Barbara Ziółkowska „Grażyna”
Barbara Ziółkowska, pseudonim „Grażyna”.
- Co robiła pani jeszcze przed wybuchem Powstania, czyli przed 1 września 1939 roku?
Zaprzysiężona byłam 25 lipca, otrzymałam legitymację numer 4312. Chodziłam na tajne komplety i na szkolenia z konspiracji. Od razu poszłam do Powstania, jak tylko wybuchło.
- Może pani opowiedzieć o tych szkoleniach?
Jeździliśmy na Gocławek, grupa się niby nie znała. Później była przysięga. Było fajnie.
Jak się zachować. Konspiracyjne przesyłki się doręczało, to na pamięć się trzeba było nauczyć, żeby nie wpaść. Byłam wtedy młodą dziewczyną. Mama moja płakała, bo brat był wywieziony do obozu - jeden, później drugi. A tradycje rodzinne były, bo ojca miałam legionistę.
- Może pani opowiedzieć o akcjach konspiracyjnych, w których pani uczestniczyła jeszcze przed Powstaniem?
Nie uczestniczyłam w wielu akcjach, bo byłam jeszcze za młoda. Miałam szesnaście i pół roku.
- Z czego utrzymywała się pani rodzina?
Mój ojciec pracował na poczcie. Mama miała siostrę zakonnicę, która nam bardzo pomagała do 1939 roku. Później zginęła 25 września od bomby, to już matce było bardzo ciężko. Miałam jeszcze starszą siostrę, która wtedy pracowała. Bieda była wielka, ale trzeba było żyć. Do tego stopnia, że blisko była elektrownia, a nie było czym opalać mieszkania, które było dość duże, na Zajęczej 12, to chłopcy chodzili z Powiśla i podbierali węgiel, żeby można było przeżyć, żeby było czym opalić. Karbidówa zamiast światła. Ale był świetny dozorca. Niemcy zaczęli światło wyłączać, a on mufę włączał w bramie, rolety były zaciągnięte czarne na szybach i jakoś tam było. Ciężkie były czasy. Mama nigdy nie lubiła się chwalić, ale i Żydom pomagała. Nie raz przychodziła taka Żydówka, która na drutach robiła i matka ją żywiła. O nic się nie staraliśmy po wojnie, że drzewka mają być, czy coś. Trzeba być skromnym, jak się coś robi dla Ojczyzny, pomagać trzeba było innym. Kamienica na Powiślu była zgrana, ludzie byli naprawdę dobrzy. Na Drewnianej, w szkole, gdzie chodziłam, do Salezjanów chodziliśmy do kościoła, na księdza Siemca, tam prawie wszyscy chłopcy byli w konspiracji. Te starsze roczniki, to później walczyły w Powstaniu. Wszyscy ze szkoły na Drewnianej, to była szkoła 34, a ja chodziłam do 41, bo to była Żeńska 41. Grupa bojowa „Krybar”. Starsi oficerowie byli z Łodzi, tak zwani „Łodzianie”. Gubernia Generalna była niedaleko i Niemcy liczyli... Mój dowódca pan „Pobuch” Malinowski był w IV kompani, a jego żona „Euforia” razem ze mną w obozie. My, młode dziewczyny, biegałyśmy po barykadach z meldunkami.
- Co jeszcze dziewczyny robiły w Powstaniu?
Jak mało było sanitariuszek, to trzeba było i przenieść rannego, i meldunek zanieść. Byłam z jednym chłopakiem, on był z „Ruczaju” na Śródmieściu, przy Nowym Świecie, z meldunkiem poszłam do PKO, do pana Chruściela. Miał dwie córki, wtedy jeszcze nie był generałem, tylko pułkownikiem. To przepustek tyle…, ale to mi się wydawało rajem, to na Śródmieściu. A na Powiślu jeszcze było cudownie w porównaniu ze Starówką. Dopiero 5 września Niemcy dali ultimatum, że będą bombardować Powiśle. Tam się zaczęła gehenna, straszne rzeczy. Co drugi dom w gruzy poszedł. Musiałam jednak lecieć na mój posterunek - róg Oboźnej i Topiel. Do mojego dowództwa na Topiel pod 4, poszłam tam do mojego dowódcy porucznika „Miotacza”. On powiedział, że już nie utrzyma tej placówki, bo to było natarcie z Uniwersytetu Warszawskiego i powiedzieli w dowództwie IV kompani, że ich nic nie obchodzi, trzeba dalej walczyć. Za godzinę, dwie nadjechał zdalnie sterowany czołg tak, że dużo chłopców by zginęło. Z koleżanką musiałam przenosić rannego - „Czarny” miał pseudonim, był cały zakrwawiony. Przez ogródki nie można było przejść, bo tam był ostrzał z Uniwersytetu, tylko ulicą Topiel róg Drewnianej. To była straszna rzecz. Za jakieś dwa dni było takie bombardowanie, że dowództwo zarządziło ewakuację do Śródmieścia. Straszne rzeczy się działy. Gehenna. Dzieci biedne, małe. Matki nie miały ich czym karmić, to już nie patrzyły na Powstańców z taką radością, z taką euforią, bo ludzie dosłownie nie mieli co jeść, płakali, domy płonęły, a ulicą Browarną nawet