Alicja Janiszewska „Hanka”
Alicja Janiszewska, pseudonim „Hanka”, urodzona w 1925 roku. W Powstaniu stopień starszy strzelec. Walczyła w „Sokole” w Śródmieściu Południowym i na Czerniakowie.
- Proszę nam na początek opowiedzieć o swoich wspomnieniach sprzed wojny, o szkole, o rodzinie.
Moje życie składało się z samych podróży, chociaż nie były bardzo odległe, ale często zmienialiśmy mieszkanie, aż w końcu wylądowaliśmy w mieszkaniu po rodzicach mojej mamy, to było przy ulicy Kruczej 21, w Warszawie. W Warszawie chodziłam do szkoły podstawowej, wówczas to się nazywało Publiczna Szkoła Powszechna numer 45, która się mieściła początkowo przy ulicy Hożej 27. Później już, w ostatnim roku przed wojną została przeniesiona w Aleje 3-go Maja, tam, gdzie obecnie stoi dom dawnej partii, naszych władz. Ale już do tamtej szkoły nie chodziłam, bo w 1937 roku zdałam do Gimnazjum Prywatnego pani Furmanowej, mieszczącego się przy ulicy Brackiej 9, gimnazjum numer 120. Tam dwa lata do wojny uczyłam się normalnie. Trzeci rok jeszcze jakoś nazwano tę szkołę, mówiono, że to jest podobno siódma klasa i jeszcze mogłyśmy chodzić do tej szkoły, czyli to była trzecia klasa gimnazjalna. Przerabialiśmy kurs trzeciej klasy gimnazjalnej, to było żeńskie gimnazjum i jako siódma klasa. Później szkołę zamknęli. Uczyłyśmy się na kompletach.
- Pamięta pani, w którym miesiącu zamknęli tą szkołę?
A to był chyba 1941 rok. Nie pamiętam dokładnie, w jakim miesiącu. W każdym razie myśmy się uczyły dalej. Uczyłyśmy się w domach koleżanek, w domach naszych nauczycielek.
- Proszę jeszcze powiedzieć o swojej rodzinie, w jakiej rodzinie się pani wychowywała?
Mój ojciec był legionistą. To zawsze mówię, jeśli ktoś mnie pyta o moją rodzinę. Był ranny w 1918 roku, był ranny i był całe życie inwalidą.
- W której brygadzie walczył?
Nie wiem tego dokładnie, ponieważ moi rodzice byli w separacji ze sobą. Kiedy miałam sześć lat, już nie mieszkali razem. Widziałam ojca bardzo często, bardzo często mnie odwiedzał, bardzo się kochaliśmy z tatą, ale takich bliższych informacji, to nie wiem. Wiem tylko, że mój ojciec zawsze tłumaczył, kto to jest marszałek Piłsudski, że należy go kochać, że to był ojca komendant. Na ogół jest w wielu polskich domach jest ta figurka, natomiast to jest łopatka z kopca Piłsudskiego. Ale najcenniejsza pamiątka to jest to – bo to jest orzełek Pierwszej Brygady Legionów. Autentyczny orzełek, który też mam na pamiątkę, orzełek legionów Piłsudskiego. Miałam zaszczyt znać Marszałka. To znaczy, znać, to trudno powiedzieć, ale marszałek Piłsudski często urządzał choinki dla dzieci legionistów, w Belwederze. I właśnie na jednej z takich uroczystości byłam. Właśnie wtedy rozmawiał z nami Marszałek. Siedział, opowiadał nam piękne bajki. Bardzo przyjemna impreza. Już miałam dziewięć lat, więc już byłam dużą dziewczynką, kiedy byłam na tej uroczystości, ale będę ją pamiętała całe życie.
- To było rok przed śmiercią Marszałka.
To było w Belwederze.
- Ale na rok przed jego śmiercią.
Tak.
- W 1934 roku. Może pani podać nazwisko ojca, legionisty?
Michał Szczypiorski.
- Proszę powiedzieć teraz, jak pani wspomina 1 września, wybuch wojny? Czy była pani w Warszawie wtedy?
Nie, nie byłam wtedy w Warszawie. Byłam z mamą u swoich wujostwa w Ostrowiu, to niedaleko. Bo zawsze było tak, że jeździłam na miesiąc gdzieś z ojcem w czasie wakacji, na miesiąc z mamą. To było tak, drugi miesiąc wakacji, czyli byłam tutaj.
- W Ostrowiu? Gdzie to jest?
Tuż przy szosie lubelskiej. To jest dwanaście kilometrów od Otwocka na wschód. Bardzo niedaleko stąd.
Tak. I nie wróciłyśmy z mamą, bo ojciec zadepeszował, żeby nie wracać, żeby zostać. Prosił, żeby mama ze mną została w Warszawie, bo już było wiadomo, co jest, dlaczego.
- Znaczy, żeby w tym Ostrowiu.
Uważał, że będzie bezpieczniej w Ostrowiu. Tam byłam przez całe działania wojenne. Tam też były bombardowania.
- Na pewno widziała pani odwrót szosą lubelską, jak wojsko i ludność cywilna szli…
Bez przerwy się samoloty zniżały i strzelały do ludzi idących po szosie. Jak tylko słyszeli warkot motoru, to wszyscy uciekali. To była wędrówka ludów z Warszawy, do Warszawy, ludzie nie wiedzieli, gdzie się schronić przed tym wszystkim. A schronić się przed lotnikami niemieckimi, to było prawie nieprawdopodobne. Oni, nawet bohaterowie, zniżali samolot do pastuszka pasącego gęsi i strzelali.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Mama wróciła dwa tygodnie wcześniej, a ja wróciłam do Warszawy w październiku, koło połowy października.
- Jak wtedy Warszawa wyglądała?
Strasznie. Ale jeszcze gorzej wyglądała po Powstaniu.
Warszawa wyglądała strasznie. Ale gorzej było w Powstaniu, a po Powstaniu było tak, że niektóre domy stały, tylko, że po wyjściu ludności, mieszkańców Warszawy, Niemcy palili te domy. Na przykład dom, w którym się wychowałam, w którym mieszkałam, przy ulicy Kruczej, stał cały. To znaczy, niezupełnie cały, tam gdzieś miał w oficynie wytłuczoną dziurę. Jak wychodziłam z domu, to dom jeszcze stał, dlatego że wychodziłam, byłam na dzień przed wyjściem z Warszawy tam, bo miałam tam swoją mamą, która stale tam mieszkała na Kruczej. Tak, że dookoła był dom obudowany, a jak wróciłyśmy, to nie było nic. Gruzy.
- Proszę powiedzieć o tajnych kompletach, o tajnym nauczaniu, z którego pani korzystała.
To był komplet, na który uczęszczało nas sześć, sześć czy pięć. To było cztery, pięć, sześć, żeby to się nie rzucało w oczy Niemcom, że o określonej godzinie widzą tyle i tyle dziewcząt wchodzących gdzieś tam.
- To było w jednym mieszkaniu czy w kilku mieszkaniach?
W mieszkaniach.
- Gdzie to było, w jakim rejonie?
