Jerzy Kasprzak „Albatros”
Jerzy Kasprzak, urodzony 13 października 1929 roku w Warszawie. Pseudonim „Albatros”. Zawiszak od 1943 roku. W czasie Powstania hufiec nosił imię „Ziemie Zachodnie”. Łącznik-listonosz w harcerskiej poczcie polowej. Po wojnie redaktor pism harcerskich „Świat Młodych” i „Na przełaj”. Autor [siedmiokrotnie] wznawianej książki „Tropami powstańczej przesyłki”, oraz „My z »Zawiszy«” – książki specjalnie wydanej na okoliczność 60. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. [w 2012 roku ukazała się kolejna książka - „Ferajna z herbowej ulicy”].
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
W 1939 roku skończyłem trzecią klasę szkoły powszechnej. 1 Września już nie poszedłem do szkoły ze względu na rozpoczęcie działań wojennych. Wrzesień 1939 roku spędziłem poza Warszawą. Mama, mnie i mojego brata wywiozła na wieś pod Górę Kalwarię. Wróciliśmy po działaniach wojennych i wtedy zobaczyłem grozę wojny – trupy na ulicach miasta, trupy koni, spalone budynki… Zaczął się okupacyjny dzień mojego życia w okupowanej Warszawie.
- Jak wpływała na pańskie wychowanie pana rodzina i szkoła?
Szkoła przede wszystkim uczyła wiedzy, ale uczyła również patriotyzmu. Bardzo uroczyście były obchodzone rocznice państwowe, uczyliśmy się wierszy. Z rodzicami zawsze oglądałem defilady wojskowe w Alejach Ujazdowskich. Taka wielka defilada była 11 listopada, gdzie jako mały chłopak podziwiałem tanki. Zdawało nam się, że to była broń nie do zwalczenia, to były niewielkie tanki, ale robiły wielkie wrażenie na takich chłopcach jak ja. 3 maja był zawsze uroczyście obchodzony, tak, że patriotyczne wychowanie wynosiłem i z domu rodzinnego i ze szkoły.
- Co robił pan w czasie okupacji, jak dostał się pan do konspiracji?
Skończyłem przed wojną trzecią klasę. Po działaniach wojennych 1939 roku zmieniłem szkołę. Trafiłem do szkoły, do której chodzili chłopcy z mojego podwórka, tak, że dobrze się w tej szkole poczułem mimo warunków gorszych niż przed wojną. Niemcy pozajmowali nasze budynki szkolne – wspaniałe zresztą – wybudowane w dwudziestoleciu między wojennym. Jeśli chodzi o atmosferę, to czułem się dobrze wśród kolegów z podwórka w tej samej klasie. Lata okupacji przeszły mi na klasie czwartej, piątej, szóstej, siódmej… i w siódmej klasie, czyli w 1943 roku we wrześniu wstąpiłem do zastępu zawiszackiego, który założyła jedna z nauczycielek. W naszej szkole – równolegle z klasą siódmą uczyłem się w tajnej klasie gimnazjalnej. Przyszła nowa nauczycielka – okazało się, że instruktorka harcerska z przed wojny – i uczyła nas angielskiego na komplecie gimnazjalnym. Stworzyła na tym komplecie zastęp dziewcząt i zastęp chłopców, potem zastęp chłopców przekazała do męskiej organizacji działającej na Mokotowie – […] do [Zawiszackiego] hufca „Bałtyk”. Od września 1943 roku byłem członkiem zastępu „Wilków” XII Drużyny Zawiszackiej imienia Romualda Traugutta, w hufcu „Bałtyk”, w chorągwi warszawskiej [Szarych Szeregów], czyli w ulu „Wisła”.
- Czym się zajmowała pańska drużyna w czasie okupacji?
„Szare Szeregi”, które powstały w 1939 roku, w 1942 roku na jesieni zastały podzielone na trzy grupy wiekowe: Najmłodszą grupą byli „Zawiszacy”. Grupa ta obejmowała chłopców w wieku 12-15 lat. Następna grupa starszych chłopców to były tak zwane BS-y, czyli Bojowe Szkoły wiek 15–18. Najstarsza grupa – grupy szturmowe tak zwane GS-y to młodzież powyżej 18 roku życia. Te grupy szturmowe, to słynne bataliony harcerskie: „Zośka”, „Wigry”, „Parasol”. Stosownie do wieku był w Szarych Szeregach program […] pod kryptonimami – „Dziś”, „Jutro”, „Pojutrze”. „Dziś” to bieżąca praca w czasie okupacji, dla „Zawiszaków” to przede wszystkim dobra nauka w szkole, wywiązywanie się z zadań organizacyjnych w drużynie zawiszackiej, szkolenie typowo harcerskie na wzór przedwojennego stosownie do zdobywanych stopni i sprawności harcerskich, ale również z elementami wojskowego. Poza szkoleniem, czyli teoretyczną stroną działalności drużyny zawiszackiej wykonywaliśmy również inne zadania w ramach małego sabotażu. Na przykład malowanie kotwic na murach domów, przenoszenie meldunków, kolportaż prasy konspiracyjnej. Ponieważ nasi nauczycie byli również zaangażowani w konspiracji to często od nauczycieli dostawaliśmy jakieś zadania, na przykład, żeby coś przewieść. Poza tym na własną rękę podejmowaliśmy – przez instruktorów zabraniane – może trochę niebezpieczne dla chłopaków zadania. Na przykład chłopcy z mojej drużyny polowali na własną rękę na kobiety mundurowe – Niemki, które obsługiwały centrale telefoniczne, ze służby łączności, a które kwaterowały w szkole przy ulicy Grottgera. Chłopcy zaczajali się po ciemku – ulice były oświetlane przyćmionym fioletowym światłem, więc było ciemno, ledwie latarnie błyskały – i zrywali furażerki jako trofeum. To zostało potraktowane jako naganne, żeby napadać na kobiety, mimo – że z armii wroga – jakoś nie bardzo rycerskie. Wykonywaliśmy szereg innych zadań – na przykład nosiliśmy proce przy sobie. Z proc strzelaliśmy do witryn fotografów na ulicach Warszawy, w których były zdjęcia oficerów niemieckich. Najpierw się nalepiało kartkę, żeby fotograf sobie przeczytał, że jeżeli nie zdejmie tych fotografii to poniesie jakieś konsekwencje. Jeżeli nie zastosował się do tego to miał wytłuczone szyby, nieraz wielokrotnie. Jedno ze […] zadań bardzo ładnych – można nazwać patriotycznych, to była służba mojej Drużyny przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Taka dosyć znana akcja pod kryptonimem „Panama”. Grób Nieznanego Żołnierza, który mieścił się w tym samym miejscu, gdzie jest teraz, tylko w pełnym pałacu z kolumnami, – budynek został zniszczony 1944 roku – zresztą to zupełnie inaczej wyglądało, teraz to jest tylko taki mały fragmencik tego, co było. Tam dużo przechodniów przechodziło – to był plac przechodni – i zauważyliśmy, że nikt nie zdejmuje czapki przed grobem Nieznanego Żołnierza, co było przed wojną w ogóle nie do pomyślenia, żeby ktoś przeszedł przed Grobem Nieznanego Żołnierza i nie zdjął czapki czy kapelusza. To mieliśmy zakodowane jeszcze sprzed wojny, z przekazów rodzinnych – ojców. Pewnej niedzieli taką służbę podjęliśmy – zastęp ustawiał się na placu wśród przechodzących ludzi i podchodziło się do pana, który nie zdjął kapelusza i ładnie, grzecznie pytało się: „Dlaczego nie zdjął pan kapelusza przed Grobem Nieznanego Żołnierza”. To ujmowało warszawiaków – oczywiście uśmiechali się i zdejmowali czapkę czy kapelusz. Zdarzyło się, że jeden z chłopców z mojej drużyny natknął się na cywilnego Niemca i był obciach, bo Niemiec zaklął po niemiecku, zamachnął się, a że był gruby to ten chłopak dał nogę. Niemiec za nim – chłopcy się rozproszyli i na tym trzeba było zakończyć tę akcję. W każdym bądź razie ta akcja przeszła do historii – jest opisywana w różnych książkach. Myślę, że nawet i teraz można by było podjąć taką akcję, bo właściwie to rzadko się zdarza, żeby ktoś z własnej woli tak pokłonił się żołnierzowi.
- Jak wyglądało rozpoczęcie Powstania? Jaki miał pan punkt kontaktowy? Jakie były pana zadania na początku?
30 czerwca było zakończenie roku szkolnego – utrwalone zdjęciem całej klasy, z całym gronem pedagogicznym, otrzymaliśmy świadectwa szkolne i rozstaliśmy się z nadzieją, że następny rok szkolny, w innych szkołach, rozpoczniemy w innych warunkach – może już w wolnej Polsce. Przygotowania do Powstania wyczuwało się w atmosferze ulicy, podwórka, w domu, u rodziny. Zbliżał się front wschodni – armia sowiecka parła niespodziewanie szybko, tak, że w lipcu nie wyjechałem na wieś do rodziny – tam gdzie jeździłem w czasie wojny pod Garwolin, bo już dochodziły wojska sowieckie. Prawdopodobnie nie dałbym się wywieźć mamie na wieś, dlatego, że w ostatnich dniach roku szkolnego – a zanosiło się na to, że tym bardziej w czasie lipca – będę potrzebny w drużynie, ponieważ zaczęliśmy służbę łączników przy Komendzie Chorągwi warszawskich Szarych Szeregów tak zwanym „Ulu Wisła”. Komenda mieściła się przy ulicy Ursynowskiej w wilii twórcy „Zawiszaków” i pierwszego komendanta warszawskiej „Zawiszy” – Stefana Mirowskiego. Chętnie chodziłem na tą służbę, ponieważ był tam rower. Rower, który był marzeniem niejednego chłopaka na Czerniakowie. Wychowywałem się w raczej ubogim środowisku – w środowisku robotniczym, w czasie wojny dużo ludzi w obozach – bieda po prostu była. Nie było mowy, żeby ktoś miał rower. W mojej klasie na przykład tylko jeden chłopak – Jurek Staroń miał rower. Jego ojciec był krawcem, tak, że był nieźle sytuowany. Żeby rower spotkać na podwórku to było nie do pomyślenia, w tej chwili– po trzy rowery w domach są. Właśnie w Komendzie Chorągwi był rower, i to rower – o którym się później dowiedzieliśmy, że był to rower – słynnego Tadeusza Zawadzkiego –„Zośki”. Tak się złożyło, że po śmierci Tadeusza Zawadzkiego – zginął w Sieczychach, w akcji na strażnice niemiecką – Stefan Mirowski, który był jednym z najbliższych przyjaciół Tadeusza Zawadzkiego i był zaprzyjaźniony z rodziną państwa Zawadzkich – został poproszony przez profesora Zawadzkiego, żeby zechciał zająć się dokumentami po Tadeuszu. Stefan Mirowski porządkował i zbierał konspiracyjną dokumentację. „Zośka” był komendantem warszawskich grup szturmowych i profesor Zawadzki zwrócił się do Stefana Mirowskiego, że jest tutaj rower Tadeusza i może przydałby się harcerzom do pełnienia służby łącznikowej. Oczywiście nie tylko przydałby się jako przedmiot użytkowy, ale jako pamiątka po „Zośce”. Ten rower trafił na ulicę Ursynowską. Tam był do dyspozycji łącznikowej. Codziennie pełniono służbę, oczywiście nie stale ci sami chłopcy, mieliśmy wyznaczone dyżury. Ja chętnie tam chodziłem tym bardziej, że wielu Zawiszaków wyjechało na wieś. To było spowodowane ciężkimi warunkami życia w okupowanym kraju, tak, że rodzice tylko czekali na wakacje, żeby pozbyć się dzieci, wywieźć do dziadków, bo lepsze wyżywienie, powietrze. Nieliczni chłopcy zostali w Warszawie tak, że te służby łącznika w komendzie chorągwi pełniliśmy dosyć często. Ja miałem okazje wyżywać się na tym rowerze, jeździłem po parku Dreszera – nie byłem obyty z rowerem – tak, że trochę musiałem potrenować sobie… Potem dostawałem zadania. Pamiętam pierwsze zadanie, jakie dostałem – przewiezienie jakiegoś meldunku – bardzo daleko, pamiętam, że na Żoliborz – na ulicę Czarneckiego. Po takiej jeździe w obie strony – nie byłem przyzwyczajony do siedzenia na rowerze – wróciłem obolały, ale byłem zadowolony, że udało mi się wykonać to zadanie. Ten rower przechodził z rąk do rąk – chętnie na nim jeździliśmy. I tak przez cały lipiec. Pierwszego sierpnia przyszedł do mnie łącznik od drużynowego, że dziś nie będę pełnił służby na ulicy Ursynowskiej tylko na ulicy Barskiej 5. Ulica mi nieznana, na dalekiej Ochocie – bardzo dobrze znałem Czerniaków, Śródmieście, Mokotów, a Ochoty właściwie nie znałem tak, że znalazłem na planie miasta gdzie to jest. Miałem wziąć ze sobą kolegę, który również na czas wakacji nie wyjechał – to był kolega z mojej klasy, z mojego zastępu – Kazik Grzymek, który mieszkał przy ulicy Puławskiej 1. To był budynek „Jubiler” – taki charakterystyczny przy Placu Unii Lubelskiej. Ten budynek był w stanie surowym, jego rodzice pełnili rolę dozorców, jedno mieszkanko było wyszykowane na dozorstwo i ten Kazik tam całą wojnę mieszkał. Cały dom był w stanie surowym, futryny poukładane na piętrach – nieraz zbiórki odbywaliśmy w tym domu, bo fajnie było ganiać się tak po piętrach pustego zupełnie domu z widokiem na aleję Szucha – na gestapo, tak, że tu zbiórka, a tam gestapo. Miałem za zadanie Kazika zabrać z sobą i przyszedłem po niego – wskoczyliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na ulicę Barską. Pamiętam, że po drodze, musieliśmy dojść do Placu Zbawiciela. Tramwaje z ulicy Marszałkowskiej skręcały od strony Królewskiej w ulicę Śniadeckich – na Ochotę. Po drodze na ulicy Litewskiej mijaliśmy czołgi niemieckie – Tygrysy, które od strony dworca, od strony Alei Jerozolimskich jechały Marszałkowską skręcając w ulicę Litewską. To były czołgi, które zasiliły cały garnizon gestapo w Alei Szucha. (Miałem okazję spotkać się z tymi czołgami parę dni później […]). Dojechaliśmy na ulicę Barską 5 – była godzina 14, może 13, było już kilku chłopców – łączników, Zawiszaków z Ochoty i dowiedzieliśmy się, że niedługo przyjedzie tutaj komendant chorągwi – „Bolek”. Myśmy nie znali Stefana Mirowskiego jako Stefana Mirowskiego tylko z pseudonimu – „Bolek”. Rzeczywiście „Bolek” przyjechał tuż przed godziną piątą. Na marginesie powiem, że tego dnia prosto z przyjęcia weselnego przybył do nas. Rano brał ślub potem miało być przyjęcie u panny młodej – pani Tyszkiewiczówny z rodziny Tyszkiewiczów – nie pamiętam, na Marszałkowskiej pod jakim numerem, tam przyszła łączniczką i zgarnęła pana młodego zawiadamiając, że o 17 wybucha Powstanie. Pan młody biegiem od stołu, w tramwaj na ulicę Ursynowską – tam się przebrał, wsiadł na rower „Zośki” i na rowerze przyjechał na ulice Barską – dosłownie w ostatniej chwili… Pod ten adres, chyba jeszcze trochę wcześniej przybyła nowo poślubiona małżonka – przywiozła ze stołu weselnego tort, którym zostaliśmy poczęstowani. Tuż przed godziną 17 „Bolek” zarządził zbiórkę, stanęliśmy w szeregu – spojrzał na zegarek i powiedział: „Chłopcy ta godzina, która się zbliża przejdzie do historii”… Powiedział kilka słów w podniosłym nastroju, a później już normalnie zapytał: „Który z was podejmie się zadania? Trzeba przenieść ważny meldunek”. Wszystkie łapy się podniosły – oczywiście. Traf chciał, że trafiło na mnie, chyba dlatego, że mnie znał, bo ci chłopcy z Ochoty nie byli znani „Bolkowi”, natomiast my byliśmy obeznani ze sobą przez kontakty, przez cały lipiec w jego domu. Jeszcze na marginesie mogę powiedzieć, że w willi państwa Mirowskich w czasie akcji pod Arsenałem był przygotowany sanitariat. „Rudy” był przywieziony bezpośrednio do pokoju Stefana na ulicę Ursynowską. Jak dostałem ten meldunek Komendant Chorągwi polecił mi wziąć rower – żebym pojechał na ulicę Wilczą 44. Tam się mieściła „Pasieka” – główna [kwatera] Szarych Szeregów. Mirowski meldował, że objął stanowisko w nowym miejscu postoju i pełni już swoją funkcję przydzieloną na okres walki. Ja jednak roweru nie wziąłem – całe szczęście, bo nie dość, że na pewno by zginął, a po drugie odpowiedzialność za rzecz, która była cenna, bo zawsze się podkreślało, że to jest rower „Zośki”. Wybiegłem na Plac Narutowicza i wskoczyłem w ostatni ruszający tramwaj, który wjeżdżał w ulice Filtrową. Już rozpoczęła się walka o Dom Akademicki na placu Narutowicza, tak że dosłownie w grzmocie strzałów tramwaj już się nie zatrzymywał nigdzie. Jak ruszył tak nie zatrzymał się na żadnym przystanku. Zostaliśmy ostrzelani na rogu Śniadeckich przy Politechnice. Skręcił w Śniadeckich – trudno sobie wyobrazić, że kiedyś tramwaj ulicą Śniadeckich jeździł – i tam zatrzymał się. Konduktor podał, że dalej już nie jedziemy. Ludzie się rozbiegli, przebiegłem przez podwórka, bramy i dotarłem na ulicę Wilczą. Oddałem meldunek pod adresem 44, zostałem poklepany po ramieniu i z pozdrowieniem dla „Bolka”, mam wracać [na Barską]. Zaczęła się moja gehenna samotnego łącznika w obliczu grozy powstańczej. Strzelanina, nie wiadomo gdzie Niemcy, gdzie Polacy… i tak przez dwa dni szukałem drogi powrotu…, co doszedłem do ostatnich powstańczych stanowisk – mówili: „dalej cię nie puścimy, bo zginiesz”, było bardzo niebezpiecznie. Ponieważ znałem teren Śródmieścia to sobie pomyślałem, że muszę dotrzeć do ulicy Polnej, przy której zaczynały się ogródki działkowe do samej Ochoty. […] Pomyślałem sobie, że nie mogę iść żadną ulica Filtrową, żadnymi Alejami Jerozolimskimi, żadną inną ulicą, tylko kartofliskami trzeba będzie iść [aż pod plac Narutowicza]. I tak od bramy do bramy, od ulicy do ulicy, piwnicami znalazłem się w domu przy ulicy Marszałkowskiej 35. Dom był przepełniony. Tragedia ludności Warszawy polegała na tym, że Powstanie wybuchło o godzinie, 17 kiedy miasto jest w pełni życia – ludzie dopiero wracają z pracy, chodzą po sklepach, robią zakupy, spacerują…. Nie było właściwie rodziny warszawskiej, która nie byłaby w ten sposób podzielona. Kogo, gdzie zastało Powstanie – później szukał drogi do domu. Wszystkie kamienice były przepełnione ludźmi, których zastało tam Powstanie. Całe piwnice i podwórza były wypełnione warszawiakami, którzy szukali tak jak ja, dojścia do jakiegoś celu.
Tutaj 3 sierpnia w godzinach popołudniowych około godziny siedemnastej przyszedł z pobliskiej plebani ksiądz, który wyczuł jakąś grozę – że prawdopodobnie, Niemcy palą jakąś kamienicę od strony Oleandrów, od strony placu Unii. Ten ksiądz rozpoczął modły, na podwórzu celem udzielenia absolucji – taką spowiedź powszechną i udzielenie rozgrzeszenia wszystkim obecnym. Wtedy powiało grozą, że to już takie niebezpieczeństwo W tym czasie dosłownie rozwarła się brama, wpadli esesmani i wygarnęli wszystkich… W ten sposób znalazłem się w rękach Niemców… Niemcy oddzielili kobiety od mężczyzn. Zupełny przypadek – ja o tym nie wiedziałem – że w tym domu miała sklep spożywczo-warzywny moja sąsiadka z Sielc, tam gdzie mieszkałem. Miała tam ogrodnictwo i nie wiedziałem, że ona w Śródmieściu ma sklep. Ona mnie rozpoznała w tłumie kobiet – była z mężem – mąż poszedł tam, gdzie gromadzono mężczyzn. Pani Przyłuska zatrzymała mnie przy sobie, mówi: „Jurek zastań tutaj z kobietami, nie idź tam z moim mężem”. Zawiązała mi chusteczkę na głowę, żakiet dostałem damski i płaszcz długi, byłem nie dużym chłopakiem, tak, że sięgał mi do kostek. W takim przebraniu z kobietami – cały tłum – poprowadzono nas ulicą Marszałkowską i ulicą Litewską do gestapo w Alei Szucha. Tam przeżyliśmy dramatyczne chwile, które trwały dwa dni i jedną noc. Niemcy chcieli wykorzystać kobiety do tego żeby były osłoną czołgów. Poprzedzone samochodami sanitarnymi, cała taka kolumna – kobiety, sanitarka, czołg, kobiety, sanitarka, czołg udała się Alejami Ujazdowskimi do ulicy Pięknej – wówczas Piusa – do gmachu telefonów, które są blisko [obecnego] placu Konstytucji. To był bardzo silny punkt oporu niemieckiego. Tam było już sporo zabitych i rannych Niemców, kobiety wynosiły do sanitarek rannych i zabitych i z powrotem pod osłoną czołgów w Aleje Szucha. Bardzo zaradna i przezorna była ta moja wybawczyni, bo w pewnym momencie, kiedy kobiety były ustawione w zwartych kolumnach – Niemcy zaczęli zdejmować kobietom chustki z głów i wiązać sobie na hełmy, jak również płaszcze, którymi się okrywali, pistolety maszynowe na wierzchu – po prostu maskowali się. Od Alei Ujazdowskich ulicą Piękną do ulicy Kruczej byli już Powstańcy. Niemcy chcieli się między kobietami poukrywać – w razie potrzeby ostrzeliwać się, ale głównie żeby wykonać zadanie to się maskowali. Moja wybawczyni jak zobaczyła, że zdejmują chustki z głów to mówi: „Jurek mogą cię też rozebrać”. Mój płaszcz wydawał się długi, sięgał mi prawie do ziemi wobec tego mówi: „Słuchaj ja zaraz będę tutaj mdleć, ty mnie chwycisz i wyjdziemy zaraz z tej kolumny” – i rzeczywiście w pewnym momencie fajtnęła do tyłu, ja ją chwyciłem, zamieszanie się zrobiło i wynieśliśmy panią Przyłuską na trawnik. Tam był basen […] przeciw pożarowy [(w tym miejscu stoi dziś pomnik Romana Dmowskiego)]. W paru punktach miasta były takie baseny wypełnione wodą. […] [Tutaj właśnie przy pomocy wody „pozorowaliśmy” przywracanie funkcji życiowych „zemdlonej” Pani Karolinie]. W między czasie te kolumny ruszyły i myśmy zostali sami. Pełno walizek, ciuchów różnych, rzeczy powrzucane do basenu, pełno pieniędzy… Jednej pani otworzyła się walizka i wysypały się [się z niej sterty] banknotów. Różne tragedie tam się działy… Następnego dnia Niemcy znów stworzyli taką kolumnę, ale już bez czołgów i poprowadzili nas w odwrotnym kierunku. Nie w Aleje Ujazdowskie, tylko do ulicy Litewskiej, do ulicy Marszałkowskiej i do Placu Zbawiciela. Zorientowaliśmy się, że pod naszą osłona chcą zmienić swoje posterunki przy Placu Zbawiciela. Jak doszliśmy już prawie do Placu Zbawiciela zaczął się ostrzał Powstańców od tamtej strony i wszyscy padliśmy na trawniki. Niemcy zaczęli się ostrzeliwać [a my leżeliśmy] dosłownie naprzeciwko tego domu, tej kamienicy, tej bramy, z której nas wyprowadzono dwa dni wcześniej. Dom był spalony, jeszcze kopciły jakieś piwnice. Wszystkie domy od ulicy Oleandrów [przy Marszałkowskiej] 25, 27, 29 i tak dalej – a nasz był 35 – wszystkie były spalone. Pani Przyłuska zauważyła, że jej sklep jeden jedyny, z tą zieleniną przy samej bramie ocalał. I wtedy trąciła mnie – „Jurek skaczemy!” W pewnym momencie myśmy się poderwali – dosłownie – z tego chodnika, przebiegliśmy na druga stronę, po drutach – bo była zerwana sieć [tramwajowa] – pełno gruzu, wpadliśmy w bramę, zamknęliśmy furtkę – brama była żelazna, zasuwę zasunęliśmy, którą dozorca na noc zamykał i znaleźliśmy się w spalonym domu. Gorąco jak w piekle, jeszcze w niektórych piwnicach paliły się szczapy drzewa brzozowego, koksu i musieliśmy to wszystko ugasić. Jeszcze była woda w hydrancie podwórkowym ze szlauchem, którym dozorca zawsze mył podwórko i dzięki temu uratowaliśmy duże zapasy żywności w piwnicy pod sklepem. To potem służyło prawie do samego końca Powstania, pomogło w utrzymaniu stołówki na plebani, która była po sąsiedzku. Do szpitala powstańczego część przenosiło się na ulicę Jaworzyńską. To był mój taki najbardziej dramatyczny fragment udziału w Powstaniu, kiedy znalazłem się w rękach Niemców. Myśmy się ukrywali, Niemcy dookoła, nie wiedzieliśmy gdzie są Powstańcy i co się w ogóle dzieje. Dopiero w połowie sierpnia, któregoś dnia przyszedł patrol powstańczy – przez plebanię przeszedł do tego spalonego domu – chciał robić rozeznanie, był to ostatni punkt, z którego można było obserwować Niemców. Ja tych powstańców zaprowadziłem po spalonych schodach [oficyny], po sklepieniach kleinowskich, które ocalały, na trzecie piętro i zrobili rozeznanie. Poprosiłem, żeby zabrali mnie z sobą, oni mnie przeprowadzili [na teren opanowany przez Powstańców] i […] poszedłem […] pod znany mi adres z 1 sierpnia na ulicę Wilczą 44. Przechodząc podwórkami i piwnicami trafiłem na podwórko domu na ulicy Wilcza, 41 w którym roiło się od „Zawiszaków”. Okazało się, że w tym miejscu działała w pełni harcerska poczta polowa. Tu się zaczął mój następny etap życia w Powstańczej Warszawie. Trafiłem do hufca imienia „Ziem Zachodnich”, który miał swoja stanicę, jakby koszary na ulicy Hożej w budynku szkolnym pod numerem trzynastym. Tam dostałem przydział do harcerskiej poczty polowej – swój rejon, skrzynki i poznałem nowych kolegów. Wciągnąłem się do pracy listonosza – łącznika poczty powstańczej. To było moim głównym powstańczym zadaniem, które pełniłem już prawie do końca Powstania.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej wziętych do niewoli, bądź spotkanych w czasie działań bojowych?
W czasie działań bojowych spotkałem okrutników, którzy wygarnęli nas z tej kamienicy [przy ulicy Marszałkowskiej 35] – to byli esesmani […]. To, że byli okrutnikami świadczy fakt, że następnej nocy wszystkich mężczyzn rozstrzelali – zginął wtedy maż pani Przułuskiej – ci mężczyźni zostali potem spaleni…, a w 1945 roku był pochówek… W takiej bezpośredniej styczności pamiętam jak staliśmy w kolumnie przed czołgami, Niemcy niektóre kobiety wsadzali, na czołgi, żeby powstańcy nie mogli rzucać na czołgi butelek z benzyną, to i na czołgach kobiety były. Jeden z gestapowców – pamiętam taka nordycka morda w miękkiej czapce polowej – wszedł na czołg i wygłosił przemówienie. Pamiętam takie słowa po polsku: „My z kobietami wojny nie prowadzimy” – to było pierwsze zdanie. „Na nas wasi mężowie, bracia podnieśli zbrodniczą dłoń. Jest przed wami zadanie – w naszych rękach są wasi mężowie, wasi bliscy – jeżeli wykonacie to zadanie i wrócicie z naszymi żołnierzami to odzyskacie swoich bliskich”. Stało się tak jak się stało – kobiety wróciły zdziesiątkowane, bo część udało się gdzieś w ulicę Mokotowską i Kruczą pouciekać, ale część łudziła się, że jak nie wróci to nie odzyska swojego męża czy swojego bliskiego. Tak, że dużo kobiet wróciło i okazało się, że nie odzyskały swoich bliskich – wszyscy mężczyźni po prostu zostali rozstrzelani. To chyba najlepiej świadczy o moralności wroga.
- Spotkał pan jakichś żołnierzy niemieckich wziętych do niewoli w czasie walk?
Tak, myśmy w tej stanicy na ulicy Hożej byli do 4 września. Ponieważ tutaj już strasznie padały pociski, burzono „Gruba Bertą” systematycznie od północy, coraz bliżej, bliżej…Drugiego września zburzono kościół świętego Aleksandra, wskutek nalotu [stukasów], Gimnazjum Królowej Jadwigi, które mieściło się w tym miejscy gdzie jest pomnik Witosa. Następnego dnia w sąsiednią kamienicę trafił olbrzymi pocisk – z tak zwanej „Grubej Berty”. Wielki odłamek wpadł do naszej sali – do sali mojej drużyny. Wywalił okno, futrynę i potoczył się wywalając kawał podłogi pod ścianę przy drzwiach. Przez kilka godzin był gorący – olbrzymi odłamek wielokilogramowy. Wtedy zapadła decyzja, że trzeba naszą stanicę przenieść. Zmieniliśmy lokal, dostaliśmy pomieszczenia na ulicy Mokotowskiej, róg ulicy Koszykowej. Tam była właściwie większość Zawiszaków ze Śródmieścia – Śródmieście północne wycofało już Zawiszaków, Niemcy następowali – to była największa stanica Zawiszacka… ulica Mokotowska 28, róg ulicy Koszykowej. Tutaj pamiętam jeńców niemieckich – skwer u zbiegu ulicy Kruczej, Mokotowskiej, Pięknej, tam był szalet – podziemny – na tym skwerku, który był ogrodzony parkanikiem, były składowane niewypały zbierane z ulic – krowy, słynne pociski z moździerzy salwowych, normalne olbrzymie pociski z dział – tu gromadzono w jednym miejscu. W Powstaniu działały wytwornie granatów i potrzebny był materiał wybuchowy, wobec tego używano jeńców niemieckich do przenoszenia tych pocisków. Pamiętam jak pod strażą na tym skwerze były gromadzone niewypały, z których w wytwórniach granatów powstańcy wytwarzali granaty, po prostu do walki. Trzeba było te niewypały przenosić, nie było to bezpieczne. Nie wiadomo było czy przy ruszaniu tego niewypału on nie wybuchnie, dlatego używano tych, którzy te niewypały nam podrzucili z dział. Jeńcy niemieccy mieli na plecach swastyki farbą wymalowane, mieli ogolone głowy – tak byli oznaczeni. Pamiętam Powstańców, którzy pod bronią eskortowali ekipy transportowe z tymi pociskami.
- Jak przyjmowała walkę powstańczą ludność cywilna na początku, a jak później pod koniec Powstania?
Pamiętam pierwszą noc po rozpoczęciu walki… Był wielki entuzjazm, cały dzień nie jadłem poza tortem, który przed wyjściem z ulicy Barskiej zjadłem… byłem głodny… do domu nie mogłem wrócić i na ulicę Barską, z której jechałem piętnaście minut, tez nie było nadziei, że tam się przedostanę – przynajmniej szybko. Pamiętam, że w prawie wszystkich bramach, kamienicach były porozstawiane stoliki, były kanapki porobione, była czarna kawa. Nawet przechodnie, których Powstanie zastało z daleko od domu mieli możliwość pożywienia się. Był taki entuzjazm, że jeden drugiemu buzi by dał…, trwało to dosyć długo. Potem, ludzie, których wojna i działania powstańcze pokrzywdziły, – bo tak trzeba powiedzieć, jak komuś się mieszkanie spaliło czy ktoś dowiedział się z dala od domu, że jego dom został zburzony… niepokój, troska o bliskich … – zaczęli szemrać, zaczęto narzekać, zaczęto nawet kląć… Były takie przypadki… Muszę powiedzieć, że pod adresem ludzi, którzy byli związani z formacjami powstańczymi – takim świadectwem tego była opaska biało-czerwona, hełm, czy broń, czy furażerka – różne służby działały w Powstaniu, nie koniecznie trzeba było mieć broń, pod adresem „Zawiszaków”, którzy byli widoczni wszędzie, dlatego, że myśmy mieli możliwość poruszania się po całym mieście, oczywiście po zajętych terenach, ale przecież „Zawiszacy” przekradali się przez linię wroga i kanałami pod Niemcami do innych dzielnic – nie zdarzyło się, żeby ktoś złorzeczył na nas. Wręcz przeciwnie – byliśmy zawsze traktowani po matczynemu, po ojcowsku, a szczególnie jak się list komuś doręczyło to była największa radość. Jeśli ktoś był zaniepokojony, nie miał wiadomości i raptem przychodzi wiadomość, że walczy, żyje – dajcie znać o sobie. To była największa radość. Tak się utarło mówić, że nie bomby, nie jedzenia i inne dolegliwości były największe – największy był niepokój o swoich bliskich, a ten niepokój niwelowały nasze listy. Jeżeli udało się odszukać adresata i doręczyć list to wtedy częstowano nas, bodaj kubkiem herbaty z suszonej marchwi, – to były takie realia…– czy sucharkiem z jakąś marmeladką – myśmy to odczuwali, bardzo serdecznie, a to nas mobilizowało, do tego żeby jak najlepiej służbę wykonywać, tam gdzie trudno, dołożyć wszelkich wysiłków żeby przejść, bo ktoś tam jednak czeka na ten list.
- Jak wyglądało pana życie codziennie między roznoszeniem listów i meldunków, jak to wyglądało w przerwach między akcjami, między działaniami?
Sama poczta nie była jedynym zajęciem naszym. Myśmy wszyscy od razu ze stanicy [(mówię o tej przy ulicy Hożej 13)] nie wychodzili tylko zostawała drużyna służbowa, która porządkowała stanice. Po harcersku zawsze musiał być porządek, były apele, rozkazy dzienne, przydziały służb. Prowadziliśmy punkt obserwacyjny na jednym z najwyższych domów – ten […] na rogu ulicy Hożej i ulicy Mokotowskiej, taki obdrapany, wysoki budynek – tam część chłopców pełniła służbę [obserwacji przeciwlotniczej]. Niektórzy biegali z meldunkami w kontakcie stanicy z „Pasieką”, czyli z główną kwaterą „Szarych Szeregów”, na usługach innych oddziałów pod naszą stanicą – myśmy zajmowali drugie piętro, a pierwsze piętro, parter i piwnicę zajmował szpital powstańczy. Nas – chłopaków sprawnych, używał również szpital do przenoszenia meldunku, czy dotarcia z jakąś wiadomością. Byliśmy stale zajęci, ale to nie znaczy, że byliśmy aż tak zapracowani, że już nie było na nic innego czasu. Uczestniczyliśmy w nabożeństwach, które się odprawiały na podwórkach. Wieczorami nasza stanica rozbrzmiewała śpiewem, odbywały się tak zwane „Kominki” czy „Wieczornice”. Przychodziły harcerki do nas, przychodzili ranni ze szpitala, przychodzili ludzie z sąsiednich kamienic. Słyszeli – szyby powybijane, głos się niesie… – tu harcerze ładnie się bawią to przychodzili, śpiewaliśmy i było fajnie. Robiliśmy też różne psikusy sobie – jak w gronie chłopaków. Myśmy mieli po dwanaście, piętnaście, najstarsi to szesnastoletni byli. Hufcowy [„Victor” – Zygmunt Głuszek] miał szesnaście lat – dowodził sześćdziesięcioosobowym oddziałem – ten, który 9 sierpnia przepływał Wisłę ze swoim podkomendnym [„Jackiem” – Andrzejem Budziszewskim].
- Z pewnością przenosił pan prasę w czasie walk… czy czytał pan prasę i czy pamięta pan tytuły?
Dostawaliśmy prasę do toreb jak szliśmy [pełnić służbę pocztową]. Stanica to były tak jakby koszary – myśmy tu mieszkali, toczyło się tu nasze życie prywatne. Natomiast przede wszystkim szliśmy na służbę do oddziału pocztowego, który mieścił się na ulicy Wilczej 41. Tam była centrala, tam schodziły się nitki, tam się przynosiło zebrane ze skrzynek listy, tam była składnica. One były dzielone na dzielnice, na ulice, na skrzynki i tak dalej. Jak przychodziliśmy rano do oddziału pocztowego to już mieliśmy wydzielone swoje listy, zabieraliśmy je do toreb, przy okazji dostawaliśmy prasę do roznoszenia po [podwórkach i] piwnicach – żeby trafić do ludności. Dostawaliśmy obwieszczenia do rozwieszenia, przeważnie w punktach takich gdzie najwięcej ludzi się przewijało. Na przykład nie było ruchu na ulicy, ale był ruch w piwnicach. Piwnice były poprzebijane z kamienicy do kamienicy i można było iść ulicą Krucza – nie chodnikiem, nie jezdnią tylko piwnicami z kamienicy do kamienicy. Wiedzieliśmy, w jakich punktach i gdzie należałoby rozwiesić coś czy stanąć tam i rozdać tytuły powstańczej prasy. Oczywiście zaglądaliśmy … – pewnego dnia wyczytaliśmy, że zginał jeden z naszych kolegów z oddziału pocztowego na Powiślu – Zbyszek Banaś, pseudonim „Banan” – to znana historia – zdjęcie jest historyczne. On zginął siedemnastego, a osiemnastego już w Biuletynie Informacyjnym, czyli w tym głównym tytule, o paroletniej tradycji – naczelnym redaktorem był Aleksander Kamiński, od początku wojny, aż do ostatnich dni Powstania redagował ten Biuletyn. Tak, że osiemnastego była informacja, że zginął łącznik pocztowy… Mieliśmy kontakt z prasą powstańczą i kolportowaliśmy ją. [...]
- Pod koniec września Powstanie zbliżało się do końca… Jak pan zapamiętał te ostatnie dni i kapitulację?
Ostatnią dekadę września – w tym czasie myśmy się już pocztą nie zajmowali – mieliśmy nową stanicę na ulicy Koszykowej, róg ulicy Mokotowskiej – tam mieliśmy do obsługiwania stały punkt obserwacyjny na najwyższej kamienicy w Śródmieściu – vis a vis biblioteki publicznej, na ulicy Koszykowej 35, to jest taka sześciopiętrowa kamienica ze spadzistym dachem okrytym dachówką ceramiczną. Myśmy tam stworzyli punkt obserwacyjny z widokiem na wszystkie strony. Mogliśmy całe miasto obserwować dookoła. Mieliśmy założony telefon, linie przeciągniętą z dachu, ze strychu wzdłuż nad ulicą Koszykową do narożnej kamienicy na rogu ulicy Koszykowej i Mokotowskiej. Zadanie nasze polegało na tym, że mieliśmy obserwować gdzie samoloty niemieckie rzucają bomby, gdzie są wybuchy po pociskach ciężkiej artylerii – meldowaliśmy do stanicy, a stamtąd szły meldunki, żeby organizować natychmiast akcje ratowniczą. To była bardzo przyjemna służba, bo się siedziało tylko z lornetką i się obserwowało. Rzucaliśmy tęskne spojrzenia na odległe okolice Warszawy. Przez lornetki można było widzieć Wilanów, Gocław, można było widzieć krowy pasące się. Tutaj człowiek schodził na dół, natykał się na barykadę pod samą biblioteką… Trzeba było chodzić schylonym, przebiegać pod barykadami, a tam piękne widoki…, wielkie niebo niebieskie…, zielono…, linia lasu. Człowiek nie wiedział czy jeszcze kiedyś się znajdzie na łonie natury. Parę dni później dostaliśmy zadanie saperskie. Takie niesłychane zadanie – głównie to myśmy zajmowali się pocztą, łącznością, przenoszeniem meldunków, ratowaniem domów płonących, gasiliśmy pożary, przenosiliśmy rannych, to był szeroki wachlarz działań poza pocztowych. Przyszło zadanie – wybrano najniższych chłopców. Z naszej kwatery i wyprowadzono nas przez podwórko ulicy Mokotowskiej 24 albo 26, do następnej posesji, która była pod adresem – ulica Natolińska. Okazało się, że jedna strona tej ulicy jest w rękach Powstańców, ale naprzeciwko są Niemcy i to było tuż przy poselstwie czechosłowackim, które teraz też tam jest. Tam był silny ośrodek oporu Niemców, właśnie w tym poselstwie. Tutaj ci Niemcy mieli łączność – to były tereny cały czas zajęte przez Niemców, do Alei Szucha do Alei Ujazdowskich. Dostaliśmy zadanie zrobienia z piwnic podkopu pod ulicą Natolińską do kamienicy po przeciwnej stronie. Powstańcy mieli okrążyć i zaatakować, to poselstwo, oddzielone dwiema kamienicami od naszej stanicy. Można sprawdzić – narożna kamienica, potem dwa inne domy i poselstwo, które jest przy rogu Alei Róż i ulicy Koszykowej. Abstrahując od tej roboty saperskiej to myśmy mieli dosyć duży luksus, bo tutaj nie groziły nam naloty, Niemcy nie odważyliby się rzucać bomby w kamienice, od której dwa domy dalej są Niemcy. Od ostrzału z moździerzy też byliśmy bezpieczni tylko, że Niemcy nam strzelali po oknach z bunkrów. Albo jak za głośno śpiewaliśmy, czy jak szczotkę się wystawiło za okno – to kiedyś nam odstrzelili. Wtedy na kawałku papieru narysowaliśmy swastykę i drażniliśmy ich. W każdym bądź razie dostaliśmy zadanie, żeby wydrążyć ten tunel. Dorośli wywalili kawał muru w piwnicy na odpowiedniej wysokości, dostaliśmy sprzęt – saperki, wiaderka, łopatki, szufelki i robiliśmy tunel. Najniższych wybrano do tego, a nie szesnastoletnich dryblasów. Drążyliśmy ten tunel, to się tak kawałkami drążyło, wiaderkami wynosiło przez piwnice i na podwórko ten piach. Co jakiś czas przychodzili dorośli saperzy i stemplowali – tak jak w kopalni, robili z beleczek podpórki, żeby to się nie zawaliło. Przez kilka dni non stop – w dzień i noc, na zmianę przychodziliśmy do tej roboty. Trzeba było uważać, na rury kanalizacyjne, złącza, żeby saperką nie stuknąć w kamień czy w rurę, żeby nie wzbudzić jakiegoś podejrzenia. Tak to robiliśmy do 28 – 29 września… Pewnego dnia, kiedy wyszedłem ze swoja grupą – skończyliśmy, przyszli następni – dochodzimy przez podwórka do ulicy, jesteśmy przed naszą stanicą, patrzymy, a pod stanicą na ulicy Mokotowskiej stoi grupa żołnierzy – w panterkach, erkaemy, pistolety maszynowe, hełmy i się kapnęliśmy, jeden mówi: no, to ci, którzy będą atakować przez ten nasz tunel. Po chwili patrzymy, a tu wokół nich taka kałuża, smród. Okazało się, że to byli żołnierze „Zośkowcy”, którzy się wycofali kanałami z Mokotowa – to był już upadek Mokotowa i zostali skierowani do naszej stanicy Zawiszackiej – harcerskiej, taki punkt gdzie mogli być otoczeni opieką. Wprowadziliśmy ich do naszej stanicy, tam się nimi zajęliśmy, byli strasznie wymęczeni tym gnojem, tym smrodem w tych kanałach. Wtedy spotkałem mojego drużynowego – z mojej dwunastej Zawiszackiej, który 1 sierpnia przysłał do mnie łącznika, żebym udał się na ulice Barską. Spotkanie było niesamowite, „Wacek” – Wiesiek Cieśla, wspaniały chłopak, przytargał RKM cały w błocie. Miałem pełne ręce roboty, bo na parapecie rozłożyliśmy ten RKM – tam go czyściłem z gówien i błota… Dostałem szmaty od lokatorów z wyższych pięter. Wydawało nam się, że z Niemcami pogadamy, wyczyścimy rkm – okazało się, że wycofano nas z drążenia ostatniego odcinka – byliśmy prawie pod bramą – bo doszła do nas wiadomość, że zaczynają się rozmowy kapitulacyjne. To była nasza ostatnia czynność z polecenia – z rozkazu podkopywania się pod Niemców. Z pocztą już nie chodziliśmy, jeszcze tylko ten punkt trzymaliśmy, bo obserwowało się Pragę i ruchy wojsk na Saskiej Kępie i Grochowie. Już było wiadomo, że nastąpi kapitulacja, dowódca nasz już myślał, co z sobą robić, jak się rozwiązać, jak się zabezpieczyć, jak wyjść. Dowódca nasz, komendant stanicy słynny podporucznik harcmistrz Przemek Górecki – „Kuropatwa”, który był pierwszym komendantem całej poczty powstańczej, a potem przez cały wrzesień był komendantem naszej stanicy, a także „Orsza”. Stanisław Broniewski, Jerzy Jabrzemski – mówię o członkach „Pasieki” i innych starszych instruktorach, którzy pełnili swoje funkcje w poczcie polowej, w „Pasiece” w innych służbach – wiedzieli, że pójdą do niewoli. Rzeczywiście Przemek Górecki i Broniewski i paru innych byli razem z Borem Komorowskim w tym samym obozie [jenieckim]. Natomiast myśmy dostali polecenie, że jeżeli ktoś ma kontakt z rodziną to ma wrócić do swojego domu i z rodziną wyjść razem z ludnością cywilną. A kto niema – tak jak ja nie miałem, bo przecież na Czerniaków nie mogłem wrócić, zresztą to już było wszystko spacyfikowane i spalone – to wychodziliśmy. Byłem w drużynie Władka Ślesickiego – to jest znany reżyser filmowy, ten który zrobił pierwsze „W Pustyni i w Puszczy” w latach siedemdziesiątych, pierwszy pełnometrażowy film. Był z nim również jego młodszy brat – Zygmunt. Byłem w tej samej drużynie przez cały wrzesień, na ulicy Koszykowej. Większość chłopców z tej drużyny pochodziła z Grochowa. Wychodziliśmy jako cała drużyną, po cywilnemu razem z ludnością cywilną, ale tak szliśmy, że mieliśmy się wszyscy na oku. Co parę metrów, ja idę z Krukiem, tam Władek z Zygmuntem, tam „Dorsz” z kimś… cały czas kontrolujemy się… Tak doszliśmy do dworca zachodniego – stamtąd pociągiem dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie zebraliśmy się całą drużyną, w warsztatach byliśmy razem. Spędziliśmy tak razem jeszcze noc. Następnego dnia była segregacja. Niemcy szczegółowo segregowali: do obozu koncentracyjnego, na roboty, gdzieś do bauerów, natomiast starców, matki z małymi dziećmi do osobnych grup. Staliśmy tak czekając na odpowiedni przydział. Wszyscy chłopcy zostali skierowani w jedno miejsce. Ja byłem ostatni, pokazywaliśmy legitymacje, jakie kto miał. Ja jeden zostałem skierowany nie z chłopakami, tylko tam gdzie były kobiety, małe dzieci… Przede mną mój najbliższy kolega – Kruk, z którym razem skrzynki pocztowe opróżnialiśmy, razem chodziliśmy po rejonie – byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni przez parę powstańczych dni. Kruk, który trafił do Ślesickich woła do Niemca: Mein Herr, hier ist mein Bruder – że ja jestem jego bratem, że on chce ze mną. Dostał kopa od Niemca. Chłopców wywieźli do Strzelina pod Wrocław, pracowali w kamieniołomie. Nas załadowano w bydlęce wagony na szczęście odkryte i okazało się, że wiozą nas do Oświęcimia. W pewnym momencie jak rozniosła się wieść, to ludzie zaczęli kombinować jak tu uciec. Ktoś wyskoczył, inny próbował wyłazić to Niemiec strzelił i zabił. Tak, że nie było to takie proste. Ta wieść gruchnęła i wszyscy byli przekonani, że… Minęliśmy Koluszki, Piotrków, Radomsko i gdzieś na stacji Kłomnice między Radomskiem a Częstochową pociąg nad ranem zwolnił, stanął pod sygnałem, ja wtedy miałem pozycje wypracowaną, bo się w sam róg wagonu przesunąłem, nie od strony torów przeciwległych tylko od drugiej. Wyskoczyłem na bufory i między wagony. Położyłem się tak, żeby ten wagon mnie jeszcze krył, za chwile pociąg ruszył, a ja zostałem. Okazało się, że nie byłem jedynym, który tak zrobił. Piątego października znalazłem się pod Częstochową w Rudnikach. Trafiłem do wsi, po drodze zaczepił mnie starszy pan, który w ten sam sposób urwał się z transportu. Napotkałem jakąś babkę, która z mlekiem szła, z bańkami, mówiła, że wczoraj do Kościelca Warszawiaków przywieziono, jak się zgłosicie do sołtysa to się wami zajmą. Ten starszy pan zapytał czy mam jakąś legitymacje – miałem. Jak się nazywam?... „Wiesz co, ja nie mam żadnych dokumentów, pójdziemy do sołtysa, ja będę niby twoim ojcem to nas zapiszą na twoje nazwisko”. Okazało się, że to był Żyd, inżynier, w czasie Powstania pracował w wytwórni granatów, nie miał dokumentów i w ten sposób go uojcowiłem, nie on mnie usynowił tylko ja go uojcowiłem. Zgłosiliśmy się do sołtysa, dostaliśmy taki niby przydział, wpisał nas na listę pod moim nazwiskiem. Trafiliśmy do jakiegoś biedaka, dostaliśmy po talerzu zalewajki, na wieczór wrzucił nam dwa snopki słomy, w kuchni klepisko. Ten pan mówił: „My musimy poszukać inteligencję na tej wsi, inaczej to zginiemy” Wpadł na pomysł, żeby poszukać czegoś... Zapytał czy tu szkoła jest? Tak jest. A czy nauczyciele są? Wypytał o nauczycielkę, dostaliśmy adres, poszliśmy. Okazało się, że bardzo przyjemna pani, bardzo inteligentna, na początku okupacji wysiedlona z Łodzi trafiła tutaj. Dostała tu pracę, przydział do bogatszego gospodarza, miała dobre mieszkanie. Przyjęła nas. Miała syna w moim wieku – ten chłopak był wpatrzony we mnie, pokazywałem mu znaczki powstańcze, musiałem opowiadać i opowiadać. Ta pani po jakimś czasie zorientowała się, że ten pan jest narodowości żydowskiej. Trochę się bała, bo miała córkę i syna. Mąż oficer gdzieś w oflagu. Powiedziała: „ciebie Jurek zatrzymam, możesz być tutaj, ale ten pan musi sobie poszukać czegoś”. Ja zostałem, a on w tym samym gospodarstwie – miał prawdopodobnie walutę jakąś – u właściwego gospodarza został. Ja natomiast u tej pani nauczycielki byłem dziesięć dni, może dwa tygodnie, w między czasie penetrowałem w Częstochowie RGO. Szukałem na listach rodziców. RGO – Rada Główna Opiekuńcza zajmowała się warszawiakami. Były ogłoszone listy, można było te listy sprawdzać, szukać swoich bliskich. Niczego się nie dowiedziałem. Po dwóch tygodniach spytałem, „Jurek, – ten jej syn, mój imiennik – masz jakąś mapę Polski?” Miał atlas geograficzny. Zobaczyłem gdzie ja w ogóle jestem, bo teraz młodzi ludzie podróżują nie tylko po kraju, ale za granicę. Przed wojną czy w czasie wojny nie jeździli. Znałem tylko trasę do Garwolina na wieś do ciotki i z powrotem. Zorientowałem się gdzie jestem, jak daleko od Warszawy i wyszukałem sobie trasę, żeby dojechać pod Grójec. Pod Grójcem znalazłem swoich sąsiadów [z naszego Czerniakowa], od których się dowiedziałem, że mój ojciec i brat zostali wywiezieni do obozu, a mama z małym do parafii Milejów pod Piotrkowem. Sąsiadka powiedziała – jak się zgłosisz do proboszcza w Milejowie to się wszystkiego dowiesz o swojej mamie – parę dni później odnalazłem swoja mamę. Zobaczyłem po raz pierwszy mojego brata, który miał cztery i pół miesiąca. Wtedy stałem się głową rodziny, miałem żołd swój powstańczy, „górala” – czyli pięćset złotych. Mogłem podejmować już jakieś działania jako głowa rodziny. Zacząłem trochę handlować, pojechałem do Krakowa kupiłem na bazarze pudełka z nićmi, które potem na wsiach sprzedawałem i tak wytrwaliśmy do wyzwolenia Warszawy. Mamę przyciągnąłem pod Grojec, żeby być blisko Warszawy. W lutym przyszliśmy piechotą spod Grójca do Warszawy z małym, zimą, w mróz. Domu nie było, rodziny nie było, chwilę pomieszkaliśmy w piekarni przy ulicy […] Podchorążych – to była taka poniemiecka piekarnia. W parę dni później po lodzie na Wiśle przeprawiliśmy się na tamtą stronę, na dworzec wschodni – dojechaliśmy na wieś i pół roku byliśmy poza Warszawą w oparciu o rodzinę. W między czasie wrócił z obozu mój ojciec, był tak schorowany, że już nie nadawał się do żadnej pracy. Właściwie od Powstania wydoroślałem,– po 1 sierpnia byłem już poza domem, poza rodziną, mnie nikt po głowie nie pogłaskał. Jak byliśmy na wsi to trochę u chłopów pracowałem o ćwiartkę zboża, żeby przemleć na mąkę. Dopiero we wrześniu 1945 roku, można powiedzieć, że w rok po Powstaniu udało nam się zdobyć mieszkanie na starej Sadybie bliżej jeziorka. Ojciec kupił mieszkanie [do remontu] od prywatnej właścicielki i zaczął się nowy etap życia. Ze starszym o dwa lata bratem pracowaliśmy, ojciec chorował, mama wychowywała małego. W 1947 roku zmarł ojciec, a w 1949 roku mama.
- Co się działo z panem po maju 1945 roku, czy był pan represjonowany czy musiał pan ukrywać swoje działania w Powstaniu?
W maju byliśmy na wsi… Maj, czerwiec, lipiec, sierpień do września. W między czasie wdałem się w małą awanturkę na wsi. Jak front stał na Wiśle to wszystkie wsie były zajęte przez Sowietów, którzy kwaterowali na wsiach, w budynkach, ale również w ziemiankach leśnych. Strasznie dużo było tej armii, nie wszyscy mieścili się w domach gospodarzy, w lesie przy domu mojej ciotki były ziemianki z bali zrobione, tam mieszkali żołnierze. W lipcu [1945 roku – już po wojnie –] w czasie żniw dosłownie za płotem gospodarstwa mojej ciotki, gospodarz kosił żyto. W pewnym momencie trafił na karabin. Woła mnie i mojego stryjecznego brata: – „chłopaki chcecie karabin?” – „Chcemy”. Rzucił nam na podwórko. Okazało się, że w lufie był wprowadzony pocisk, bo strzeliliśmy z tego karabinu. Prawdopodobnie w czasie zimy pijani żołnierze chodzili, – bo to było przyfrontowe wojsko – ktoś zgubił albo rzucił w drugiego karabinem i karabin w śniegu czy w oziminie utkwił i tak żyto rosło, rosło… i karabin się ukazał na rżysku. Mój stryjeczny brat miał zadołowaną pepeszę i tetetkę – oni zawsze mieli w czasie wojny broń… Wszyscy w tej chałupie u ciotki to rodzina z Pragi była – w dwóch trzech izbach chyba ze dwadzieścia osób mieszkało. Moja siostra cioteczna, mój brat rodzony, moja stryjenka, akurat w tym czasie w lipcu wyjechali do Elbląga na szaber. Może nie tyle szaber, co można było handlować z Niemcami. Trzeba było z czegoś żyć – na przykład stąd woziło się do Elbląga słoninę, za którą można było dostać główkę od Zingerowskiej maszyny. Przywoziło się tę maszynę na Pragę na bazar i miało się przebicie parokrotne. W ten sposób ludzie handlowali… Akurat wszyscy wyjechali, w gospodarce zostali tylko moja mama z małym, ja, troje dzieci mojej siostry ciotecznej i mój stryjeczny brat w osobnej części domu. Właściwie myśmy byli najstarsi mając po piętnaście lat… W tym czasie grasowały różne bandy i po nocach słychać było strzały wokół, to myśmy ten karabin od sąsiadów skrócili, urżnęliśmy mu lufę, mieliśmy naboje – ten karabin był przydzielony dla mnie. Marian – mój brat stryjeczny miał z kolei pepeszę i tetetkę. Ja miałem spać w stodole, a on w domu. Gdyby jakieś bandziory nas napadły to bierzemy ich w dwa ognie. Tak się złożyło, że zamiast bandziorów przyszło UB. Ktoś doniósł – może dlatego, że słyszeli ten strzał, tego pocisku, który w lufie tkwił – w każdym bądź razie zaskoczyli nas w nocy. Wtedy milicja chodziła w wojskowych mundurach, innych nie było. Przeżyliśmy wielki dramat, znaleźli u Mariana pepeszę, Marian przyprowadził ich do mnie – „Jurek daj ten karabin”, a ja udałem, że śpię, że nie wiem o co chodzi. Wsunął mi rękę pod słomę i wyciągnął tego obrzyna. Wyprowadzili nas za stodołę, kazali nam kopać dół, wiedzieliśmy, że dostaniemy w czapę, ale zaczęła się rozmowa… – „a skąd, a dlaczego, że z Warszawy, ponieważ są napady różne to chcieliśmy chronić dom, rodzinę, dzieci małe…” mnie puścili, a Mariana UB zabrało do Garwolina. Trzymali go chyba trzy tygodnie, rodzina w między czasie wróciła z Elbląga, z handlu. Ponieważ starszy syn mojego stryjka – brat tego Mariana poszedł do wojska jak przyszedł front – był nawet oficerem gdzieś nad Odrą – stryjek zadziałał, że wyciągnęli Mariana z ciupy. Myśmy potem wyjechali do Warszawy, mieszkaliśmy na Sadybie. W gazecie wyczytałem po 20 września, że pułkownik Radosław stanął na czele Komisji Likwidacyjnej Armii Krajowej, że urzęduje w gmachu BGK na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu i wzywa wszystkich żołnierzy Armii Krajowej do zgłaszania się do Komisji w celu ujawnienia się. Poszedłem, zgłosiłem się i zostałem zarejestrowany, to jest mój dokument z datą i numerem: „Dnia 28 września, obywatel Kasprzak Jerzy, członek byłej Armii Krajowej, zarejestrowany 28 września w Komisji Likwidacyjnej obszaru centralnego spełnił obowiązek ujawniania się. Podpis „Radosława i jakiegoś UB-owca” Jak przyszedłem do domu to zostałem strasznie zrugany przez mojego brata, złapał mi to i wyrzucił do pieca w kuchni, w ostatniej chwili złapałem. Mówił: „Coś ty głupi zrobił, już jesteś zarejestrowany, będą cię szukać!” Trudno – zrobiłem to. Podporządkowałem się, uwierzyłem „Radosławowi”. Spotkałem chłopaków z „Zośki” na schodach w gmachu BGK – też przyszli się ujawniać. Od tamtej pory pisałem wszędzie – w życiorysach, w dokumentach podawałem, że byłem w Armii Krajowej, w Szarych Szeregach, że brałem udział w Powstaniu. Specjalnie nie uchroniło to mnie – w 1951 roku zostałem powołany do wojska. Do jednostki w Orzyszu, tam była straszna dyscyplina, w dupę dawali... Tak się złożyło, że trafiłem do szkoły podoficerskiej. Tam nie pytali czy chcesz, czy nie chcesz tylko normalna liniówka. W nocy przychodził podoficer dyżurny – budził mnie i wzywano mnie wielokrotnie do informacji – do oficera informacyjnego i wałkowanie, lampa… Pamiętam zapach koalicyjki i pasa – wszystko świeże. Poprzydzielani, prosto po szkole oficerów informacyjnych w Łodzi, to był początek roku szkoleniowego. Taki młody szczaw przesłuchiwał mnie wielokrotnie. Ja niczego nie ukryłem, niczego nie mógł odkryć, – że jemu udało się coś wyciągnąć. „Przepraszam – ja się zgłosiłem, ujawniłem…”, pracowałem w fabryce, potem w redakcji – przed pójściem do wojska miałem staż w redakcji. Nic nie mógł mi udowadniać i zrezygnował z dalszych przesłuchań.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 22 lutego 2008 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Iwona Brandt.
- Z panem Jerzym Kasprzakiem rozmawiamy po raz drugi. Już udzielił pan jednego wywiadu naszemu Muzeum, ale teraz chcemy się skoncentrować na jednej tematyce – bardzo istotnej i ważnej dla naszej placówki – działalności Harcerskiej Poczty Powstańczej. Zechce pan przypomnieć swoje miejsce w harcerskiej poczcie?
Na wstępie muszę zaznaczyć, że w Powstaniu brałem udział od pierwszego do ostatniego dnia. Pierwszego sierpnia – już w godzinie wybuchu Powstania – przenosiłem meldunek z Komendy Chorągwi Warszawskiej „Szarych Szeregów” – z ulicy Barskiej na Ochocie do –głównej kwatery „Szarych Szeregów”, czyli do „Pasieki”, na ulicę Wilczą 44. Już podczas strzelaniny ostatni tramwaj, którym wyruszyłem z placu Narutowicza, został ostrzelany przy Politechnice. Tam już chyłkiem, chyłkiem przez bramy, podwórka trafiłem pod wskazany adres, przekazałem meldunek i miałem oczywiście obowiązek wrócić i zameldować o wykonaniu zadania. Niestety, to się bardzo skomplikowało, zdramatyzowało – przez kilka dni próbowałem dojść przez Pola Mokotowskie na Ochotę. W międzyczasie, przy ulicy Marszałkowskiej wpadłem w ręce Niemców i zostałem zabrany do gestapo w alei Szucha. Dzięki temu, że kobiety, które było oddzielone od mężczyzn [pomogły mi, udało mi się uciec].
- Te kobiety też były zaaresztowane?
Też, tak, tak... To byli ludzie wygarnięci z kamienic przy ulicy Marszałkowskiej – także setki cywilnych ludzi było wygarniętych, mężczyźni oddzieleni od kobiet. W pewnym momencie jedna z kobiet zatrzymała mnie i mówi: „Nie chodź do mężczyzn, zostań z kobietami”. Zarzuciła mi chusteczkę na głowę, jakiś damski żakiet – w ten sposób znalazłem się w tłumie kobiet poprowadzonych do gestapo w alei Szucha. Po drodze jeszcze mnie ubrano w długi, damski płaszcz.
- Miał pan wtedy piętnaście lat?
Niecałe piętnaście lat.
- Czyli jeszcze nie było mowy o zaroście...
Nie, nie, jeszcze byłem jak ładna panienka. Po dwóch dramatycznych dniach i jednej nocy, drugiego dnia udało nam się zbiec z kolumny prowadzonej w stronę placu Zbawiciela do tejże samej kamienicy, z której nas wygarnięto. Wszystkie kamienice były już spalone i Marszałkowska 35 – dom również był spalony. Pani, która zaopiekowała się mną i przebrała za dziewczynę miała w tym domu sklep. To był jedyny sklep, który się nie spalił. Sklep z zieleniną, spożywczo-warzywny – przy samej bramie. On nie spłonął. Widocznie to było asumptem dla tej pani, żeby pociągnąć mnie za rękaw i żebyśmy umknęli z tej kolumny. To była jej tajemnica, co ona miała w tym sklepie. Gasiliśmy piwnice pod sklepem, żeby je uratować. W tym spalonym domu, gasząc palące się jeszcze piwnice, spędziłem – można powiedzieć na robinsonadzie, bo nikogo nie było – prawie dwa tygodnie. Dom spalony, okoliczne domy również. Ten dom był na styku z plebanią – plebania też ogołocona – mówię o plebanii przy kościele Zbawiciela.
- Byliście tam tylko we dwoje?
W międzyczasie do tego domu dotarła dozorczyni – pani Feliksowa – której mąż zginął wtedy w alei Szucha. Zginął również mąż mojej wybawicielki. Gdybym poszedł z nim, tak jak powinienem się zastosować, też bym zginął. Ci mężczyźni zginęli 5 sierpnia – byli rozstrzelani. 16 sierpnia do tej spalonej kamienicy przez plebanię przedostał się patrol powstańczy, który chciał zrobić rozeznanie. Poprowadziłem dwóch czy trzech powstańców po spalonych schodach – to znaczy po sklepieniach kleinowskich w jednej z oficyn – na trzecie piętro. Tam mieli wgląd na Marszałkowską, na tereny zajęte przez Niemców – żeby zobaczyć, gdzie mają swoje stanowiska. Poprosiłem wtedy powstańców, żeby zabrali mnie do siebie. W ten sposób przeprowadzili mnie na teren powstańczy. Nie wzięli mnie do swojego oddziału, ale już wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.
Nie wiem, nie pamiętam. Po prostu powstańcy. Udałem się wtedy [pod] jedyny adres, jaki znałem – właśnie ten adres z 1 sierpnia – na ulicę Wilczą 44, tam, gdzie przenosiłem meldunek. Idąc tam spotkałem na Wilczej harcerzy z torbami poczty polowej. W jednej z bram natknąłem się na chłopca ciut starszego ode mnie, z którym dwa lata wcześniej spędzałem wakacje u mojej ciotki na wsi. Była akcja w okupacyjnej Warszawie, że w czasie wakacji, RGO, czyli Rada Główna Opiekuńcza, wysyłała dzieci na wieś do obcych ludzi, do sołtysów. Oni przydzielali [dzieci] do gospodarzy. Do mojej ciotki trafił właśnie Jurek Daroszewski, którego poznałem jako „Dorsza” – to jego pseudonim. Spotkałem go [na Wilczej]. On się zainteresował, co ja tu robię. Powiedziałem mu o swoich przygodach, powiedzmy, dosyć dramatycznych. Mówi: „To ja cię biorę do mojej drużyny. Jestem drużynowym w hufcu zawiszackim imienia Ziem Zachodnich”. Miał stanicę przy ulicy Hożej 13, a przy ulicy Wilczej 41 jest oddział Harcerskiej Poczty Polowej obsługiwanej właśnie przez hufiec. Wtedy po prostu zrobiło mi się raźniej.
- Szczęśliwe zrządzenie losu...
Właśnie, zupełny przypadek. „Dorsz” (będę operował pseudonimem) poprowadził mnie na Hożą 13, do stanicy. Mieściła się w trzypiętrowym budynku szkolnym – na parterze, na pierwszym i drugim piętrze był szpital powstańczy, a ostatnie piętro zajmował Hufiec imienia Ziem Zachodnich z czterema drużynami, około sześćdziesięciu chłopców. No! Stanica, koszary. Zameldował hufcowemu, że przyjmuje do swojej drużyny „Zawiszaka”.
Pozostałem tam, a już następnego dnia wyszedłem na rejon pocztowy – z torbą pocztową, z biało-czerwoną opaską, którą [dał mi] „Dorsz”.
- Ale wcześniej pan już był „Zawiszakiem?”.
„Zawiszakiem” byłem od września 1943 roku. Przeszedłem w „Zawiszy” pełne [przeszkolenie].
- Od chwili powołania w końcu 1942 roku?
„Zawisza” powstała w listopadzie 1942 roku – taki przyjmuje się termin. Wstąpiłem do „Zawiszy” rok później – to był okres największego rozwoju organizacji zawiszackiej. Tak że w ciągu tego roku byłem już przygotowany do służby.
- Wszelkie szkolenia pan przeszedł...
Tak, zdobyłem stopień młodzika, zostałem zastępowym, zdobyłem szereg sprawności przystosowanych do okresu wojennego. Wiedziałem, jak się poruszać i wiedziałem, kim jestem i co sobą reprezentuję.
- Znalazł się pan we właściwym miejscu...
No właśnie, bardzo szczęśliwie się złożyło. Poczułem się [szczęśliwy] – szczególnie pierwszego wieczoru, kiedy w gronie ponad pięćdziesięciu chłopców, w kręgu odbywał się kominek harcerski, ze śpiewaniem piosenek. Chłopcy byli już po służbach, powracali z tras pocztowych, a ja byłem zupełnym nowicjuszem, tak że wszystko było dla mnie po prostu bardzo radosne. Poczułem się jak ogniwo, które wypadło z łańcucha (w podtekście „zawiszackiego”) i znów się z nim połączyłem. Po prostu znów zostałem w gronie harcerskim. Zaczęła się moja służba w Harcerskiej Poczcie Polowej. Swój rejon pocztowy miałem na osi ulicy Kruczej – ulica Krucza była wtedy w Śródmieściu Południowym jak gdyby centralną ulicą. Była w samym środku Śródmieścia Południowego, z dala od pozycji niemieckich i tu koncentrowało się życie, można w cudzysłowie powiedzieć, towarzyskie. Były tu kawiarenki, jako gospody żołnierskie. Biegły tu szlaki komunikacyjne ze Śródmieścia Północnego, bo w Alejach Jerozolimskich, numer bodajże 17, była słynna barykada z przekopem. Wszyscy, którzy przechodzili ze Śródmieścia Północnego to w ulicę Kruczą trafiali jak gdyby w gardło. Dopiero z Kruczej [rozchodzili się] w poszczególne boczne ulice. Tak że Krucza była – można powiedzieć – promenadą. Co ciekawe, tutaj właśnie odbywały się targi wymienne. Wiadomo, że owało różnych produktów, różnych rzeczy – czego ludzie mieli – powiedzmy w cudzysłowie – nadmiar, to zamieniali na coś. Cukier na mąkę, papierosy na produkty żywnościowe. Można powiedzieć, że było tu gwarno. Właśnie na takim szlaku osi ulicy Kruczej miałem dwie skrzynki pocztowe. Dwa razy dziennie wychodziliśmy na swoje rejony pocztowe, opróżnialiśmy skrzynki, listy odnosiliśmy do oddziału pocztowego – w naszym przypadku na Wilczą 41.
Tam były cenzurowane, były segregowane na różne punkty miasta. Stamtąd były przygotowywane przesyłki na przykład na Mokotów. Czyli trzeba było kanałami, pod Alejami Ujazdowskimi – tam właśnie, u wylotu Wilczej, był właz do kanału – aleją Szucha, czyli gniazdem Niemców – do placu Unii, Puławską na Mokotów. Właz był przy ulicy Szustra. Tak że listy w tym oddziale pocztowym również były cenzurowane. Często spotykam się z pytaniem: „A o czym ludzie pisali? Ty jako łącznik pocztowy, listonosz to wiesz”. A ja mogę powiedzieć, że listonosz nie zna korespondencji, jaką nosi, bo nie ma prawa jej znać. Natomiast treść listów była znana cenzurze. Każdy list był czytany pod kątem [adresu] – czy adres nie jest adresem jednostki powstańczej, czy w liście nie ma jakichś defetystycznych wiadomości, co by miało [niedobry wpływ] na [morale]. I tak dalej, i tak dalej... Przede wszystkim pod względem wojskowym, ale również takim psychosocjologicznym, można [powiedzieć]. Chciałbym powiedzieć o jednym powstańczym dniu związanym z pocztą, z listem, z osobą, z nadawcą.
- Czy to był szczególny dzień?
Dosyć szczególny. Utkwił mi w pamięci, dlatego że tego dnia powinniśmy rozpoczynać rok szkolny. To był właśnie drugi września – można sprawdzić w kalendarzu, czy pierwszy wówczas była niedziela, a to mógł być poniedziałek i zacząłby się rok szkolny. Niestety, ten rok szkolny kojarzy mi się tylko z tym, że miałem stanicę w szkole. Nie było dzwonków, nie było przerw lekcyjnych, a było normalne tupanie po schodach, bieganie w tą i z powrotem – wszystko na szybko. Rozkazy, meldunki, [rozkaz] gdzieś do akcji. Pamiętam właśnie, że był bardzo ładny, słoneczny dzień. Ulica Krucza – jak złoto. Oświetlona. Może ciekawostka: w moim przypadku, ponieważ byłem nowym w tym hufcu, znałem mało kolegów – zaprzyjaźniłem się z jednym moim rówieśnikiem o pseudonimie „Kruk”. Ja byłem „Albatros”, on był „Kruk”. Nie wiem, czy to ptasie [pseudonimy] nas połączyły. W każdym razie idziemy razem z „Krukiem” ulicą Kruczą w stronę Alei Jerozolimskich – bo jedną skrzynkę miałem mniej więcej w okolicy dzisiejszego Grand Hotelu, a drugą gdzieś za Żurawią, w podwórku. „Kruk” miał też gdzieś na Wspólnej. Tak że chodziliśmy razem, chociażby w tym celu, żeby sobie ułatwić pracę. Było nas dwóch, mieliśmy dwie torby, mieliśmy trzy czy cztery skrzynki do opróżnienia. Listy były opłacane (były prośby na skrzynkach pocztowych, że „Opłata nie jest obowiązkowa, ale [może] ktoś z państwa zechce położyć na skrzynce książkę, która poprzez „Zawiszaków” trafi do szpitala powstańczego w formie biblioteczki”. Potem – po zwycięskim Powstaniu i uzyskaniu wolności – te książki miały trafić na Ziemie Zachodnie w formie biblioteczek.
- To z waszym hufcem związane? Piękny pomysł...
Tak, właśnie było związane [z naszym hufcem]... Mamy dwie torby, razem opróżniamy skrzynki. Razem pakujemy do jednej torby i z mojej skrzynki, i ze skrzynki „Kruka” – do jednej torby listy, do drugiej torby książki. Z tym bagażem, że tak powiem, odnosiliśmy to do oddziału pocztowego. Tego dnia – o którym właśnie mówię – na ulicy Kruczej spotkaliśmy, zdążających od strony Alei Jerozolimskich, powstańców. Żołnierze wyszli z któregoś z podwórek poprzez piwnice, z tego przejścia przez Aleje Jerozolimskie i znaleźli się już na otwartej ulicy Kruczej. Zorientowaliśmy się, że są to „zośkowcy” – w panterkach, z hełmami, już nie na głowach, a przytroczonymi do pasów, strasznie zmęczeni, tacy strasznie zabłoceni, ledwie nieśli broń – bo tam była również i cięższa broń. Był PIAT, mały granatnik. Ktoś z bramy krzyknął: „Słuchajcie, to „zośkowcy! To Starówka!”. Wtedy z „Krukiem” postanowiliśmy pomóc żołnierzom w marszu. Wzięliśmy – to [chyba] ppanc był – wtedy jeszcze nie bardzo się orientowaliśmy. Wiem, że długa lufa, jakaś podstawa. Z jednej strony ja – za tę niby-kolbę, „Kruk” z drugiej [strony]. Od któregoś wzięliśmy plecak i szliśmy z kolumną nie wiedząc jeszcze gdzie. Doszliśmy do ulicy Wilczej, Wilczą do Mokotowskiej, kolumna skręciła w prawo, w Mokotowską. Okazało się, że w domu, w którym kiedyś mieszkał Józef Ignacy Kraszewski, w powojennych Hybrydach, przez podwórko – w następnym ogrodzeniu była wybita dziura z przejściem do pałacyku Poselstwa Bułgarskiego, które front miało oczywiście od Alei Ujazdowskich. Tutaj było po prostu przejście przez inne podwórko. Pałacyk został, że tak powiem, przydzielony [powstańcom] na czas pobytu w tym miejscu „zośkowców”. Tutaj zostawiliśmy ich i poszliśmy dalej wypełniać swój obowiązek. Z książkami, z listami poszliśmy na Wilczą. Następnego dnia postanowiłem zajrzeć do tego pałacyku. Przy bramie stał wartownik, nikogo tam nie wpuszczał – miejsce postoju takiego oddziału ze zgrupowania pułkownika Radosława było osłonięte tajemnicą. Ale ponieważ miałem opaskę i torbę pocztową –nie mieliśmy właściwie żadnego problemu z poruszaniem się po mieście. To była nasza służba łączności.Tak że dostałem się do tego pałacyku – piękny widok. W cieniu, dużo krzewów, kwiaty, krzewy kwitnące, „zośkowcy” leżeli na trawie, gawędzili, dziewczęta prały w miednicach, robiły sobie przepierki. Cisza, spokój – jak w bajce. Dla nich to na pewno była bajka po tych strasznych przeżyciach na Woli. Oni nawet [nie zwracali uwagi]. Gdzieś przy Pięknej walił czołg, co na nich nie robiło żadnego wrażenia... W każdym bądź razie... pięknie opisuje to jeden z „zośkowców”, który w jednym z rozdziałów książki odtwarzał ten właśnie dzień. Przygotowywał [ją] pięćdziesiąt lat po wojnie – opisał w nim właśnie ten dzień. To był 3 września. Dlaczego mi jeszcze tak utkwił [w pamięci] 2 września. Nie tylko jako niby-początek roku szkolnego, nie tylko spotkanie z „zośkowcami” – to było przed południem, ale po południu był straszny nalot na plac Trzech Krzyży. Ponieważ moja drużyna po południu była drużyną służbową, na kwaterze – jak gdyby garnizonową – zostawaliśmy tam robić porządek, a inne drużyny po południu wyszły na swoje szlaki pocztowe. Mój drużynowy – Jurek Daroszewski „Dorsz”, ja i hufcowy, Zygmunt Głuszek „Wiktor” staliśmy w oknie i widzieliśmy, jak nadlatują sztukasy. Ponieważ poprzedniego dnia było bombardowane Powiśle sądziliśmy, że te samoloty lecą dalej bombardować nad Powiśle. Okazało się, że rzeczywiście poleciały, tam zawróciły i zaczęły krążyć nad placem Trzech Krzyży. W pewnym momencie, jak były trzy sztukasy, tak jeden za drugim – lotem nurkowym prosto na plac Trzech Krzyży, bomby padły na kościół Świętego Aleksandra. Straszny tuman, olbrzymi, nic nie widać, a my obserwujemy to z budynku szkolnego, z naszej stanicy, z której okna wychodziły właśnie na północną stronę, na stronę Alei Jerozolimskich. Straszny widok. Natychmiast było nas tam kilku, hufcowy zagwizdał na alarm i [ruszyliśmy] do akcji ratowniczej. Wybiegliśmy na Hożą – zaraz znaleźliśmy się przy placu Trzech Krzyży. Okazało się, że kompletnie zbombardowane zostało Gimnazjum [imienia] Królowej Jadwigi, w którym kwaterowali powstańcy. Gimnazjum stało w miejscu, gdzie w tej chwili stoi pomnik Witosa. Patrzymy w lewo – kościół w ruinach – nie ma pięknej kopuły, nie ma nawy, były dwie wieże – stoi tylko jedna, druga leży rozbita. Jest tylko kawałek tylnej ściany ołtarza. Mieliśmy udaną akcję uratowania księży z zakrystii i innych osób – nie będę opowiadał. Nawet takie bombardowanie nie zrobiło wrażenia na „zośkowcach”, oni nawet nie wiedzieli... Jak oni na Starym Mieście mieli bomby nad głowami – dosłownie kamienica za kamienicą. Od obecnej ulicy Matejki (naprzeciwko tej ulicy jest ambasada, czyli jakby naprzeciwko Sejmu) do placu Trzech Krzyży jest może 200-300 metrów – dla nich to w ogóle nic, leżeli sobie, nucili, ktoś sobie coś poprawiał przy oporządzeniu i tak dalej... Wtedy jak przyszedłem, zobaczyli, że jestem z torbą pocztową, pytają mnie (posłużę się kawałkiem relacji): „Byliśmy z »Krukiem« jednymi z nielicznych, którzy znali nowe miejsce postoju okrytego sławą bojową harcerskiego batalionu szturmowego »Zośka«. Przez kilka następnych więc dni, kursując po swoich rejonach pocztowych wpadaliśmy obaj do pałacyku w Alejach. Torby Harcerskiej Poczty Polowej przewieszone przez ramię świadczyły o służbie, jaką pełnimy w powstańczej Warszawie. Wielu chłopców z »Zośki« korzystało więc z okazji, by skreślić kilka słów do swych bliskich i wrzucić list do torby »Kruka« lub mojej, niczym do chodzącej skrzynki pocztowej”. Miałem zawsze – zresztą nie tylko ja – zeszyty, notesiki, kawałek kartki, ołówek jeżeli ktoś [by] zaczepił nas po drodze – bo funkcjonowała nie tylko skrzynka i listonosz, ale po prostu funkcjonował listonosz z torbą, nawet w piwnicy.
- Chyba mało kto miał wtedy przybory do pisania...
Tak, tak... Wyjąłem wtedy swój notesik – bo jeden z żołnierzy poprosił mnie, czy nie mam. Wydarłem jedną kartkę, dałem mu ołówek i napisał list. Data jest 3 września 1944 roku. „Kochani rodzice, dajcie znać tą samą drogą, co u was słychać. Jędrek”. Krótki, lakoniczny list. Podpis jest dwa razy dłuższy od samej treści listu. Bo brzmi tak (jest podpisany): „Jędrek. Podchorąży »Jur«, Zgrupowanie »Radosław«, Grupa »Broda«, Baon »Zośka«, kompania »Rudy«, pluton »Felek«”. Proszę. Taki właśnie list trafił do mojej torby, parę innych [też] – jak zwykle odnieśliśmy je do oddziału pocztowego.
- I znikła ta przesyłka z pana poczty?
Tak. Ważne jest, że ten list był do rodziców Jędrka na ulicę Narbutta 27. Oczywiście następnego dnia, czy za dwa dni łącznik udawał się kanałami na Mokotów i ten list powędrował z wielu, wielu innymi listami do oddziału Harcerskiej Poczty Polowej przy ulicy Tynieckiej 26 – to dosyć głęboki Mokotów, jeszcze za parkiem Dreszera. Właściwie na tym powinienem zakończyć sprawę listu i dnia 3 września – bo taką właśnie datę nosi ten list. W dwadzieścia trzy lata później do moich rąk trafiła paczka niedoręczonych w czasie Powstania listów. Te listy trafiły do moich rąk również jako do dziennikarza redakcji „Świat Młodych”.
- Może pan powiedzieć, jakim cudem, jakimi drogami to do pana trafiło?
No właśnie... Tych listów było kilkadziesiąt. Zostały znalezione w lutym 1945 roku na gruzach rozbitego oddziału Harcerskiej Poczty Polowej właśnie na Mokotowie, na ulicy Tynieckiej. Znalazł je jeden z żołnierzy Pułku „Baszta”, który walczył w tamtym rejonie i w czasie Powstania widział chłopców i budynek, z którego oni wybiegali – wiedział, że tam był oddział pocztowy. Zdziwił się, bo była zima, śnieg, błoto – w tym śniegu, błocie, leżały karteczki, koperty, kartki pocztowe – malutkie, maleńkie, poskładane i wszędzie były stemple. Zorientował się, że to są listy Harcerskiej Poczty Polowej. Zaczął je zbierać – wyzbierał je, zaniósł do domu, osuszył, wyczyścił, popatrzył na adresy – właściwie wszystkie adresy dotyczyły ulic Północnego Mokotowa. Próbował – jak mi później mówił – [znaleźć adresatów]. Jako powstaniec, akowiec wiedział, trochę poczytał, bo był ciekaw, co te listy [zawierają]. W każdym razie próbował dotrzeć pod widniejące na listach adresy. Okazało się, że nic nie wskórał, ponieważ trwała jeszcze wojna, Mokotów był spacyfikowany w pierwszych dniach Powstania. Tak że listy które miał, adresy Północnego Mokotowa nie mogły w czasie Powstania trafić do rąk adresatów, bo te adresy to były: Rakowiecka, Sandomierska, Kazimierzowska, Kielecka, Asfaltowa, Wiśniowa… I na tych listach były adnotacje: „Teren w ręku nie przyjaciela”, „Dom spalony”, „Adresat nieznany” – tak że chłopcy próbowali docierać. Potem pan Giers też próbował, ale niestety, nic nie [zdziałał]. Po prostu zostawił je u siebie w domu, włożył do szuflady i listy przeleżały tak do 1967 roku. Ten pan był drukarzem, linotypistą w zakładach drukarskich, [ulica] Marszałkowska 3/5, w którym się drukowało „Życie Warszawy” – drukowała się również moja gazeta harcerska „Świat Młodych” [...]. W 1967 roku pisałem swoje wspomnienia z okresu Powstania, między innymi o służbie w harcerskiej poczcie polowej.
Tak. Taki jeden tekst trafił akurat na maszynkę pana Giersa – linotypisty. W tej chwili nikt nie wie, co to jest linotyp. Linotyp spełniał taką rolę, jak teraz spełnia komputer, na którym się pisze teksty i drukuje. Pan Giers na maszynie z gorącym ołowiem odlewał mój tekst o Harcerskiej Poczcie Polowej. To go zainspirowało. Skontaktował się, listy trafiły do moich rąk – oczywiście w redakcji wielka sensacja, wiedzieli przecież, że byłem w Harcerskiej Poczcie Polowej. Rozpocząłem akcję identyfikacji, zrobiłem identyfikacje tych listów – mam odpisy z opisami – były znaczone jakimiś znakami i tak dalej... Podjąłem akcję odszukiwania. Po pierwsze: na piechotę pod adresy widniejące na tych listach. Odwiedziłem wiele różnych [miejsc]. Oczywiście podzieliłem na części, bo to nie sposób było [przejść] od razu cały Mokotów, tylko sobie [podzieliłem] rejonami. Brałem na przykład trzy ulice z czterema listami kierowanymi na te ulice. [Niektórych adresatów] rzeczywiście udało mi się znaleźć – pod tymi samymi adresami. Spenetrowałem tak wszystkie te adresy, posprawdzałem. To była piechota. Potem wziąłem książkę telefoniczną i szukałem w niej podobnych nazwisk. Od razu znalazłem trzy rodziny – i to znaczące. Listy pisane przez dwie siostry Bacewicz – Wandę i Grażynę. Grażyna znana kompozytorka, światowej sławy skrzypaczka. Drugi list pisany przez panią Wandę Bacewicz – jej siostrę, poetkę, popularyzatorkę zagadnień muzycznych w Polskim Radio. Trzeci list został rozpoznany przez maszynistkę w mojej redakcji. Kiedy przepisywała mi te listy na maszynie przybiegła do mnie i mówi: „Panie redaktorze! Ja znam tego chłopca. To jest kolega mojego męża z Batalionu »Zośka«. Byli w tej samej kompanii. Nazywa się Andrzej Wolski. Mam kontakt z jego mamą, bo razem nosiłyśmy paczki do więzienia, kiedy »zośkowcy« siedzieli”. Wtedy trafiłem do pani Wolskiej, przekazałem jej list. Okazało się, że Andrzej Wolski – który w 1956 roku wyszedł z więzienia – poszedł na studia, skończył studia politechniczne i w tym czasie, [kiedy] przekazywałem matce ten list, pan Andrzej Wolski był na kontrakcie w Kongo w Afryce.
No właśnie, długo, długo nie miałem możliwości poznania pana Andrzeja. W każdym razie wiedząc od matki, kim on był, wiedząc od mojej pani maszynistki, która mi udzieliła szeregu informacji i naprowadziła mnie, gdzie mogę szukać materiałów – opublikowałem jedną z moich pierwszych, wielkich relacji dziennikarskich. Opowiadają o jednym żołnierzu grup szturmowych, nadawcy jednego listu powstańczego, Andrzeju Wolskim pseudonim „Jur” z Batalionu „Zośka”. Była to swego rodzaju rewelacja.
Może dalej powiem... W każdym bądź razie, kiedy przekazałem matce list, skwitowała to tak: „To się dopiero Jędrek zdziwi i ucieszy – powiedziała wówczas przez łzy – a jego trzynastoletni syn, Tristan, będzie miał piękną pamiątkę”. Cała rodzina pana Andrzeja była wtedy w Kinszasa, w Kongo Belgijskim. To jest jeden z takich śladów, ale chciałem teraz pokazać, jak to wyglądało od drugiej strony, czyli od strony żołnierza piszącego w pałacyku Poselstwa Bułgarskiego swój list do rodziców.
- Na tej karteczce otrzymanej od pana?
Tak, tak. Otóż w 1994 roku, czyli pięćdziesiąt lat po Powstaniu, otrzymałem przesyłkę z Montrealu, w której Andrzej Wolski przysyła mi rozdział kolejnej książki, którą napisał. Poprzednio napisał trzy książki związane z konspiracją, z Powstaniem.
Wydawał je w Polsce. Pierwszą książkę „Akcja Celestynów” – uwolnienie pod dowództwem „Zośki” prawie pięćdziesięciu więźniów wiezionych do Oświęcimia. Potem dwie książki. Jedna „Drzwi bez klamki” oraz „Powolne konanie”. To jest jego literackie... że tak powiem, uzewnętrznienie strasznych, dramatycznych [przeżyć] z pobytu w więzieniach na Rakowieckiej, z Wronek, Rawicza i tak dalej... W latach dziewięćdziesiątych zaczął pisać książkę, domyślam się, że związaną z Powstaniem. Przysłał mi jeden z tych właśnie rozdziałów. Jest tutaj to, o czym już mówiłem, że zostali zakwaterowani w tym pałacyku, że piękna pogoda, że tak wypoczywają, że niczego się nie boją, żadnych czołgów, które walą, żadnych nalotów, bo to wszystko już przeżyli. Zacytuję kawałeczek już ze środka tego rozdziału. „Już przebudzili się wszyscy. Nie wiadomo skąd znalazł się kociołek z kawą, a za chwilę dziewczęta przyniosły duże pajdy chleba, które po codziennych płatkach na wodzie wydawały się niezwykłym jedzeniem. W pewnym momencie na progu dużego salonu, w którym odbywała się poranna uczta, pojawił się młody chłopiec z duża torbą przewieszoną przez ramię. »Poczta polowa!« krzyknął ten niezwykły listonosz. W gruzach Starówki zapomnieliśmy, że cokolwiek może funkcjonować normalnie. »Masz kawałek kartki?«. Okazało się, że listonosz był na to przygotowany. Wygrzebał też ołówek z dna torby. »Ty jak masz na imię?« zagadnąłem. »Jurek«. – »To powiedz mi jeszcze, Jurek, którego dziś mamy?«. – »Dziś jest 3 września«. Spojrzał na mnie zdziwiony. Po długim namyśle skleciłem jedno zdanie. »Kochani rodzice. Dajcie tą drogą znać, co u was słychać«. Jurek sprawdził z poważną miną, czy adres jest kompletny i wrzucił zapisany świstek do przepaścistej torby, po czym zabrał szybko podobne listy od innych i wybiegł na ulicę w stronę Mokotowskiej. Jak spod ziemi pojawił się Andrzej Morro. »Czyścić broń! Zarządzam ostre pogotowie!«”. Potem dalsze losy, żołnierze – „zośkowcy” – udali się na Czerniaków, gdzie objęli stanowiska bojowe i tam się dokonał ostatni akt Batalionu „Zośka”.
- Tak pan obserwował drogę jednego liściku?
Tak. W 1994 roku – ten rozdział dostałem w maju, a państwo Wolscy zawsze starali się przyjeżdżać w rocznicę Powstania – mogłem osobiście poznać pana Andrzeja.
Tak, spotkaliśmy się tuż przed rocznicą Powstania [...].
Tak, to znaczy utrzymywaliśmy. Zawsze na święta przesyłaliśmy sobie karty. Ostatni raz chyba jak był 3 lata temu. Państwo Wolscy przyjechali [do Polski], bo oni mieszkają w Kanadzie, widziałem ich w Teatrze na Wyspie w Łazienkach – była tam otwarta wystawa zorganizowana przez Muzeum Harcerstwa. Tam właśnie spotkałem państwa Wolskich, ale Andrzej był już bardzo słabego zdrowia. Bez żony właściwe [się nie ruszał]. Cały czas był pod rękę z żoną, obstawiała go. Miał już jakieś zakłócenia z równowagą. To był chyba ich ostatni pobyt w Warszawie. Od tamtej pory właściwie i korespondencja ustała, i [kontakty osobiste]. W tej chwili nie wiem, czy Andrzej jeszcze żyje. Pozostało to, co pozostało...
- Gdy rozmawialiśmy, wspominał pan o jednej rzeczy, że chciałby pan sprostować opinię krążącą czasem wśród ludzi, jakoby Powstańczą Harcerską Pocztą zajmowały się także dziewięcio-, dziesięcioletnie dzieci.
Spotykam się właśnie z takimi relacjami czy osobistymi zwierzeniami pewnych osób, które opowiadają o sobie, że mając dziewięć lat biegał z listami, z pocztą, że był łącznikiem.
- A pan te struktury zawiszackie zna bardzo dobrze?
Znam te struktury, bo samo założenie, utworzenie najmłodszego szczebla „Szarych Szeregów”, czyli „Zawiszy” było ograniczone wiekiem – od dwunastu do szesnastu lat. To była grupa najmłodszych. Potem była następna grupa szesnaście, osiemnaście lat – to były szkoły bojowe. Grupa od osiemnastu lat, to były grupy szturmowe. To było właściwie przestrzegane dosyć rygorystycznie. W czasie Powstania mogło się zdarzyć, że doszedł jakiś chłopiec...
- Ale na pewno nie było to zorganizowaną formą?
Nie było zorganizowaną, bo nie przypuszczam, żeby rodzice, czy jakiś zawiszacki funkcyjny, zdecydował się przyjąć na swoją odpowiedzialność dziecko, które jest czy powinno, być w dalszym ciągu pod opieką rodziców. Szczególnie w takich warunkach, gdzie na każdym kroku groziło niebezpieczeństwo. Któżby chciał brać za to odpowiedzialność? Był u nas na Wilczej dwunastoletni chłopak – po dwóch tygodniach trwania Powstania zaczęto organizować drużyny harcerskie z miejscowych chłopców, z podwórek. Bo takie było założenie „Zawiszy”, żeby nie było za dużej przerwy w rocznikach harcerskich – po to utworzono ten najmłodszy szczebel. Jak się skończy wojna, gdyby nie „Zawisza”, gdyby nie działalność „Szarych Szeregów”, to właściwie byłaby taka pustka. Pięć lat wojny – nie ma organizacji, nie ma funkcyjnych, nie ma chłopców przygotowanych do tego, żeby organizować zastępy, drużyny. A przecież Związek Harcerstwa Polskiego miał być reaktywowany zaraz po wojnie, miał się odtwarzać. Próbki organizowania tego miały miejsce w czasie Powstania tworząc w stanicach oprócz, działających drużyn zawiszackich, drużyny z ochotników, którzy już się czegoś uczyli, już byli nawet wciągani do poczty. Ale to nie byli ośmioletni [chłopcy], to nie były dziewięciolatki, to nawet nie były dziesięciolatki. To byli chłopcy, którzy nie zaskoczyli w „Zawiszy” w konspiracji, a tu w czasie Powstania mogli [się wykazać].
Takie drużyny powstały i z tych drużyn niektórzy starsi byli używani jako łącznicy poczty polowej. Tym bardziej, że my – „Zawiszacy” ze stażem, z dorobkiem, ci, którzy przyczynili się do rozwoju tej służby pocztowej – byliśmy potem przeznaczani do innych zadań. Na przykład do akcji przeciwpożarowych, do akcji saperskich – musieliśmy ograniczać swoją pracę w poczcie polowej. Była taka akcja, kiedy po drugim września, po bombardowaniu na placu Trzech Krzyży – 3 [września] padł wielki pocisk na sąsiednie podwórko i ogromny, gorący odłamek wpadł do sali mojej drużyny. Z Grubej Berty, która ostrzeliwała Śródmieście Południowe. Nasi przełożeni postanowili wycofać nas z tego rejonu, który zaczął być nękany przez artylerię i lotnictwo i zostaliśmy przeniesieni na Mokotowską 28 – róg Koszykowej. Tu byliśmy dosyć bezpieczni, bo byliśmy między dwiema barykadami. Na Koszykowej wzdłuż Mokotowskiej była jedna barykada, a na Koszykowej, trzy kamienice dalej, była niemiecka barykada. Byliśmy między barykadami niemiecką i polską. Mówię w cudzysłowie, że byliśmy tu bezpieczni, bo na pewno Niemcy nie zaryzykowaliby, żeby tutaj, na ten rejon, rzucać bomby – bo by trafili w swoich. Tak że tu było dosyć bezpiecznie. W ostatniej dekadzie września, kiedy teren posiadania powstańców był już coraz mniejszy, coraz mniejszy – ale jeszcze trwały nawet akcje... zaczepne – nasz hufiec dostał zadanie dokonania podkopu pod gmach ambasady czeskiej. Był [w niej] silny punkt niemiecki i ta ostatnia, z ich strony, barykada. Dostaliśmy zadanie zrobienia podkopu pod ulicą Natolińską – to już kawałek za fragmentem Koszykowej z ambasadą, żeby okrążyć. Przez kilka dni ryliśmy tunel z piwnicy jednej strony ulicy Natolińskiej (była dziura wybita w piwnicach, w fundamentach) – tunel robiony pod chodnikiem, pod jezdnią tak, żeby wypaść pod bramą po przeciwnej stronie. Dopiero tam wyłom i powstańcy mieli okrążyć i zlikwidować [punkt] na rogu Koszykowej, alei Róż – właśnie tam, gdzie była ambasada czeska. Do tego zadania byli wybrani nie najsilniejsi, tylko najmniejsi. Ponieważ tunel mógł mieć chyba metr – ryliśmy w kucki, wiaderka, saperki i w czasie co godzinę, co półtorej przychodzili dorośli saperzy, którzy stemplowali – tak jak w kopalni, żeby się nie zawaliło. Wbijali pionowe słupki, potem od wierzchu. Tak ryliśmy, ryliśmy, już byliśmy pod chodnikiem po przeciwnej stronie. Teraz czasami mi się śni po nocach, że się oglądam do tyłu. Z samego końca, z przodka – jak byśmy powiedzieli – jak się oglądałem do tyłu, to ta dziura wąska, wąska, niska i dopiero w piwnicy chłopcy z wiaderkami. Wczołgiwali się, żeby ziemię – którą my wybieraliśmy – [zebrać] w wiaderka i podawali do przodu, do przodu – właściwie do tyłu – do piwnicy. Tak trwało prawie do kapitulacji, do końca [Powstania].
- Czy ten tunel został wykorzystany?
Nie, bo już zaczęto rozmowy [kapitulacyjne], już było pierwsze zawieszenie broni – nie wiem, chyba 30 września – zaczęły chodzić słuchy, że dochodzi do rozmów kapitulacyjnych i nas stamtąd wycofano. To była ostatnia nie pocztowa akcja naszej stanicy w ramach Mafekingu, czyli służby pomocniczej.
- To była bardzo odpowiedzialna, ciężka praca...
Tak, no tak. Mogę powiedzieć jeszcze dwa słowa o lekkiej i przyjemnej.
Była taka. Otóż, jak już zaistnieliśmy w nowej stanicy przy Koszykowej – Mokotowskiej, zorganizowaliśmy punkt obserwacyjny na najwyższej kamienicy w Śródmieściu Południowym. Adres kamienicy – Koszykowa 35 naprzeciwko biblioteki publicznej. To był chyba sześciopiętrowy dom, ale piętra wiadomo, w starych kamienicach wysokie i jeszcze był dość wysoki strych z ceglaną dachówką. My ten strych wzięliśmy w swoje posiadanie, wybiliśmy dachówki na parę stron świata i został tam utworzony punkt obserwacyjny. Mieliśmy lornetki, żeby obserwować, gdzie sztukasy dokonują nalotów, gdzie padają bomby, gdzie należy organizować pomoc ratowniczą, jak również gdzie padają pociski z ciężkiej artylerii, bo to widać – wybuchy, dym i tak dalej... Lokalizowaliśmy to mniej więcej od razu. Rejon między Kruczą a Mokotowską, czy na wysokości ulicy Żurawiej i tak dalej...Ten punkt mieliśmy połączony linią telefoniczną – ze strychu nad Koszykową przeciągnięty drut do narożnego domu – narożny dom, to była nasza stanica. Pierwsze i drugie piętro, to wielkie lokale, pięcio- czy sześciopokojowe – w starych kamienicach, dosyć ekskluzywne. Tam właśnie był drugi, odbiorczy telefon. I natychmiast sygnalizowaliśmy. Wspomniałem, że to była bardzo sympatyczna służba – niebezpieczna, ale sympatyczna. Niebezpieczna, bo mieliśmy nawet taką instrukcję, że w razie nalotu, gdyby tu leciały bomby, to należy podbiec do przewodów kominowych, wzdłuż których biegła rura – od samego końca komina do piwnic, jakoś wtopiona w ten komin, że można było się tej rury trzymać. Jak front zostanie [zbombardowany] to można wisieć przy tym kominie. Taka była instrukcja. Ale przede wszystkim tam był spokój. Siedziało się z lornetkami przy [oknie] i się patrzyło, jak była piękna pogoda, było widać krowy pasące się na łąkach pod Wilanowem, gdzieś na Gocławiu, bo akurat w tę stronę był widok. To było coś takiego, że człowiek nie wierzył, że tam jest taki spokój, że tam ktoś mleko pije od tej krowy, że tam ktoś [normalnie żyje]. Jeśli chodzi o wschodnią stronę, to już widzieliśmy na przykład jeżdżące samochody – bo to było po drugiej połowie września, na Pradze byli już Rosjanie, Wojsko Polskie – było widać chorągiewki łopoczące na Willysach, jak się gdzieś przemieszczały. To było dla nas coś nieprawdopodobnego, czy my z tego kotła kiedyś wyjdziemy. Bo tutaj – no pięknie! Pogoda i widać gdzieś kopułę kościoła w Wilanowie, gdzieś tam łąki zielone, linie lasu.
- W kontekście ostatnich wydarzeń w Muzeum, gdy od kolekcjonera niemieckiego kupiliśmy zbiór listów – pan ma własne refleksje na ten temat...
Zrobiło to na mnie duże wrażenie, bo przypomniało mi o podobnej akcji. W tej chwili Muzeum stara się odszukiwać adresatów lub nadawców listów. Tak jak wspomniałem wcześniej, że paczka niedoręczonych listów trafiła do mnie w 1967 roku, że akcja podjęta przeze mnie rozciągnęła się w czasie – to dziwnie zabrzmi – od listopada 1967 roku do 28 lutego 1981 roku. Ostatni list, jaki został doręczony z moich rąk, to było właśnie tego dnia. Przy okazji może wspomnę, jakim środkiem trafił. Poprzednie mówiłem, że na piechotę, poprzez telefony, że jeździłem samochodem redakcyjnym i szukałem, że brałem delegacje i jeździłem z listem do Katowic, do Łodzi – bo po jednej z audycji radiowych, w której uczestniczyłem, odezwali się adresaci – radio przeprowadzało ze mną wywiad, bo było głośno o tych doręczanych listach. Powiedziałem redaktorom z radia: „Chętnie się zgodzę na wywiad, ale ten wywiad musi być o trzy, cztery minuty dłuższy”. Byli zaskoczeni, ale powiedziałem, że muszę odczytać nazwiska trzydziestu dwóch osób – adresatów lub nadawców listów. Przystali na mój warunek. Odpowiedziałem na wszystkie pytania, jakie ich interesowały.
- Pana książka dotyczy pakietu tych kilkudziesięciu listów i tych czternastu lat poszukiwań?
Tak, stąd tytuł: „Tropami powstańczej przesyłki”.
- Pan napisał ją po tych czternastu latach poszukiwań?
Nie, pisałem ją na gorąco. Pierwsze listy trafiły do rąk adresatów w listopadzie 1967 roku, a książka ukazała się na dwudziestą piąta rocznicę Powstania, czyli w 1969 roku. Ale na przykład trzecie wydanie było już trochę grubsze, bo w międzyczasie znaleźli się dalsi odbiorcy listów. To było powodem do napisania kolejnej relacji o jakiejś warszawskiej rodzinie. Na przykład relacja o rodzinie państwa Bacewiczów. To akurat jeden z wcześniej doręczonych listów, nawet jeden z pierwszych – można powiedzieć.
- Wynalazł go pan w książce telefonicznej?
Tak, może przytoczę dosłownie jeden akapit: „Jest jesienny wieczór 1967 roku. Tego właśnie dnia »Ekspress Wieczorny« donosił: »Przewodnicząca międzynarodowego jury, Grażyna Bacewicz, o wynikach konkursu imienia Wieniawskiego – wywiad z wybitną polską kompozytorką«. Właśnie o Grażynie wspomina w swym liście jego autorka – nazwisko też się zgadza, książka telefoniczna, szukanie numeru – jest! Dzwonimy. »Wanda Bacewicz – słucham?« W ten oto właśnie sposób list, pisany podczas Powstania przez panią Wandę, znaną dziś poetkę i popularyzatorkę zagadnień muzycznych w polskim radio, siostrę znakomitej kompozytorki – Grażyny Bacewicz – trafił po dwudziestu trzech latach znów do jej rąk, jako nadawczyni”. Jest tu ciekawa historia, bo list trafił do nadawczyni. W rozmowie – a byłem dosyć dociekliwy, ponieważ występowałem również jako dziennikarz i chciałem zebrać ciekawy materiał o losach każdej z takich rodzin – dowiedziałem się, że adresat, czyli Kiejstut Bacewicz – brat, do którego był kierowany list (na ulicę Grottgera), żyje. Jest rektorem Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. Przeprosiłem panią Wandę i odebrałem jej list. Tak! Powiedziałem jej: „Proszę pani, listonosz musi wykonać zadanie tak, jak trzeba. Wobec tego poproszę adres do pana Bacewicza Kiejstuta w Łodzi i adresat otrzyma [go] tak, jak trzeba”. Wziąłem delegację, pojechałem do Łodzi. Przyjął mnie w rektorskim gabinecie – był bardzo wzruszony. Zdaje się, że miał już nawet telefon uprzedzający, że coś takiego może go spotkać. Wtedy właśnie dowiedziałem się o losach [ludzi] z ulicy Grottgera – co tam się działo, jaki był ich los, [że] potem wrócili, mieszkanie zostało spalone, znaleźli tylko struny i sprężynę od fortepianu – ale zaczęło się nowe życie...
- Dałby Bóg, żebyśmy takich listonoszy mieli więcej...
Tak i w wielu innych przypadkach tak [było]. Zacząłem [wspominać], że nośnikiem była również książka. Opublikowałem w książce dwadzieścia listów doręczonych, niedoręczonych, ale po to, żeby zapoznać [ludzi z tematem] – to, co teraz robi Muzeum, że udostępnia [listy], że można w Muzeum Poczty Powstańczej czytać listy i wyobrażać sobie, jaki był los ludności, co [ludzi] trapiło i tak dalej... Taką samą rolę miała spełnić moja książka. Pierwszy list, jaki został zamieszczony (nie szeregowałem ich, po prostu dobrałem dwadzieścia listów, zrobiłem maszynopis i poszły do książki) brzmi tak – to jest rozdział „Dokumenty tamtych dni”: „Gołe listy. Adresat: poczta polowa 101, Drugi Batalion Szturmowy »Odwet«, starszy strzelec »VB«”. Pseudonim? Nie wiem. W każdym razie: Starszy strzelec »VB«. Warszawa, 11 sierpnia 1944 roku. Kochana mamo, przede wszystkim jestem żywy i zdrów. Do dnia 10 sierpnia byłem cały czas na Kolonii Staszica. Parę pierwszych dni było zupełnie dobrze. Od 5 sierpnia sytuację opanowali Szkopy z powodu zupełnego u broni. Faszyści robili rzezie niewinnych kobiet, dzieci i starców. Ja, dzięki Bogu, wraz z Heńkiem przetrwałem szczęśliwie i w nocy z 10 na 11 [sierpnia] przedarliśmy się do Śródmieścia, które jest prawie całkowicie opanowane przez nas. Całuję mocno, Stefan”. W lutym 1981 roku mam w redakcji telefon: „Proszę pana, właśnie mam pana książkę, zdaje się, że to jest mój list. Czy mógłbym zasięgnąć bliższych informacji?”. Mówię: „Tak, bardzo proszę”. Umówiliśmy się na odpowiedni dzień, przygotowałem oryginał listu, pan przyszedł, przedstawił się jako pan Stefan Będzisz. Oczywiście on pisał ten list – pisał do mamy. Mama już nie żyła i on odebrał jako nadawca, trzydzieści siedem lat po Powstaniu. W tym samym oddziale Drugi Batalion Szturmowy „Odwet” był mój – o dwa lata starszy – brat, też na tej samej Kolonii Staszica. Tylko jego losy potoczyły się inaczej. Ponieważ nie dowieziono broni, dowództwo rozpuściło część żołnierzy i mój brat poszedł w innym kierunku, a nie w stronę Śródmieścia. „VB” trafił właśnie w okolice Politechniki, architektury i tutaj działali w ramach Batalionu „Golski”... Batalion „Odwet” ma swoją monografię, jest nawet w Muzeum. W trochę późniejszym czasie ukazał się suplement do tego tomu. Są tam relacje rodzin o swoich ojcach, powstańcach i tak dalej... Właśnie o tym fakcie doręczenia listu pisze o swoim ojcu córka pana Będzisza. Znalazłem tam wspomnienie w rozdzialiku, że: „Tata bardzo żył historią Powstania, całym przekazem i gromadził książki. W jednej z takich książek znalazł swój list, który jest wielką pamiątką w naszej rodzinie”. Chciałem jeszcze powiedzieć parę słów o legendzie Harcerskiej Poczty Polowej, jak ona się tworzyła. Na pewno ogromną rolę spełniły w tym odnalezione i doręczane po latach listy. Tak jak powiedziałem, rozprzestrzeniło się to na przestrzeni wielu, wielu lat. O tych listach było głośno w radio, telewizji, prasa pisała. Ukazała się książka, która podniosła ten temat i pierwsza zasygnalizowała. To jest właściwie pierwsza książka, która opowiedziała o Harcerskiej Poczcie Polowej. W mojej gazecie powstały pierwsze artykuły – okres może nie był najlepszy do pisania, ale akurat ten temat – listów powstańczych – był do przyjęcia, bo opowiadał o losie, o tragedii ludności cywilnej. Książka miała duże wzięcie, szybko zaczęły się pokazywać następne wydania. W dwa lata po pierwszym wydaniu ukazało się drugie wydanie. Pierwsze [wydanie] było w 1969 roku – co prawda nosi datę 1969 roku, ale faktycznie w księgarniach ukazało się dopiero w styczniu 1970 roku, ponieważ było zatrzymane przez władzę, przez cenzurę. Nie tylko ten jeden tytuł – wiele tytułów. Ponieważ na dwudziestą piątą rocznicę Powstania różne wydawnictwa przygotowywały dużo pozycji, odpowiednie wydziały KC Partii zażyczyły sobie wykazu przygotowywanych wydawnictw. Okazało się, że są wydawnictwa, które wnoszą na rynek bardzo dużo tych pozycji. Zapadła decyzja, że część przyspieszono – ukazały się pół roku przed rocznicą, a więc luty, marzec, kwiecień – część na jesień, żeby po prostu rozrzedzić. Kilka pozycji na samą [rocznicę]. W pozycjach na samą rocznicę była moja, jako najmniej niebezpieczna, bo mówiąca o dzieciach, o służbie właśnie dla ludności cywilnej. Mimo to, też nie ukazała się na rocznicę, dopiero w styczniu 1970 roku. Potem były następne – w 1972 roku było drugie wydanie, w 1979 roku trzecie wydanie, w 1985 roku czwarte i w 1992 roku, na pięćdziesięciolecie „Zawiszy” – już w nowych czasach, w nowej rzeczywistości – ukazało się piąte wydanie jako wydanie jubileuszowe. Na sześćdziesiątą rocznicę Powstania napisałem jeszcze dla młodszych – można powiedzieć dla szóstej klasy – książeczkę o tym samym. O „Zawiszakach”. O różnych akcjach, ale jakby w formie opowiadania. Jest w tej chwili w księgarni, nosi tytuł: „My z »Zawiszy«”. Tytuł książki „Tropami powstańczej przesyłki” w tamtej [książce] jest tytułem jednego rozdziału. Jeden rozdział opowiada właśnie o listach, które się odnalazły wiele lat po wojnie, jak były doręczane – tak w skrócie. W ten sposób, poprzez te lata, kolejne wydania, audycje towarzyszące doręczaniu listów, wątek działania Harcerskiej Poczty Polowej zaczął żyć [swoim życiem]. Mało tego, ona zaczął żyć życiem organizacji. Ponieważ powojenne harcerstwo nie znało właściwie tej historii powstańczej. Dopiero po ukazaniu się pierwszego wydania zacząłem dostawać dużo telefonów, że jakaś drużyna chce mnie zaprosić, bo chce przyjąć imię „Zawiszaków”. W 1971 roku okazało się, że jeden z największych hufców harcerskich w Łodzi – hufiec Łódź-Polesie postanowił przyjąć imię Harcerskiej Poczty Powstańczej. To już była ogromna sprawa. W międzyczasie zainteresował się jeden, jedyny minister w całym okresie PRL-u minister łączności – Kowalczyk. Okazało się potem – powstaniec warszawski. W 1971 roku zasugerowali jakimś zdjęciem powstańczym przedstawiającym pocztowców, że chciałby odnaleźć chociaż jednego [harcerza], chociaż jedną harcerkę z poczty powstańczej. Byłem w kursie tych spraw, bo już tutaj po artykułach, po pierwszym wydaniu koledzy się odnajdywali. W księgarni ktoś zobaczył stempel pocztowy – przypomniał sobie, że był w poczcie, szukał kontaktu. Poprzez wydawnictwo zgłaszał się do mnie. Otworzyłem listę i tak się zbierali, że tak powiem, powstańczy listonosze. Pierwszy dysponowałem taką listą. Minister łączności postanowił odznaczyć najwyższym odznaczeniem resortowym, jeżeli się znajdzie chociaż jedna dziewczyna z poczty. Po usłyszeniu tego apelu w ciągu tygodnia sporządziłem listę dwudziestu jeden osób i przekazałem do ministra. Na najbliższy dzień łącznościowca, który wypadał [chyba] 21 września, zostaliśmy zaproszeni do Ministerstwa.
Tak, wszyscy. Zostaliśmy odznaczeni najwyższą klasą, że tak powiem, Złotą Odznaką Zasłużonego Pracownika Łączności. To znów przyczyniało się do legendy, bo w ciągu następnego roku odnaleźli się kolejni i znów zorganizowałem taką listę dla ministra łączności. W 1972 roku następni byli odznaczeni. [...]
- W każdym razie wszystko zaczęło się od tego, że pisał pan o poczcie powstańczej, przeczytał to ten żołnierz, który znalazł i przechował pocztę...
Tak, to się znakomicie przyczyniło do legendy. Rozciągnęło w czasie i w tym okresie nasyciły się publikacje. Po tych publikacjach drużyny harcerskie tworzyły sobie jakąś wizję służby. Harcerze chcieli naśladować – nawet powstawały poczty harcerskie, które nawet istnieją do tej pory w hufcach, w szczepach, w drużynach. Harcerze bawią się w robienie pieczątek, uruchamiają na obozach harcerskich własną pocztę obozową z własnymi znaczkami, które rysują, wytwarzają w linoleum czy w czymś [innym materiale]. To jest ta legenda, która przetrwała do dziś i dzisiaj, w sali Małego Powstańca, dzieci pieczątkują sobie naszymi wizerunkami. Bo są właśnie [robione] na wzór tych [powstańczych].
Warszawa, 27 czerwca 2005 roku i 22 lutego 2008 roku
Rozmowę prowadzili Maciej Piasecki i Iwona Brandt