Karol Prus-Troczewski. Urodzony w Warszawie 1 stycznia 1922 roku. Z zawodu magister inżynier budownictwa lądowego, skończyłem politechnikę.
Przynależę do grupy „Gustaw-Harnaś”, a niezależnie od tego miałem bliskie kontakty z tak zwanym pułkiem generała Sikorskiego. To był odłam NSZ. Wynikało to z tego, że byłem zamieszany w narodowe powiązania z tytułu swoich przeżyć, które dał mi los od 1939 roku.
Wywodzę się z rodziny ziemiańskiej. Ojciec mój Aleksander Dolina - Pawłowski był właścicielem chopinowskiej Żelazowej Woli po swoim pradziadku, który kupił [ją] od Tuwimskiego. Był ziemianinem z wykształcenia, z zamiłowania i samego sposobu bycia. Kiedy wybuchła I wojna majątek Żelazowa Wola został rozparcelowany – w jaki sposób tego dokładnie nie wiem, jeszcze na świecie mnie nie było a ojciec mi tego nie mówił – osiadł w Warszawie ale już ze swoją żoną, moją mamą, która była z kolei córką inżyniera mającego majątek Kąty koło Sochaczewa. Do I wojny światowej oni siedzieli w majątkach: Żelazowa Wola, Kąty i po rozparcelowaniu ojciec z mamą osiedlili się w Warszawie. W Warszawie kończyłem szkołę powszechną i gimnazjum, dwa lata na Bielanach warszawskich u księży Marianów. Poczym ojciec chciał wrócić na ziemię, bo się niespecjalnie dobrze wiodło finansowo, do swojego ukochanego rolnictwa. Do spółki ze swoim bratem wydzierżawili państwowy majątek Giełczyn koło Łomży. W Łomży, w Giełczynie przesiedziałem pełen radości, młodości, wesołości do wojny 1939 roku kiedy na teren łomżyński po wojnie wkroczyli Niemcy swoją butą hardością, bezwzględnością zostawiając po sobie moc trupów i spalenizny. Krótko ta historia trwała i weszła na te tereny nasza ukochana radziecka armia czerwona, łapserdaki, karabiny na sznurku czapki budionowki z czerwoną gwiazdą na łbie, oberwane to, brudne, śmierdzące, strach mówić. Ale przyszli, masę tego było. Co ciekawe, po nich zaraz przeszło NKWD. Młodzież długo nie czekała na strajki. W ramach harcerstwa, którego drużyna była przy żeńskim gimnazjum w Łomży pod egidą harcmistrza Jana Majewskiego powstała organizacja młodzieżowa, która miała na celu nie dopuszczenie do indoktrynacji sowieckiej, młodzieży i usiłowała utrzymać polskość i antysowieckość w tych sytuacjach, w których się znaleźliśmy. A sytuacja była bardzo trudna i nieciekawa. Plakaty, nachalna propaganda, uczenie leninizmu, stalinizmu i tak dalej. Bardzo krótko po początkowym wejściu armii sowieckiej, nasz grupa, młodzi ludzie nieopatrznie ni to w konspiracji pracujący, zostali wsypani przez szpicla. W każdym razie grupa składająca się z kilkunastu osób dostała się do sowieckiej paki – do więzienia w Łomży. Najpierw były aresztowane trzy dziewczynki, potem byli aresztowani chłopcy, między innymi ja, 20 marca 1940 roku. Śledztwa ani metod śledztwa nie będę opowiadał bo to nie ma sensu – arsenał możliwości niewyczerpany jeżeli chodzi o NKWD, przyjemne to nie było. To było zgnębienie głównie psychologiczne. Trzy miesiące trwało badanie z tym, że badanie trwało non stop dzień, noc, dzień noc i tak dalej. Gdzieś po dwóch tygodniach nikt z nas nie wiedział jak się nazywa, czy śpi czy nie śpi, czy chodzi czy nie chodzi, czy żyje czy nie żyje. Dopytywali się o broń. No bo był taki podział. Dziewczyny robiły propagandę, robiły wierszyki, afisze pisały i tak dalej. Między innymi powiem wierszyk, który rozwścieczył NKWD, i były afisze takie, rozlepiane na murach. Mianowicie wierszyk tej treści: „Na łacie łata, tu ubił sołdata. Na takiego chwata starczy kawał bata”. Oni doprowadzili do wściekłości NKWD i zaczęły się aresztowania młodzieży jak licho. Byłem komendantem nie komendantem, szefem nie szefem komórki, która miała zbierać pozostawioną przez wojsko polskie z 1939 roku broń, mieliśmy ją czyścić, konserwować, chować, żeby to się przydało. W naszym mniemaniu już się zaczęło Powstanie może nie warszawskie ale generalnie polskie. Potem się odbył proces. Dwa razy był proces. Na pierwszym procesie sędzia miejscowy, sowiecki oczywista, dał nam po piętnaście lat, po dziesięć lat i po pięć lat ciężkich robót, ktoś tam był zwolniony. Ale kpiny na które sobie pozwalaliśmy podczas procesu wyśmiewając się z sędziego i wszystkich razem, spowodowały to, że osobiście byłem przekonany, że to się na tym nie skończy. Rzeczywiście po dwóch tygodniach dostaliśmy, o ile dobrze pamiętam, prigawor to się nazywało, zawiadomienie, że będzie następny proces. O ile pierwszy proces odbywał się w Łomży w starym gimnazjum, o tyle drugi już się odbywał w murach więziennych. Przy drugim procesie padły trzy wyroki śmierci: jeden dziewczynki, jeden na chłopaka. Tym chłopakiem byłem ja. Wyrok brzmiał w rosyjskim wydaniu [niezrozumiałe - ros.] Dostaliśmy wyrok, który miał być wykonany w trakcie siedemdziesięciu dwóch godzin.
