. Napisałem list, czy miałby dla mnie miejsce. Odpisał mi, żebym przyjeżdżał, że bardzo porosi. Pojechałem z żoną i z dzieckiem do tego szpitala, dostałem asystenturę na chirurgii. Ale za Warszawą tęskniłem. Chociaż mojej Warszawy już nie było i nie ma jej do dziś, bo to nie jest moja Warszawa. Ani ludność, ani...W każdym razie pracowałem tam rok. Mieszkaliśmy całkiem przyzwoicie, w willi przyszpitalnej, gdzie mieliśmy pokój, żeby być [bliżej szpitala].Dowiedziałem się, że mój drugi ordynator z ginekologii i położnictwa dostał nowy oddział ufundowany przez Szwedów w szpitalu Świętego Ducha w Warszawie, wobec tego postanowiłem, że się do niego przeniosę. Napisałem o niego, czy by mnie nie przyjął. Ponieważ on mnie znał z pracy za okupacji, bo pracowałem z nim razem, więc odpisał: „Proszę bardzo, przyjeżdżaj”. I w ten sposób dostałem się do Świętego Ducha jako asystent na ginekologii i położnictwie na tym szweckim oddziale. To było w szpitalu na Kasprzaka, obecnie Wolskim.Przez pięć lat pracowałem w szpitalu Świętego Ducha na ginekologii. Tam zrobiłem specjalizację drugiego stopnia z ginekologii i położnictwa. Później dorobiłem jeszcze cytologię, miałem dwa kursy cytologiczne i w końcu jak wyszedłem z oddziału, pracowałem jako cytolog. Po wyjściu ze szpitala, po tych pięciu latach, ponieważ miałem kłopoty zdrowotne, pracowałem w przychodni na Woli i później w przychodni w Wawrze. Ale właściwie najdłużej pracowałem na Grochowie, tam zostałem inspektorem do spraw położnictwa i ginekologii, bo szef wydziału zdrowia, doktor Flatau mianował mnie tym inspektorem. Oprócz tego pracowałem w ambulatorium, jeździłem w pogotowiu ginekologiczno-położniczym, bo pensje były takie, że nie mogłem utrzymać rodziny, więc musiałem pracować na trzech posadach, jednocześnie byłem lekarzem w gazowni i w ambulatorium chirurgicznym w Śródmieściu.

 

  • Czy dotknęły pana represje za to, że brał pan udział [w Powstaniu]?


Represje mnie ominęły, dlatego, że wyjechałem akurat, „uciekłem” świadomie do Katowic i pracowałem tam, a tam jakoś nie wiedzieli, kto ja jestem. Mnie się udało, ale sporo kolegów siedziało w tym czasie w więzieniu na Pawiaku. A jak wróciłem, to już sprawy się zmieniły, już nie było takich ciężkich warunków i nie prześladowano nas w ten sposób. Zresztą później się z konieczności ujawniłem, bo „Radosław” ujawniał nas. Ujawniłem się, bo musiałem. Zarejestrowałem się w RKU, dostałem książeczkę oficera rezerwy, byłem wówczas kapitanem. Brałem nawet udział w jednych ćwiczeniach. Później dostałem awans na majora, a ostatnio, w zeszłym roku, na podpułkownika, nie wiem po co, no ale awansowali mnie... Mam na to wszystkie papierki.Właściwie poza osobistym sprawami, nic więcej ciekawego nie mam do opowiedzenia.

  • Rozumiem, że ożenił się pan przed Powstaniem, kiedy to było?


W czasie wojny w październiku 1943 roku.

  • Czy pana żona działała w tej samej formacji?


Żona moja, tak jak mówiłem, była po pierwszym roku w szkole pielęgniarek. Ponieważ przedtem, przed wojną była dwa lata na architekturze, to jakoś nie mogła wytrzymać i rzuciła szkołę pielęgniarek Ale znała się na tym zawodzie też nieźle, tak że pomagała nam w szpitalu, tam w „Krzywej Latarni.”