mucha by się nie prześlizgnęła. Można było tylko wyjść, jak jeszcze było Powiśle, jako tako to się utrzymywało, do rogu Leszczyńskiej. Z Browarnej nikt nie wychylił nosa, bo Niemcy siedzieli nawet na drzewach i obserwowali z terenu Uniwersytetu Warszawskiego. Chłopaki nie dawali za wygraną, walczyli mężnie, ale ginęli bardzo. Mam koleżankę - Giga Sokołowska, ona w Powstanie wyszła za mąż. Następnego dnia zginął jej mąż, Janusz. Sześciu chłopaków na Browarnej miało natarcie, no i sześciu zginęło. To było straszne. Jeden moment, który mi się nie podobał. Chodziłam przed wojną do szkoły prywatnej, do zakonnic na Tamkę, bo miałam ciotkę zakonnicę, ale później jak wojna wybuchła, to już matka nie miała na czesne, była za biedna wtedy. Poszłam z chłopakami, żeby dała jakaś zakonnica trochę kwiatów, żeby na te groby położyć, to nam nie dały wcale, bo powiedziały, żeby kwiatki sobie rosły. A chłopaki, jak to chłopaki z Powiśla, zaczęli się denerwować: „Jak to? To parę kwiatów te zakonnice żałują!”. Straszne tragedie ludzie przeżywali. Dowódca o nas dbał, ale później nie było co jeść. Najlepszą łączniczką z II kompani, nie z mojej kompani tylko z II plutonu była Hania Karczmarek. Od Kazimierza Kominka. On miał pseudonim „Czarny Kazik” - porucznik. Ona naprawdę bardzo pomagała, to była wspaniała dziewczyna i zginęła 10 września na Wareckiej. Szłam z nią brzegiem chodnika z tym „Ejotem”, on się nazywał Dębowski, czy Dąbrowski. Ona szła z drugim chłopakiem, miał wtedy siedemnasty rok. Tragedia była wielka, jak rąbnął strasznie pocisk i rozszarpało jej całą głowę, jemu wnętrzności, myślałam że jakiegoś szoku doznałam, [walczyłam] jako dziecko, bo jeszcze młoda byłam, siedemnasty rok miałam dopiero. Myśmy chowali, wtedy jeszcze nie było trumien, w prześcieradła się zawijało i w butelce dokumenty się kładło. Jej mama poszła za potrzebą i [jak wróciła] córkę znalazła jako grób, pani Kaczmarkowa. Ona mieszkała na Browarnej przed Powstaniem. To są takie rzeczy, że ja po przyjeździe z Anglii (troszkę byłam na zachodzie, w Niemczech i wróciłam w 1946 roku), to ja się budziłam we śnie z krzykiem. Mnie się wszystko przypominało jeszcze. To nie była jedna osoba czy dwie. Pani była wysłana z jakimś meldunkiem z barykady, trochę żeby odpocząć, pani się budzi, a tu koledzy położyli nieboszczyka, bo już nie żyje. Tam z tego plutonu bardzo dużo chłopaków zginęło, dlatego nazwali grupa bojowa „Krybar”. Chłopaki mieli wypad na Uniwersytet Warszawski i na Komendę Policji, a bardzo mi się podobał…, jak ja się sprowadziłam, cały ten pluton ze Śródmieścia, z górnej Tamki, od pana... nie pamiętam, była kompania „Lewar”. Artysta malarz to był. On robił cudne karykatury. Jak żeśmy wchodzili do obozu, to dziewczyny robił. Poprzypinał na ulicy Zgoda na brystolu te zdjęcia i napisał: „Patrzcie Szkopy, jakie nasze dziewczyny były ładne” [...] Polska mnie nie przyjęła gościnnie, jak wróciłam z Zachodu. Bardzo źle. Miałam takie nieprzyjemności, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Jak oni mogli przyjąć tak Polaków, że z Zachodu się wróciło.
- Czy może pani opowiedzieć o akcjach szczególnie niebezpiecznych czy ryzykownych, w których brała pani udział?
Co dzień prawie była niebezpieczna akcja. Trzeba było latać z meldunkiem czy iść z chłopakami... Tam było ZOMO, co Niemcy mieli [siedzibę] przy [punkcie] oczyszczania miasta przy Karowej, jak obstrzał był, to [było] coś strasznego. Niemcy byli na Browarnej po jednej stronie, chłopcy po drugiej stronie, to słyszało się ich głosy i ginęli bez przerwy, a dziewczyny też biegały. Ja też miałam odłamek w palcu u nogi, wtedy, kiedy byłam z Hanką, co ona zginęła. Mnie ta noga bolała trochę w tym obozie, miałam drewniaki w Oberlangen, a później po wojnie, to była jak balon [...] człowiek wszystko może wytrzymać. [...] Dziewczyny walczyły. Oni mieli po dwadzieścia parę lat, ja szesnaście i pół roku.... Pomagałam, chwalili mnie, dostałam ostatecznie siedem czy osiem odznaczeń bojowych... [...]
- Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich? Czy miała pani jakieś spotkania, czy była pani świadkiem jakiejś sytuacji z udziałem żołnierzy niemieckich w czasie Powstania?