Śmiech mówić ale chyba nie. Byłem młody, miałem siedemnaście lat, świat się do mnie śmiał. Między Bogiem a prawdą trudno mówić o sobie, bo jeśli coś się powie co może wyjść na korzyść, to można być posądzonym o to, że chce się robić „ekstramena” i to jest dlatego trudność. Ale fragment wam powiem, mnie to się wbiło w pamięć. Siedział ze mną facet, też skazany na karę śmierci, bo po wyroku z bagnetami przytkniętymi do brzucha, sprowadzili nas do kazamat NKWD w piwnicach więzienia łomżyńskiego i osadzili w tak zwanej smiertnej kawiere w celi śmierci. On tam siedział, był przybity, miał rodzinę, dzieci. Wówczas nie miałem dzieci ani rodziny, naszym językiem warszawskim, wisiało [mi to] koło nosa. Zgadaliśmy się na temat tańców, miałem dobry słuch i lubiłem tańczyć. Podśpiewując sobie tańczyłem mając grubą kurtkę przed sobą jako partnerkę, jeden rękaw to jedna ręka, drugi rękaw założyłem sobie tu i tańczyłem. W tym momencie otworzyły się drzwi i bolszewik powiedział: Ot jorny polaczok smierci nie boitsa. To mi sprawiło satysfakcję, nie powiem. W miedzy czasie jedna z matek koleżanek skazanych, ale nie na śmierć tylko na piętnaście lat więzienia, żona kolejarza z białostockich Łap, pojechała do Łap i zorganizowała zbiórkę wśród kolejarzy na adwokata, który się chwalił tym, że ma możliwości wejścia do NKWD w Mińsku. Rosjanie wtedy mówili, że Łomża i te tereny to jest Białoruś, nas szlak trafiał. Zebrała pieniądze, wynajęła adwokata, zdaje się, że Żyda Wiszermana, Wassermana, który rzeczywiście załatwił sprawę o tyle, że przysłał depeszę do tejże pani, – o ile dobrze pamiętam, nie znam rosyjskiego – błogonadiożnyj to znaczy w porządku, udało się. Wyrok śmierci zamieniono na piętnaście lat ciężkich robót – wywózka do kopalni rtęci, bromu coś takiego. Tutaj muszę powiedzieć, że czasem los spłata super figle. Na czym polegał dowcip? To był czerwiec 1941 roku. 28 czerwca potem się dowiedzieliśmy, że miał nastąpić wywóz transportem do za Ural do kopalni. Ale 21 czerwca wybuchła wojna bolszewicko – niemiecka. Przy pomocy ludzi z zewnątrz wyłamaliśmy się z więzienia, wyszliśmy na wolność. Poszedłem do majątku Giełczyn ale okazało się, że na dwa dni przed wybuchem wojny NKWD wywiozło moich rodziców i wielki transport poszedł na Sybir. Tutaj może wspomnę, że w transporcie między innymi jechali Polacy z Jedwabnego, które się potem stało sławne. Dowcip polegał na czym? Wagonów było podstawionych tyle, że mnóstwo Polaków pojechało, między innymi moi rodzice. Część aresztowanych z Jedwabnego, nie wszyscy się zmieścili do transportu, część z nich dostała się do więzienia na przechowanie do transportu następnego. Po wyłamaniu Polacy, którzy byli skazani podobno przez Żydów na wywóz do Rosji, wrócili do Jedwabnego i się zaczęła cała draka z Jedwabnym. Wróciłem do Giełczyna. Udało mi się zorganizować gospodarstwo, dworek, konie, krowy i inne historie. Zacząłem tam gospodarzyć ale wilka ciągnie do lasu. Wlazłem znowu w nową organizację. Tutaj już jak Niemcy weszli na ten teren, to się sprawa w jakimś sensie powtórzyła z okresu kiedy byli jeszcze na tamtym terenie bolszewicy. Mianowicie powiedziałabym zasadą działania, co zdążyłem się zorientować nie tylko ja ale mnóstwo ludzi, zasadą generalną postępowań Sowietów jest takie – donieść na sąsiada, bo jak ty nie doniesiesz na sąsiada, to sąsiad na pewno doniesie na ciebie. Więc jeżeli ty na niego, on na ciebie to jest wyrównane i można siedzieć spokojnie w domu. Tego nauczyli się niektórzy gospodarze na wsiach. Kiedy wkroczyli Niemcy – a oni lubili karać nas Polaków, bez powodów walić w łeb – donosy, w następstwie nauki przez sowietów, miały niestety miejsce. Zaczęły dziać się brzydkie rzeczy i wyroki na terenie Kolno, Łomża, przygranicznych wiosek przy Prusach Wschodnich. Za Kolnem mieszkał kapitan „Biały”, którego nazwisko jest