Historii uczyła nas pani dyrektorka, nasza z gimnazjum, pani Elżbieta Kalińska. To było u niej w domu, na Nowogrodzkiej 6a. Na szóstym piętrze. Język niemiecki miałyśmy na Nabielaka, tam znów mieszkała nasza koleżanka, która miała ojca krawca. Ponieważ przychodzili ludzie, wychodzili często, więc to się tak nie rzucało w oczy, więc tam chodziłyśmy na niemiecki. Niemieckiego uczyła nas pani Jażdżewska. Później chodziłyśmy na lekcje matematyki do pani Prokofowej, to była nauczycielka też z gimnazjum. Rzecz w tym, że jeśli chodzi o panią Prokofową, to często zmieniała adresy, więc myśmy raz chodziły tu, raz tu. Chyba trzykrotnie zmieniła adres, ale cały czas nas uczyła matematyki. Na biologię chodziłyśmy do domu, do pani Tazbirowej i u niej do końca się uczyłyśmy. To było na Złotej, chyba tak. Polskiego uczyła nas pani Maryla Badziówna i polski miałyśmy, spotykałyśmy się na lekcji polskiego u naszej koleżanki Ewy Filchowskiej na Poznańskiej, to chyba było Poznańska 21, bodajże. I geografię miałyśmy u pani Lerowej. To była też nasza nauczycielka z gimnazjum. Było u niej w domu. Ona chyba mieszkała na Wilczej, ale dokładnie nie pamiętam, pod którym. Łaciny uczyłyśmy się w domu u pani Wojmińskiej. To była panna Maria Wojmińska. To było na Pięknej, ale nie pamiętam, pod którym.
- Proszę powiedzieć, co się działo wtedy z pani ojcem?
Ojciec w czasie okupacji pracował.
Pracował w Ostrowieckiej Wytwórni Parowozów, to było bodajże na Kolejowej. Ale właściwie mój ojciec był nauczycielem. W swoim czasie uczył, tam był mój stryj dyrektorem Gimnazjum „Przyszłość”, to było męskie gimnazjum prowadzone przez braci zakonnych, bezhabitowych braci. W czasie okupacji szkoła była zamknięta, a ojciec dostał się tam, nie wiem, w jaki sposób, do pracy. Ale był księgowym w czasie okupacji.
Moja mama żyła, jak mogła.
- A ojciec pomagał państwu, tak?
Tak, ojciec nam pomagał
- I z tej pracy państwo się utrzymywali?
Tak, ojciec mnie przede wszystkim utrzymywał i pomagał nam, mamie mojej. Pomagał utrzymać mieszkanie. Zresztą oni żyli z sobą w separacji, ale byli przyjaciółmi cały czas. A mama jeszcze miała przyjaciółkę, krawcową, to trochę do niej chodziła szyć w czasie okupacji. Mama pięknie haftowała, więc sobie pomagała w ten sposób, sobie i mnie pomagała. Byłam jedna, byłam jedynaczką. A ojca odwiedzałam. Ojciec mieszkał na Powiślu. Powiśle było wcześniej zdobyte przez Niemców niż Śródmieście.
- Zetknęła się pani z konspiracją przed Powstaniem?
Tak. To proszę opowiedzieć o tym.
- Jak się nazywała ta koleżanka?
Maria Pruszewska. To była też nasza koleżanka z gimnazjum. Ale ponieważ ją aresztowali, to myśmy musiały pójść w rozsypkę. Nie było wiadomo, czy powie coś, nie powie. Jakoś nas nie wydała. Myśmy jakoś szczęśliwie przetrwały, tylko już powyjeżdżałyśmy z Warszawy na kilka miesięcy. Wyjechałam do Częstochowy, do mojej ciotki. Moja przyjaciółka, z którą też chodziłam do jednej klasy, wyjechała za Garwolin do swojej rodziny. Tak jak tam powiedziałam, tak się ukrywałyśmy. To trwało jakoś, nie wiem, jak długo, kilka miesięcy. W każdym razie, już nie wróciłam do konspiracji. Tylko przed samym Powstaniem spotkałam koleżanki z harcerstwa i jakoś tak, że znów nawiązałam kontakt z „Basztą”, ale nie mogłyśmy tam się dostać. W czasie godziny „W” nie było mowy, o tym żeby się przedostać. Nie mogłyśmy dojść do Mokotowa, dlatego zostałam w Śródmieściu. Na drugi dzień Powstania przyszła koleżanka do mnie, która mieszkała w tym samym domu i mówi, że na Nowogrodzkiej 5 powstaje ochotniczy batalion „Sokół”. Pobiegłyśmy tam o piątej czy o czwartej rano. I przyjęto nas.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak wspomina pani godzinę „W”, 1 sierpnia, jak pani zapamiętała sam wybuch Powstania?
Pierwszy dzień, strzelanina, sąsiadki nie powracały z pracy, sąsiedzi. Dzieci pozostawały niektóre w domu wystraszone. Kilka matek nie przyszło przez całe Powstanie, nie wiem co się z tymi paniami stało. I budowa pierwszych barykad na Kruczej. To było na skrzyżowaniu Kruczej i Hożej. W nocy się stawiało barykady. Wyrywało się płyty chodnikowe. A później, od 2 sierpnia rano już byłam w „Sokole”.
- Proszę opowiedzieć o swojej służbie w „Sokole”.
Byłam początkowo łączniczką Kompanii Szturmowej, dowódcą tej kompanii był porucznik Żuk. Myśmy były przekonane, że to jest jego pseudonim, ten Żuk, a później wytłumaczył, że się nazywa Żuk, jak go aresztowali, mu nie uwierzyli. Powiedzieli, że to niemożliwe. A on się naprawdę nazywał Aleksander Żuk. Ale jako pseudonim też to nazwisko występowało. On był dowódca Pierwszej Kompanii Szturmowej, w której był „Antek Rozpylacz”. Znany bardzo żołnierz z „Sokoła”, nasz, jest ulica nazwana jego nazwiskiem, szkoła „Antka Rozpylacza”, a nazywał się Antoni Godlewski.
- Jak go pani wspomina, „Antka Rozpylacza”?