W czasie Powstania, to widziałam tylko jeńców, jak ich prowadzili chłopcy na Nowym Świecie, co ich wzięli do niewoli. Ale nikogo nie „rozwałkowali”, trzymali Niemców za ręce. Tych Szwabów zaprowadzili do jakiejś komendy. Więcej nie miałam kontaktu. Strasznie okrutni byli własowcy. Naszą sąsiadkę z Zajęczej, gdzieś na gruzach, zgwałcili własowcy, była w ósmym miesiącu ciąży. To była ohydna banda łobuzów. U nas dowództwo miało na Topiel 4 kwaterę, to była IV kompania. Tam z dziećmi małymi było z 5 matek, te dzieci brudne, ani mleka, nic. To była tragedia. Później dziewczyny musiały chodzić, już w drugim miesiącu Powstania, do Haberbuscha po tę plujkę, tę kaszę. Chłopaki jak zawsze cwane, a bo możecie iść i możecie wziąć. Zawsze nas wykiwali, chłopaczyska. Jedno pamiętam, dali nam po dwadzieścia dolarów, jak wychodziłyśmy do obozu, oni mówią: „My wam przechowamy” i nikt więcej tego nie oglądał. Chłopaczyska to też byli krętacze trochę. Ale nas bardzo lubili i byli dobrzy. Ja miałam sympatię, ale byłam młodą dziewczyną. On zginął.
- Jaki nastrój panował u pani w oddziale?
Dobry. Chłopaki śpiewali, taki był Tomek, na organkach grał. Jeden, to był taki głupi, że coś majstrował przy filipinkach i straszna, okropna rzecz się stała, rozerwało go w kawałki. Taki głupkowaty był. Ja z Markiem Raszewskim, studentem medycyny… później jak już bombardowania były, kazali nam te filipinki przenosić na pozycje niektóre. Byłam tak głupia, że jak te sztukasy nadleciały, zamiast gdzieś się schować, to ja sobie na głowę wzięłam te granaty, a ten Marek mówi: „Co ty robisz, idiotko, przecież w końcu nas rozerwie, nie od samolotów, tylko przez twoją głupotę”. Ale w niektórych sytuacjach byłam mądrzejsza od starszych. Łączniczki przebiegały ze mną ulicą Dobrą, już bombardowania były, przed samym wycofaniem z Powiśla. Mój ojciec zawsze mówił, bo był legionistą, to mnie uświadamiał przed wojną, że zawsze się biegnie po wybuchu, a ta jedna dziewczyna miała ze trzydzieści lat, a ja szesnaście i pół. Pobiegła, to jej rękę oberwało. To były tragedie osobiste, ludzie płakali szczęśliwi, że wrócili później. Niektóre moje koleżanki nie wróciły. [...] Później nas wzięli do wojska. Ja wróciłam w 1946 roku, co i raz smutasy przychodzili, się pytali, to zawsze mówili do mojej matki, co to pani Basia... przecież to taka spokojna dziewczyna, to smutasy się wiecznie pytają... My byliśmy lepsi od nich wszystkich, bo na odgruzowanie Warszawy z biura chodziło się z łopatą. Warszawę się odgruzowywało... [...]
- Czy w pani oddziale panował optymizm, taka wiara w powodzenie Powstania?
Była wiara i optymizm. Nie było, jak zbliżała się kapitulacja, już pod koniec. To była tragedia. Już nie było takiej dobrej organizacji, chodziliśmy na Czerniaków, już wszystko się rozleciało. Te wszystkie oddziały były w jakiś innych zgrupowaniach, a nasz „Krybar” był trochę z „Ruczajem”. Chodziliśmy wszędzie, ale to już nie było to. Później te naloty, wody nie było, dziewczyny musiały chodzić [po wodę]. Na ulicę Wspólną poszłam z moją koleżanką po wodę, później przyniosłyśmy tę wodę, to trzy razy się zatrzymywałyśmy. Oni bomby czasowe rzucali, to gdyby nie chłopaki, ja bym już nie żyła, bo nam cały przedpokój runął, od bramy. Musieli nas odkopać. Nastrój u cywilnej ludności był gorszy. Ja się wcale nie dziwię, bo jeżeli dzieci nie miały co jeść, matki tak samo. Byłam też głodna, ale plujka, ta kasza, nie było nic, ale wiara trzymała. Później nas gnali po Powstaniu nie do Pruszkowa tylko do Ożarowa.
- Z jakim stosunkiem ludności cywilnej do powstańców spotkała się pani?
Na początku, to wielka radość była, [kto] miał pianino czy fortepian grał „Warszawiankę”. Entuzjazm był wielki, szalony. Nieraz się niedobrzy ludzie może zdarzali, ale u nas na Powiślu, nie było takich. Nieraz tylko taki granatowy policjant, mieszkał w naszej kamienicy, to pytali się tylko tego od „Krybara”, czy on w porządku jest, ale on [patrolował] jako dzielnicowy. Sąsiedzi mówili, że nic nie robił, bo nie był taki zły. Drugi był przed wojną „rzeczniakiem”, to woził dzieciaki motorówką po Wiśle, to nie było takich. W tej kamienicy i Żydzi się przechowywali. Jedna Żydówka była cztery lata na czwartym piętrze od frontu, u pana Sufrackiego. Bardzo dobry stosunek miał właściciel fabryki Fuchsa, tego od cukierków. Wszystko dawał ludziom za darmo za okupacji i całe Powstanie też żywił, marmoladę, jakieś tam inne, melasę, z cukru. Pomagał naprawdę. Najbardziej mi było szkoda tej mojej szkoły, jak jeszcze w dzieciństwie się chodziło. Teraz miałam żal, że tej sówki tam nie ma. Tam był balkon na Drewnianej i pomnik sowy i to tak ładnie wyglądało, wkomponowane. Świetnych mieliśmy nauczycieli. Katecheta u nas nazywał się Józef Oleksy... [...] Tylko stał u Salezjanów, jak dzieci chodziły na mszę, to tylko klaskał w ręce i jak trzoda gęsi leciały na mszę. [...]Mając dwanaście lat zabrałam siostrze [włóczkę], sweter miała mieć robiony na drutach, poszłam do Szpitala Ujazdowskiego, dałam na rękawiczki i zrobiłam sama, żeby mieli żołnierze ranni... [...]Na Zajęczej pod 12 był cieć, Rosjanie robili naloty za okupacji, to on w szybę walił: „Idźcie do schronu”, a ludzie nie bardzo chcieli wychodzić, siedzieli w mieszkaniu. On tak zawsze przypilnował, żeby Niemcy nie weszli, bo były bramy [zamykane], to była twierdza.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?
Życie codzienne było bardzo dobre jeszcze przez jakieś dwa tygodnie. Panie z RGO nas żywiły, byłyśmy młodocianymi dziewczynami. Bardzo nam pomagały. Miałam długie włosy to nas uczesały, żebyśmy dobrze zjadły, to nam herbatę czy jakąś bułkę [dały], zupę przywoziły. Mundurki nasze zgrupowanie miało fajne, nasze dwie kompanie wyróżniały się. Dziewczyny zdobyły u Niemców bele materiału czarnego, to poszyły nam te panie z RGO piękne mundurki, furażerki. Dbali o nas bardzo. Byłam w 36 pułku, nawet mam prawo do noszenia tej odznaki, bo wyszłyśmy w 1936 roku do obozu. Wyjście do tego obozu było straszne. Na Placu Narutowicza Niemcy kazali [złożyć broń], to chłopaki mówili: „Dziewczyno, my to chyba w niebie się zobaczymy”. [Niemcy] nic już później nie mówili, kazali wejść do czwórek. Ponieważ miałam gorączkę, bardzo źle się czułam, byłam przeziębiona, miałam tylko lichy mundurek i nas gnali do samego Ożarowa. Ci ludzie bardzo pomagali albo Niemców ganiali. Pamiętam, jak się szło za Włochami, pomidory na polu były, to wszyscy się rzucili do tych pomidorów. Niemcy repetowali z tej broni, ale dali spokój, więc najedliśmy się pomidorów z błotem, z ziemią. Jak doszliśmy do hal (obecnie tam jest fabryka Ożarów), tam farbki były na górze i chłopaki powłazili gdzieś, ubrudzili się. Najgorszy dla mnie był moment, jak nas wzięli do wagonów osobowych: kobiety, dziewczyny - po pięćdziesiąt cztery osoby. Jak zaczęli śpiewać „Nie rzucim ziemi…”, to było straszne. W Bronkach podłość niemiecka nie miała granic, kazali nam dać do odkażenia te ubrania nasze, łachy i mokre kazali na siebie założyć. Zajechaliśmy do Fallingbostel i byłam w pierwszym Stalagu w Fallingbostel.
- Jak wyglądały sprawy życia codziennego na przykład noclegi, gdzie pani spała?
Miałam kwaterę u pani Bytniewskiej - róg Oboźnej i Topiel. To był narożny dom, workami z piachem chłopaki pozapychali, żeby Niemcy się nie dostali, nawet jak strzelali stamtąd. Schodziło się na dół coś zjeść, woda była do pierwszego, drugiego września, później już wodociągi były zbombardowane, światło też jeszcze było.
Studnie artezyjskie były, to się nosiło. Wszystko trzeba było przynosić. To wszystko musiały dziewczęta nosić. Dziewczyny ważyły po czterdzieści parę kilo, młode, niektóre popłakały się do poduszki, bo trzeba było, żeby matka pogłaskała. Jak wychodziłam do Powstania, to moja mama strasznie płakała, bo brat była w Gross-Rosen (jest inwalidą wojennym), drugi na Pradze miał 603, tylko tam krótko [trwało] Powstanie i padło. Był bardzo ranny później w Niemczech. Matka i siostra moja z moim szwagrem też nie ocalała, a siostra ocalała, bo była w Dachau. Straszne rzeczy się działy. Moja mama płakała i mówiła: „Dlaczego ty, taka dziewczyna młoda? Została byś!”. No to ja mówię: „Mamo, nie mogę. Złożyłam przysięgę i muszę iść” [...] Mój szwagier zrobił lampeczki do kapliczki Matki Boskiej, to ludzie modlili się co dzień, żeby było dobrze. Na Powiślu byli dobrzy ludzie, nikt nikomu nie dokuczał.
- Te modlitwy były w czasie Powstania?
W czasie Powstania też się modlili, były msze polowe. Jak byłam w Stalagu, w tym Fallingbostel, to tak nie można było. Byłam tam niedługo, bo później nas wygnali na karne komando na miesiąc, to zawsze się odbywała msza polowa. Jak ktoś nie miał krzyżyka, to sobie wystrugał z patyczka, jak sobie powiesił na szyję, to miał satysfakcję. Niemka i tak mi ukradła Bozię, powiesiłam sobie w obozie na umywalce w zimnej wodzie, to mi zabrała. Paskudna ta Szwabistka była. Zapamiętałam strasznych ludzi, tych Szwabów, nas tam długo nie trzymali, później była komisja, najmłodsze dziewczyny wysłali na karne komando do Hanoweru. Za to nam nie zapłacono, a mówią, że jak się za obóz wyszło, to już jest normalna praca... [...] Dostawaliśmy dziesięć deko chleba i trochę brukwianki. [...] W ogóle nastrój był dobry, ale na ulicy Wspólnej jedna [pani] mi się nie spodobała z cywilnej ludności. Byłyśmy głodne z moją koleżanką, człowiekowi aż się słabo robiło, przewracał się, bo już nie było co [jeść]. Tylko ta plujka - kasza od Haberbuscha. Mówię tej [pani]: „Mamy paletka, takie krótkie kurtki z futra”. To ta [pani] nam po łyżce soczewicy ugotowała i zabrała nam te futerka, a już zimno było, październik się zbliżał. Niektórzy ludzie byli niedobrzy, aby tylko zarobić na tych Powstańcach. I tak mówią: „A co wy tutaj takie mądre jesteście, to przez was cierpimy”, a ja mówię: „Wie pani co, pani to chyba nie jest patriotką żadną.” Ona: „Co ta gówniara będzie się tutaj mądrzyć?”, to ja już nic nie mówiłam, tylko poszłam dalej. W ogóle było bardzo dobrze, ale tylko do jakiegoś czasu. Ludzie jak ludzie, ale później wychodzili z tymi białymi płachtami, gnali przed czołgami ludzi, a później wychodzili do Pruszkowa. Moi rodzice byli w Pruszkowie na wygnaniu. Mama była za Sochaczewem u jakichś chłopów, to zawsze ta [pani mówiła]: „O przyjechali Warszawiacy, tylko obżerają...” i tak tą zacierkę tarła [mama] i łzy jej ciekły. [Pozwoliła] matce z ojcem i siostrą, bo szwagra wywieźli do obozu, [iść] gdzieś do obórki, a matka mówi: „To co, ja z krowami w ten mróz będę spała?”, a ona: „Nic się pani nie stanie, bo zwierzęta ogrzeją”. Ta gospodyni była podła. Nie wszyscy Polacy byli dobrzy, na wsi szczególnie. Tam była blisko granica, Gubernia się kończyła, ona Szwabom robiła jajecznicę, a Warszawiakom prawie nic nie dawała do jedzenia. Później, jak tylko Warszawa była wyzwolona (ale jakie tam wyzwolenie było), to w każdym razie człowiek już mógł spać spokojnie. Warszawiacy zaraz szybko poszli. […] Były całe masy gruzu, nic nie było na Zajęczej. Ojciec mój wyjechał pod Kowel z Pocztą Główną [niezrozumiałe]. To na rynku głównym było siedemnastego września. Tutaj taka strzelanina, gdzie mój brat [był], co miał czternaście lat wtedy. Tu strzelają Niemcy, a tu Rosjanie i była straszna tragedia. Zgubili się, mój brat wraca, nasza kuchnia była zbombardowana, on płacze: „Gdzie moja mamusia?!”. Miałam chrzestnego na Zajęczej pod 11, mówi: „Nie martw się, mamusia żyje i twoja siostra jedna i druga, i Jurek żyją.” Najgorsze przeżycie miałam jako dziecko, jak ciotka moja zginęła od bomby w szpitalu. [To było] w 1939 roku. Matka wzięła mnie i mojego brata bliźniaka, bo ciotka nie przychodzi, kapitulacja, my głodni, ojca nie ma, bo wyjechał i pod Kowlem się znalazł. Był tam portier, pan Antoni, bo ciotka pracowała z magistratu jako pielęgniarka zakonnica, miał takie błyszczące oczy, uciekał w bok tymi oczami, no i nie wytrzymał i mówi, że zginęła od tej bomby. Pod murem była pochowana, później ekshumacja była na Bródno. To widziałam tych rannych ludzi na dwójce, popalone postaci tych żołnierzy. Fakt, że dzieci pomagały bardzo. Ja miałam przecież niecałe dwanaście lat jak wybuchła wojna. Byłam w szpitalu Dzieciątka Jezus, to ksiądz mnie prosił, to zakonnice, lekarze, żeby zanosić [listy] do rodziny tych, którzy byli z Warszawy. Matka mnie kiedyś za uszy wyszarpała, ale ja i tak uciekłam i doręczyłam te listy. Byłam trochę niepokorne dziecko, ale wiedziałam, że muszę spełnić to, co się człowiekowi należy. Ludzie byli raczej sfrustrowani, biedni. Marzyli, żeby przeżyć. A tu wolność, niestety, przyszła późno. Ja byłam wyzwolona dopiero w kwietniu przez dywizję Maczka. Śluby były dopiero po wyzwoleniu, bo niektóre dziewczyny powychodziły [za mąż], Lotnicy z RAF-u nad obozem ewolucje [wykonywali], ale od razu nam jeść nie dali, bo dziewczyny były szczupłe, zagłodzone i chcieli nam dać od razu dużo jeść. Namioty poprzywozili Anglicy razem z dywizją Maczka, cebion, te pastylki, bo [zęby w] dziąsłach się ruszały. W obozie był głód straszny... [Nas było] 1700 dziewcząt na całą Polskę, które miały bardzo ciężkie warunki na granicy holenderskiej. Tam były obozy, które wchodziły w skład obozów koncentracyjnych... [...]
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze wspomnienie, że była wolność na początek. Posłali mnie z meldunkiem do elektrowni, tam było III zgrupowanie, ja byłam w VIII i musiałam zanieść meldunek. Mżył kapuśniaczek, wcale nie było ładnej pogody, był pochmurny dzień. Nie widziałam żadnego... młodego człowieka, ale ten meldunek doniosłam. Płakałam. Wiem, że nie powinnam płakać, powinnam być więcej zahartowana, ale dla mnie to było coś strasznego. I to był moment, że mogę pobiec na chwilę do matki, bo matka mieszkała na Zajęczej. Źle zrobiłam i matka zaczęła płakać, ale to doręczyłam... [...] Księża Salezjanie robili barykady, płyty nosili, wszystko i naprawdę ci księża zdali egzamin... [...]Siostry Urszulanki, to były wspaniałe osoby, dawały jeść, żywiły wszystkich ludzi. Walka walką... i straszne było, jak kiedyś wracałam z chłopakami z Czerniakowa i widziałam ludzi porozrywanych od pocisków, pozrywane ubrania. Ja miałam szczęście, bo byłam ranna tylko tym odłamkiem. Przeżyłam, to jest ważne. W Hanowerze żeśmy się nie dali Niemcom. Jak nas przywieźli na to karne komando do Hanoweru, to nam przywozili na te tory zimne żarcie, jeszcze z jakimś szkłem w środku. Tam była fabryka „Hanowald”, był taki baraczek po Holendrach. Kiedyś byli jacyś jeńcy, to myśmy [go] użytkowały. Za każdym razem, jak Anglicy bombardowali bardzo Hanower, te tory, to za każdym razem to wszystko się zawalało. Ale [nie dawaliśmy] za wygraną, ale Niemcy nas do schronów nie puścili, jak były te bombardowania. Okropni byli. Mieliśmy taką piosenkę [o nas]: „Każda z nas jest jeńcem, cywilami nas tu zwą, lecz nie odważą się, bo żołnierze Polscy są. Barak w Hanowerze, Bóg nas będzie strzegł, każe bombom...” Dziewięć zwrotek było i śpiewałyśmy, ktoś z cywili nas zobaczył, pamiętam te biało-czerwone opaski, to chłop, taki Niemiec opasły, zaczął zrywać te opaski. Była taka Hania Keller, znała niemiecki i mówi: „Proszę nam nie zrywać opasek”, ale na szczęście upomniał się o nas Wehrmaht. Szybko nas odesłał do obozu, to było skomasowane z Oberlangen. Wszystkie te [panie] z różnych obozów wyjechały na granicę holenderską. Niemcy kłamali bezczelnie, że to jest blisko Tyrolu, a to podmokłe [tereny], na moczary, zimny klimat, okropny. Dziewczyny były bardzo wesołe, jeśli chodzi o tę biedę, pamiętam i „Śluby panieńskie” były wystawiane. Młode były. Było kilkanaście pań starszych po pięćdziesiąt parę lat, było takich kilkanaście pań, one to bardzo źle przechodziły. Nawet taka aktorka Helena Grosówna tam siedziała z nami, pani Fijewska, która mieszkała na Topiel pod 6... i Tadeusz Fijewski [...]
- Jak zapamiętała pani sam koniec, upadek Powstania?
Zaczęło być tak jakoś smutno, nie było co jeść. Chodziły już pogłoski, że nie jest dobrze, ale chłopaki mówili, że nie, może Anglicy pomogą, jakieś zrzuty, może coś będzie. Spadochroniarze może pomogą. Ale kto był mądrzejszy, to mówił, że to nic z tego, bo mówił: „Jest coraz gorzej”. Ludzie patrzyli z takim wielkim żalem, że to jednak upadło. Pewnego ranka przyszedł mój porucznik, miał pseudonim „Patron” i mówi: „No niestety, smutna rzecz, ale Powstanie upadło.” Oczywiście paru chłopaków chciało sobie coś zrobić, na pewno. To była wielka osobista tragedia dla ludzi. Sześćdziesiąt trzy dni to nie jest jeden dzień czy jakiś film, tylko życie. Patrzyło się na to, jak na tęczę, że ta wolność nadeszła, że nie Szwaby, nie Szkopy, tylko nasza Polska, którą się bardzo kochało. Ja jako córka legionisty bardzo kochałam swoją Polskę. Pamiętam, że ojciec prowadził nas na spotkania do legionistów przy ulicy Ludnej, chyba na Szarej. Były spotkania legionistów i ich rodzin, to zawsze była choinka, jakieś „jajeczko”, zabawki dzieci podostawały, bale były... [...] Później było smutno, radio pozabierali, wszystko, nic nie można było mieć. Była straszna, okropna czarna noc, pięć lat.
- Co działo się później po upadku Powstania?
Chłopaki z Powstania mówią: „Do obozu, kto może iść, a kto może nie iść.” Ja mając niecałe siedemnaście lat i moje koleżanki, chłopaki mówią: „Dziewczyny, idźcie jednak do obozu. Nie dacie rady tutaj, bo wezmą was i tak.” W końcu, to nie był przymus, ale poszłyśmy wszystkie do stalagu. Najgorszy moment to taki, że był ksiądz siwiusieńki z krzyżem w ręku. To było między ulicą Zgoda, tam te formacje, te oddziały się tworzyły i tak błogosławił jak się wychodziło. Wszyscy płakali, bo nie wiadomo było [gdzie] się szło z wielką niewiadomą. Stosunki w obozie były bardzo dobre. Moje koleżanki zdały egzamin z życia bardzo dobrze, bo żadna nie była złośliwa, jedna drugiej pomagała. To był bardzo ważny moment. Te obozy koncentracyjne, to byli ludzie z różnych środowisk, różni ludzie tam byli. A u nas były dziewczyny, które potrzebne były Polsce. Był nawet taki moment, że Niemcy chcieli koniecznie w Oberlangen, żeby ktoś poszedł grać kolędy Szwabom, żadna się nie zgłosiła, to dostałyśmy na Boże Narodzenie grochówkę z robakami. To robaki dziewczyny wyrzuciły, a grochówkę zjadły, żeby przeżyć. Co miały robić. Mówią, że w innych obozach ludzie głodowali, myśmy też głodowały. Jak dali kiedyś z Czerwonego Krzyża paczki imienne, człowiek był tak wygłodzony, że po paru łyżkach mleka skondensowanego czy czegoś innego, wszyscy stali przy drutach i niedobrze każdemu było. Były latryny, przecież było 1700 kobiet, to Niemcy [kazali] dziewczynom wybierać odchody do wielkich wozów i zamiast koni wywozić sześć kilometrów za obóz. To się nazywało „szajs komando”. Karne komando było, jak się do lasu wyszło. Były trzy dentystki w naszym obozie, to mówiły: „Dziewczyny, jak idziecie na to karne komando, to weźcie tej gliny tam żujcie”, żeby szkorbutu nie było, a i tak wszystkie zęby bolały. Każdy był chory i się nikt nie dawał. A później trzeba było... na lorkach wieźć torf do wszystkich baraków, codziennie nas Niemcy wyganiali na te różne karne komanda, okropni byli. Na apel Szwabistki dwie, takie były dwie niedobre Niemki, jak się nie zgadzała jedna osoba, to stałyśmy po pięć godzin w drewniakach na mrozie, a to były holenderskie drewniaki. Najpiękniejszy moment, to wtedy, gdy nas dywizja Maczka oswobodziła. Wszyscy lecieli do drutów, a tu Polacy.
- Jak długo pani była w obozie?
Byłam formalnie od dziesiątego października, jak nas dowieźli do Fallingbostel, do dwunastego kwietnia, gdy dywizja Maczka nas wyswobodziła w 1945 roku. Później nas wzięli do wojska...
- Jak odbyło się wyzwolenie?
Było już niespokojnie, pomruki jakieś. Słychać było huk dział; naloty gdzieś blisko robili Anglicy. Dziewczyny mówiły, że parę mil od Laten, to może niedługo nas oswobodzą Anglicy. Nikt się nie spodziewał Polaków. Jak się okazało cywilna ludność pracowała u baerów i jechały trzy czołgi. [Żołnierze] dowiedzieli się od tych ludzi, że tam gdzieś jeszcze jakieś Polki są. Że jest obóz jeniecki Polek, to nie zważając na swojego dowódcę, na własną rękę nadjechali wcześniej, (bo oswobodzenie tego obozu miało być za parę dni) i przecięli druty, dziewczyny leciały do tych drutów, bo słychać było czołgi. Niemcy skulili się, strzelali na wieżyczkach, ale się już bali widocznie. Dziewczyny lecą, po angielsku niektóre umiały. A oni mówią: „Nie, my jesteśmy Polacy.” To wszystko płakało jak bobry. Jakie to było spotkanie wielkie po latach, że jednak żyjemy, że mamy swoich braci Polaków. Dbali o nas bardzo. Później byłyśmy w tym wojsku. Byłyśmy młode dziewczyny i musiałyśmy chodzić na szkolenia wojskowe, to pamiętam, że karabiny nam dały te babki. Taka kapitan była i mówi, że musi obchodzić na około teren tej wsi niemieckiej, to myśmy się bały, bo to mściwy naród, niestety. Nie prawda, że Niemcy są tacy cudowni. Ja nie spotkałam się z dobrym Niemcem. Chociaż jako dziecko może widziałam kiedyś Szwaba jednego dobrego. Jak bombardowali wodociągi w 1939 roku i matka nas wysłała, mojego brata bliźniaka i mnie, do Wisły po wodę, bo przecież nie było wody. Jedzie dwóch Szwabów na motorze z tym koszem, wyskoczyli i wyciąga jakiś chleb, ja nie chciałam wziąć, a mój brat mi się nie spodobał wtedy, mówi: „Nie bądź głupia, bierz, bo oni i tak ukradli Polakom” i wziął chleb od tego Szwaba. Ja mówię: „Jurek, jak mogłeś to zrobić? Przecież mama jest głodna tak samo.” Ja bym nie wzięła.... Mój szwagier miał dwadzieścia trzy lata, przeżył Dachau i upadł w drodze transportem, to Niemiec wyjął pistolet i go zastrzelił w głowę. Ci wrócili z obozu, właśnie z Zajęczej 12 i siostra mówi: „Gdzie jest mój Mietek?”. „Już pani nie zobaczy Mietka, bo już nie żyje.” Wujka Antka, też złapali na Szucha, mojego brata tak samo wywieźli na Szucha, do Gross-Rosen. Mieliśmy co i rusz pogrzeb. Później spotkałam dobrego, cudownego człowieka, który był dla mnie jak balsam, mój mąż. [...]
- Kiedy pani wróciła do Polski?
W 1946 roku dopiero. Przyjechałam i od razu nam dali tak do wiwatu, że lepiej nie mówić. Tak nas przywitali pięknie, że mówić się nie chce. Miałam wtedy osiemnaście lat, przychodzi młody chłopak, żołnierz i mówi: „Dziewczyno, proszą cię tam.” Patrzę, jakiś łobuz siedzi za biurkiem. Nawet nie wiedziałam, co to znaczy. Zamknął drzwi i wymachuje mi tą pukaweczką. Pyta, po co ja tu przyjechałam, chyba celowo. Ja mówię, przyjechałam do swoich rodziców, do swojego kraju. A on, że można za czerwony mur się dostać i takie straszenia. Nie miałam nawet na drogę, bo nam nic nie dali. Dojechaliśmy do Warszawy i taki rikszarz z zadartym nosem [mnie podwoził]. To mówię: „Pan mnie zawiezie na Grottgera”, bo matka mieszkała na Zajęczej, a później rodzice mieszkali na Grottgera na Dolnym Mokotowie. No wiezie mnie tam Belwederską i patrzę ktoś taki posiwiały idzie, smutno torbą macha, ja mówię: „Pan staje, to moja matka!” I matka, jak trzymała siatkę [to] wszystko wypuściła. Jeden wielki płacz, mimo, że się doczekała, że ja wróciłam. Najpierw pisałam, ponieważ miałam ojca w łączności, to napisałam normalnie na stary adres na Zajęczą. To rodzice się dowiedzieli, że ja żyję. Mój brat bliźniak miał wiele szczęścia, że tyle przeżył. Później, jak Amerykanie mieli wkroczyć, to był wielki nalot, jak w Niemczech, to leżał między trupami. Jego kolega chciał go pochować, to on ruszył ręką, on mówi: „Mój kolega żyje!” do tych Amerykanów. Wzięli go na stół, zrobili trepanację czaszki, no i żył.
- Czym się pani zajmowała po powrocie do kraju? Czy miała pani jeszcze problemy w związku z udziałem w Powstaniu?
Miałam. Jak pracowałam w urzędzie Warszawa 12 przy Puławskiej, to przychodzi wezwanie, żeby przyjść na Wiśniową, na komisariat. Moja matka coś przeczuwała, że za bardzo się czepiają powstańców i akowców. Poszła ze mną siostra. Komendant nic nie wiedział, tylko cywil wygrażał mi, że mnie z pracy zwolnią, [wyzywał mnie] od najgorszych, że byłam w Powstaniu. A ja [mówię]: „Byłam w Powstaniu, dlaczego miałam nie być?” Wcale tego nie ukrywałam. „No, to się może smutno skończyć”. Stale się tylko o to pytali i dokuczali. Matka moja płakała, denerwowała się... Ojciec, ponieważ był legionistą, „Czerwone maki...” śpiewał, to on miał patefon. Jak sobie puścił „Czerwone maki...”, to go ktoś oskarżył, że on słucha tych płyt. Przyszedł jakiś chłop z tych ubowców chyba i mówi, że on słucha jakiś płyt niedozwolonych. Ojciec mówi: „Nie niedozwolone, tylko dla Polaków chyba. O Monte Casino walczyli najlepsi żołnierze, polscy synowie”. Ten człowiek okazał się w porządku, powiedział niech pan słucha dalej, tylko niech pan podziękuje podłym sąsiadom. Tacy ludzie byli. Później myślę tak – mieszkam na tej kupie, wspólna kuchnia, poznałam mojego męża u siebie w urzędzie i mężowi zaproponowali urząd poza Warszawą, więc mówię – trudno, wyjadę. To była najcudowniejsza dla mnie chwila, wyjechałam i było mi bardzo dobrze. Mieszkałam w Sochaczewie i później miałam też dobrą pracę, bo pracowałam w Polskim Komitecie Pomocy Społecznej jako kierownik biura, gdzie pomagałam biednym i było mi dobrze. Później mąż miał taką pracę w łączności, że [przeszłam] na inne jeszcze stanowisko. Potem pracowałam w telekomunikacji. Mając pięćdziesiąt lat, miałam dwa zawały i skończyła się praca. Ale byłam szczęśliwa, że miałam czworo wnuczków... [...]
- Jakie są pani refleksje na temat Powstania? Czy było potrzebne?
Uważam, że było bardzo potrzebne. Jestem pełna podziwu, bo ta ich [radość] szła w narodzie, że Polska była potrzebna taka, jaka była. A że upadło? A kto nam pomógł? Niestety za mała była pomoc. Zrzuty leciały z nieba, to bardzo często spadały na niemiecką stronę. Nie wojsko, nie armia, lecz dziewczyny i chłopcy... [...] Tam była wartościowa młodzież. Nie było podłych ludzi, powygłupiali się, jak to chłopaki, jak to młodzież, ale byli porządni, to jest bardzo ważne i chcieli pomóc. [...]
Pruszków, 17 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk