Krystyna Pierzchlewska „Koniczyna”
Krystyna Pierzchlewska z domu Lichmira. Urodzona 26 czerwca 1926 roku w Warszawie. Pseudonim „Koniczyna”. Cały czas w tej samej drużynie – 38 WZDH.
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku czyli przed wybuchem wojny?
Byłam uczennicą.
To była szkoła imienia Marii Konopnickiej, podstawowa, oczywiście. Mieściła się Na Stawkach w Warszawie.
- Jaki pani zdaniem wpływ na pani wychowanie miała szkoła, rodzina?
Przez całe sześć lat do wojny miałam wspaniałą nauczycielkę. Była niezwykłą patriotką bez jakiejś naleciałości szowinizmu, to przede wszystkim. I to chciałabym zaznaczyć. Miałam z nią również kontakt po wojnie. Nazywała się pani Janina Radkowska. Po wojnie odmówiła wykładania historii, bo powiedziała, że nie będzie jej fałszować. To wymagało wielkiej odwagi.
- Proszę powiedzieć parę słów o pani rodzinie.
Rodzice nie byli zamożni, ale nie byli biedni. Ojciec był rzemieślnikiem, miał własny warsztat pracy. Było trochę siły najemnej. Mój brat, kochany i uwielbiany, był muzykiem, siostra była o cztery lata starsza.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny, czyli 1 września?
Moja pamięć jest w zasadzie obrazami. Jeśli naprawdę dobrze pamiętam, to tylko w obrazach, w zdarzeniach. Zapamiętałam ciemną bramę, wyjące megafony i głos Stefana Starzyńskiego, naszego prezydenta miasta.
- Co robiła pani w czasie okupacji, ale jeszcze przed wybuchem Powstania?
Chodziłam do szkoły. Najpierw chodziłam do gimnazjum Roszkowskiej – Popielewskiej na Bagateli, z tym, że to była Szkoła Handlowa, bo za okupacji nie było szkół ogólnokształcących. Później zachorowałam, miałam kłopoty z płucami i następnie po jakimś czasie poszłam do szkoły zawodowej. Tu był mój pierwszy zawód. To były komplety na ulicy Żelaznej na Woli, gdzie wstąpiłam do harcerstwa. Przed wojną byłam zuchem. Był nawet zlot w 1939 roku i tam było zaprzysiężenie, jeszcze przed wojną. Natomiast później szkoła była na Żelaznej, na tyłach getta, o ile dobrze pamiętam. W szkole odbywały się zbiórki harcerskie, szkolenia. Poza tym szkolenie było raz lub dwa u drużynowej gdzieś na Pańskiej, ale nie pamiętam dokładnie.
Co jest może najważniejsze, że razem z trzema koleżankami, których nazwiska są na dokumencie, rozpoczęłam 31 lipca Powstanie, walkę, jeśli to w ogóle można nazwać walką. Zapomniałam właśnie, na ulicy Krochmalnej, to były bodajże zakłady Haberbuscha, jeśli dobrze pamiętam, obierałyśmy czosnek, cebulę i było jeszcze pakowanie paczek. Pamiętam doskonale
entourage, w jakim to było. To wszystko było dla więźniów politycznych. Jeszcze w okresie okupacji, tuż przed Powstaniem, tydzień wcześniej, pamiętam, że otrzymałam meldunek, żeby stawić się na Marszałkowskiej u zbiegu Hożej. To chyba był numer 74, nie jestem całkiem pewna.
Może to humorystycznie zabrzmi, ale kiedy stawiłam się przed drzwiami na pierwszym piętrze, zapytano: „Kto tam?” Hasłem był: „Inżynier”. Jakżeż dziewczyna, która wygląda na czternaście, piętnaście lat, może odpowiedzieć: „Inżynier”. Nie: „Od Inżyniera”. Żadnej zmiany nie mogło być, tylko: „Inżynier”. Więc dobrze musiałam rozejrzeć się na górę, na dół, czy ktoś nie podgląda i oczywiście weszłam do środka. To była klinika prywatna, nie wiem dokładnie. Były łóżka zasłane. Tam miałam dyżur do przedwieczerza, bo jeszcze za dnia, przed godziną policyjną wróciłam do domu. Mieszkałam wtedy na Hożej.
- Czyli od kiedy była pani w konspiracji, od którego roku?
W konspiracji byłam chyba jak szkoła się zaczęła, czyli od 1 września, 1942 albo 1943 roku, już nie pamiętam dokładnie. Daty mi ulatują, poza datą urodzenia. Przypominam sobie, że chyba wcześniej lub w tym samym czasie miałam jakiś kontakt w związku z przenoszeniem nielegalnych przesyłek.
- Proszę opowiedzieć teraz o pani służbie w czasie Powstania.
Otrzymałam meldunek, że mam się stawić na ulicy 6 Sierpnia 6, w internacie. Internat składał się z dwóch dużych pokoi, gdzie już były łóżka. Cały poniedziałek i noc darłam prześcieradła na szarpie. Koleżanki, które się również stawiły, właśnie te trzy, myły szafki, urządzały dalsze pomieszczenia, dokładnie nie pamiętam, natomiast ja siedziałam w maleńkim pokoiku i darłam prześcieradła na szarpie, tak to się wtedy nazywało, czyli na bandaże. To był poniedziałek. Tam nocowałyśmy już i we wtorek zostałyśmy dwójkami wysłane do aptek po różne medykamenty. Na Marszałkowskiej były jeszcze czynne, zarówno apteka Bukowskiego w pobliżu Piusa, jak i w pobliżu Skorupki, apteka Hibnera. Czy przyniosłyśmy coś, czy zakupiłyśmy, tego nie pamiętam.
Potem nastąpiło Powstanie, godzina „W”, jak to się teraz mówi, wtedy jakoś nie. Jakoś tego nie zapamiętałam jako godziny „W”. Zeszłyśmy do piwnicy. Tam były olbrzymie, szerokie korytarze. Mam lęk, coś w rodzaju klaustrofobii. Tego samego wieczora przyszło czterech żołnierzy AK. To byli lżej ranni żołnierze. Wiem, że podawałam im obiad i śniadanie, w każdym razie jakieś posiłki. We środę również zostałyśmy wysłane dwójkami do aptek, ale apteki były już pozamykane. W środę, drugi dzień Powstania, przechodziłyśmy pod barykadami przez ulicę, to była Mokotowska, przy Koszykowej. W tamtą stronę przeszłyśmy najzupełniej bez żadnych przeszkód. Natomiast, wracając okazało się, że jedna z koleżanek Krystyna Kosińska, ale nie z mojej drużyny, tylko z praskiej, otrzymała pod barykadą postrzał w brzuch. To był śmiertelny postrzał. Muszę się przyznać, ogarnął mnie tak potworny lęk, że gdyby nie moja koleżanka, Barbara Mikołajczyk, nie wiem, czy odważyłabym się przejść pod barykadą. Nie wiem co było jego przyczyną, chyba świst kuli. To był mój „chrzest bojowy”, lęk nie powtórzył się. Ona spokojnie czekała aż minął mój lęk i dotarłyśmy już zupełnie bez przeszkód na ulicę 6 Sierpnia do szpitala. Krystyna Kosińska zmarła w niedzielę wieczór 6 sierpnia.