  • Czy była też w AK?


Tak, pracowała jako sanitariuszka. Należała do naszego oddziału „Stasinka”, który w tym swoim liście zresztą o niej pisze. O swojej żonie i o mojej żonie, bo one przyszły do nas ze Śródmieścia, bo były w Śródmieściu i czekały na nas przy Komendzie Głównej.

Później, kiedy nas zatrzymano na Woli, a one się do nas przedzierały, to dochodząc do nas miały pierwsze spotkanie z czołgiem. Początkowo były przerażone, ale zobaczyły biało czerwoną flagę na czołgu i już się uspokoiły, bo to byli nasi. W ten sposób się dostały na naszą stronę. Później ten czołg zdobywał Gęsiówkę, oswobodził tych Żydów, których myśmy jakoby mordowali.



  • Czy miał pan w czasie Powstania kontakt z rodzicami?


Żadnych. Nie wiedziałem w ogóle, co się z nimi stało. Moi rodzice mieszkali na Filtrowej 73 róg Raszyńskiej. Stamtąd zostali wypędzeni do Pruszkowa, tak jak stali. Później ojciec znalazł się z żoną, z moją matką w Łodzi, bo tam dostał pracę, w Łodzi były te wszystkie urzędy skarbowe. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że oni wyszli cało. Oczywiście, nawiązałem z nimi kontakt i pojechałem do nich. Później ojca przenieśli tutaj do Warszawy, z powrotem na Lindleya i dostał mieszkanie na Filtrowej 68, gdzie teraz mieszka moja córka. Mieszkanie – pokój z kuchnią, w dużym mieszkaniu, takie wtedy były warunki. Od tego czasu miałem już z nimi stały kontakt. Mieszkałem przez jakiś czas w Radiówku pod Warszawą, gdzie byłem lekarzem w radiostacji. Jako lekarz, dostałem tam przydział mieszkania. Było to z resztą bardzo ładne mieszkanie, na nowowybudowanym osiedlu domków niedaleko Świdra. Tam mieszkałem przez szereg lat.Do Otwocka jeździło się samochodem. Zdobyłem, kupiłem pierwszy samochód amfibię volkswagena, zdezelowaną, ale jakoś zreperowaną i jeździłem sobie tym volkswagenem. Pracowałem i jednocześnie miałem trochę praktyki. Było makabrycznie, okropnie nie lubiłem tej praktyki prywatnej. Ale to były zupełnie inne czasy i ponieważ lekarzy było bardzo mało, to musiałem przyjmować. Zresztą warunki były ciężkie, bo trochę nas tępili. Wówczas szefem kierownictwa służby zdrowia był jakiś tapicer czy ktoś taki. Ale z czasów, kiedy później pracowałem w Wawrze, w przychodni, to z kolei mam dobre wspomnienia, bo w Międzylesiu, w gazowni w fabryce Szpotańskiego, pracował dawny pierwszy sekretarz PZPR. Znał mnie i widocznie miałem u niego bardzo dobrą opinię, bo kiedyś przyszedł do mnie i powiedział, że mogę dostać od nich działkę i materiały do budowy domu. Nie stać mnie było na budowę domu, nie miałem za co, więc podziękowałem mu bardzo. Ale chodzi o to, że i tacy, i tacy byli ludzie.

  • Chciałabym się spytać o takie dyskusje, na przykład polityczne, bo pan wspomniał o NSZ, więc mnie zaciekawiło, czy zarysowały się różnice światopoglądowe?


Ciągnęło mnie do NSZ, bo będąc jeszcze w gimnazjum oprócz tego, że byłem harcerzem, to byłem w ONR, narodowej organizacji jak wiadomo. Ciągnęło mnie do nich, ale jak się zetknąłem z tymi ludźmi, to mi się odechciało. Nie chcę mówić na ten temat. Więc dlatego przeszedłem od razu do ZWZ.