Bardzo, bardzo odważny. Bardzo sympatyczny, bardzo koleżeński i bardzo, bardzo przystojny. Przystojny był nieprawdopodobnie. Chodził ubrany tak, że nosił hełm i był przepasany taśmą nabojów. Hełm był zdobyczny oczywiście i z dużą wstążką biało-czerwoną. Chodził w butach z cholewami. I później. Nieprawdopodobnie odważny chłopiec, ulubieniec wszystkich. Świetny chłopiec, doskonały kolega, świetny żołnierz. Co mogę o nim powiedzieć jeszcze? Nie widziałam, jak zginął. Ale w nocy przyszła do oddziału, kiedy wróciłam z meldunku, to nie była noc, to była dwudziesta druga, przyszła jego narzeczona, bo z nim razem była w naszym oddziale, już wiedziałam, że Antek zginął, więc spytała się: „Jak jesteś wolna teraz, chcą żebyś poszła ze mną po zwłoki Antka”. Poszłyśmy, tam jeszcze były dwie koleżanki, jedna z innego batalionu, jedna z naszego i kolega Grześ, żołnierz od nas i poszłyśmy po Antka zwłoki. Antek leżał, to było tam można było przejść wzdłuż z Nowogrodzkiej 20 (kiedyś to było Aleje Jerozolimskie 23, a teraz jest bodajże Aleje Jerozolimskie 29). Można było przez kamienice przejść, tak jak w czasie Powstania było, że było przebijane przez ściany otwory. Można było przejść z bramy numer 20 na Nowogrodzkiej, przez przekopy, przebicia, do miejsca, w którym leżały zwłoki Antka. On zginął około czwartej po południu, ale nie można go było wziąć, bo Niemcy tak strzelali, że nawet mowy nie było. On zginął i jak upadł, to wyskoczył chłopiec, który był razem z nim, żeby wziąć jego rozpylacz, bo to był jedyny sten. To się mówiło „Antek Rozpylacz”, on miał taki pseudonim, jedyny rozpylacz, jedyny sten w naszym batalionie. Nie było automatycznej broni, zresztą w ogóle nie było. Jak myśmy poszły wieczorem, to oni już leżeli w bramie, jakoś [ich] ściągnięto, tego chłopca, który pobiegł po jego stena [też], bo tego chłopca też zabili Niemcy. Leżeli w bramie, więc trzeba było ich ściągnąć z bramy. zwłoki chłopców Nina, bo Nina to była jego narzeczona, z kolegami ściągnęły do bramy bosakiem, bo w bramie stał bosak od pożaru. Ściągnęły i myśmy później dalej też wlokły w ten sam sposób, bo jeszcze przez podwórko też bosakiem, żeby nas nie było widać. Ciągnęłyśmy na podwórko, za pasek tak zaczepiłyśmy i ciągnęłyśmy. Przeniosłyśmy je. Nikt nie miał pewności, w jaki sposób on zginął, gdzie on był ranny, bo upadł. Miał przebiec przez jezdnię, ale już był taki ostrzał, że nie mógł. Upadł... ale w jaki sposób zginął, to myśmy nie wiedzieli dokładnie, jak to się stało, gdzie był ranny, w jakim miejscu był śmiertelnie ranny, która rana była śmiertelna. Później stało się tak, że mnie pytano o to, bo przenosiłam jego zwłoki z podwórka, do którego [go] wciągnięto, później na nosze go przenieśli. Na noszach go niosłyśmy, to znaczy Nina, Jana, ja i Grzesiu, tak chyba miał na imię kolega, który przyszedł nam pomóc. Tam stał w bramie stół, bo co tam nie stało w bramach warszawskich w czasie Powstania. Jeszcze trzeba było zabrać chłopca, który zginął prawie równocześnie z Antkiem, tego, który wybiegł po jego stena, żeby przynieść. Myśmy go musiały wziąć na ręce, żeby go przenieść na stół, żeby były nosze wolne, bo nie miałyśmy zapasowych noszy. Nosze były jedne. Myśmy we dwie, to znaczy Nina i ja, podłożyłyśmy mu ręce pod plecy, a kolega za obie nogi. W ten sposób go położyliśmy na stół. Wtedy kiedy mu podłożyłam ręce pod plecy, zresztą to samo poczuła Nina, bo ona z drugiej strony stała, poczułam, bo był w kurtce, pod kurtką coś miękkiego. Stąd się domyśliłyśmy, że dostał serię przez piersi, bo tak przeważnie Niemcy do nas strzelali, to robi dużą dziurę przy wylocie pocisku, że musiał mieć plecy strzaskane zupełnie. Rana, serię przez piersi dostał. Ale na głowie miał hełm jeszcze i hełm był cały zupełnie. Zrozumiałe, że nie w głowę. Potem był pogrzeb Antka. Nasz dowódca był wtedy ranny. Ranny był na cztery dni przed tym, miał przestrzelone płuco, był ranny w brzuch, „Sokół”, major Olszewski. Przynieśli go ze szpitala na pogrzeb Antka. To był pierwszy poległy z naszego oddziału, Antek.
- Pamięta pani, którego to dnia to było?
Nie pamiętam, chyba 8 sierpnia, ale pewna nie jestem. Ale to jest ta data wszędzie w książkach, nawet w moich wspomnieniach jest. Chyba 8 sierpnia, tak. Tak się skończyło z Antkiem, ten jego rozpylacz... cóż mogę o tym rozpylaczu powiedzieć... cieszył się bardzo złą sławą. Kto go nie dostał, ginął z rozpylaczem. Najpierw zginęła młoda łączniczka, która miała pseudonim „Klara” Wędrowniczek. Jak zobaczyła, że Grześ zginął, że wyskoczył po automat Antka i zginął, to ona później wyskoczyła, była następną osobą i jej się udało podnieść. Ona nie zginęła. Ale zginęła w dwa czy trzy dni potem. Z tym automatem w ręku. Później był u nas podchorąży „Ksiądz”, który dostał stena. Pseudonim „Ksiądz” czy „Proboszcz”, bo był taki i taki, któryś z nich, ale chyba „Ksiądz”. I on trafił w ręce, dobrze strzelał, tego stena. Niedługo go miał, bo po trzech, czterech dniach zginął ze stenem w ręku. To była okrutna broń. Później ostatnim z naszego batalionu, który zginął ze stenem był Włodek „Cybuch”. Wiem, że jego ciało natychmiast wyciągnięto, bo zawalił się dom w czasie bombardowania i został przysypany. Jego zwłoki wyciągnięto natychmiast, a co się stało ze stenem, nie wiemy. Ale wszyscy mu życzyli, żeby się cały pogniótł, już w końcu, żeby zginął.
- Co się działo z panią potem?
Potem jeszcze służyłam w „Sokole” cały czas. Poszłam na Czerniaków, poszłam na ochotnika.
- Meldunek pani zanosiła, tak?