W piątek 4 sierpnia, przed wieczorem, nastąpił atak ze strony Niemców. To chyba nie był Wehrmacht a gestapo. Zaatakowali miotaczami ognia i bronią maszynową od podwórza. Żołnierzy AK lekko rannych (jeden był ranny w nogę, reszta nie pamiętam) odprowadzono piwnicznymi korytarzami. Wtedy usłyszałam krzyk: „Wyłażycz!”. Niemiec niewyraźnie mówił po polsku. Byliśmy wszyscy w piwnicy, łącznie chyba z Niemcami, którzy mieszkali wyżej, bo to była dzielnica niemiecka. Zaczęli wychodzić z piwnicy. Może Niemców, mieszkańców nie było. Zobaczyłam wychodzące moje trzy koleżanki z tej samej drużyny na tle morza płomieni. Terkot karabinów maszynowych i kilku gestapowców z karabinami. Podniosłam do góry ręce, bo oczywiście:
Hände hoch!, podeszłam do połowy schodów i powiedziałam sobie, że jeśli mają mnie zabić, to niech mnie wyciągną i cofnęłam się. Moje trzy koleżanki wyszły, instruktorka również i wróciłam do ciemnych piwnic. Nie wiem, jak to się stało, że się piwnic nie bałam. Krążyłam dość długo, potem zauważyłam latarki. To była jedna z instruktorek, chyba Tamata, pamiętam jej twarz: „Nie bój się”. Mówiłyśmy sobie po imieniu, przez ty, nie pseudonimem, bo to była dzielnica niemiecka, że niby jesteśmy uczennicami, że internat… Ona mnie wyłowiła z piwnicy i byłam jedyną z dziewcząt, która nie wyszła wówczas do niewoli, z prostych szeregowych pracowników, łączniczek. W jaki sposób, tego nie umiem powiedzieć, chyba byłam w szoku, wiem, że ratowałyśmy dobytek, medykamenty.
Co zapamiętałam? Przeszłyśmy pod tą samą barykadą, na drugą stronę ulicy Mokotowskiej i tam w bramie stał olbrzymi wór rodzynków. To zapamiętałam, bo nie widziałam ich od przed wojny. Widocznie musiałam nieszczególnie wyglądać, skoro instruktorka nabrała garść rodzynków i wsypała mi do dłoni. Potem następny obraz, to gdzieś na Marszałkowskiej, na ostatnim piętrze wyglądałam przez okno. To była już noc, ta sama noc i morze płomieni. To była pożoga, jedna wielka pożoga. Byłam przerażona, ale spokojna. Pierwszy raz jako młodziutka dziewczyna bez rodziców, w zupełnie nieznanym środowisku, nie wiedząc nic o koleżankach. Sądziłam, że zostały zabite na podwórku przez gestapowców.
Ponieważ mieszkałam na Hożej 16, to było blisko, z Marszałkowskiej bez przeszkód dostałam się do domu na Hożej 16. Tu się spotkałyśmy z koleżankami, które znały mój adres. Też martwiły się o mnie. Dowiedziałam się od nich, że były pędzone przed czołgami, że któraś z instruktorek, która z nimi wyszła, została zabita. One mi to mówiły, to była ich relacja, nie moja, że żołnierze AK, którzy stali gdzieś po bramach, zaczęli krzyczeć do nich, żeby uciekały spod czołgów, gdyż nie mogą strzelać do własnych ludzi. Zaczęły uciekać, z czołgu strzelono, zastrzelono instruktorkę. To jest, jak zaznaczam, nie moja relacja.
Kiedy już nagadałyśmy się, zameldowałyśmy się, (straciłyśmy kontakt z instruktorkami, nie pamiętałam, w którym domu byłam całą noc z instruktorkami) w okręgu AK na ulicy Wspólnej, blisko Marszałkowskiej. Poszłyśmy wszystkie cztery. Powiedziano nam, że nie mają nam nic do zaoferowania. Było więcej chętnych do pracy, niżeli pracy. Dano nam tylko kartki na obiad, bony czy legitymacje, tego już nie pamiętam, żebyśmy się zameldowały w kuchni. To na pewno było na ulicy Hożej. Tam dowiedziałyśmy się, że jest organizowany punkt zagubionych dzieci, że nasze instruktorki organizują go na ulicy Skorupki. Tam się zgłosiłyśmy i byłyśmy już prawie do końca Powstania. Tam pełniłam dyżury, co zresztą dokładnie opisałam w piśmie, które wysłałam do Muzeum.
Był taki chłopiec, wiem, że sprowadziłam go z ulicy Wilczej, dziecko, którego matka gdzieś zaginęła, nie wiem, czy się odnalazła czy nie i sąsiadka go skierowała z olbrzymią walizą różnych kaszek, z zaopatrzeniem, z ubrankami. Ten chłopczyk nazywał się Jaś Wróbel. Zapamiętałam go, bo jakoś przylgnął do mnie. Miałam kostkę cukru, nie wiem, skąd i on powiedział: „Jas jubi sutel”. Nie wiem, czy miał cztery lata czy pięć. Bałam mu się dać cukru, bo dziecko było chore. Wtedy czerwonka panowała. Zresztą pod koniec września zachorowałam na czerwonkę, wtedy już nie pełniłam dyżurów. Natomiast jedna z koleżanek, Hela Jakubowska odeszła wcześniej, bo słyszała, że na Woli dzieją się te okropne historie z ludnością cywilną, więc chciała się dowiedzieć, co z rodziną. Tam prawdopodobnie zameldowała się jako harcerka. Barbara Mikołajczyk mieszkała na Złotej, więc również opuściła punkt wcześniej od mnie, gdzieś jeszcze w sierpniu, może we wrześniu. Kiedy potem spotkałyśmy się po wojnie, mówiły, że jeszcze w jakimś punkcie pracowały, ale w pobliżu swoich domów. I to właściwie wszystko. Podobnie było z Elą. Wszystkie przeżyły wojnę.
Wyszłam z ojcem, bo matki nie było. Mama była na Czerniakowie, gdzieś tam koczowała. Dopiero 8 grudnia się spotkałyśmy już w Lipnicy, dokąd zostałam wysiedlona.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy oprócz tej sytuacji, którą pani opisała, czy zetknęła się pani jeszcze z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej?
W czasie Powstania?
- Tak, jeszcze w czasie Powstania.
W czasie Powstania na przełomie sierpnia i września widziałam kilku jeńców niemieckich, ujętych w walkach o PAST-ę, którzy kopali studnię w podwórzu kamienicy przy ulicy Moniuszki 7 na tyłach Filharmonii.
- Jak ludność cywilna przyjmowała Powstanie?
Pani Korbońska powiedziała, może nie dokładnie cytuję: „Bez poparcia ludności cywilnej Powstanie nie mogłoby tak długo trwać”. Było dokładnie właśnie tak, jak powiedziała pani Korbońska o poparciu ludności cywilnej w swoim przemówieniu na otwarciu Muzeum Powstania Warszawskiego, z bardzo małymi wyjątkami, które zdarzały się dopiero we wrześniu, ale osobiście nie zetknęłam się z tym. Krążyłam piwnicami, całą Hożą, całą Wilczą, Marszałkowską od Żurawiej do Placu Zbawiciela i kawałek za Plac Zbawiciela do Jaworzyńskiej (tam był szpital wojskowy akowski, gdzie służyła moja znajoma), Skorupki, na ulicy Piusa chyba nie, tam nie byłam. Ale prawie cała Marszałkowska południowa. Nigdy nie spotkałam się z niechęcią ludności cywilnej pomimo biało-czerwonej opaski. Wręcz odwrotnie. Pokazywano, gdzie bezpieczniej przejść, gdzie nie ma ostrzału, bo na przykład u zbiegu Kruczej i Hożej był gołębiarz, który polował na ludzi. Właśnie w taki sposób zginęła czwartego dnia Powstania Krystyna Kosińska, koleżanka z praskiej drużyny, zastrzelona przez gołębiarza. To był jakiś folksdojcz, który siedział na dachu.
Muszę wspomnieć, raz jeden spotkałam znajomego, kolegę mego brata, który powiedział: „Śmierć frajerom”, kiedy mnie zobaczył. Tylko on. Po wojnie handlował biżuterią, to się nazywało cinkciarz czy jakoś tak. Okazało się, że on był folksdojczem. Znam dokładnie imię, nazwisko, ale nie chciałabym używać, bo jeżeli są jakieś jego dzieci, to przecież dzieci nie są winne, więc po co. [Inicjały] S. C., tylko tyle mogę powiedzieć. To był jeden jedyny raz niechęci, nieakceptacji Powstania. [...]
- Jak wyglądało pani życie codzienne w czasie Powstania – chodzi o to, gdzie pani spała, kwestie związane z ubraniem, z żywnością?
Zdobyte zakłady żywnościowe niemieckie przez AK otwierano na ogół pod kontrolą i żywność rozdzielano do stołówek wojskowych i cywilnych a także dla cywilnej ludności. Organizacja non plus ultra dzieci było kilkanaścioro, kilka instruktorek, pracy było niewiele. Mama zgromadziła kilka worków „kartkowych” pajd chleba. (Był okropny, z wiórami, wolałam brać do szkoły placki kartoflane). Był „handel” wymienny. Dzielono się i wymieniano nadwyżki z ami. To były prawie całodzienne dyżury na Skorupki w punkcie zagubionych dzieci, natomiast trzy moje koleżanki i ja spałyśmy u mnie, ponieważ nie było sensu spać tam, jeśli mieszkałam bardzo blisko na Hożej 16. Poza tym, był parter i było nieco bezpieczniej. Sypiałyśmy w stołowym, gdzie były rozłożone łóżka, także sypiali tu sąsiedzi z pięter.
Może wspomnę o moim ojcu, to jest chyba ważne, jest to świadectwem, jak zachowywali się cywile. Kiedy przyszłam piątego czy szóstego dnia Powstania i zastałam ojca w domu, powiedział krótko: „Rosjanie nie wejdą. Nie łudźcie się. To Powstanie nie będzie krótkie”. Niemniej był w służbie cywilnej i prawie cały czas na dachu. Nie musiał. Nie wierzył, że to Powstanie szybko się skończy, ale do końca był na dachu wraz z innymi mieszkańcami cywilnymi. Nigdy nie wszedł do piwnicy, podobnie jak ja. Poza chodzeniem piwnicami, nie chowałam się w piwnicy. Nie mogłam, nie umiałam, po prostu nie umiałam. Uważałam, że jeśli wpadnie bomba, to lepiej, żeby mnie zabiło, niżeli mam być zasypana. To nie było bohaterstwo, to był raczej strach przed tym, że mogę być zasypana. Strach, który przez całą okupację należało przezwyciężać. Ale każdy krok wymagał odwagi, to była walka na śmierć i życie, walka przeciw konkretnemu wrogowi, nie żadna „bohaterszczyzna”.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała atmosfera w tej grupie, w której pani przebywała, w punkcie?
Sądzę że nasz zryw podyktował fakt umacniania się Niemców wokół Warszawy i że będą się toczyły walki z obu stron Wisły i czeka nas zagłada. Tuż przed Powstaniem rosyjskie samoloty zbombardowały kamienicę na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich. To jest może coś, co mi sprawia trudność, by powiedzieć, że było dobrze, to nieadekwatne do sytuacji, powiedzieć, że było źle, też nie. Nie było źle. Były ogromne chęci. Kiedy dowiedziałyśmy się, że nie ma dla nas pracy w okręgu wojskowym, w przerwie między szpitalem AK a punktem zagubionych dzieci, to dla nas było wielkie nieszczęście. Jakżeż? Mamy ręce, nogi i nie ma dla nas pracy? To chyba tłumaczy coś. Smutek wobec tragedii i radość nie dawania się, nie poddawania się, działania do końca.
- Czy przyjaźniła pani się z kimś w czasie Powstania?
Tak. Szczególnie z Barbarą Mikołajczyk, moją koleżanką, również z Helą i z Elą. Byłyśmy koleżankami jeszcze ze szkoły, ze zbiórek. To samo w Powstaniu. Zaprzyjaźniłam się z koleżanką z praskiej drużyny harcerskiej, z którą spotkałam się ponownie w Pruszkowie.
- Czy w czasie Powstania w pani otoczeniu istniało życie religijne? Czy były jakieś formy uczestnictwa?
Tak. Ponieważ, chodziłam po podwórkach, nie chodziło się ulicami, [zauważyć można było, że] wszędzie były kapliczki. W każdym niemal podwórku była kapliczka, ludzie przed tym klękali, modlili się. Swoje modły zawsze zanosiłam w samotności. Ale może to było za małe przeżycie dla mnie, bo nie pamiętam, żebym się tam modliła. Może u siebie na Hożej modliłam się. Nie umiem powiedzieć. Przechodziłam na pewno jakiś okres wątpliwości, że jak to jest możliwe, że przede wszystkim dzieci cierpią, maleńkie niemowlęta. Byłam świadkiem postawy egoistycznej, gdzie za szklankę kaszki mannej od matki nowonarodzonego dziecka paskarka żądała pierścionka z brylantem, bo błagająca o tę kaszkę miała go akurat na palcu. Nie wiem tylko, w jaki sposób znalazło się kilka sąsiadek, cywilnych, nie żadne harcerki, zwykłe sąsiadki, była pani Wilde. Nie pamiętam, co zrobiły, w każdym razie szklanka kaszy była w rękach matki i pierścionek z brylantem również. Jak to się odbyło, nie umiem powiedzieć. Akurat byłam w domu, też wyszłam do bramy, gdyż życie toczyło się głównie w bramach, w mieszkaniach parterowych i w piwnicach.
- Jak wyglądały takie kwestie, jak zdobywanie żywności, higiena?
Jednym z największych problemów była woda. Były drążone studnie. Do studni były ogromne kolejki. Załączyłam kserokopię zaświadczenia z punktu czerpania wody. Szłyśmy od razu we cztery na Wilczą, brało się kociołki, garnki, kubły i nabierałyśmy wodę bez kolejki. Natomiast wtedy, kiedy brałam prywatnie, musiałam stać w kolejce. Wiem, że na Hożej studni nie było. Studnia była na Lwowskiej i Kruczej. To już było wtedy, kiedy chorowałam na czerwonkę, czyli koniec albo druga połowa września. Jeśli, to tylko wstępowałam do punktu, nie miałem długich dyżurów z dziećmi. Rodzina koczowała w garażu na ulicy Lwowskiej 8, tam była studnia i nieduże kolejki.
Pani pytała, jak wyglądało życie codzienne. Jak wyglądały dyżury? Brało się dzieci na rękę, bo to były najczęściej maluchy. Jedno miało jakąś wysypkę. To dziecko zapamiętałam, bo trzymałam je na ręku, mówiono, że to rykoszet z granatnika przebił szybę, ale ani nie trafił we mnie, ani w dziecko. Dziecko było chore, miało jakąś wysypkę. To się tak jakoś toczyło. Raz brało się dzieci na rękę, karmiło lub zabawiało je bajkami, grą i tym podobne.
Co było z jedzeniem? Był mel, to się tak nazywało, to był inaczej mówiąc mąka-klajster, jak klej. Mąka rozrobiona wrzącą wodą, w tym dołek i w dołku kapka dżemu. To otrzymywały dzieci. Ja to po raz pierwszy mówię. Może tego nie powinno być. Nie chcę mówić więcej. Za PRL-u bym tego nie powiedziała. To były harcerki. Może kiedy nas, dziewcząt, nie było, być może dzieci były podkarmiane czymś solidniejszym. Poza tym to było lepsze niż zupa plujka.
- Czy w czasie Powstania czytała pani prasę powstańczą czy słuchała pani radia?
Czasem u sąsiadów, ale nie pamiętam, to było już pod koniec Powstania, kto nadawał „Biuletyn”. <--prasa-END--> I znowu obraz, niestety, taka to jest moja pamięć – Hoża 16, brama. Wybiegłam z domu słysząc z megafonu hymn, nie tylko ja, wszyscy w bramach. Ponieważ polował gołębiarz, więc widziało się tylko tych, którzy byli naprzeciwko, z prawej, z lewej strony i naprzeciwko. Nikt nie wychylił głowy. Ale płakali wszyscy. Pierwszy raz po pięciu latach usłyszałam hymn. Nigdy później w całym moim długim życiu nie odczułam tak, zachłysnęłam się wolnością, pomimo, że nie można było się wychylić z bramy. Nigdy później nie odczułam smaku wolności, blasku wolności nawet w działaniach w „Solidarności”. [Powiedziałam, żeby mnie nie mieszać w to. Chodziło chyba o rozdzielanie artykułów pierwszej potrzeby. Byłam piąta na liście członków założycieli w S.O.F. czułam się zobowiązana, ale uważałam że jest za dużo prywaty i organizacji. Na zebraniach żądano wolnych sobót (słusznie) ale władze „Solidarności” zarządziły wolną sobotę dla wszystkich, mimo wiążących terminów sprawozdawczych. Nie dostarczenie sprawozdania groziło utratą premii dla wszystkich pracowników. Nie chciano mnie słuchać, ale chciano, żeby premia została wypłacona. Byłam w rozterce. Warcholstwo. Przyszłam w tę wolną sobotę, żeby dyrektor podpisał sprawozdanie. Podpis uzależnił od podpisania listy obecności. Sprawozdanie oddałam do departamentu i nie wróciłam do pracy. Nazwano mnie „łamistrajkiem”, premię otrzymałam ja i kilka osób – „łamistrajków”. Po niewczasie przyznano mi słuszność. Na ogół miałam dobre stosunki w pracy i pomoc finansową, pożyczki (gdy odszedł mąż) na spłatę mieszkania. Na emeryturę poszłam w czerwcu 1981 roku żegnana z żalem i pamiątkami].
- Czytała pani prasę, a czy słuchała pani radia?
Jeśli sobie przypominam, to radia nie, bo nie było radia. Trzeba było wszystkie zdawać, to nie było radia. W domu nie było. Były „Biuletyny”, ale nie umiem powiedzieć. To było chyba za małe przeżycie w natłoku innych zdarzeń, żeby pamiętać, a nie chcę tworzyć. Chyba ojciec miał jakieś egzemplarze, bo w punkcie, gdzie była komendantka, instruktorki, tam nie było, to na pewno.
- Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Moje osobiste, tak?
- Co może się pani najbardziej utrwaliło w pamięci.
Obraz wznoszących się rąk na tle płomieni czwartego dnia Powstania. Ręce. Może dodam coś. Mogę? Należałam, trudno powiedzieć, należałam, bawiłam się w klubie „Psychologia na co dzień” , gdzie były treningi interpersonalne w latach 1984–1985. Mnie interesowała zawsze psychologia. Przez przypadek tam trafiłam (to nie był trening interpersonalny), ale warsztaty, czy coś w tym rodzaju. Był ekran, kilkadziesiąt osób. Na ekran [padało] światło rzutnika. Część osób stanęło na scenie, przed ekranem i z rzutnika puszczone [było] światło. Doktor Rojkiewicz, który to prowadził, poprosił o podniesienie rąk. Cienie rąk były rzucone na ekran. Po kolei pytano o wrażenia. Byłam jedyną spośród kilkudziesięciu osób, która to negatywnie odebrała, powiedziałam: „Dla mnie to jest groźny, szekspirowski las”. To chyba świadczy, że utkwiła we mnie ta noc i że to była największe przeżycie.
Trzeba jednakże dodać ku prawdzie, że jeśli chodzi o Śródmieście Południowe, to ono było stosunkowo spokojne. Naprawdę, to znaczy, poza tym, że byli gołębiarze, że już we wrześniu była bombardowana ulica Wspólna, ale Hoża dopiero została zniszczona przez Niemców po Powstaniu, nie w czasie Powstania.
Jest jeszcze jedno wspomnienie, bardzo ciężkie dla mnie. Poszłam z dzbankiem napełnionym wodą, bo na Lwowskiej była studnia, żeby umyć włosy. Poszłam do domu na Hożą. Umyłam, ledwie zdążyłam, trudno to nazwać umyciem, ale powiedzmy trochę umyłam włosy, były jeszcze mokre. To było w kuchni, a w kuchenną klatkę wpadła bomba, wyrwała drzwi od kuchni, zawaliła się klatka i zawaliła się część kuchni. Pokoje zostały nienaruszone. Tam były dwa pokoje. Niemniej to sprawiło na mnie ogromne wrażenie, bo usłyszałam krzyki pod zawaloną klatką kuchenną, więc wyszłam frontem, bo o tym, żeby wyjść kuchennymi schodami, mowy nie było. Skręciłam, usłyszałam krzyki i zobaczyłam dłonie, znowu dłonie, które mnie chyba prześladowały. Zobaczyłam spomiędzy desek, stropu, gruzu tylko same dłonie. I wołanie o pomoc. Deski, to wszystko było ruchome. Sama nie dałabym rady wyciągnąć, więc przywołałam sąsiadów. Co było dalej nie wiem. I nie wiem, jak znalazłam się na Lwowskiej. Nic nie pamiętam. Wiem, że znalazła mnie siostra na ulicy Lwowskiej (i o tym właśnie jest wiersz), siedziałam na krawężniku w wyschniętym rynsztoku. Dlaczego nie weszłam do garażu? Bo tam koczowaliśmy, bo Lwowska była bardzo spokojną ulicą. Ponieważ już byłam chora. Tu należy wspomnieć, sąsiedzi pomagali sobie wzajemnie. Ponieważ miałam czerwonkę, sąsiad z trzeciego piętra, sąsiedzi przynieśli czerwonego wina i jeden kartofelek. Siostra ugotowała mi ten kartofelek, który mi smakował tak jak nigdy mi nic nie smakowało. Tak się zachowywała ludność cywilna. Chyba nawet „Dzień dobry” przedtem sobie nie mówiliśmy. Nie znałam tych ludzi przed Powstaniem. A zatem dłonie i światło świec. Były z tym związane jeszcze inne sytuacje, ale wyszłaby z tego księga albo serial.
- A jakie wspomnienie uznałaby pani za najlepsze z Powstania, jeżeli jest?
Konsolidacja społeczeństwa, ukierunkowanie na drugiego człowieka, chęć niesienia pomocy. A dziś?
Pytała pani o atmosferę. Cudowna atmosfera, cudowna to może jest niestosowne słowo, kiedy jadłyśmy obiad w kuchni wojskowej na Hożej. Była atmosfera łagodnych uśmiechów i życzliwości, tam byli żołnierze, byli oficerowie, akurat wtedy, kiedy jadaliśmy. Nie pamiętam, jak długo, może ze dwa, trzy obiady, bo potem już byłam w punkcie. Poza tym suchary jadało się w domu. Miałam suchary, bo mama naszykowała trzy olbrzymie wory sucharów. Pamiętam tę atmosferę. Poza tym fakt, że coś robiłam, że coś robiłyśmy. Zadziwiające, bo nie pamiętam sprzeczek, a przecież nieraz dyskutowało się w czasie okupacji i było różnie, a zupełnie nie pamiętam sprzeczek. Mogę śmiało nazwać przyjaciółmi te koleżanki. Celowo nie używam słowa „przyjaciółki”, bo to ma dla mnie trochę negatywny wydźwięk. To mnie w tej chwili zaskakuje. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że myśmy nie wiodły żadnych sporów, więc chyba była dobra atmosfera. Poza tym były przecież komendantka, instruktorki, tak to się wtedy nazywało. Był rodzaj nie rygoru, ale podporządkowania się. Byłyśmy młode, miałyśmy przecież po osiemnaście lat. Mowy nie było o jakimś buncie czy sprzeciwie. Taka była atmosfera.
- Proszę powiedzieć, co się działo z panią od momentu kapitulacji Powstania?
Kapitulacja zastała mnie w domu. Byłam już sama. Koleżanek nie było. Zgłosiłam się do punktu. Tam komendantka chyba albo być może któraś z instruktorek, może pani Tamara, nie pamiętam, powiedziała, że wychodzą z ludnością cywilną. Jeśli chcę, to mogę wyjść z rodziną, bo wiedziano, że przecież mieszkam na Hożej. Moja koleżanka, Marysia Rosińska, z praskiej drużyny, została tam i wyszła do Pruszkowa razem z instruktorkami i z dziećmi. Spotkałam ją. Była w Pruszkowie, jeszcze kiedy byłam w hangarze na „jedynce”, bo to chyba hangary były. Były jako cywile, ale nie umiem tego dokładnie powiedzieć. Później Marysia była już na „czwórce” odłączona od grupy jako młoda.
Wyszłam z domu Hożą do Placu Politechniki. Tam był główny plac, zbiórka „wypędzonych”, jak to nazywa Erika Steinbach, ludzi. Myśmy to nazywali wysiedleniem. Tam byłam z siostrą, z ojcem i sąsiadami. Przyszedł wehrmachtowiec, żołnierz i powiedział (mieliśmy zamiar wychodzić), że trzeba rozebrać barykadę i dopiero wtedy wolno nam wyjść. Ponieważ smażyły się placki z resztek mąki, zagasiliśmy ogień i jak tylko on odszedł, uciekliśmy z domu, byle barykady nie rozbierać. Przy Politechnice był postój, a potem do Dworca Zachodniego. Cały czas na piechotę i ubrani tylko tyle, ile można było z sobą zabrać. Dom stał, tylko kuchnia była częściowo zarwana, drzwi wywalone, bo w szoku pierwszym sądziłam, że w ogóle nie ma domu, że wszystko jest zawalone. Nieprawda. Bo tak powiedziałam do siostry: „Nie ma domu”. Wtedy z Dworca Zachodniego do Pruszkowa szliśmy na piechotę. Było już pod wieczór kiedy wyszliśmy z Hożej. To był chyba 6 albo 8 października, już nie pamiętam. Siostra moja twierdzi, że to był 10 października. Wiem, że byliśmy jednymi z ostatnich, bośmy zwlekali z wyjściem, że może odwołają. Tam następnego rana rozdzielono ojca, ponieważ miałam dużo starszego ojca. Mój brat był o trzynaście lat starszy, więc to świadczy o wieku ojca. Mnie i siostrę oddzielono na tak zwaną „czwórkę”, czyli do wyjazdu na roboty do Niemiec. Jak stamtąd zwiałam, nie pamiętam, nie umiem powiedzieć [jak]. Na „czwórce” spotkałam koleżankę z praskiej drużyny, Marysię Rosińską, harcerkę. Razem z nią, nie wiem jak, nie umiem tego powiedzieć, wyciągnęłam moją starszą siostrę, również z „czwórki”. Z siostrą i Marysią Rosińską, znowu nie pamiętam, w jaki sposób, znalazłam się w baraku kuchennym. Zorganizowałam ucieczkę. Miałyśmy dwa dziecinne kubełki (na siusiu), tam przekoczowałyśmy noc w baraku, chowając się za stoły i skrzynki. Rano wychynęłam stamtąd i spotkałam na drodze starszego żołnierza Wehrmachtu. To był mocno starszy człowiek. Łamaną niemczyzną, nie mam zupełnie zdolności do języków, porozumiałam się z nim. Celowo miałam zawiązane kucyki, żeby wyglądać nie na osiemnaście lat, tylko na mniej, żeby nas przeprowadził. Byłam niebywale śmiała. Poprosiłam, żeby mnie przeprowadził, że w wagonie jest ojciec. „Jedynka” była już wpędzona do wagonu w Polskę, nie do Niemiec. Tak się mówiło. W ogóle nie wiedziałyśmy dokąd. Niemiec wziął mnie za rękę i chciał zaprowadzić, ale mówię, że mam jeszcze dwie siostry. Powiedział, nie umiem teraz powtórzyć po niemiecku, żeby pójść, bo na tyle to rozumiałam, przecież cztery lata się uczyłam, bo musiałam się uczyć niemieckiego. Byłam niemądra, bo należy znać język swoich wrogów, a go bojkotowałam.
Wzięłam siostrę i koleżankę, i Niemiec nas przeprowadził i o dziwo, w tym wagonie był ojciec. To był ostatni wagon. Wcisnęłyśmy się tam. Wtedy pierwszy raz spotkałam się z niechęcią, że już nie ma miejsca, że tu nie ma gdzie, bo rzeczywiście nie było można usiąść, tylko na stojąco [jechać]. [Panował] okropny ścisk. Ale w sumie zlitowano się, podano nam ręce i wciągnięto do odkrytego wagonu bydlęcego czy towarowego. W ten sposób znalazłam się z ojcem w jednym wagonie. To była ludność cywilna. Był spokój, nie było żadnych kłótni mimo ścisku. Jedni drugim pomagali, bo wagony zaraz niedługo ruszyły. Chyba dwie doby albo dobę krążyły po Polsce. Wiem, że było bardzo pięknie, niedługo zrobiło się skwarnie, nie było co pić, już nie mówiąc o jedzeniu. Kiedy wagony zwalniały lub zatrzymywały się, okoliczna ludność, polska oczywiście, wrzucała pomidory, jabłka. Wiem, że jechaliśmy przez Milanówek, przez Żyrardów. Wielu ludzi bało się jeść, bo przecież byli wygłodzeni, [obawiano się] chorób jelitowych.
Tu jest znowu następny obraz, mój, teraz śmieszny. Była noc. Przecież trzeba było wyjść za swoją potrzebą. W Pruszkowie były latryny nie ogrodzone prawie. Były położone deski, belki z otworami. Stawało się na tym, Niemcy pilnowali.
- Proszę opowiedzieć, jakie warunki panowały w obozie w Pruszkowie?
Warunki były, nie chcę tego, boję się to porównywać z kacetem, bo były nieporównywalne, ale dla ludności cywilnej załatwianie się na oczach Niemców śmiejących się [to było ogromne upokorzenie]. Zresztą niewielu śmiejących się było. Na ogół się odwracali, byli tacy, którzy się odwracali. Latryn nie było wiele, bo to nawet trudno nazwać latryną. Nawet sąsiedzi [nie byli odgrodzeni], damsko-męskie, przecież to było koedukacyjne. Było straszne. Roznoszono kawę, bo to chyba RGO roznosiło, z muchami. Wyjmowało się, muchę się wyrzucało. Do tej pory na mnie nie robią wrażenia muchy czy włosy. Tak było w Pruszkowie.
- Jak długo była pani w obozie?
Uchowałam się. Ani nie byłam przed czołgami ani w obozie koncentracyjnym.
- Jak długo była pani w Pruszkowie?
W Pruszkowie najpierw na „jedynkę”. Później, a może następnego dnia rozdzielano wszystkich. Ojciec był osobno jako stary człowiek, natomiast ja, siostra i koleżanka, harcerka z praskiej drużyny, byłyśmy na „czwórce”. To był czwarty hangar, olbrzymie hale, bo to była chyba nastawnia kolejowa, jakieś hangary kolejowe. Na „czwórce” było nawet luźno. Nie było jakiegoś ścisku. To mi się nie utrwaliło, więc nie musiało być strasznie, poza latrynami. Picie roznoszono, to nawet tego nie owało.
- Ile czasu pani tam spędziła?
Nie umiem powiedzieć. Jedna noc była na pewno. Z całą pewnością była noc, bo dopiero rano spotkałam się z ojcem. Jak rozdzielano, były oczywiście zabierane futra, jeśli ktoś był w futrze. Mój ojciec odpruł klapy, podkasał sobie jakoś, kołnierz schował. Kołnierz miałam nawet ja, pod czymś schowanym. Wiem, bo moja bratowa opowiadała, że lisa schowała do jaśka, do powłoczki z jaśka, że to niby jest dla dziecka jasiek. Poza tym nic więcej z Pruszkowa nie pamiętam. Nie sądzę, aby Niemcy połakomili się na to futro, bo było mocno podniszczone, ale „strach ma wielkie oczy”.
- Wracając teraz do wagonu.
Dzień jak dzień, skwar niesamowity, ludzie co prawda wrzucali jedzenie. Potem nastała noc, trzeba było wyjść za potrzebą. Spuszczono mnie z wagonu, też oczywiście na oczach Niemców, ponieważ to był ostatni wagon i tam stał młody, w moim wieku, Niemiec z karabinem. Ledwie wyszłam z wagonu i pociąg ruszył, przecież nie wiadomo było, kiedy odjedzie. Wagon jest ostatni, zerwałam się, biegiem, ręce wyciągnięte a ja mała, nie sięgnę. Byłam przerażona, ciemno, wprawdzie noc gwiaździsta, widno prawie jak w dzień, księżyc świecił przepiękny. Przerażona, bo nie wiem, gdzie jestem. Wiem, że to jest chyba Polska. Młody Niemiec wyciągnął rękę i wciągnął mnie na brek. Rozumiem filmy, gdzie w takich momentach nie ma wroga i nie ma też przyjaciół. Patrzyliśmy sobie w oczy, nie widziałam w nich ani wrogości, to pamiętam, może sobie coś tworzę, ale to nie była wrogość, nie było nienawiści. Byłam wdzięczna, że stoję na breku. Nie wiem, czy na postoju i w jaki sposób, tego nie pamiętam, znalazłam się na powrót w wagonie. Okazało się, że ojciec był gdzieś niedaleko breku z siostrą i koleżanką. Tak zajechaliśmy, po jednej dobie czy po dwóch, tego nie pamiętam, do Jędrzejowa. Tam wyrzucono nas na rampę, oczywiście cały czas pod karabinami. Staliśmy wszyscy na rampie jak sieroty i Niemcy spędzili podwody, przecież nikt by dobrowolnie nie przyjechał, ze wsi Lipnica. Gospodarze jak na perskim rynku, choć nie niewolników, wybierali nas sobie, kto się komu podobał. Nas wybrał dość bogaty, jak na tamtą wieś, gospodarz i wziął na furmankę.[...] Nazywał się Cupryn, teraz się pięknie mówi rolnik czy gospodarz, dawniej mówiło się chłop, po prostu. Wybrał nas sobie. Pojechaliśmy trzynaście kilometrów furmanką. Nie tylko my, ale kilka furmanek było ze wsi i zatrzymały się przed budynkiem szkolnym. Wychodzili gospodarze, gospodynie. Trudno powiedzieć, że zapraszali, wybierali nas sobie. Przecież byliśmy bezdomni i na łasce. Nikt nie wiedział czy mamy pieniądze czy nie mamy.
Mnie wybrała nauczycielka, żebym u niej zamieszkała. Szkoła była oczywiście nieczynna. Ona była zwana nauczycielką, mąż był nauczycielem. Chyba ojciec załatwił, poprosił, tego nie pamiętam, o pokoik nauczycielski przy szkole. Niemcy nie pozwolili otworzyć szkoły. Z siostrą tam zamieszkali. Uprzedziłam nauczycielkę, że jestem zawszawiona, że zarażę jej dom, że będę gotowa dopiero, jak już zrobię porządek z włosami. Ale ona zabrała mnie od razu do siebie. Nigdy jej tego nie zapomnę, potraktowała mnie nie jak bezdomną, ale jak młodszą siostrę. To była młoda osoba. Miałam codzienny kontakt z rodziną, natomiast Marysia została przyjęta przez inną gospodynię, o kilka chałup dalej. Poza tym pokoik był maleńki, była prycza i dwie osoby tylko w poprzek mogły spać, jeśli się podstawiło ławkę na noc. Dalej byłam u nauczycielki, częstowała mnie bardzo często, ale byłam na garnku ojca, bo trochę było pieniędzy. [...] [Poza tym pracował w Jędrzejowie. Jak wspomniałam wyżej ojciec był rzemieślnikiem, a wojna zmienia potrzeby. W cenie są: żywność, proste ubranie, dobre buty, a zatem nie cierpiałam głodu w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zamiast cukru była sacharyna, zamiast wiśni – buraki, piernik z marchwi i tym podobne. Jak większość Polaków. Bardziej dokuczała zima – woda zamarzała w wazonie. Był krótki okres niedostatku podczas choroby ojca. Ja parałam się robieniem i przerabianiem kapeluszy damskich dla zamożnych pań. Tak więc nawet w Powstanie coś tam za buty skapnęło].
- Tam zastał panią moment wyzwolenia, na wsi właśnie?
Tak. 8 grudnia matka nas odnalazła przez RGO. Z mamą i siostrą mieszkałyśmy w pokoiku nauczycielki, ojciec był w Jędrzejowie. Nie odniosłam wrażenia, że to było wyzwolenie. Nawet oficerowie zachowywali się jak władcy, żeby nie użyć słowa okupanci.
Nie umiałam, do dzisiaj nie umiem być bezrobotna. To jest jakaś skaza charakteru. Ponieważ szkoła była nieczynna, zebrałam chętne dzieci ze wsi. Tam była bardzo duża bieda, w tej wsi nie znano włoszczyzny. Włoszczyznę kupowałyśmy o trzy kilometry dalej we wsi gminnej, która nazywała się Złotniki. Nie wiem, czy ktokolwiek sadził włoszczyznę w Lipnicy. Zebrałam dzieci. Uczyłam tego, co sama umiałam i przede wszystkim tego, na co miały ochotę dzieci. Ponieważ to był już październiki listopad, zbliżały się Święta, uczyłam dzieci także robienia zabawek na choinki. Robiłam na drutach i uczyłam je tego. Ponieważ robiłam piękne rzeczy na drutach i szydełkiem, więc chłopki, gospodynie angażowały mnie. Jedna która miała małe dziecko, najbardziej. Jej zrobiłam sweterek, kapturek. I to chciałabym wspomnieć, bo ta wieś i ci ludzie są do dziś mi bliscy i nie zapomniani.
Pamiętam obrazami, wchodzę do pokoiku, jest już matka. To jest dzień czy dwa dni przed Wigilią i mały stół pod oknem w tym pokoiku, zastawiony olejem, grzybami, nawet jakieś masło było, które to wiktuały dostałam. Koguta dostałam, przecież nie brałam pieniędzy, gdzieżby, więc koguta dostałam za sweterek i za piękną czapeczkę, którą zrobiłam. Chleb był z burakami w środku. Kostki buraków jak rodzynki. Różności naznoszone. Chłopcy ze wsi choinkę wycięli i przynieśli. Oczywiście była nie ubrana, bo była żałoba po moim bracie i dalszej rodzinie. Do urodzenia mojego syna nigdy nie ubierałam choinki. Zawsze była, bo nie umiem być bez choinki, ale dopiero po urodzeniu się syna po raz pierwszy od czasu wojny ubrałam choinkę.
- Proszę powiedzieć o momencie wyzwolenia, jak to się odbyło?
Pamiętam wejście Rosjan. Nie umiem nawet powiedzieć, kiedy to było, którego dnia. Daty nie pamiętam. Na pewno styczeń. Pamiętam Rosjan, ponieważ to była szkoła, więc stacjonowali tam oficerowie. O ile wiem, pierwszego dnia pierwsze wojska wkroczyły w głuchą wieś. Chłopi zabarykadowali drzwi i nie wpuszczali żołnierzy do domów, bo niestety gwałcili. Jak mama wróciła, już nocowałam w szkole. Pamiętam tylko, że byłam „poczęstowana” spirytusem, który musiałam wypić. Broniłam się przed tą wizytą, to było okropne, ale groźne słowa, miny: „Ty nas nie uważasz”. Więc musiałam pójść i wypić, żeby załagodzić i zachłysnęłam się tak strasznie, bo to był chyba spirytus albo coś niewiele słabszego, że mało się nie udusiłam, ledwie zdołałam odetchnąć i wtedy oficerowie dali mi spokój. Już potem „normalnie” rozmawiali ze mną. Bardzo nawet przyjemnie. Widzieli, że prawie spadłam z krzesła. Na pół przytomna byłam po wypiciu, oczywiście duszkiem pół szklanki. Takie jest moje wrażenie. Na szczęście do dziś mam mocną głowę, choć od kilku lat w ogóle nie pijam ze względu na serce.
Dalej następne wojska to z reguły już były „przyjemne” rozmowy na temat wojny. Tylko w cztery oczy mówiono swobodnie, jeśli było ich więcej, to nie było żadnych rozmów zasadniczych. Tylko pamiętam, że był chyba Ukrainiec, który się mnie uczepił. Chciał mnie zabrać, gadał, że kupi mi
biełki, czyli popielice do ślubu, że ksiądz da ślub w Złotnikach. Tu nie było kościoła na szczęście dla mnie, tylko o trzy kilometry dalej. Powiedziałam, że ksiądz nie udzieli ślubu, na co on powiedział, że jak mu przystawi rewolwer do łba, to ślub da i żebym koniecznie wyszła za niego. Ale na razie byłam u rodziców, wszystko było w porządku, tyle, że nie miałam ochoty być narzeczoną. Następnego dnia rano otrzymali rozkaz wymarszu i przyszedł oficer Gruzin (opowiadał o Kaukazie), bardzo mi się podobał i ostrzegł mnie i mamę, żeby mnie gdzieś schowała na strychu, żebym nie wychodziła na drogę. Więc nie mogłam nawet pójść gdzieś do sąsiedniej chałupy, tylko gdzieś, już nawet nie pamiętam gdzie się schowałam. Ponieważ był natychmiastowy rozkaz wymarszu, to mnie uratowało, bo on nie mógł mnie szukać. W pokoiku mnie nie było, zajrzał w dwa miejsca do klasy i do gospodyni i na tym koniec. Okazuje się, że są i dobrzy, i źli, jak w każdej grupie ludzi. Nie ma tylko dobrych i tylko złych. A w nas też siedzi i dobro, i zło.
- Co działo się z panią już po maju 1945 roku, czyli po zakończeniu wojny?
Od stycznia do czerwca mieszkaliśmy w Jędrzejowie. Prowadziłyśmy małą cukierenkę z własnymi wypiekami. W lutym przyjechałam z matką poprzez Częstochowę do Warszawy, na wagonach z amunicją czy po amunicji. To był luty, byłam w Warszawie. Odkopałyśmy, to co było, jakiś dobytek był zachowany w bębnach po karbidzie, w piwnicy, zdołaliśmy jeszcze schować i dobytek sąsiadów, bo naszego było niewiele, bo co można było włożyć do bębna z niewielkim otworem. Wiem, że było trochę bielizny pościelowej, drobiazgi. Pamiętam, że wtedy Hoża była całkowicie zniszczona, czyli już po Powstaniu. Wszystko było spalone, wyburzone, bo wychodząc z Powstania Hoża była jeszcze cała. Wspólna była mocno poharatana, natomiast Hoża nie. To było pod wpływem pożaru, wszystko to, obrusy, bielizna pościelowa, ubrania wszystko się rozłaziło. Wszystko było do wyrzucenia, nawet sztućce. Sztućce wychodziły z trzonków, bo wszystko się spiekło, był pożar od góry do dołu, do piwnic. Nic się nie uratowało.
Wróciłyśmy do Jędrzejowa. Tam było wynajęte mieszkanie. A do Warszawy na stałe przyjechaliśmy dopiero w czerwcu, dopiero jak rodzice znaleźli na Tamce jakieś lokum, które wyremontowali. Obawiali się zając czyjeś mieszkanie, by nas nie usunięto. Panował jeszcze chaos.
- Czy kontynuowała pani naukę po wojnie?
Oczywiście. Pracowałam i popołudniu kontynuowałam naukę, gdyż nie miałam żadnych dokumentów, miałam zrobioną małą maturę. Zdawałam egzamin do liceum, z każdego przedmiotu, nawet z religii i przyjęto mnie do liceum. Tutaj zdałam maturę. Oczywiście pracowałam. Skorzystałam z tego, że uczono nas kapelusznictwa, to się nazywało modniarstwo. Mam nawet do dzisiaj dokument z tej szkoły, cenzurę (załączyłam kserokopię). To była cały czas „jednoroczna” klasa. Chodziło się przez trzy lata, a była jednoroczna szkoła zawodowa. Wiem, że dyrektorką była żona marszałka Kiernika, pani Kiernikowa. To pamiętam. Ona chyba organizowała tam harcerstwo. Domyślam się tylko, bo się znało tylko zastępową i drużynową, i nikogo więcej. Nawet z trudem sobie przypomniałam, że to jest 38. WZDH. W Komisji Historycznej znaleziono ślad, który podał już ktoś przede mną, ktoś z góry. Dostałam zaświadczenie, że jestem harcerką na podstawie dokumentów tamtejszych i tego co złożyłam. Miałam dwóch świadków, mam zaliczone tylko do 31 lipca. Tych czterech dni później nie miałam możliwości, teraz przestało mi na tym zależeć. Brak mi sił. Krzyż miałam, kto mnie będzie pytał, czy za służbę cywilną czy inną. Zresztą i tak przecież byłam w AK, a to było raptem pięć dni. Co prawda pan, który to oglądał, powiedział: „Nawet gdyby pani jeden dzień była w szpitalu, to się liczy, to jest pani podporządkowana tym prawom”. Straciłam chyba impet, żeby to załatwiać. Nadal nie mam świadków na ten okres. Poszukiwaniom przeszkodziły także kłopoty osobiste.
- Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu?
W ogóle się nie przyznawałam. Także mój mąż był powstańcem. Napiętnowana nie byłam, może tylko o tyle, że tuż po wojnie byłam jedyną w przedsiębiorstwie, która nie należała do ZMP. I tu chcę podać nazwiska. Zaraz po wojnie pracowałam w Przedsiębiorstwie Budowlanym (podstawy handlowe miałam od Roszkowskiej-Popielewskiej z gimnazjum). Ukończyłam kurs księgowości i poszłam już jako nawet starsza księgowa, byłam nawet „strasznie ważnym” kierownikiem dekretowania, kierownikiem sekcji. Nie pchałam się nigdy wysoko, nie zależało mi na tym. Tam była kadrową Maria Załuska i jej totumfackim, również kadrowcem albo pierwszym sekretarzem, nie pamiętam, Sobieski, chyba Jan Sobieski. Mam wrażenie, że obydwa nazwiska są po prostu przybrane po wojnie, oni mówili z obcym akcentem. Codziennie przy podpisywaniu listy obecności (może dla kogoś dzisiaj to jest „mucha”, bo nie chcę eksponować tego, ale chcę, żeby było świadectwo) nagabywania, straszenie u niej w gabinecie [słyszałam]: „To jak, namyśliła się towarzyszka?”. Chodziło o ZMP. „Nie, jeszcze się zastanawiam”, zawsze odpowiadałam, grzecznie. Ratowała mnie nienaganna praca i bezpośredni zwierzchnicy. Codzienne prasówki, to też trzeba ująć. Z całą stanowczością twierdzę, (bez dla jednych wszystko białe, dla drugich wszystko czarne), że po 1955 lub po 1956 roku, dokładnie nie pamiętam, to już była inna Polska Ludowa, to nie było nękanie ludzi. Nie byłam bardzo nękana.
Pytała pani o represje. Mówiłam to, kiedy mnie zgarnięto i do szpitala zawieziono w kocu w październiku 1998 roku, to tam to chyba powiedziałam lekarzowi o pierwszych nerwowych torsjach i nudnościach. W 1952 albo 1953 roku, z całą pewnością 6 sierpień (już mam dość tej szóstki) byłam wezwana na tak zwany „dywanik”... Oczywiście przodem do okna, jak to się mówiło wtedy – za żelazną kurtyną czyli za wypchanymi drzwiami – nagabywana, straszona… Sekowana byłam od strony finansowej – ani nagród ani nic innego, ale to trudno nazwać nawet sekowaniem, w każdym razie byłem wezwana żebym powiedziała, kto to jest pan Jan Kiwerski. To był nasz (jak wtedy nazywaliśmy) naczelnik, czyli główny księgowy. „Kto to jest Jak Kiwerski? Skąd się znamy?”. Na co ja odpowiedziałam: „W pracy poznałam”. [...] Nawet nie pamiętam czy kazał mi coś podpisać czy nie, ale raczej nie, bo koniec tego wszystkiego był taki... Jeszcze tuż przed końcem zauważyłam, że mi strasznie drżą ręce, więc schowałam szybko pod biurko i na kolana, wtedy on powiedział: „Pani się mnie boi”, na co odpowiedziałam: „A pan by się nie bał?”. W końcu on coś powiedział, że „Towarzyszko...”. Mówię: „Ja nie jestem towarzyszką proszę pana, ja nie należę do partii..”. I nie wiem już jak to było, on jeszcze o coś pytał – o co już nie pamiętam, i wtedy ja mu powiedziałam: „Proszę pana, ja chodziłam do tej wstrętnej sanacyjnej szkoły, innej nie było, publiczna – wtedy to się nazywało powszechna, a nie podstawowa – i tam w tej szkole nauczono mnie: »Żeby cię smażono i pieczono w smole, nie powiadaj pachole co się dzieje w szkole«. Nic więc pan ze mnie nie wyciśnie. A pana Kiwerskiego poznałam w pracy. Tu nie przyszłam po znajomości. Jest niewiele w tej chwili ludzi po maturze i o pracę jest bardzo łatwo, a życiorys pan zna”. Były też pytania o innych kolegów, nie pamiętam już, chyba o Waldemara Midschema, który był w Korpusie Kadetów w Rawiczu, w AK, sekowany w latach sześćdziesiątych, pracował w turystyce, znał kilka języków obcych.
Jakie były sytuacje, to chcę powiedzieć, że kiedy w dwadzieścia lat później w Studio Opracowań Filmów, gdzie pracowałam ów pan S.K. prawdopodobnie był kadrowcem. Mówiono, że był prokuratorem w Białymstoku, co by się zgadzało. Moją pewność (niemal stuprocentową) potwierdza jego zainteresowanie moją osobą. Przychodził do pokoju, siadła obok na ławeczce i nawiązywał rozmowy w prawdzie zupełnie luźne nie dotyczące kolegów, chyba pytał o mojego męża. Wtedy były wieczne przeprowadzki przedsiębiorstw, on był na Nowym Świecie a ja pracowałam na Marszałkowskiej, i miał na Marszałkowskiej tylko swój gabinet, ten właśnie za „żelaznymi” (watowanymi) drzwiami. A na Nowym Świecie 29 (?) miał także tajną komórkę – pokój, gdzie były tak zwane tajne dokumenty dotyczące robót inwestycyjnych. Przedsiębiorstwo budowało lotniska w Żaganiu i we Wrześni. Tu urządził balangę. Oczywiście były panienki i facet nie mógł się „rozłączyć”. Wezwano pogotowie... tyle się dowiedziałam... Ale facet był spalony jako ubowiec, bo tam już przestał pracować i to mnie chyba uratowało. W ogóle twierdzę, że mam cholerne szczęście, może dlatego że jestem „Koniczyna”. Skończyło się na torsjach, nudnościach i bezsenności. Wysłano go ponoć do Białegostoku. Bardzo się bałam konsekwencji mojej odmowy. Byłam już mężatką. Mąż miał w kinematografii pierwszą pracę po studiach. Ani mąż ani ja nie ujawniliśmy się na szczęście. [...]
Mój były mąż (rozwiedliśmy się w 1991 roku) prosił mnie, abym po jego śmierci ujawniła jego działalność w AK. Nazywał się Wojciech Józef Pierzchlewski pseudonim „Włóczęga”, brał udział w walkach na woli, w okolicach cmentarza ewangelickiego u pułkownika „Waligóry”. Razem przeszli na Starówkę, tu „Waligóra” przyjął pseudonim „Lelek”. Mąż przeszedł do Batalionu 333 kapitana „Gozdawy”, aż do zagłady Starówki, skąd od placu Krasińskich przeszedł kanałami do Wareckiej. Był chory, dotarł do domu na Hożej 9, gdzie został ranny w kolana. Nie pamiętam czy wyszedł z wojskiem czy cywilami. Do Polski wrócił po wojnie.
Chciałabym dodać, że w mieszkaniu mojego brata Stanisława Lichmiry pseudonim „Zryw” (Kompania „Koszta”) przy ulicy Moniuszki 7 odbyła się jeszcze przed Powstaniem przynajmniej jedna narada Sztabu AK. Wiem, że uczestniczył lub przewodniczył jej generał „Bór” Komorowski.
Warszawa, 9 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Bogusława Karczewska