 

  • Czy już w tych oddziałach, może w czasie Powstania, miał pan styczność z prasą powstańczą?


Zdarzały się biuletyny, oczywiście, ale to tylko od czasu do czasu.

  • A czy dyskutowaliście w oddziałach?


Na dyskusje to nie bardzo był czas, cały czas byliśmy właściwie w walce, a po walce tośmy się walili na ziemię i spali. Ja pracowałem w szpitalu od rana do nocy, tak że na dyskusje naprawdę nie było czasu.

  • Czy zdarzało się, że operował pan lub czy miał w szpitalu żołnierzy niemieckich?

 

Nie, u mnie w szpitalu nie było żołnierzy niemieckich. Ale żołnierzy niemieckich miał „Brom”, Zygmunt Kujawski i dzięki temu tam nie wyrżnęli pozostałych jeńców, bo ci Niemcy się wstawili za nimi. Ale „Brom” wycofał się ze mną razem na Śródmieście. A u nas w szpitalu nie było niestety jeńców niemieckich, mówię „niestety”, bo naszych wyrżnęli. Miałem takiego jednego pacjenta z naszych oddziałów, który był sparaliżowany i musiałem mu cewnikować pęcherz, bo nie oddawał moczu. Z zawodu był inżynierem, miał pseudonim „Budrys”. Jak wychodziłem ze szpitala dał mi zegarek, żeby jak spotkam jego żonę w Warszawie, dać jej jako pamiątkę po nim. Jako że ona była lekarzem dentystą i mieszkała na Saskiej Kępie, znalazłem ją i oddałem. Nawiązaliśmy bardzo dobre stosunki. Niestety, jego spalili w tych piwnicach, to znaczy spalili na końcu, bo przedtem rzucali granaty, strzelali i tak dalej.



  • Czy mógłby pan opowiedzieć o sanitariuszkach? Bardzo często Powstańcy opowiadają o służbie sanitarnej, że to była bardzo niebezpieczna służba.


Sanitariuszki i łączniczki to na jedno wychodziło, bo spełniały te same funkcje. To były bohaterskie dziewczyny, tylko jedno mogę powiedzieć. Niezwykle bohaterskie, dzielniejsze od żołnierzy. Spisywały się wszystkie kapitalnie. Masę ich zginęło zresztą, moja jedna sanitariuszka, Krysia „Zakurzona”, zginęła na Powiślu, została rozstrzelana przez Niemców. Niesłychanie dzielna dziewczyna. Krótko i węzłowato: bohaterskie dziewczyny.



  • Jak pan pamięta ludność cywilną i jej stosunek do Powstania?


Z początku bardzo pozytywnie i entuzjastycznie z biciem brawa bohaterom. Lecz później całkowicie zmienił się ich stosunek do nas. Jak przyszliśmy ze Starówki, szedłem kiedyś piwnicami z kilkoma naszymi, bo tam były przejścia piwniczne i tam ludzie się gnieździli, to komentarze do nas były krótkie: „Wy bandyci! Coście z nami zrobili?”, tak że niezbyt przychylnie się do nas odnoszono.

Ja to byłem taki bandyta niestety cały czas, bo za okupacji byłem bandyta dla Niemców, a tutaj dla swoich. Zresztą nasz dowódca, doktor Andrzej Rybicki, czyli dowódca „Kedywu” okręgu Warszawy, zawsze, jak ktoś niego przychodził, to przedstawiając nas, mówił o nas „moi bandyci”.

  • Czy ludność cywilna mimo wszystko wspierała szpitale, bo pan przecież prowadził jeden ze szpitali. Czy rzeczywiście tak było, że ludność cywilna pomagała wam, przynosiła wam jedzenie?


Tak, dawali co mogli. Ale co oni mogli, jak siedzieli po piwnicach i tam głodowali w strasznych warunkach?

  • Proszę coś opowiedzieć a propos głodu czy jedzenia.

 

Myśmy na Starówce jeszcze z magazynów na Stawkach przynosili sporo kaszy, dopóki trzymaliśmy całą dzielnicę, tak że głównie żywiono się tą kaszą albo jakimś innym owsem. Myśmy mieli trochę konserw, trochę wina esesmańskiego, zdobycznego dla rannych, chleba to prawie nie było, czasami tylko gdzieś wypiek się trafił. W Śródmieściu było odrobinę lepiej z odżywianiem, bo trochę było pochowane po opuszczonych piwnicach, tak, że nasi tam szabrowali. Między innymi [niezrozumiałe], taki zabijaka, a przynosił nam zawsze jakieś dobre konserwy.

Z pustych piwnic, opuszczonych całkowicie, można się było ubrać w cywilne ubranie i tak dalej. Z resztą trzeba się było ubrać, bo mieliśmy tylko niemieckie rzeczy na sobie, tak że jadąc do obozu trzeba się jednak było troszkę poprzebierać. W październiku zostaliśmy wywiezieni do obozu, wzięliśmy naszego Karola, tego węgierskiego Żyda, z którym grałem później w szachy. On zresztą nie umiał po polsku, tylko po niemiecku i po węgiersku, po węgiersku to ja w ogóle nic, trochę za trudno. Ale dobrze grał w szachy, nie mogłem z draniem wygrać. Parę słów tam umiał i zawsze martwiłem się, co ja będę robił, wszystko zburzone, ja nic nie mam, nie wiem, czy rodzina żyje, czy nie żyje, a on mnie pocieszał: „Panie doktor, na pańskim miejscu to bym stanął przed Warszawą i spytał, co to kosztuje?” miał takie podejście swoje. Nie wiem, co się z nim potem stało, bo uciekł wcześniej przed nami. Jak Niemcy wracali to wpadł w panikę i uciekł z obozu. Nie wiem, co się dalej z nim stało, czy się dostał do siebie czy nie.

 

 

  • A czy pamięta pan z czasów Powstania życie religijne?


Tak, do nas przychodził ksiądz jezuita, mówię o szpitalu, mieliśmy tu swoich kapelanów oddziałowych. „Zośka” miała wspaniałego kapelana, też chyba jezuita, ale głowy nie dam. Pamiętam jak, w czasie jednego z bombardowań szedłem z tym kapelanem Długą i jak rąbnęła bomba, to przefrunąłem dosłownie, wrzuciło mnie do bramy. Jemu się nic nie stało, jeszcze podleciał do mnie i pytał, czy żyję. Życie religijne było, przychodził drugi jezuita, miał kazania, pogawędki w szpitalu z rannymi, jakąś mszę odprawiał. Było, jak najbardziej. Księża byli też na wysokim poziomie. Z nami stykali się głównie księża jezuici wtedy na Starówce i Woli.

Ja nie byłem taki znów specjalnie religijny, bo takie było życie, a nie inne.

  • Jaki jest pana najtrudniejsze, najgorsze wspomnienie z Powstania?