Kozłowski. Byłem z nim w kontakcie. On stworzył grupę, którą później nazywali czy mówili, że to jest polska żandarmeria. Byłem w tej grupie. Zaczęliśmy przemawiać do rozumu, tym co donosili, nie mówię jakimi metodami. W każdym razie trochę ich tyłki bolały – to na pewno. Niezależnie od tego każdy miał powiedziane: „Jeżeli jeszcze raz dowiemy się, a dowiemy się, żeś donosił na sąsiada, to kopsaj od razu grób koło chałupy dla siebie najwygodniejszy.” Później „Biały” mówił, że w ciągu dwóch tygodni donosy się uspokoiły. Jednak to pomogło a nas nazwali żandarmerią polową. Działałem wówczas jeszcze mając dworskie konie bo można było do Kolna spokojnie dojeżdżać. Zaczęła się historia nieprzyjemna, bo gestapo zaczęło chodzić po piętach. Wtedy zmieniłem nazwisko, o którym mówię i którego używam ponieważ miałem krechę u gestapo i żandarmerii. O tym się dowiedziałem, nie trudno się było dowiedzieć. Po nocach w domu nie nocowałem. Dałem jak to się mówi dyla, uciekłem z Giełczyna i zaczepiłem się w oddziałach majora „Bogdana”, który działał na białostocczyźnie. Mieliśmy różne akcje, wypady. Byłem ruchliwym facetem, przeszło się najprzeróżniejsze akcje, nie akcje. Wtedy nabrałem pewności, że mnie się kule nie imają.
Opowiem jako ciekawostkę, jedno wydarzenie, w moim przekonaniu cudem się z tego wygrzebałem, takich było więcej. Major „Bogdan” wiedząc o tym, że jestem warszawiakiem, że mam rodzinę w Warszawie, zrobił ze mnie kuriera kursującego pomiędzy oddziałami partyzanckimi białostockim i kontaktami jakie miałem w Warszawie. Byłem kurierem. Kiedyś dostałem zadanie, żeby przewieść do nich przesyłki. To było koło dwustu sztuk gazetki informacyjnej, około dwustu sztuk naboju do pistoletu siedem kalibru 46, stemple urzędów niemieckich, fikcyjne kenkarty. Załadunek z gatunku ciężkawy, za każdą rzecz dostałoby się na pewno kulę w łeb. W związku z tym, że na dworcach w Warszawie Zachodniej, Centralnej, czy Wschodniej były patrole esesmanów badających prawie wszystkich przejeżdżających kto jakie paczki nosił, to wsiedliśmy w pociąg w Rembertowie, żeby uniknąć rewizji i jechaliśmy na wschód. Najgorszą miejscowością na trasie od z Warszawy do Ostrołęki była Małkinia. Pomiędzy Małkinią a Tłuszczem były duże lasy w których siedziała partyzantka sowiecka i nasza polska. Tam najczęściej wywalali tory. Wtedy właśnie w pociągach, które chodziły były wagony nur für Deutsche i wagony forem zugelassen. Niemcy się bali jeździć w wagonach nur für Deutsche i prawie z reguły wsiadali do wagonów forem zugelassen. Dlatego, że jeżeli dopadli pociąg partyzanci na tamtej trasie, to wiadomo, że pierwsze serie szły na wagony nur für Deutsche. Tu była cała moja przygoda, którą chcę opowiedzieć. Z majdanem, który dostałem, paczka była bardzo ciężka, byłem chłopisko ogromne, silne więc paczkę nosiłem, naboje w paczuszce, inne po kieszeniach się upychało i siadamy. Jechaliśmy razem z działaczem na owe czasy NOW Narodowej Organizacji Wojskowej – Janek Majewski się nazywał, harcmistrz – z którym miałem styczność już za czasów bolszewickich. Mówiąc między nami on był harcerzem w grupach, które zamknęło NKWD a jemu się udało przejść granicę niemiecką i usadowił się w Warszawie. Jego NKWD w Łomży nie dopadło. Jechaliśmy z nim pociągiem wioząc materiał. Pociąg się zatrzymuje i wagony... Do każdego przedziału było wejście ze schodów, wzdłuż całego wagonu były schody na zewnątrz i ze schodów się wchodziło do przedziału. Otworzył przedział a tam siedzi czterech żandarmów niemieckich. To był żandarmeria Feldgendarmerie, strzelali do Polaków jak cholera. Co się później okazało? Zatrzymuję nogą Janka i mówię: „Siadaj”, wtedy jak byśmy w paszczę lwa wsiedli ale w paszczy lwa okazuje się być najbezpieczniej. Oni nam pomogli gazetki położyć na półkę. Jedziemy, gadamy. Mówili po polsku Okazuje się, [że to] Mazurzy, wracali z urlopu do siebie do domu. Tak dojechaliśmy do Małkini. Małkinia była najgorsza pod tym względem, że tam normalnie były łapanki, bo mnóstwo ludzi szmuglowało słoninę, kiełbasę, inne historie. W Małkini Niemcy wyłapywali szpeg jak oni mówili i nieźle na tym wychodzili. Tym razem było nieco gorzej. Wjeżdżamy w Małkinię i mamy szpalery żandarmerii po jednej i po drugiej stronie, pociąg obstawiony. Kiedy pociąg się zatrzymał ze stacji wychodzi kilkunastu gestapowców z psami. Przyznam się szczerze, Janek się potem przyznał, że koszule mieliśmy mokruteńkie, bo się nie wyprzemy materiału, który wieziemy, bo nawet żandarmi pomagali wkładać. Więc powiem, że nie moje? Bzdura! Czekamy ze spiętymi nogami co będzie dalej. W pewnym momencie drzwi się otwierają, dwóch młodych esesmanów zagląda energicznie. Na to nasi Niemcy hurmem z pyskiem na nich, że w wagonie wszystko porządku. Zamknęli drzwi. Rewizja odbyła się w całym pociągu, naszego przedziału, dzięki tym Niemcom, nie ruszyli. To nie koniec przygód, śmieszna historia. Pojechaliśmy dalej, bo mieliśmy punkt przerzutowy na samej granicy niedaleko Wernamont z Ostrojczym. Na Ostrojczym był major Bogdan. Stacyjka nazywała się Jelonki. Przed Jelonkami był semafor. Już się zaczęło robić ciemno. Przed Jelonkami semafor był zamknięty i pociąg stanął. Byłem łącznikiem, latałem przez granicę, przełaziliśmy zawsze z karabinami, z pistoletami. Wysiedliśmy. Niemcy nam grzecznie pomogli paczki zdjąć. Paczki tachamy na punkt przerzutowy, tu się zaczyna nowa draka. Wchodzimy, hasło podajemy, cisza. Nie ma nikogo a słyszę, że szmery u gościa są w chałupie. Wykrzywionym siódmym czy piętnastym zmysłem myślę: „Albo jest wpadka, albo kocioł, albo coś podobnego. Co za licho? Dlaczego nikt się nie odzywa na hasło?” Mówię do Janka głośno: „Co my z tym fantem robimy?” Ponieważ tam często bywałem, to komendant poznał mnie po głosie, który był w oddziale otaczającym budynek. Pyta się: „Andrzej, to ty?” Byłem „Andrzej Cholewicz”, albo „Chudy”. Mówię: „Ja.” Co się okazuje? Tydzień przed naszym terminem przyszedł oddział bolszewicki, sowieckich partyzantów i nakazał przygotować: masło, tłuszcz, smalec, mąkę dla siebie. Tak się zbiegło, że w momencie kiedy oni naznaczyli termin my z Jankiem przyjechaliśmy. Prawdę powiedziawszy jakby mnie nie poznali po głosie, to pewno byśmy dzisiaj ze sobą nie rozmawiali. Taki był przypadek właśnie, takich historii miałem więcej. Wszystkie opowiedzieć, to byłoby za długo. Zawsze byłem przekonany, że moja mama, która była bardzo pobożna a była wtedy wywieziona [do] Rosji, na Uralu – tam ojciec zginął z głodu, zakopany w stepach Kazachstanu, też wierzący facet – że wymodliła to, że mi się udało. Były najprzeróżniejsze wycieczki takie, śmakie, owakie. W Warszawie miałem tak samo kupę przygód. Tak dotrwałem do Powstania będąc w grupie NOW i jednocześnie mając bezpośrednio kontakty od komendanta majora Bogdana do Warszawy z Jankiem Majewskim. Proszę mi darować, wiele rzeczy nie pamiętam, to już sześćdziesiąt lat przeszło, już mi się myli, chronologia się zaciera. Z przekonaniem, że jestem nietykalny, bo mnie kule się nie imają, 1 sierpnia jestem na punkcie kontaktowym w Alejach Jerozolimskich bodajże 49 albo 59, niedaleko Placu Zawiszy. Przyszedł łącznik i powiedział do mnie zdaje się: „Panie poruczniku ma się pan natychmiast zameldować na punkcie zbiórki.” Nie pamiętam, gdzie miałem się zameldować: albo na Moniuszki albo Sienkiewicza albo na Traugutta albo na Czackiego, w tamtych okolicach. Warszawę znałem dobrze. Skończyłem swój dyżur kontaktowy. Ulicą Żelazną poszedłem prosto do Złotej, Złotą w dół na prawo kierując się na punkt. Doszedłem do Wielkiej i tu mnie koledzy pociągnęli serią po dwóch kopytach. [...] Teraz co się dzieje dalej. Oberwałem po kościach, upadłem, nogi dziwnie się rozkraczyły. Dwie starsze panie, można powiedzieć spod gradu kul, mnie wyciągnęły. Chyba Niemiec z „Astorii” chciał mnie dokończyć. Widziałem jak iskierki kuli – ulica Wielka była brukowana – odbijają się. Zaciągnęły mnie do siebie do mieszkania, jak dziś pamiętam wyciągnęły pół litra „monopolki” i zdezynfekowały mi nogi. To były jedne wielkie rany, z tyłu oberwałem. Pamiętam, że jeszcze poprosiłem, żeby mi dały łyk, jako że zawsze gorzałkę lubiłem, nawet do dzisiejszego dnia mi to zostało ale już nie mogę, to jest inna sprawa. Potem mi się życiorys urywa, nie wiem co się dalej dzieje. Zaczynam pamiętać jak się znalazłem na Złotej w dawnym gimnazjum Mikołaja Reja pomiędzy Sosnową a Twardą, Sosnowej też już nie ma. Tam spotkałem się z bardzo wielką dobrocią lekarza, który to prowadził, zaczął mnie pocieszać: „Trzymaj się, wygoi się, jeszcze parę szkopów strzelisz.” Po drodze spotkałem cudowną pielęgniarkę, siostrę Igę, nazwiska nie pamiętam, która zaimponowała mi swoją odwagą. Proszę sobie wyobrazić leżenie w łóżku na pryczy bez możliwości ruchu, bombardowanie takie, że olaboga, ona nawet nie drgnęła, siedziała przy mnie cały czas. Inne pielęgniarki ze strachu uciekały do piwnic, ona siedziała. Zresztą fotografię jej zostawiam w Muzeum Powstania z napisem drugostronnym: „Panie Karolu, kiedy pomyślisz o mnie zawsze uśmiechnij się do mnie i wspomnij miłe chwile, w nawiasie – w szpitalu. Data 14 sierpień 1944.” W tym momencie, kiedy ona to pisała, bomba trafiła naprzeciwko w budynek mieszkalny i w moich oczach budynek może w ciągu półtorej minuty usiadł. Wrażenie kolosalne. Ponieważ miałem nogi tak poharatane, jedna wielka dziura, zaciągnęli mnie – samego momentu przenoszenia mnie ze szpitala nie pamiętam – na Chmielną do szpitala czy szpitalika doktora Wedera, twierdząc, że tam jest bardziej spokojnie niż na Złotej. Długo, spokojnie tam nie było. W między czasie zrobili mi w nogach wyciągi. Dosyć oryginalnie zrobili, bo to się kość piszczelową przekłuwa na wylot, wsadza się druty, od drutów idzie pałąk, oczko, sznur i do końca łóżka, tam jest ciężarek. Dowcip polegał na tym, że ciężarek rozciągał kości. Leżenie w spokoju trwało dwa, trzy dni. Zaczął się ostrzał dzielnicy. Sławna rycząca „krowa” albo „szafa” jak kto woli, rąbnęła w nas, tego nie pamiętam ale pamiętam jak mnie wyciągali potem z piwnicy z gruzów, doprawiła druga „krowa”. W każdym razie byłem przysypany dość solidnie, z tego co pamiętam, co lekarze mówili, byłem w stanie agonalnym, co by się potwierdzało, bo przypominam sobie, że nie panowałem już nas fizjologicznymi odruchami, sądzę, że wiadomo o co chodzi. Bardzo przykra sprawa, bardzo nieprzyjemna. Jeszcze co pamiętam, jak mnie wyciągali – nogi miałem przysypane gruzem, tylko łeb mi wystawał – po schodach piwnicznych i druty w nogach tarły o nie otynkowaną ścianę. To nie było przyjemne ale bólu się wtedy nie czuło, nic nie bolało. Wszystko było pod wrażeniem, nie pamiętam czy był ból czy nie. Też nie pamiętam transportu [że] cudem znalazłem się na Kopernika w szpitalu, tuż koło obecnego PAN-u. Tam przeżyłem niezwykle ciekawą historię, też opowiem. Leżałem bardzo nędznie, bo na chodniku z morskiej trawy, koc podłożony – szmata, cholera wie, przykryty kocem a swoje własne buty pod głową. Któregoś dnia, drugiego albo trzeciego dnia pobytu w szpitalu Kopernika wpadła pielęgniarka w strachu, z rozwichrzonymi włosami i zaczęła zbierać od nas wszystkich leżących legitymacje „akowskie”. Nie wiedziałem po co? Na co? Słychać było na dole strzały. Co się okazało? Z oddziałów rosyjskich RONA to była rosyjska Oswoboditielnaja Armija, kilku „czerwoniaków” się wdarło i zaczęło kropić do naszych rannych. Trzech czy czterech zabiło ale szczęście, że trafił się oddział nasz „akowski”. Wpadł do szpitala na parterze i załatwił „czerwoniaków” tak, że byliśmy uratowani. To jest początek przygody, bo za dwa czy trzy dni leżenia w szpitalu spotkałem kolegę z bursy, gdzie wcześniej księżna Czartoryska [mnie] poleciła. Wiem, że przez nią dostałem się do bursy w charakterze opiekuna na Widok 9. [Z] bursy był chłopak, który mnie poznał na Kopernika. Okazuje się on był siostrzeńcem czy kuzynem generała „Montera”, jednego z dowódców Powstania. Wtedy już występowałem bez żadnego pseudo, on powiada: „Karol słuchaj, ty jesteś ciężko ranny, tu ci nic nie pomogą. Mam obiecane przez wuja, że mogę się dostać do Śródmieścia, tam jest spokój. Jak masz ochotę, to możemy się przebić razem.” Powiedziałem: „Dobra, zgoda.” To pamiętam dobrze, przyszli chłopcy z noszami, jego zabrali, mnie zabrali. Dotarliśmy do Tamki. W tym momencie nadleciały „sztukasy”, bombowce i zrujnowały szpital, z którego pięć minut temu zostaliśmy [zabrani]. Znowu mam przerwę w życiorysie. Jakim cudem znalazłem się na Widok 7, nie wiem, pojęcia nie mam. W każdym razie nieopatrzone rany, to wszystko razem, mogło być tego powodem. Tam leżałem dzień, dwa, tydzień, nie wiem. Warunki były ciężkie. Tam też przeżyłem przygodę. Mianowicie na Widok upadła bomba naprzeciwko, może z boku. [...] Naprzeciwko leżaka, leżanki czy może podłogi, diabli wiedzą nie pamiętam było wielki okno weneckie, które zostało wyrwane podmuchem bomby i rama górną swoją częścią rąbnęła mnie prosto w nogi, znów straciłem przytomność. Kiedy odzyskałem po godzinie, po dwóch, po trzech, pojęcia nie mam, zauważyłem że stoi nade mną ksiądz. Ksiądz popatrzył na mnie: „No cóż chłopaku, tu leżeć nie będziesz, pomogę cię przetransportować się do Śródmieścia, tam będzie spokój.” To pamiętam, że wziął mnie na plecy jak worek kartofli i poszliśmy w dół Widokiem do Brackiej i Bracką do przekopu, był głęboki przekop przez Aleje Jerozolimskie. On kawał chłopa, powiedział, że on jest z dekanatu łomżyńskiego, powiedział mi nazwisko ale nie pamiętam. Niewykluczone, że to jest ksiądz Czajkowski, bo takie potem nazwisko do mnie dotarło. Jak on mnie doniósł na Piękną, tego nie wiem. W każdym razie przez przekop szliśmy. On był bardzo przejęty, żebym ja, jako worek na plecach, nie wystawał ponad gabaryt dołu, rowu. Strzelanina z BGK była przeokrutna. Po tyłku po raz który nie oberwałem. Niósł mnie przez zgliszcza, przez opaleniska, licho wie jakie i zaniósł mnie na Piękną. Znowu przerwa w życiorysie, znowu nic nie wiem. Budzę się na Poznańskiej 13, tam gdzie była przed wojną ambasada sowiecka. Tam mną się bardzo fajnie zaopiekowali, przemyli rany, wszystko ropiało przeokrutnie, ból na pewno był też. Wpada major wojsk naszych polskich i klnie ile wlezie, pół żartem pół serio pytam się: „Czego pan klnie, panie majorze?” On odpowiada, też półżartem: „Cholera, wyobraźcie sobie, chciałem się podrapać w ‘de’ patrzę ręki nie mam.” Jemu urwało łapy. Humor wisielczy, co nieco. Poszedł na operację, zszywali go, potem go nie spotkałem. Na Poznańskiej 13 leżałem tydzień, dwa, może więcej cały czas słuchając „krów” czy „szaf”, leciały naokoło, trafią w nas czy nie trafią... Okoliczności do przywrócenia zdrowia nie było wiele, tam dotrwałem do końca Powstania. Stamtąd zabrali nas na noszach do pociągu sanitarnego niemieckiego. O dziwo, w pociągu sanitarnym spotkałem bardzo uprzejmych Niemców. Dali nam suchary, pseudokonserwy, karmelki czekoladopodobne, świństwo, bo świństwo ale dali, co zresztą później zabrali nam esesmani w miejscu naszego wylądowania w Altengrabow pod Magdeburgiem. Z podróży jeszcze co pamiętam, że pociąg ruszył po godzinie, dwóch, pięciu nie pamiętam i zatrzymał się na wysokości Pruszkowa. Uchylone były drzwi i któryś z odważnych chłopaków, jak stał pociąg, zobaczył pole pełne pomidorów, bo to już [była] jesień i wylazł z pociągu. Mogli go zastrzelić ale nie zastrzelili. Zebrał pomidorów kilkanaście i przyniósł do wagonu. Muszę powiedzieć takich delicji w życiu nie jadłem, jak wówczas te pomidory. Dowieźli nas do Poznania, przez Poznań jechaliśmy, to też dobrze pamiętam. Stanęliśmy na wysokości poznańskiego Dworca Głównego. W Poznaniu potem politechnikę kończyłem. Zupełnie spontanicznie – cały nasz transport rannych – zaczęliśmy śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła.” To trwało trzy, cztery, może pięć minut najwyżej, momentalnie odstawili nas Niemcy na boczny tor. Przez szpary widać było jak poznaniacy z czapkami w ręku, stali na baczność przy naszym śpiewie. To było bardzo wzruszające. Pojechaliśmy pod Magdeburg, do obozu Altengrabow 11A. Przewozili nas esesmani wojskowymi karetkami ordynarnie, po chamsku, nie zważając na ból. Tam już dotrwałem do końca wojny. Na tym by się chyba powieść moja się skoczyła. Tam przeżyłem też różne ciekawostki. W Altengrabow byli sami powstańcy, tam mi nogę ucięli, bo już była podobno nie do uratowania. Zresztą dla Polaków nie było lekarstw ani możliwości, tam była tak zwana „stara maść”- lancet, ucinało się i z głowy. Takich jak ja, „amputowanych” ludzi, było sporo.
Raz dziennie w obozie była zupa brukwiana – dwa liście na krzyż pływały w wodzie, rano dawali tak zwaną paczkę „bekenbrotów”. To były suchary nie suchary, licho wie co to było. Raz w niedzielę dawali kromkę margaryny i to było całe życie. Przychodził niemiecki lekarz raz w tygodniu i kto leżał w szpitalu a mógł się ruszać, to wrzucał go do prawdziwego lagru. My leżeliśmy w szpitalu lagrowym, obozowym jako ciężko ranni. Jedna rzecz aż się boję mówić, bo tego nie powinno się mówić. Tam poznałem – to jeszcze mogę śmiało powiedzieć - późniejszego znanego malarza, grafika poznańskiego Henryka Konarzewskiego, pseudonimu „Komar”. Do dzisiejszego dnia utrzymujemy przyjacielskie stosunki. On w Poznaniu skończył PWST a ja skończyłem politechnikę. Siedzieliśmy w obozie. Na kulach zacząłem dreptać na jednej nodze, która się zrosła, jakby na beczce prostowana. Jak wyszliśmy z obozu... Amerykanie byli tuż, tuż, byli zresztą u nas, później się wycofali i Rosjanie weszli. Tu się zaczął koszmarny okres, bo takiego zdziczenia, prostactwa, niechlujstwa i zachowań poszczególnych żołnierzy frontowych rosyjskich, to się nie da spokojnie opowiedzieć. Wolałbym na ten temat nie mówić, bo byłem świadkiem kilku tak koszmarnych wydarzeń, że darujcie ale na tym zakończę.
Jak zajęli nas sowieci, to szpital, w którym leżałem początkowo był traktowany jako szpital wrogi sowietom a sprzyjający Niemcom. Dlaczego? Nie wiem. Kiedy się Rosjanie potem dowiedzieli, że my jesteśmy z Powstania Warszawskiego, o którym nie wiedzieli, przewieźli nas do innego szpitala w miejscowości Belzig niedaleko Berlina. Stamtąd postanowiliśmy psim swędem dostać się do Polski. Wspomniany kolega „Komar” Konarzewski, on był ranny w jedną nogę i kuśtykał lepiej. Jeszcze wtedy nie mogłem łazić. Wieźli nas wagonami stamtąd do Poznania. Z Poznania zabrano nas karetkami i umieszczono nas w szpitalu na Długiej w Poznaniu, u sióstr Szarytek. Tam zaczęli nas przywracać do zdrowia lekarze poznańscy. Tam [było] normalne jedzenie, mycie kąpiel i tak dalej. Stamtąd jak już względnie zdrowi byliśmy to zaczęliśmy normalne życie. Mieszkaliśmy jakiś czas w Poznaniu, on się zapisał na PWST, ja się zapisałem do szkoły inżynierskiej aczkolwiek trudno było o kulach kuśtykać. W protezowni poznańskiej zrobili mi protezę, nauczyłem się, noga zaczęła mi służyć. Z trudem bo z trudem zrobiłem jeden dyplom, później magisterski. Potem życie potoczyło się normalnie, poznałem cudowną dziewczynę, swoją żonę, lekarza stomatologa, pobraliśmy się. Pojawiły się cudem trzy córki, wyjechaliśmy na Mazury. Byłem w Giżycku przez długie lata. Pracowałem rejonie [niezrozumiałe] początkowo jako p.o. dyrektor a potem bezpartyjnego faceta wylali na zbity pysk. Założyłem pracownię projektową.
Miałem. Jak była nagonka „akowska”, to się naradzaliśmy wśród kolegów czy się ujawniać czy się nie ujawniać. Doszliśmy do wniosku, że nas za łeb chyba nie wezmą, przyznaliśmy się, że byliśmy w AK i na tym się skończyło. Potem jak poszedłem na politechnikę, to przestałem mieć kontakt. Kilka razy UB przychodziło do nas do mieszkania. „Komar” kolega nieopatrznie zapisał w kalendarzyku, że ma kupić dla dziewczyny kwiaty ale ponieważ po angielsku napisał flowers , oni to przeczytali jako Flower, zapytali gdzie on ten Flower ma. Dostał po mordzie kilka razy, że ma Flower [pistolet], a się nie chce przyznać. Wyjaśnił mądrzejszemu, że flowers po angielsku znaczy kwiaty. To mu pomogło. Na studiach z całą pewnością były wtyczki. Był profesor uczący nas jednego z przedmiotów politechnicznych, – geometria wykreślna. To jest potrzebne w architekturze, to jest rysowanie brył z możliwością stosowania obliczenia pełnych wymiarów... To był profesor doktor Smodziński. W pewnym momencie rysował figury na tablicy i były cztery punkty styku, bardzo istotne przy wykładzie. Tak sobie zażartował: „Widzicie panowie, na górze AK a u dołu UB i nie ma panowie cudów matematyka i koniec – AK jest zawsze na górze.” Musiał być szpicel wśród nas, bo jego zgarnęli i siedział w ciupie za ten numer. Wyszedł po paru dniach i przy następnym wykładzie powiada: „Mamy znowu sytuację, gdzie muszę literami naznaczyć styki przecinających się brzegów ale dotychczas nie wiedziałem, muszę bardzo uważać, że alfabet też może być polityczny.” Takie dziwne rzeczy się również działy. Głosowanie trzy razy tak... Dziwne to były czasy, bardzo dziwne. Jeden niefortunny krok i się szło do pudła za żart, za niewinne słowo a wśród młodzieży to człowiek sobie zaklął.
Ono musiało być. Do tego od samego początku zmierzaliśmy w ten czy w inny sposób. Nastrój antysowiecki i antyniemiecki był tak silny, wrogowie byli tak znienawidzeni, wprowadzili drakońskie metody stosowane w śledztwie... Tysiące naszych ludzi, kwiat inteligencji został wycięty przez gestapo, przez NKWD, przez wywózki i tak dalej. Nienawiść była szalona. To się musiało wyładować. Byłem osobiście przekonany, jestem przekonany, że Powstanie jakby nie wybuchło w Warszawie, to by wybuchło gdzie indziej. Poznańskie przypadki w moim przekonaniu to poświadczają, odruch obrony przed tym co się dzieje.
Nie. Co się nie wyniosłem, to się zapadało. Tak jak mówiłem.
Byli lekarze poświęceni w pełni, byli lekarze tchórze. Środki były na wyczerpaniu, żadnych dostaw nie było. Jedzenie się kończyło. Psy, koty, konie były zjedzone. Haberbusch, który miał jęczmień czy owies, jęczmień chyba, był wyczyszczony do cna, magazyny świeciły pustkami. Nie było co jeść, co mogli to robili. Warunki bardzo trudne, nikogo nie można winić.
Z całą pewnością tak z tym, że we fragmentach, które przypominam, były objawy strachu. Trudno się temu dziwić jak się bomby na łeb sypały. Nikogo tu nie winię. Był doktor, nie chcę wymieniać nazwiska, żeby rodzina nie miała do mnie pretensji, jeżeli to kiedyś ktoś będzie oglądał, który nie wytrzymał nerwowo i po prostu uciekł, chirurg ze szpitala na Chmielnej u Webera. Nie dziwię się mu, my nie mieliśmy wyboru, leżeliśmy bezwładni, trafią, nie trafią.