Też już byłam łączniczką. Poszłam na ochotnika, ponieważ znałam Mokotów, wtedy też raz w życiu szłam kanałem. Do kanału się wchodziło przez właz na rogu Czerniakowskiej... na Czerniakowskiej to na pewno było, czy Stopowej, gdzieś w pobliżu szpitala Czerniakowskiego. I wyjście z kanału było przy rogu Czerniakowskiej i Nabielaka. To było tak, że miałam przynieść broń. Była u kapitana „Brody”, w jego ogródku, w przydomowym ogródku. Jego rodzice mieli willę na Czerniakowskiej. Tam wędrowałam, bo kapitan „Broda” miał dać kilku chłopców, którzy mieli przynieść, razem mieliśmy przynieść broń. Miałam przyprowadzić ich do „Sokoła”. Najpierw pójść do Czerniakowa, dostać broń i razem z żołnierzami, którzy mi pomogli, miałam ich przyprowadzić do siebie do batalionu. Tak się stało, że powędrowałam. Poszła ze mną, wskazywała mi drogę, bo ona też szła do Czerniakowa, ale nie wiem, po co, przecież wysyłał ją batalion. Ona była z batalionu „Jelito”, miała pseudonim „Agnieszka”. Prowadziła mnie. Szłyśmy dwie tylko Czerniakowską. To bardzo prosty kanał, bardzo prosta droga, nie skręca nigdzie. Myśmy w nocy poszły i wyszłyśmy koło piątej z kanału. Ona mi pokazała domki, bardzo biedne domki i pokazała mi jeden z domków i powiedziała: „Tu będziesz mogła w tym domu odpocząć. Tylko powiedz, że cię „Agnieszka” przyprowadziła. Powołaj się na mnie, to ci pozwolą. Posiedzisz, umyjesz się”. Bo brudny człowiek po wyjściu z kanału, ale nie było wiele ścieków. Tam tak było, jak ona mi powiedziała. Ale oni mi powiedzieli, właściciele domku, żeby nie wychodzić, bo jest tak, że w ciągu dnia teraz Niemcy patrolują kanał, że czasami zdarza się, że ktoś wychodzi i oni go łapią, bo stoją „budy” i natychmiast wywożą gdzieś. Tak było, że nie mogłam w ogóle nosa wytknąć stamtąd, bo stale Niemcy stali przy kanale. W końcu zobaczyłyśmy z właścicielką domu obserwowałyśmy, że przyjechali Niemcy, zatrzymali się tuż przy włazie do kanału. To ich było kilku, przyjechali „budą” wojskową i czekali. To było widać, że oni już wiedzieli, że ludzie wyjdą, dlatego, że jak się odsunęli, to wyszło kilka osób stamtąd. Wyszło chyba trzech mężczyzn i dwie kobiety. I od razu ich do samochodu i wywieźli. Ale później już tak nie przychodzili, do wieczora był spokój. Później znów było słychać strzelaninę przy włazie do kanału. Ona mówi: „Lepiej poczekaj do rana, bo tak się przy kanale kręcą, że nie będziesz mogła pójść na Czerniakowską”. Bo to nie było na [Czerniakowskiej], przepraszam, na Belwederskiej 44, tylko musiałam wyjść kanałem czerniakowskim. I poszłam. Przeczekałam, jak Niemcy odjechali i poszłam. Poszłam na Belwederską. Ale tam już doszłam wieczorem, bo to tak się chodziło. Bo co raz to mało, co raz to strzelanina i dotarłam na miejsce, ale już niestety tam nic nie było, dlatego, że broń oddano innemu oddziałowi. Po prostu, kto pierwszy, ten lepszy, na takiej zasadzie. Wracałam. Przecież musiałam wrócić, żeby to powiedzieć. To było ważne, że się nie udało nic załatwić. Wtedy wracałam już z powrotem, tylko nie puścili mnie, siostry kapitana „Brody”. Dlatego, że powiedziały, że po ulicach, po Belwederskiej, po Czerniakowskiej już na dole chodzą pijani Ukraińcy, własowcy, że gwałcą i mordują kobiety, do mężczyzn strzelają. Więc nie było mowy. I raniutko wyszłam. Wyszłam od niego i poszłam, znów myślę, a może, a nuż uda się znów z powrotem wejść do kanału. Jak szłam, to można było początkowo iść, a potem rozpętała się taka strzelanina, że mowy nie było, żeby gdziekolwiek nos wytknąć. Siedziałam pod wykrotem jakimś. Później udało mi się dojść do kanału, do włazu, do mojego włazu, jak go nazywałam, ale nic z wejścia. Strzelanina okropna przy samym włazie i obok w ulicy Nabielaka i za chwilę patrzę, a wychodzi polski oddział, gdzieś od Nabielaka. Patrzę, rzeczywiście polski oddział. Poszłam, spytałam o dowódcę, młody porucznik „Strzała” i mówię mu, że może by mi pomógł. A on mówi, że w tamtą stronę to nic nie będzie, ale, że teraz przyszedł z Kabat porucznik „Jaszczur” ze swoim oddziałem. Zapyta „Jaszczura”, ale on jest w Forcie Czerniakowskim, ale mówi: „Ale ja wiem, że ma wysłać łączniczkę do Śródmieścia, to byście razem szły”. Ale zanim mi to powiedział, to jeszcze jakoś nie bardzo chciał wierzyć, z kim rozmawia: „Ale ty jesteś naprawdę łączniczką”. Mówię, że tak. „Daj mi w jakiś sposób przekonać się. Przekonaj mnie o tym, że jesteś łączniczką, dziewczyno”. Mówię, gdzie jestem, w jakim batalionie. Ale w końcu musiałam się zdekonspirować. Miałam przyklejony fałszywy opatrunek, trochę pokrwawiona gaza z zaschniętą krwią i tam miałam pod gazą przepustkę z „Sokoła”. Odkleiłam to, pokazałam, bo co miałam zrobić. Wtedy mi podał rękę i powiedział: „Jesteś fajna dziewczyna!” Mówi: „Ja ci dam łącznika, gońca i pomaszerujesz do tego ‘Jaszczura’”. Tak poszłam do Fortu Czerniakowskiego. On mnie tam doprowadził. Ale jak doszliśmy do fortu, to był już tam „Jaszczur”, ale był i nalot.
- Ale pani mówiła jeszcze wcześniej, że w kanałach pani spotkała harcerza.
Ale to było właśnie później, jak wracałam.
Poszłam z gońcem, którego dał mi porucznik „Strzała” i rzeczywiście stamtąd miała odejść łączniczka od „Jaszczura”. Popatrzyłam, czy to aby „Jaszczur”? No „Jaszczur”. „Jaszczur” to był batalion z Kabat, oni przyszli. On wysyłał łączniczkę do Komendy Głównej. To była łączniczka „Wanda”. Mówi: „Zaraz ją będę wysyłał. Możecie pójść obie, ty wrócisz sobie do Śródmieścia, a ‘Wanda’ pójdzie na...” takim strasznym przejściem przez Aleje Jerozolimskie, bo wtedy jeszcze Komenda była na Świętokrzyskiej, „...na Świętokrzyską”. Szczęśliwa. Straszliwy nalot, wszyscy się baliśmy, bo tam były składy amunicji w Forcie Czerniakowskim. Ani razu nie trafili, chwała Bogu, bo to były poniemieckie, wiedzieli, gdzie to mają, ale nie mogli jakoś trafić. Na szczęście, nikt nie zginął wtedy. Poszłyśmy, najpierw musiałyśmy iść na Puławską, stamtąd, bo z Puławskiej szli łącznicy do Śródmieścia, już innym kanałem, bo na Czerniakowskiej był tak obstawiony, że mowy nie było, żeby nim iść, tak Niemcy go już pilnowali. Wiec poszłyśmy z „Wandą”, przenocowałyśmy w hotelu łączniczek, pod dwudziestym czwartym na Puławskiej i rano miałyśmy już wędrować do Warszawy z przewodnikami. Tylko jeszcze jak poszłam, jak byłam, zanim oddział porucznika „Strzały”, polski oddział tam spotkałam przy włazie, to tam jeszcze spotkałam dwóch [żołnierzy]. Porucznika „Rudego”, miał rudą brodę strasznie i podchorążego „Wojtka”. Oni byli razem, nie wiem czy z jakiegoś rozbitego oddziału. Też chcieli iść do Śródmieścia. Zaoferowałam się, że sama znam drogę, prosty kanał, mam latarkę, wrócę sama, bo „Agnieszka” szła w swoją stronę. Tak jakoś, że postanowiłam sama, ale w żaden sposób nie można już było wejść do kanałów, takie były strzeżone. Wtedy właśnie poszłam do Fortu i tam spotkałam „Jaszczura”, łączniczkę „Wandę” i miałyśmy [iść] następnego dnia rano i tak było. Wywędrowałyśmy z tej kwatery i próbowałam na Puławskiej, nie pamiętam już, w którym miejscu się wchodziło do kanału. Patrzę, jeszcze mi mówią, że: Będzie wam dobrze, bo tam jeszcze kilka osób idzie, to znają dobrze drogę, to was poprowadzą”. I tak było. Myśmy poszły, patrzę, a stoją ci dwaj moi znajomi „Wojtek” i porucznik „Rudy”. Ale jeszcze były prócz nich cztery osoby. To było tak, później się dowiedziałam, przewodnicy kanałowi – „Selim”, „Karlik”, „Rena” i „Marysia”. To nas było w sumie sześcioro, ze mną i z „Wandą”. Jak zobaczyłam „Wojtka”, to idziemy, znamy się niby, ale już go trochę znałam. „No, widzę, że znów się spotkaliśmy”, „Tak, spotkaliśmy się”. Schodzimy do włazu i idziemy w kanale. Pierwsza szłam ja. Tak się jakoś złożyło, że szłam pierwsza. Szłam pierwsza i kanał jakoś tak wchodzi coraz niżej i robi się coraz czyściejsza woda i woda tak szumi, mocniej rwie jak potok. Powiedział nam porucznik „Rudy”, że on zna ten kanał. Mówię: „Panie poruczniku, czy pan rzeczywiście zna dobrze ten kanał? Bo on jakoś schodzi coraz niżej. Woda jest do pół łydki i woda jest czysta, bo przecież świecimy latarkami przed sobą, więc widzimy, że ona jest czysta”. A on do mnie mówi tak: „Jak cię strach obleciał, to się wróć”. „No, przepraszam”, mówię, „mnie strach obleciał?!” Przecież jakże to można powiedzieć, że mnie strach obleciał. Chciałam pokazać, że nie. Latarkę w zęby i usiadłam i zjechałam. Woda miała coraz mocniejszy zryw i rzuciła mnie gdzieś aż na występ tak z boku. Nie wiem, co to było. Betonowy występ jakiś. Krzyczę do nich, że tu nie utrzymamy się. Wanda była zaraz za mną: „Wanda, uważaj, bo się nie utrzymasz!” Patrzę, a „Wanda” już jedzie, już ją też wyrzuciło. Ale za nami było paskudne miejsce, że jak się stanęło, to już się jechało. Za nami zjechał porucznik „Rudy” i zjechał „Wojtek” i pojechali jeszcze dalej, Bóg wie, gdzie. I nie wiadomo, co teraz będzie, bo ani w lewo, ani w prawo, a tamci przewodnicy nie poszli z nami. Oni byli na końcu. Jeden z nich, jak zobaczył, że tak się jedzie, że tak woda porywa, to nie pozwolił swoim zjechać. Mówi: „Poczekajcie, zobaczymy, co to jest, gdzie ich wyrzuciło”. Naraz słychać, krzyczy „Rudy”: „Wracajcie. Tu jest jakiś ogromny dół. Wracajcie, to rozkaz”. On był bądź co bądź, porucznikiem. Jak rozkaz, to rozkaz. To zaczynamy wracać. I teraz, w jaki sposób wracamy pod górę, bo to się zjeżdżało zupełnie na dół. A wracało znów pod górę. Początkowo, jak wchodziliśmy to był wąski kanalik, ściekowy, rzeczywiście z brudami i dopiero w pewnym miejscu był zryw do dołu. Tam jakoś przedostał się „Karlik” w bezpieczniejsze miejsce. To było tak, on był już na górze, a my jeszcze, te dwie dziewczyny, które były z nim, zjechałyśmy i był „Selim”, jego partner. „Selim” był na końcu i odwrót jest taki, że siadamy plecami o jedną ścianę kanału, a stopami o drugą. I tak się przesuwaliśmy, bo nie było wyjścia. Pod nami kotłowała woda. Nas ubezpieczał „Selim”. On na końcu został i tylko mówił: „Jak będziecie spadać, to będę was łapał”. „Karlik” poszedł na górę do wąskiej gardzieli, gdzie można już było położyć się śmiało i nic już człowiekiem nie szarpnęło. On musiał być bardzo silny, bo zdjął pasek, owinął sobie dookoła ręki i wyciągnął rękę z paskiem. Kto z nas tam już się wężowym ruchem dopchał do paska, to chwytał za pasek, a on ciągnął razem z paskiem delikwenta. I tak nas wszystkich powysadzał, tylko w pewnym momencie „Wanda” poleciała. Ale ją złapał ubezpieczający nas „Selim”. I odwrót był. Nic nie było.
- Co się stało z „Rudym”, z tym dowódcą, co zleciał tam najniżej?
„Rudy” wyszedł, bo myśmy czekali, że a nuż się ktoś odezwie i on krzyczał: „Płyniemy z ‘Wojtkiem’! Płyniemy!” Więc gdzie on spadł? To był kanał, który miał rozwidlenia, w które weszliśmy. Rozwidlenia były na kanał zwykły ściekowy i na kanał burzowy. To był kanał, gdzie się gromadziła woda z burz, żeby nie wylewała się na chodniki i nie podtapiała domów. Myśmy wpadli w zbiornik. Myśmy dopiero szli jakieś piętnaście minut. To było na wysokości ulicy Dworkowej, a myśmy weszli na Puławskiej. Oni też już się wydobyli obydwaj. I on powiedział, co tam było. Że to był ogromny burzowy zbiornik, to się dowiedziałam dopiero po wojnie, wtedy jak mi wytłumaczono, co to był za kanał. Bo okazało się, że niejeden tam wpadł. Nic nam nie zostało Wszystkie dokumenty, wszystko woda wzięła, pościągało z nas. Mnie została i którejś z dziewczyn, nie pamiętam, już której, latarki w zębach. Latarki zawsze trzymałyśmy w zębach, wtedy jak już wracałyśmy, szłyśmy w tamtą stronę. Znów przywędrowałyśmy do porucznika Kaszima na kwaterę, do hotelu. Później nam powiedziano, że już teraz nareszcie jest kanał, którym będziemy mogły wrócić do Śródmieścia. Kanał jest zbadany. Rozmawiał z nami inżynier, który ten kanał budował. On nas wysyłał tam. Jeszcze nam wytłumaczył, na co trzeba uważać. Są kanaliki, rozsączkowania tak zwane. Kanały, którymi chodziłam, są podobno jeszcze inne, eleganckie, chodziłam mniej eleganckim. On miał dwa, półtora metra, czasami metr sześćdziesiąt, czasami osiemdziesiąt centymetrów. To była rura. Jakby owalny kształt miała. Przekrój elipsoidalny, nie była okrągła zupełnie, tylko był wydłużony kształt. Miała jakieś sto pięćdziesiąt centymetrów wysokości i osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt centymetrów szerokości. Mniej więcej na połowie rury były rozsączkowania, wgłębienia, od tego odchodziły kanaliki. To było co jakiś czas. Ten pan mówił, że budował, w który nas posłał i którym myśmy doszły. Nam tłumaczył, że „mówcie mniej więcej dziesięć zdrowasiek i trzeba uważać, są rozsączkowania, znów dziesięć zdrowasiek, znów drugie”. Tak on tłumaczył. Niemcy wpadli na pomysł. Do jednego otworu kładli odbezpieczony granat. Granat miał przedłużoną zawleczkę. Był do tego dowiązany długi sznurek i sznurek był puszczony luźno po wodzie. Kółko z zawleczką było kładzione w drugi sączek. Więc to nie bardzo było widoczne, a efekt był, bo jak ktoś nie widział tego, to jak nogą szarpnął, to eksplodowało, to zrozumiałe. On nam o tym powiedział: „Na to musicie bardzo uważać. Musicie iść z nożyczkami. Ktoś musi mieć nożyczki i tylko patrzeć pod nogi i przecinać te sznurki, bo one tam są i trzeba na nie uważać”. Powędrowaliśmy tam. Najpierw na kwaterę i przenocowałyśmy. Wejście do tego [kanału] było bodajże na rogu Wiktorskiej, ale jaka była druga [ulica]... nie pod Puławską. Jeszcze nie powiedziałam, dlaczego ostatecznie nie mogliśmy wejść do kanału, żeby pójść pod Czerniakowską, bo tam były granaty. Już schodziliśmy, opuściłam nogę i zobaczyłam cała rozeta ułożona z grantów, dlatego tak wędrowałyśmy później. Szliśmy z Wiktorskiej. Dużo nas szło, bo tak: szedł „Karlik” i „Marysia” i „Selim” i „Irena”, szła „Wanda” i szłam ja. Później szedł „Rudy” i „Wojtek” i jeszcze szło sześciu harcerzy. Pięciu czy sześciu harcerzy do Śródmieścia też. Później jeszcze do nas się dołączyła łączniczka „Pola” i saper, też mówi: „Ja do Śródmieścia”. Tak żeśmy wszyscy wędrowali w kanale. Saper szedł pierwszy, za nim szła „Pola”, bo ona mu świeciła. On szedł pierwszy, miał nożyce i przecinał druty, żebyśmy nie wylecieli w powietrze. Za „Polą” szły harcerzyki, jeszcze ktoś szedł, chyba przewodnicy szli za nami. Oni [byli] przewodnicy, ale oni byli przewodnicy na innym kanale. Tych kanałów nie bardzo znali. Za nimi szli harcerze, a na końcu szła „Wanda” i ja. Tak sobie wędrujemy. Szliśmy sobie ze dwie godziny i coś takiego słyszę, ni to pisk, ni to coś. Ale: „Wanda, ty nie słyszysz coś?” „Słyszę, to szczury pewnie”. Ale chodziłam nieraz kanałami, ale szczurów nie słyszałam. Nieraz ich widziałam. Ale one nie piszczały. One miały co jeść, one się na nas nie rzucały, bo one trupy jadły. Patrzę, mówię: „Wiesz co, Wanda, ja pójdę. Idź sama”. Bo ona szła za chłopcami, harcerzykami, którzy szli z pocztą do Śródmieścia. Idę i tak świecę latarką, patrzę – siedzi skulony, jego nie widziałam, najpierw zobaczyłam leżącego dorosłego harcerza, a później patrzę, siedzi skulony. Podeszłam i pytam: „Dawno już tu jesteś?” A on mówi, dzieciak, mówił, że ma dziewięć lat. „Ale skąd się tu wziąłeś?” „Bo ja przyszedłem z druhem”. Ale mówię: „Skąd i dokąd idziesz?” „Ja nie wiem, zabierz mnie stąd. Zabierz mnie stąd”. Mówię: „Ja cię zabiorę, tylko żebyś mi trochę powiedział, kto to jest ten druh?”. A on mówi: „On śpi. Ja już do niego mówię, mówię, on nie odpowiada. Był ranny, to teraz odpoczywa”. Ale on już odpoczywał na wieki. I to dziecko samo siedziało przy zwłokach. Wzięłam go za łapinę i prowadzę przed sobą. On miał jakoś nogi podkulone, dał mi swoją torbę listonosza, wzięłam ją na szyję, jego na barana. „Trzymaj się dobrze. Idziemy!” Zaczęłam krzyczeć: „Poczekajcie, bo idę, z ładunkiem idę”. Jakoś dolazłam do nich i idziemy. Później doszliśmy Płocką do Placu Unii Lubelskiej i Aleją Szucha. W Alei Szucha to było, już tak nam powiedział ten, który nas ekspediował do Śródmieścia, że w Alei Szucha jest wylany kwas solny do kanałów. Niemcy to zrobili. „Musicie bardzo uważać”. Dlatego myśmy mieli wszyscy posmarowane nogi lanoliną, żeby kwas nam nie poparzył [nóg]. „Ale to już macie dowód, że już jesteście niedaleko, że już są Aleje Ujazdowskie”. Od Alej Ujazdowskich, od Szucha to już tylko w lewo i na Plac Trzech Krzyży i byłam już prawie w „Sokole”. Niosę tego [harcerzyka]. To odpoczywałam, to przystawałam, ale najgorzej to było już jak doszliśmy do Alei Szucha, bo tam piekło w nogi. A tam go nie mogłam ani posadzić w błocie, ani nic. Sadzałam go w błocie, był cały mokry, jak chciałam odpocząć. Ale w kwas solny nie mogłam go wsadzić. Jakoś dobrnęliśmy w końcu do Placu Trzech Krzyży i później saper mówi: „To ja wyjrzę”. Wyjrzał: „Tak będziemy wychodzić. Ja wezmę tego harcerzyka i wyskoczę z nim do Królowej Jadwigi, do szkoły”. Za nim kolejno wszyscy wyskakiwali, ja też. I nie wiem, co się z nim stało, ze Stefankiem. Tam już go oddaliśmy pod opiekę dorosłych harcerzy i lekarza. Później go odwiedzałam. On leżał albo na Mokotowskiej albo na Wilczej w szpitalu. Ale: „A do mnie przyszłaś? „Do ciebie”. Mówię: „Ty jesteś Stefanek?” „Ja jestem Stefanek”. „A ty jak się nazywasz?” „A ja jestem Hanka”. „A skąd mnie znasz?” Mówię: „Tak mi się zdawało, że mi kogoś przypominasz”. „Ja to ciebie nie znam”. On miał zapalenie płuc, w ogóle mnie nie pamiętał. I chwała Bogu. Później jeszcze raz chciałam go odwiedzić, ale już mi nikt nie mógł powiedzieć, nie potrafili mi wytłumaczyć, do którego szpitala go przeniesiono. Gdzieś go tam przenieśli. Już się lepiej czuł.
- Już nie miała pani żadnych wiadomości o nim?
A nie. Pytałam, ale nie.
- Po tych wszystkich przygodach nazywali panią w oddziale kanalarką.
Żeby oni tylko mówili „kanalarka”, ale oni sobie później, moi koledzy dowcipni, oni mi później wytłumaczyli, jak my będziemy na ciebie „kanalarka”, mówię: „To nie mówcie, przecież wiecie, że ja jestem ‘Hanka’, po co mówicie ‘kanalarka’”. „Nie, my nie będziemy mówili kanalarka. Ale wiesz, co? Myśmy sobie pomyśleli, że będziemy na ciebie mówić Kanalia. To będzie prościej”. Ktoś, po Powstaniu z trzydzieści lat się spotkaliśmy gdzieś na Powązkach, bo się tam spotykamy co roku i któryś mówi do mnie: „Ty, ‘Kanalia’ przyjechała”. Mówię: „Słuchaj, jeżeli któryś z was jeszcze na mnie tak powie, to ja was wszystkich wytruję. Niemcy was nie zabili, kacety was nie zabili, a ja was zatrują”. Ale to nie pomogło, mówią ‘Kanalia’.
- Co się z panią potem działo?
Później to jeszcze mnie wysłano na Ludną z meldunkiem, w już dla innych kłopotliwe miejsca, bo od powrotu z Czerniakowa, to była poważna akcja, niszczenie rowu łącznikowego, akcja na BGK. Mnie brał ze sobą, porucznik „Litwos”, to był cichociemny. A nazywał się naprawdę Czesław Trojanowski. Ożenił się z narzeczoną „Antka Rozpylacza”, z Niną Grzybowską. Była akcja na BGK. Później napisałam na drzwiach, za którymi byli uzbrojeni Niemcy [niezrozumiałe]... Tak już było, co rusz jakaś nowość. Tylko najgorsze było to, że coraz to ginęło nas coraz więcej, coraz więcej chłopców ginęło. A co było ze mną dalej w Powstaniu? Służyłam cały czas aż do kapitulacji w „Sokole”.
- Jak wspomina pani moment zakończenia Powstania?
To było straszne. Zresztą myśmy postanowili, że będziemy walczyć do ostatniego żołnierza. Tak było powiedziane początkowo, że wyjdą cywile, a my wszyscy zostaniemy. Ale przyszedł rozkaz Komendy Głównej, że kto chce, to może wyjść z ludnością cywilną, a reszta do obozów jeńców. Poszła część do obozów jeńców, poszła część z cywilami. To było straszne, jak się szło do Pruszkowa. Myśmy szli. Stali Niemcy po obu stronach jezdni. Nic się do nas nie odzywali ani nie pokazywali nam drogi, tylko tak nieustanny wąż ogromny ludzi szedł. Wszyscy szli cicho, nikt się odzywał, tak jak na jakimś pogrzebie. Tylko od czasu do czasu ludzie się oglądali. Szliśmy.
Tak. Poszłam z mamą.
- Czy musiała się pani jakoś przebrać? Pani miała broń w czasie Powstania?
Nie. Byłam w swoim płaszczu cały czas, dlatego, że myśmy mieli tylko furażerki. Chłopcy to jeszcze tak mieli mundury, a myśmy chodziły w normalnych sukienkach albo dostałyśmy kombinezony. Chodziłyśmy w kombinezonach, furażerki i opaski na rękawach. Było napisane WP AK i orzełek w środku, biało-czerwone opaski jeszcze. Tak to wyglądało.
Tak.
- Dotarła pani z mamą do Pruszkowa?
Do Pruszkowa z mamą, z babcią. Babcia uciekła, bo nas rozdzielili. Uciekła z transportu w Częstochowie, z transportu do Oświęcimia. Z Pruszkowa wywieźli i starych ludzi do Oświęcimia, ale ona uciekła. Zrobili mężczyźni, którzy byli z nią w jednym wagonie dziurę, jakoś deski wyważali w podłodze. Jak dłużej stał pociąg, to wyszło kilka osób. I ona też, starowina wyskoczyła, a że miała tam siostrzenicę w Częstochowie, miała do kogo pójść. A myśmy wylądowały z mamą w Zielonej Górze, to się jeszcze wówczas nazywało Grünberg, bo to są Ziemie Odzyskane, to wówczas zagarnięte przez Niemców.
Tak. Tam nas wywieźli po Powstaniu. To znaczy, mnie, bo poszłam z cywilami.
W Zielonej Górze?
Fabryka, w której robiono jakieś części. Tylko co to były za części? Chociaż miałam to w ręku, to nie wiedziałam, co to jest. To części były do zapalników do bomb. To była fabryka amunicji.
- Jak się pani wyzwolenie odbywało?
Tam wyzwalali Rosjanie i polskie wojsko. Legnicę, bo stamtąd szli. Legnicę i później Zieloną Górę, to było polskie wojska i rosyjskie. A później to nas zabrali, żeby równać teren pod lotnisko. Myśmy wędrowały. To się nazywało sztuba to pomieszczenie, w którym myśmy w obozie pracy mieszkały. Jak nas tam mieszkało czternaście, tak nas czternaście wywędrowało, żeby na piechotę zajść do Warszawy, bo same warszawianki były. Tak wędrowałyśmy. To tu nas na szosie zatrzymali, to tam nas zatrzymali, to tu to robić i w końcu zabrali nas czterdzieści kilometrów w drugą stronę zupełnie, od strony Warszawy. Robiłyśmy lotnisko na polanie, równałyśmy ziemię.
Nie wiem, ale w końcu dobrnęliśmy do miejscowości, która się nazywała Bojadel, a później, jak już Polacy przyszli tam, to nazywało się Bodal. I w Kolczyku, ostatnia miejscowość to był Kolczyk. To się nazywało trochę inaczej po niemiecku, po polsku to się nazywało Kolczyk. Kolzik-Libenzik, tak było na niemieckich tablicach. A później już napisano kredą Kolczyk. Kolczyk, zresztą Kolczyk i Bodal, to była wieś, że po jednej strony Odry był Kolczyk, a po drugiej już inna wieś. To już była za polską granicą, w Polsce. Tam powędrowałyśmy. Stamtąd zawędrowałyśmy do Nowej Wsi, gdzie czekałyśmy tydzień na pociąg i wróciłyśmy jakoś do Polski.
- W którym momencie zobaczyła pani Warszawę z powrotem?
Po powrocie? To było rok później. To było 15 września.
Tak. To było 15 września, bo akurat wtedy ekshumowali zwłoki ze skweru przed kościołem świętego Aleksandra. Bo tam najpierw poszłam. Poszłam zobaczyć, co z domem.
- Wtedy pani zobaczyła, że domu na Kruczej nie ma?
Zupełnie.
- Jak wychodziła pani, to jeszcze stał, tak?
Myśmy wróciły z mamą do Piotrkowa Trybunalskiego, nie do Warszawy, bo ktoś z rodziny był i patrzył i powiedział, że na Kruczej wszystko spalone.
- Proszę powiedzieć, co się w tym czasie działo z pani ojcem?
Mój ojciec już nie żył.
Mój ojciec został zabity. Jak mówiłam, z Powiśla, brali ludzi do obozu do Oranienburga. Mój ojciec został zabity na szosie w czasie ewakuacji obozu z Oranienburga do Lubeki. To było nawet tak, bo wędrowałam z jakimś swoim znajomym, który opowiadał…,…sąsiad. Bo rodzice nie mieszkali z sobą razem. Myśmy mieszkały z mamą na Kruczej, ojciec na Powiślu. Oni tak wędrowali, dlatego ten pan mógł mi dokładnie powiedzieć, jak było. Ojciec odmroził nogi i Niemcy strzelali do tych, którzy nie mogli już nadążyć. Tak zginął mój ojciec. Miał czterdzieści siedem lat dopiero.
- Chciałem jeszcze na koniec zapytać o pani losy po wojnie, bo pani wspominała, że wyszła pani za mąż i pani męża UB ścigało, tak?
Mój mąż był w najcięższych obozach, bo jak go aresztowali w Zakopanem, to najpierw go wywieźli na Majdanek, a stamtąd po jedenastu miesiącach do Buchenwaldu. W Buchenwaldzie był dwa i pół roku. Tam później już był wyzwolony obóz, bo Niemcy przegrali wojnę i wracali do domu. I do Warszawy. Ale jakoś później dowiedzieli się nasi rosyjscy przyjaciele, za co ojca Niemcy aresztowali, mu się też nie podobali. Dlatego tak się przeprowadzaliśmy z miejsca na miejsce. Tak to jest.
- W jakich miastach państwo mieszkali po wojnie?
Mieszkaliśmy w Gdańsku, później mieszkaliśmy we Wrocławiu, bo daleko jedno od drugiego, więc tam nas nie szukali. A jeszcze przedtem mieszkaliśmy w Żurawinie na Śląsku. We Wrocławiu mąż się ujawnił, wtedy kiedy się tak ujawniali wszyscy żołnierze Armii Krajowej. I wtedy się też mój mąż ujawnił. Dostał, jest jeszcze gdzieś w domu, zaświadczenie, i od tej pory był spokój.
- Pani widziała zniszczoną Warszawę, ale widziała pani też spalone Gdański i Wrocław. Czy może coś pani powiedzieć?
Gdańsk widziałam tak spalony, dlatego, że w Gdańsku brałam ślub, w Gdańsku byłam 6 marca w 1946 roku. Tam jeszcze nic nie odbudowywano, nic nie robiono, absolutnie. Później stamtąd z Gdańska przeprowadziłam się do Wrocławia. Wrocław to był prawie tak zbity jak Warszawa, ale Niemcy ogłosili Wrocław twierdzą. Przecież jak, jak myśmy się sprowadzili do Wrocławia, to tam jeszcze były tablice na ścianach albo tylko wymalowane na żółtym tle czarne litery wielkie
Festung Breslau . Jak ogłosili, że to jest
Festung,jak twierdza, to twierdza.
- Czym się pani zajmowała po wojnie?
A to tak na zmianę. Albo byłam pielęgniarką albo uczyłam w szkole, dlatego, że w czasie okupacji chodziłam prawie dwa lata na kurs pielęgniarski, jeszcze jak byłam w harcerstwie. Tak się zaczepiłam, zaczęłam pracować jako pielęgniarka. A później uczyłam w Gdańsku, we Wrocławiu, jak się przeprowadzaliśmy.
Polskiego, bo skończyłam studium dla nauczycieli uczących polskiego, we Wrocławiu. Dwuletnie Studium Pomaturalne to się nazywało.
- Już będziemy powoli kończyli naszą rozmowę. Chciałbym panią na koniec zapytać, czy może chciałaby pani coś powiedzieć na temat Powstania, czego jeszcze nie miała pani okazji nikomu powiedzieć, to w tej chwili może to pani powiedzieć.
A to może powiem o swojej koleżance, łączniczce, która opiekowała się cywilami. Taka już była, że każdą wolną chwilę spędzała. Miała pseudonim „Tankietka”. Bardzo miła dziewczyna, ale wcale nie była taka jak tankietka, była drobna, ciemnowłosa, ładna, bardzo energiczna. Ona opiekowała się chorymi, starymi ludźmi. Też im niewiele mogła pomóc. Tyle mogła pomóc, że jak mieli jakieś wrzody, to im robiła opatrunki, jak jeszcze miała z czego, a jak nie miała, to nie wiem, jak ona to robiła, bo ona potrafiła. Kiedyś spotykam ją na podwórku, mijamy się i ona tak trzyma coś w garści, widzę w kratkę ma papierek. Pytam się: „Co niesiesz, Tankietka?” „Ja niosę mąki trochę, bo mam takie matki karmiące, to one tym dzieciom, co one urodzą, jak nie mają pokarmu, to im gotują trochę z wodą.” To jakieś stare suchary gdzieś zdobywała. Ona ich nie zjadła, tylko nosiła matkom, żeby dzieciom namoczyły i dały zjeść. Taka już była. Odważna szalenie dziewczyna, bardzo miły i dobry człowiek. Tylko jak już jej coś nie wyszło, jak komuś nie mogła pomóc, to już nie chciała z nami rozmawiać w ogóle, tak się złościła. Była opiekuńcza, mimo to, że była młoda i głodna. Nieraz wciskała nie wiadomo, skąd jakieś jabłka albo cebulę, gdzieś tam niosła. A przecież była tak samo młoda jak my i tak samo głodna. To było bohaterstwo dać kawałek chleba innym. Tak też było. Bardzo miła, dobra dziewczyna. Teraz jest w Stanach gdzieś. W naszym batalionie, w „Sokole” byli dwaj bracia Hoffmannowie. Jeden miał na imię Zelman, a drugi Paweł. Zelman mówił, że ma na imię Zenek i tak wszyscy się do niego zwracali. Do drugiego Paweł. Jakie mieli pseudonimy? Starszy, mimo, że był niższy, miał trzynaście lat, miał pseudonim „Niki”. Przyszedł taki czas, że „Nikiego” wysłano jako parlamentariusza do BGK i Niemiec, który z nim rozmawiał, powiedział: „Ty jesteś mały bandyta”. On tak się tym przejął, że później mówił: „Ja muszę mieć pseudonim dobry, Bandyta. Jak Szwab tak na mnie powiedział, to ja będę Bandytą”. Bardzo odważny i miły dzieciak. Jego młodszy brat, był blondynkiem, zupełnie nie podobny do Żyda, jasne włosy, jasne oczy. Tak się trzymali razem. „Niki” był gońcem, a Paweł też trzymał się w Kompanii Szturmowej. Jakoś tak przetrwali cały czas Powstania. Wyszli do obozu jeńców. Nie wiem, jak tam im się udało, bo musiało być bardzo trudno naszym kolegom tych chłopców ratować, dlatego, że jak wiemy, kąpiel zobowiązywała, a to byli Żydzi. Ale jakoś udało im się przetrwać. Ochraniali ich, osłaniali ich. Jeden z nich już nie żyje. W pięćdziesiątą rocznicę Powstania widziałam ich, bo obydwaj z Izraela przyjechali do Warszawy. Jeden, zdaje się, jest pisarzem, to znaczy ten, który żyje jeszcze, nawet napisał taką ciekawą książkę „Dzieci żydowskie w Powstaniu Warszawskim”. Byli naprawdę fajnymi, odważnymi żołnierzami. Wszędzie ich było pełno, a mały „Niki” tak się meldował, jak rozmawiał z kimś, meldowało się posłusznie, jak wiemy. Przychodził, salutował, czy do pustej głowy czy nie do pustej i mówi: „Panie mecenasie, melduję posłusznie!” albo „Panie inżynierze, melduję posłusznie!” Ale nigdy nie powiedział, nie wymienił stopnia. Tylko, jeśli to był oficer, bo nie wiedział jak, początkowo, ale później, to nigdy „Panie poruczniku”, tylko „Panie mecenasie”, „Panie profesorze, inżynierze”, byle nie stopień wojskowy jakiś. Przywykł do tego.
Józefów k/Otwocka, 19 października 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Borkowicz