Najgorsze moje wspomnienie, to chyba kanał z Mokotowa do Śródmieścia, to była makabra. Było okropnie. Ale momentów, kiedy człowiek był w strachu, było oczywiście sporo. Bo łatwo się mówi „zdobywamy”, ale to trzeba zdobywać i wtedy każdy człowiek się boi, nie ma takiego, co by się nie bał, chyba, że jest stuknięty. Tylko trzeba umieć panować nad strachem. Sądząc po odznaczeniach, jakie mam, chyba mi się to udawało. Ale strach był nieraz.Inne złe przeżycie to było bombardowanie na Starówce. Na Woli walki były niesłychanie ciężkie i bardzo zacięte, bo nasze oddziały były najlepiej uzbrojone i biły się do ostatka. Co do kwestii odwagi, takie też ciężkie moje przeżycie to było u Pfeiffera. To była fabryka skór, w której rezydowaliśmy tuż przed przebijaniem się na Starówkę. Pamiętam, w bramie stałem z grupką ludzi, chłopców z „Zośki” i z mojego oddziału, było też parę łączniczek, sanitariuszki. A na Okopowej Niemcy położyli ogień zaporowy, obstrzał był potworny, nie można było się ruszyć. W pewnym momencie jakiś chłopiec, powstaniec, biegł Okopową, nastąpił wybuch, i urwało mu obie nogi. Upadł i te krwawiące kikuty podnosił do góry, krzycząc: „Dobijcie mnie!”. On był po drugiej stronie ulicy, a ten ogień zaporowy nie ustawał, strzelali bez przerwy. Byłem w trudnej sytuacji, przecież jestem lekarzem, w prawdzie miałem sanitariuszki, ale przecież nie mogłem ich posłać. Obok mnie stał „Głazem”, taki chłopak z naszego oddziału, spojrzał na mnie: „Panie poruczniku, skaczemy?”. „Skaczemy!”. Skoczyliśmy do tamtego z noszami i jakoś nic nas po drodze nie trafiło, położyliśmy go na te nosze i z powrotem. A tam już go sanitariuszki złapały. Uczucie było straszne, bo biegnąc tam wtedy po chłopaka i z powrotem czekałem, kiedy trafi mnie pocisk. Możliwość była bardzo duża, dlaczego tak się nie stało? Nie wiem. Takie moje szczęście.

  • Proszę coś powiedzieć coś o Żydach, czy innych narodowościach.

 

Pierwszego dnia Powstania oswobodziliśmy pięćdziesięciu Żydów, w czasie zdobywania Stawek. Ci Żydzi byli więzieni przez Niemców i używani do różnych robót. Krępujący był moment, kiedy wyskoczyli z tych swoich pomieszczeń i całowali nas po rękach, myśmy się cofali, bo nie od tego byliśmy, a oni byli zachwyceni, myśleli, że ich całkowicie wyzwoliliśmy. Sporo z nich się do nas dołączyło. Był też z nami, jak powiedziałem, ten węgierski Żyd, był też drugi jakiś inżynier, który pomagał „Kolumbowi” w prowadzeniu samochodu: były takie momenty, że jeden trzymał kierownicę, a drugi pedały naciskał, bo był ranny w ręce, tak, że obaj razem prowadzili ten samochód.

No, ale tak daleko nie można było dojechać, bo barykady były na każdym prawie kroku.Wciąż było bardzo wielu rannych. Cały czas nowi. Nasz Staszek, ten „Likiernik” był ranny chyba z sześć razy, miał między innymi przestrzał przez oba pośladki i, jak mu zakładałem opatrunek, musiałem sączek przeciągnąć przez oba, przez cztery dziury. Poza tym miał rany brzucha, ręki, co kto chce. Przetaszczyliśmy go później przez te kanały i został na Okrąg u Stasia w szpitalu. Tam go ocaliła z kolei nasza sanitariuszka.

Sanitariuszki były bohaterskie, jedna, Irena Perkowicz, ocaliła mu życie, gdy jakiś Niemiec wpadł do szpitala i strzelał do rannych, a ona była w szpitalnym fartuchu i powiedziała, że to są cywile. Niemiec wskoczył do środka, jeden z rannych doskonale znał niemiecki, więc zaczął zaraz po niemiecku do tego Niemca mówić, że są cywilami, a dwóch ich było. Udało im się zagadać i minął moment bezosobowy. Tak bywa. Niemiec się ulitował nad nimi, nie zastrzelił ich, siadł pod drzwiami i odpędzał kolegów, chociaż to były oddziały byłych kryminalistów.

 

 

  • Czy jeszcze z przedstawicielami jakichś innych narodowości miał pan styczność w czasie Powstania?


Poza Niemcami, Rosjanami i Żydami to nie. Nikogo innego nie było.

  • A czy ma pan jeszcze jakieś piękne wspomnienie z Powstania?


Bardzo sceptycznie do tych pięknych wspomnień bym się odnosił. Pięknych nie mam, same tragiczne. Jakie może być piękne wspomnienie, jak się wszystko wali na łeb, bomby, bez przerwy walą w człowieka... Oczywiście były momenty, kiedy było trochę weselej, jak się stykało z kolegą takim czy innym, który walczył obok. To były jednak krótkie momenty, a wszystkie inne były ponure. Może nie powinienem tego mówić, ale uważam, że wybuch Powstania był zupełnie nonsensowny, w pewnym momencie my byliśmy, że tak powiem, antypowstaniowi. Wiedzieliśmy doskonale, jakie jest uzbrojenie Powstańców. My mieliśmy możliwe uzbrojenie, ale tylko my, nieliczne grono „Kedywu”, dywersji, i to też nie do walk z uzbrojonym przeciwnikiem, tylko do dywersji. Reszta w ogóle była nieuzbrojona. Zdarzały się akcje, w których oddziały potrafiły atakować, powiedzmy, na Mokotowie, lotnisko z jednym pistoletem. Masakra. Tak to wyglądało. Myśmy byli zorientowani w sytuacji, byliśmy przeciwni Powstaniu w tym momencie. Powiedzieliśmy, że owszem, możemy powołać Powstanie, jak czołgi sowieckie będą już po tej stronie Wisły, bo inaczej, to oni staną. I dobrze przewidzieliśmy, bo stanęli. Te dwa bataliony, które wylądowały, były skazane na straty, a to Berling ich posłał. A później Berlinga odwołali i na tym się skończyło. Także ci, co przepłynęli na drugą stronę, siedzieli później w kryminałach. Moi koledzy i parę łączniczek dostało się na drugą stronę Wisły i musieli się ukrywać. A tych paru, co się dostało do wojska, do armii Berlinga, to walczyli. Nawet jeden się dosłużył kapitana, a jeden podpułkownika, Berlin zdobywali. Dwóch takich było z mojego oddziału, ale obaj już nie żyją. Przedostali się przez Wisłę, wpław z Powiśla. Woda była wtedy zimna. Ja bym się też przedostał, bo przecież trochę pływałem, tylko że nie mogłem zostawić żony, no i rannych. Musiałem zostać.

  • Czy chciałby pan coś powiedzieć jeszcze o Powstaniu? Gdy pan czyta literaturę, czy słyszy, jak się rozmawia o Powstaniu, ma trochę inne zdanie albo własne przemyślenia?


Pierwsza książka, która mi wpadła w ręce to „Kolumbowie rocznik 20” Bratnego. Jest to zbeletryzowana historia naszego oddziału, bo Staszek był kolegą Bratnego, zetknęli się po Powstaniu i on mu opowiadał poszczególne dzieje naszych działań, a Bratny przelał to na papier. Więc jak czytałem tę książkę, mówię: „Rany, piszą przecież o nas, wyraźnie”. Autor pozmieniał pseudonimy: „Machabeusz” został „Kolumbem”, a „Kolumbem” kto inny i tak dalej. Dodał jeszcze parę innych postaci, ale w sumie okoliczności były opisane te same. To była pierwsza książka, którą przeczytałem o Powstaniu. Był też film, który później oglądałem w odcinkach, zresztą całkiem niezły. A z tych innych, to mam tych parę książek popowstaniowych, najlepsza jest ta pod tytułem „Czterdziesty czwarty”. Bezsprzecznie najlepsza.

  • Czy jest coś, co jeszcze nie zostało powiedziane o Powstaniu i chciałby pan to jeszcze powiedzieć?


Właściwie nie ma nic takiego, o czym można by jeszcze opowiadać. Bo o roli wojsk sowieckich to wszyscy wiedzą, po prostu czekaliśmy, aż nas wykończą. No i wykańczano nas do spółki.

Pamiętam pierwszy zrzut, taki prawdziwy, masowy zrzut amerykański z superfortec, które nadleciały. Myśmy myśleli, że może będzie desant, ale osiemdziesiąt czy nawet dziewięćdziesiąt procent z pojemników dostało się na stronę niemiecką, bo myśmy już byli zupełnie ścieśnieni, a tylko parę upadło do nas. Sowieci owszem, coś tam zrzucali, ale to były zrzuty bez spadochronów, w workach: suchary do jedzenia, trochę broni i właściwie nic więcej. To były właściwie pojedyncze zrzuty z kukuruźników, które latały w nocy nad nami i czasami coś zrzuciły, jakiś worek. Ale to była kropla w morzu, a myśmy w tym czasie byli już właściwie wykończeni; kiedy oni zaczęli nam coś tam podrzucać, myśmy byli już w stanie agonalnym, jeśli chodzi o wojsko.



  • Jak pan sobie radził ze szpitalem, skoro owało środków?


Braliśmy z aptek środki opatrunkowe, jakoś wystarczało. Mieliśmy morfinę, środki dezynfekujące. To można było wygarnąć z aptek. Miałem trochę swoich, każdy miał opatrunek osobisty, a więc coś tam mieliśmy. Gorzej było z amunicją.

 

  • Proszę przypomnieć, jaki był pana pseudonim i jaki dokładnie oddział, kim pan był w tym oddziale?


Mój pseudonim: „Bogdan”, w czasie wojny porucznik „Bogdan”, Zgrupowanie „Radosław”, oddział bezpośredni „Kolegium A”, „Kedyw”, okręg Warszawa. Nasz oddział Stasinka to był oddział dyspozycyjny, a reszta to były oddziały dzielnicowe, które też obsługiwałem w czasie akcji. Z tym oddziałem dzielnicowym miałem taką przygodę: mieli jakąś akcję, ja czekałem na nich przy fontannie na Krakowskim Przedmieściu. Ale, uciekając, zapomnieli o mnie i tam zostałem. Dopiero później przyjechała po mnie łączniczka, przepraszając, że coś takiego zaszło. Czekałem, bo trzeba było czekać, człowiek myślał, że może będzie coś do roboty...

Oczywiście, mieliśmy kontakty ze szpitalami. Ja w swoim szpitalu zakładałem opatrunki, nieraz starsi ode mnie koledzy operowali przypadki postrzeleń. Mieliśmy też dojścia w szpitalu Dzieciątka Jezus. Był tam późniejszy profesor, młodszy ode mnie, Witold Rudowski, doskonały chirurg, z kapitalną pamięcią, całe książki z pamięci przytaczał, już niestety nie żyje, zmarł niedawno. Doktor Pietkiewicz i doktor Kaczorowski byli w szpitalach, pomagali, jak im dostarczaliśmy materiał do operowania. Kiedyś z kolegą Kaczorowskim operowaliśmy piękny przypadek. Było to w szpitalu Świętego Ducha, ale myśmy byli w Ujazdowie, bo szpital Świętego Ducha był spalony i pawilony nasze były właśnie tam. Przyszedł do nas jakiś facet, koło pięćdziesiątki z postrzałem brzucha, okazało się, że z Woli dostał się do nas aż na Ujazdów, trzymając w garści jelita. Jak to zobaczyliśmy, to zdębieliśmy, byliśmy w szoku, że on w ogóle mógł dojść. Zoperowaliśmy go wtenczas szybko, ale następnego dnia te rany mu się rozeszły z powrotem, cała nasza praca była diabła warta i musieliśmy go operować jeszcze raz. Ale takie fenomeny się zdarzały, bo jakimś cudem ten człowiek przeżył. Takie to były nadzwyczajne przypadki.

Ludność cywilna w czasie okupacji była bardzo dobrze nastawiona, idealnie. Oczywiście proszę nie wierzyć w legendę o wielkości Oddziałów Ludowych czy PZPR-owskich, bo to była garstka. Paru znałem. Stykałem się z nimi na Starówce, bo ten właściciel „Krzywej Latarni” związany był z AL i on całe Powstanie siedział tam piętro jeszcze niżej, w ogóle stamtąd nie wychodził. Kiedyś próbował mnie zaprosić, przyszedłem tam wtedy do niego. Rozmawialiśmy, nawet było ich paru, tych alowców, ale zupełnie nie miałem do nich zaufania.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Nie, byłem jedynakiem.Później była praca w szpitalu i w pogotowiu w tej zburzonej Warszawie. Zabiegi trzeba było robić w piwnicy przy świeczce. To zostaje w pamięci. Odklejałem kiedyś łożysko bez narkozy, oczywiście w piwnicy przy świeczce, mąż zemdlał i trzeba go było ratować. Takich przygód było dużo... Ta Warszawa, która jest teraz, to już nie to samo, nie ma ducha, nie ma tej ludności. Wspaniała ludność była w Warszawie. Bardzo lubiłem Wolę, robotniczą dzielnicę, tam żeśmy się nieraz włóczyli z moim przyjacielem bokserem, mistrzem Warszawy i wicemistrzem Polski. Nazywał się „Teddy” Pietrzykowski. Proszę sobie wyobrazić, on miał siedemdziesiąty siódmy numer Oświęcimia. Tadeusz był ze mną w gimnazjum i w harcerstwie, przyjaźniliśmy się i z nim chodziłem na basen na Woli. W 1940 roku chciał się przedostać na Węgry, ale został złapany i budował Oświęcim, jako pierwsza setka. Nosił później z dumą ten swój numer siedemdziesiąty siódmy. Zresztą jego kolega z Oświęcimia był ochroną Cyrankiewicza. Po wojnie człowiek musiał trzymać język za zębami, żeby czegoś niewłaściwego nie powiedzieć. Ale ponieważ nie było lekarzy, bo nas wszystkiego zostało chyba z pięćset osób, lekarze byli potrzebni, więc się nie czepiali lekarzy, pozwalali pracować. Chyba dzięki temu się udało. A później do mnie przychodzili ci, co przeżyli. Przyjeżdżali do mnie, bo w Radiówku byłem lekarzem zakładowym radiostacji. Pamiętam, przyjeżdżało z Woli takich trzech chłopców, jeden był starszy ode mnie, drugi był w moim wieku, a trzeci był młodszy, zawsze z półlitrówką. Byliśmy per ty. Pytali mnie, co ja uważam, przyjdą Amerykanie, czy nie przyjdą, będzie druga wojna czy nie będzie? Takie były marzenia, oczekiwania na to, że się coś zmieni. Ale nic się nie zmieniło do dzisiaj.Za okupacji, ale to przed Powstaniem, byłem odznaczony Krzyżem Walecznych i Krzyżem Srebrnym Zasługi z Mieczami. W czasie Powstania dostałem po raz drugi Krzyż Walecznych, Srebrny Krzyż Virtuti Militari, a tuż po wojnie odznaczono mnie Złotym Krzyżem Zasługi, no tam były jeszcze jakieś tam drobne krzyże, ale te, które wymieniłem należą do najważniejszych odznaczeń, jakie mam.

Warszawa, 9 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Radziejowska
Jerzy Kaczyński Pseudonim: „Doktor Bogdan” Stopień: lekarz, porucznik Formacja: „Kolegium A”, Zgrupowanie „Radosław” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Czerniaków, Mokotów, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter