Emilia Banasik-Bacia

Archiwum Historii Mówionej

Emilia, rodowe nazwisko Banasik, po mężu Bacia. Urodzona 26 czerwca 1930 roku w Warszawie.

  • Jaki pseudonim miała pani podczas Powstania?


W czasie Powstania nie używałam pseudonimu, bo nie miałam do tego uprawnień. Starałam się do „Szarych Szeregów”. Powiedziano mi, że muszę mieć skończonych czternaście lat, a kiedy skończyłam czternaście lat, to akurat wybuchło Powstanie. Muszę z przykrością powiedzieć, że tam, gdzie próbowałam coś pomagać i robić, to mówili do mnie po prostu „Niunia”. To mnie bardzo denerwowało, ale tak mnie naprędce ochrzcili.

  • Jaką funkcję pełniła pani w czasie Powstania?


Powstanie nas zastało, kiedy mieszkaliśmy… W czasie wojny byliśmy dwukrotnymi pogorzelcami… Najpierw mieszkaliśmy w Pasażu Simonsa, który został zniszczony już w pierwszej dekadzie 1939 roku, głównie dlatego, że Niemcy wiedzieli, że na dachu Pasażu Simonsa była przeciwlotnicza obrona Warszawy. Oni ten dom zniszczyli, mimo, że tam był schron dla członków rządu. Siedząc tam, nie słyszeliśmy nawet wybuchów, bo pompowane było powietrze. W pierwszej wojnie użyto gazu, więc już było tego typu zabezpieczenie. Wychodząc patrzymy – nasz dom splądrowany zupełnie! Resztę 1939 roku to już mama z nami została. Ojciec był na Wschodzie. Po tym spaleniu, jak już ojciec się odnalazł, mieszkaliśmy w Galerii Luksemburga, która miała tą samą administrację, co Pasaż Simonsa. Galeria Luksemburga została uszkodzona przez naloty alianckie. To był chyba 1943 rok. Wtedy dostaliśmy mieszkanie na Elektoralnej 28, bo wtedy już zmniejszyli getto. Tam zastało nas Powstanie. Ojciec należał do AK gdzieś na Mokotowie, bo tam miał większe możliwości. Nie był zawiadomiony, więc po krótkich walkach przeszedł z oddziałem „Radosława” na Stare Miasto. A my żeśmy były z mamą. Nas wyrzucili Niemcy, kiedy już opanowywali Wolę. To była pierwsza dekada. Wypuścili czołgi, a przed czołgami między innymi nas.

  • Była pani żywą barykadą?


Tak jest!

  • Proszę powiedzieć, jaką funkcję pani pełniła w czasie Powstania?


Sama sobie wyznaczyłam, co mogę robić. Na rogu Solnej i Elektoralnej paliła się apteka. Mieliśmy już barykadę. Można było za tą barykadą przeczołgać się do tej apteki i uratować jeszcze coś ze środków opatrunkowych. Ja to robiłam kilkakrotnie. Nauczyli mnie, jak się czołgać i tak bardzo dokładnie się czołgałam, że obtarłam sobie nie tylko łokcie i kolana, ale również policzki. Już nie wiem, jak to się działo. W każdym razie uratowałam trochę tych środków opatrunkowych. Mówiąc szczerze, łapałam na ogół to, co wpadło mi pod rękę. Potem musiałam to oddać na punkt opatrunkowy, gdzie mnie też opatrzono. Oczywiście bardzo chciałam pomagać.

Kiedy ojciec odszedł na Stare Miasto z oddziałem „Radosława”, nas Niemcy wywabili na podwórze. Nie wyszła wtedy moja młodsza o 4 lata siostra i jeszcze młodszy od niej chłopiec, Maryś Wojtulski. Niemcy zaczęli wrzucać granaty do piwnicy, chociaż moja matka płakała, błagała ich, mówiła, że tam są dzieci. A te dzieci nie chciały wyjść, po prostu nie chciały! Niemcy już zrezygnowali z nich. Nas ustawili pod ścianą i zaczęli strzelać z automatów nad naszymi głowami, tak, że tynk się obsypywał nam na twarz, na oczy i po podwórku, po asfalcie… Te odłamki aż kaleczyły nam nogi. Ale nie strzelali w nas. Oszołomili! Oni nas tak oszołomili. Ja nawet stojąc przy tej ścianie – po jednej stronie była moja mamusia, a po drugiej stronie była Mirka Pawlina, starsza ode mnie koleżanka, mieszkaliśmy na jednej klatce schodowej – zastanawiałam się, czy pierwsza padnie Mirka czy mamusia. Myślałam, że oni będą potem do nas strzelali. I stałam taka oszołomiona. Ale oni tylko nas nastraszyli, a potem wypchnęli na ulicę, za nami jechały czołgi. Obok szła Krysia Głogowska-Wojtulska. Ona wyszła za wdowca i właśnie ten chłopczyk, jej pasierb, został w piwnicy. [...] Niemcy gnali nas przed czołgami, a my z mamusią żeśmy się czaiły, co tu zrobić, żeby jakoś się urwać i wrócić do siostry po dzieci. Udało nam się to. W pewnym momencie żeśmy się oderwały! Wpadłyśmy w jakąś bramę. Przebitymi otworami przechodziłyśmy z bloku do bloku. Odnalazłyśmy dzieci, chociaż one już też zmieniły miejsce, bo w naszym domu już były gaz i woda od wybuchu granatów. W ten sposób ocalałyśmy.

Ale cały czas myślałam o Krysi Głogowskiej, która tuż przed Powstaniem urodziła Wojtusia. To maleństwo miało dziesięć dni czy koło dwóch tygodni. Kiedy ją też wygnali, była tylko w bluzce, więc wzięłam jej żakiet, jakieś pieluszki. Potem chodziłyśmy, szukałyśmy Krysi, żeby jej dostarczyć jakąś pomoc, ale nigdzie jej nie było. My same musiałyśmy wtedy przechodzić gdzieś w kierunku Placu Teatralnego, to znaczy nocą przebić się przez Plac Bankowy, bo tutaj już byli Niemcy. Nigdzie żeśmy nie odnaleźli już Krysi i jej matki, chyba pani Adeli Głogowskiej, nie wiem, czy dobrze pamiętam imię. To była też matka Andrzeja Głogowskiego, pseudonim „Winny”, od „Radosława”.

  • Proszę w skrócie opowiedzieć, jak do tego doszło?


Miałam te środki opatrunkowe… Nieco wcześniej poprosiłam mamusię, czy mogę gdzieś się realizować.

Zrobiłam kurs sanitarny przy tajnych kompletach zakończonych tuż przed Powstaniem. Skończyłam pierwszą klasę liceum Gagatnickiej i Lange, które tułały się po domach. Tajne komplety były codziennie w innym miejscu. Za to groziła kara śmierci dla nauczycieli i dla tych, którzy użyczali swojego lokalu. Uczyliśmy się w dziesięcioosobowych grupach. W dziesiątce, w której ja byłam, było jeszcze chyba dziewięciu chłopców. Wszystkich nazwisk nawet nie pamiętam, ale niektóre mogę podać. Był Wojtek Staszewski, Stasiek Raciborski, Rewek Naborczyk, Kasprzyk Włodek chyba, jeszcze był jakiś Kulesza... Nie pamiętam…

  • Czego uczono na tajnych kompletach?


Naszą polonistką była pani Żero. Była też pani Fredro, z litewskiego rodu Fredrów, która uczyła trochę historii i jeszcze chyba geografii. Uczyła nas także przedwojenna posłanka do senatu, pani Strauchowa. Rzeczywiście jak strach wyglądała, ale była bardzo sympatyczna. Bardzo mnie lubiła, bo ja też kochałam historię.

  • I tam był kurs pierwszej pomocy?


Tak, ale ten kurs pierwszej pomocy mieścił się na ulicy chyba Piusa, teraz jest to Piękna. Tam była jakaś biblioteka, bo tajne komplety odbywały się nie tylko w mieszkaniach. Na ulicy Kruczej również była szkoła krawiecka, czy jakaś... Niemcy nie pozwalali na żadne szkoły średnie, więc oficjalnie była to dwuletnia szkoła zawodowa. Tam też mieliśmy wykłady normalnego liceum, pierwszej klasy gimnazjum. Mając ten kurs, wyobrażałam sobie, że będę mogła pomóc.

Kiedy oddział Andrzeja Głogowskiego, od „Radosława”, wycofywał się, bo Niemcy napierali na Elektoralną od Chłodnej, to on osłaniał. Gdzieś wcześniej na Chłodnej unieruchomił jakieś czołgi, więc wszyscy uważali, że jest bardzo skuteczny. W naszym budynku na Elektoralnej 28, tylko od frontu, wpadli na pierwsze czy drugie piętro, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie dorwali się do okien, wyrwali je i ustawili się, żeby strzelać i rzucać w czołgi, które będą jechały Elektoralną. Chciałam im pomóc, więc poprosiłam mamę o zgodę. Mama bohatersko powiedziała: „Jak czujesz, że powinnaś, to idź”. Chociaż nasi sąsiedzi, państwo Luczarkowie i jeszcze dozorczyni, nie pozwalali swoim dzieciom. Pamiętam, że chłopcy tam byli nawet zamknięci przez ojca. Moja mama zgodziła się. W pierwszej chwili byłam oszołomiona, bo myślałam, że mama też mi zabroni. Właściwie w pierwszej chwili nawet nie wiedziałam, co robić. Ale pomyślałam sobie: „Glinny!” i zobaczyłam, że oni podbiegli od frontu. Jak wpadłam do tego mieszkania to...

  • Do którego mieszkania?


Od frontu Elektoralnej 28 była klatka schodowa. Stojąc twarzą do bramy, to mieszkanie było po lewej stronie, bo po prawej był dozorca. To było na piętrze, nie pamiętam, czy musiałam ztrawersować pierwsze, czy drugie piętro. W każdym razie, w nerwach zaczęłam krzyczeć od progu: „Andrzej! Jestem! Mama mi pozwoliła!”. Nie byłam pewna, czy on mnie słyszy, bo był straszny szum. Zrobił się okropny przeciąg. Oni chyba zostawili otwarte drzwi i mieli otwarte okno. Andrzej obejrzał się. Nie wiem, czy mnie słyszał, ale mnie zobaczył i powiedział: „O! Gówniarzu, już cię nie ma!” Poczułam się bardzo obrażona i mówię: „Ja nie jestem jakiś śmierdziel, żebyś tak się do mnie odzywał! Mnie pozwoliła matka! Chcę tylko rzucić! Jak nie chcecie, to jedną tylko butelkę rzucę i sobie pójdę.” A on mi wtedy powiedział: „Ty nie wiesz, nie umiesz, nie rozumiesz. Nie wiesz, ile to warte”. Ja się dopiero wtedy zorientowałam, że ta butelka z benzyną to jest coś wartościowego. I on potem powiedział: „Możesz nam co najwyżej podać. Powiem, kiedy.” Taka była prawda.

  • Czy to było pierwszego sierpnia, czy jak już upadła obrona?


Nie! To już było może koło ósmego. Albo może nawet dziewiąty, dziesiąty. W każdym razie pierwsza dekada sierpnia. Mówię tak ostrożnie, żeby nie skłamać, chyba koło ósmego wychodzili na Stare Miasto. Powiem teraz o zdjęciu zrobionym jak odchodzili, które znalazłam po sześćdziesięciu latach na okładce „Niedzieli”. Zobaczyłam je i poznałam swoją dawną sukienkę i inne akcesoria. Tą kokardę, którą mama mi uwiesiła, bo po podpaleniu włosów w aptece bardzo krótko mnie ostrzygła. Po jakimś czasie sobie przypomniałam, w jakich okolicznościach ono było zrobione. Andrzej przedtem już, jak dostał aparat, robił mi bardzo dużo zdjęć. Dlatego posądzałam go, że mnie lubi i chciałam się przyczepić do ich oddziału. Ale potem się trochę obraziłam. Jak mi to zdjęcie robił i mówił, żeby się uśmiechnąć, to było chyba na przeprosiny i na to odejście.

  • Opaska Czerwonego Krzyża już o czymś świadczyła…


Ja ją dostałam, bo chciałam pracować. Ale kto mi ją dał? Może ten oddział „Radosława”, może… Wiem, że dwie starsze panie, „stare panny” – jak to u nas się mówiło, które mieszkały na parterze, też się zainteresowały, że już mam tą opaskę. Ale ja przypuszczam, że musiałam ją dostać za ratowanie środków z tej płonącej apteki. Krysia Głogowska też była w AK. Może ona była sanitariuszką… Potem legitymując się opaską, chciałam pomagać w jakimś lazarecie. Kiedy z mamą uciekałyśmy sprzed czołgów, udało nam się. Ale na przykład Krysi z dzieciątkiem i jej staruszce matce się nie udało. Myślę, że Niemcy ich bardziej pilnowali. To była dla nich dobra osłona, żeby powstańcy nie strzelali. Zupełnie nie wiedzieliśmy, co się z nimi stało, nawet po Powstaniu, w 1945 roku, jak wróciliśmy do Warszawy. Okazało się, że ocalał jej mąż, dwukrotny wdowiec. Pan Wojtulski szukał swojej żony. Dowiedziałam się o tym kilka tygodni temu. Mianowicie, wzięłam książkę telefoniczną i zaczęłam dzwonić do tych którzy mają na nazwisko Wojtulski. W jednym miejscu zapytałam: „Pan Tadeusz Wojtulski?” Odpowiedział mi: „Jego siostrzeniec.” Natrafiłam na jego siostrzeńca, w tej chwili zapomniałam jego imię. Dzwonił już do mnie kilkakrotnie. Powiedział, że pamięta, jak przychodził na Elektoralną…

  • Nie odnalazła pani tej koleżanki?


Siostrzeniec pana Wojtulskiego powiedział mi, że pan Wojtulski już nie żyje. Do samej śmierci przez te kilkadziesiąt lat szukał żony przez Czerwone Krzyże i w ogóle, przez wszystkie obozy, jakie były. Śladu nie było. I ja, pisząc ankietę Krysi Głogowskiej, chyba na początku września w Muzeum Powstania Warszawskiego, przypomniałam sobie, gdzie najprawdopodobniej zginęła.

Kiedy próbowałam w jakimś lazarecie pomagać przy rannych, to doktor mi zlecił, żeby zerwać opatrunki przed jego obchodem. Ja nie miałam sumienia, więc podczołgałam się z menażką naprzeciwko Hali Mirowskiej. Tam była straż pożarna. Oni mieli niezależne zaopatrzenie w wodę, bo nam już przecież Niemcy poniszczyli zapasy wody rzucanymi granatami. Ja się tam czołgałam. Przypomniałam sobie, że kocie łby w części jezdni były zryte, częściowo był asfalt i rąbanka jak gdyby mięsa, kości i innych...

  • I pani to widziała?


Wtedy widziałam, ale nie kojarzyłam z zaginięciem Krysi. Przypomniałam sobie już po telefonach do tego pana, siostrzeńca pana Wojtulskiego. […] On właśnie powiedział, że jej nie znaleziono. Nabrałam wtedy przekonania, że to, co ja tam widziałam, to był obraz zatuszowanego ludobójstwa. Musieli tych, których gnali przed czołgami, w ten sposób załatwić, żeby nie było świadków. Ankiety wtedy już nie dokończyłam, bo… Wstyd się przyznać, ale bardzo rzadko mi się zdarza, żebym płakała. Wtedy nabrałam pewności. Rozpłakałam się, złapałam chustkę, przeprosiłam, powiedziałam, że wezmę ankietę do domu. Rzeczywiście dokończyłam ją i w następny poniedziałek zaniosłam.

  • Chciała pani powiedzieć coś o lazarecie...


Gdzieś już dalej, na ulicy Senatorskiej… Wiem, że na Placu Teatralnym leżały trupy, bo od strony Bielańskiej byli jacyś dobrzy snajperzy… Mówiono, że jak poszły sanitariuszki, żeby ściągnąć te trupy, to je też trupem położyli. Przybywało zabitych na Placu Teatralnym.

[…] Wtedy moja mamusia zostawiła nas w schronie, w jakiejś piwnicy i powiedziała, że pomoże. Wzięła do pomocy pewną panią, bo sama była jeszcze mniejsza ode mnie. Ale była bardzo odważna. Moja mamusia miała pseudonim „Szkot”.

  • Dlaczego miała pseudonim?


Widocznie gdzieś należała, nie wiem, gdzie. Wiem, że mój ojciec należał do AK na Mokoto-wie, gdzie się nie dostał w Powstaniu, dlatego poszedł z „Radosławem”. Już na Starym Mieście trafił do Komendy Głównej, do Sztabu Generalnego, jako że w 1920 roku był w Sztabie Generalnym.

  • Jak tata się nazywał?


Józef Banasik. Wracam do mojej mamusi. Wzięła panią, która była głucha. To była pani Paździerska. Była bardzo tęga i trochę mocniejsza. Ponieważ miały pas […], więc na tym pasie ze złamaną klamrą, być może ona się wtedy złamała, ściągały te trupy w kierunku Wierzbowej. Chciały je odciągnąć, więc może i byli ranni. Nie wiem, ja nie byłam przy tym.

  • Czy był jakiś dalszy ciąg tego, że wybrała się pani do Andrzeja? Podawała pani w końcu te butelki?


Nie. Jedną mu chyba podałam, bo sobie życzył. Jedną pozwolił mi podać.

  • Pamięta pani udział w jakichś akcjach, jeśli były?


Potem zostałam sromotnie przepędzona przez lekarza. Wtedy, kiedy przyniosłam wodę, kiedy zobaczyłam to pole pogniecionych już ciał, to przyniosłam wodę i odmaczałam opatrunki. Jak lekarz przyszedł, to mnie strasznie zwymyślał. Powiedział: „Coś mi narobiła! Bakterie!” Bo to trzeba robić sterylnie albo należy zrywać je z ran. I tak to robią. Pamiętam, że mnie też tak robili, jak miałam otwarte kolano. Też mi zrywali i to podobno jest lepsze.

  • Jednym słowem, przestała pani już potem pomagać lekarzowi?


Można powiedzieć, że myśmy się przegnali. Jeszcze próbowałam pomagać trochę na Długiej, tam gdzie było można…

  • Jakie były kolejne miejsca pani pobytu?


Potem mamusia zdecydowała, że pójdziemy jednak do kościoła Boremeusza na Chłodnej. Mamusia wzięła jeszcze obce dziecko, więc w końcu troje nas było do Pruszkowa… Potem przeszliśmy do kościoła Wojciecha. Myśmy właściwie szli…

  • Czy to działo się już po kapitulacji?


Nie!

My już w sierpniu żeśmy się znaleźli w Pruszkowie. Za pierwszym razem nas wyprowadziła sanitariuszka. Kazała mi trochę kuleć... Niemcy nas segregowali. Jak nas dzielili, to zauważyłam, że niektórym dzieciom strzygli włosy. Ja już miałam włosy obcięte krótko. Obok mnie były dzieci dosłownie z pierwszej, drugiej klasy, takie maluchy. Nie byłam duża wzrostem, może to zadecydowało… Ale z mamą, moją młodszą siostrą i z Marysiem Wojtulskim, pasierbem właśnie tej Krysi, która zginęła, udało nam się wydostać. Znaleźliśmy się w Pruszkowie. Tam była rodzina Kalbarczyków, którzy znali mojego tatusia jeszcze z ministerstwa czy skądś i mówią: „O! Tu pan dygnitarz...” – żeśmy się śmieli. Oddali nam swoje mieszkanie, sami poszli mieszkać do swoich rodziców. Niemcy wyszukiwali warszawiaków i ciągle przez szczekaczki prosili, żeby pokazywać, gdzie ukrywają się Warschau banditen . I dzieci pokazały. Znów nas zabrali. Znów znaleźliśmy się w obozie w Pruszkowie. Znów przeżyliśmy selekcję. Znów się znalazłam w tym samym miejscu, bo oni sobie rozdzielali starszych, młodszych i tak dalej.

  • Jaki był wasz dalszy los?


Znów żeśmy uciekły. Jakaś sanitariuszka nam pomogła. Potem żeśmy się ukrywali jeszcze na strychu w jednym z domów w Pruszkowie. Pamiętam, że mojej mamie powiedziano, że barzo wypytywali się o nas ludzie z Mokotowa, z miejsca, gdzie ojciec był zarejestrowany w AK […]. Szukał nas wujek i ciocia, którzy byli z całym dobytkiem, z krowami, z końmi, z psem, z wozami, ze wszystkim przeznaczeni do Ożarowa, Duchnice 1. To był majątek nasiennika, Niemca Zajdla. On miał sklepy nasienne na Marszałkowskiej i chyba w Alejach Jerozolimskich. Wtedy już uciekł, bo to była linia przyfrontowa Duchnice – Ożarów. Tam nas wzięli i żeśmy musieli obierać cebulę, szykować jakieś…

  • Czyli wzięli was na roboty…?


Można powiedzieć, że tak. Tylko, że tutaj blisko, na terenie. Ale jak wujostwo zabili krowę, czy coś takiego, to mieliśmy co jeść. W ogóle to wujek z ciocią (nazwisko Polec) przechodzili przez Pruszków, tam szli do pracy. Kazali im zabrać swoich robotników. Wujostwo stwierdzili, że trzeba tam po obozie trochę pomyszkować i zobaczyć, może jest jakiś profesor, może lekarz, może jeszcze jakieś elity, które Niemcy do Oświęcimia potem wezmą na wykończenie. I przyczepiali po paru do krowiego ogona (tych krów mieli więcej, żeby uratować ludzi przed wywózką do Oświęcimia czy gdzieś). Przecież te selekcje nawet tak wyglądały. Potem z tych pracowników, to nie mieli większego pożytku. Tam była żona profesora Bogdanowicza, którego imienia na Litewskiej jest szpital, klinika. Ona nas tam zaczęła uczyć francuskiego. Oprócz tego musieliśmy jednak pracować. Poza tym można było iść na okopy. Tam wujka młodszy brat wsadzał mnie do tego okopu i mówił: „Siedź tutaj Emilka, a potem pójdziemy po deputat”. Alkohol i „Junaki”, papierosy dawali za to. Potem się je brało na jakąś wymianę. Ale oni (Niemcy) za bardzo nie pilnowali, bo to była już linia przyfrontowa. My siedzieliśmy w tym dole nieraz z Władkiem. Dowiedziałam się potem, bardzo długo nie wiedziałam, że jego też Niemcy zabili.


  • Została tam pani aż do wyzwolenia?


Nie. Jak byliśmy jeszcze w Pruszkowie, to mama dostała wiadomość, że widziano mojego ojca. Ludność cywilna przechodziła już przez Pruszków, a myśmy tam dwukrotnie wracali, złapani przez Niemców na terenie Pruszkowa. Mówili, że widzieli mojego ojca w Prudentialu, że walczył. Zresztą potwierdził potem, że był tam w obronie sztabu, bo jak tylko się dostał na Stare Miasto, to trafił do Komendy Głównej i do Sztabu Generalnego. Powiedzieli, że tatuś miał obandażowaną głowę. Mamusia strasznie płakała. Rozpaczała, czy żyje, czy nie, bo był ranny w głowę... Boże! Potem, jak tatuś się odnalazł, to nam mówił, że rzeczywiście był ranny, ale tylko odłamkiem cegły, bo wysadzali jakieś drzwi. Mówił, że walki były bardzo trudne, bo na jednym piętrze byli powstańcy, na drugim Niemcy i wydzierali sobie te piętra, wymieniali się. Czasami nie było wiadomo, do kogo się strzela, więc jak wysadzali jakieś drzwi, to tatuś dostał cegłą. Ale to okazało się długo po tym. Na razie żeśmy nie wiedzieli, co się z ojcem dzieje, absolutnie. Będąc w Ożarowie, w Duchnicach 1, w majątku Niemca Zajdla musieliśmy pracować. Wysłałyśmy do babci w Góry Świętokrzyskie kartkę, która doszła. Mój ojciec, już po zakończeniu Powstania, po kapitulacji, wieziony był jakimś transportem do obozu jenieckiego. W Skawinie wyskoczył z pociągu i na piechotę przeszedł w Góry Świętokrzyskie do swojej matki. Tam się dowiedział, że my jesteśmy w Ożarowie. Jakimś cudem, któregoś razu udało mu się podjechać. To wyglądało w ten sposób: […] nasz stangret jeździł zawsze na stację. Za którymś razem, wracając na podwórze majątku Duchnice 1, nie podjechał pod stajnię i wozownię, tylko wjechał na teren podwórka i zrobił ogromne koło, objeżdżał to podwórko. My patrzymy, że obok niego siedzi na koźle ktoś jeszcze, jakiś siwiuteńki staruszek. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, kto to jest. I kiedy zrobił chyba trzecią rundę na tym podwórku, to osoba obok stangreta wstała, podniosła ręce do góry i mówi: Sursum corda, cardissimi, sursum corda . Mój ojciec w domu bardzo często cytował łacinę. Był absolwentem Seminarium Świętokrzyskiego, przed innymi studiami jeszcze. Wtedy już wiedzieliśmy. Pierwsza wyrwała się jego siostrzenica, Bożenka Polec: „Wujek!”…

  • Jaki to był miesiąc?


To już był chyba październik, początek października. Nie pamiętam, nie notowałam tego. Ojciec powiedział, że jedziemy do babci, do Chlewisk. I taka była podróż ileś dni: to podwodą, to jakąś drezyną… Trzeba było uważać, czy jakaś kolej nie jedzie, czy co… Dostaliśmy się w Góry Świętokrzyskie. Cały czas byłyśmy razem: ja, mama i moja siostra. Marysia mama oddała niestety do takiego sierocińca. Potem jego ojciec go znalazł. Pan Wojtulski chyba też był w jakimś obozie niemieckim, nie wyskoczył z pociągu… Przypominam sobie o łapankach na terenie Warszawy. Myśmy były z siostrą jasnymi blondynkami. Niemcy przecież brali takie dzieci. Wtedy dojeżdżałam z Woli do szkoły podstawowej, jeszcze wcześniej do gmachu głuchoniemych. Niemcy tak nas podzielili: starsze klasy z dwóch szkół osobno, młodsze z dwóch – osobno. Oni sobie szykowali widocznie jakieś transporty. I ojciec powiedział, że jak będę widziała jakąś łapankę… pokazał mi jak się wyskakuje. Nie można po prostu wysiąść, bo się człowiek przewróci. Zresztą kiedyś miałam takie doświadczenie. Pokazał mi, że trzeba trochę ugiąć kolana, trochę zrobić balans ciałem i dopiero potem się rzucić. I potrafiłam tak wyskakiwać z pędzącego tramwaju, że nawet koledzy mnie podziwiali. […]

  • Może jeszcze powie pani parę słów o Andrzeju. Jakie były jego dalsze losy?


Oni poszli z „Radosławem” na Stare Miasto. Wszyscy uważali, że to był bardzo, bardzo dzielny chłopak. Robiąc jego ankietę nie potrafiłam podać jego stopnia wojskowego, bo tego nie znam. Nawet datę urodzenia trudno mi było podać. Mógł być ode mnie starszy nawet dwa, czy cztery lata. To była już ogromna rzecz, to już mógł mnie uważać za gówniarza… On się jakoś bardzo zasłużył. Bardzo go poważali. Kiedy już wyszli ze Starego Miasta, mój ojciec opowiadał, że kilkakrotnie przechodził kanałami na Warecką. Dlaczego? Miał widocznie dobre płuca. Niektórzy mdleli już przy włazie od Miodowej. Teraz ten właz wypada akurat naprzeciwko pomnika. [...] Mojemu ojcu na przykład zlecili też przeprowadzenie jeńców niemieckich kanałami. Tak widocznie postanowił Sztab Generalny czy Komenda Główna. Ojciec miał tylko malusieńki pistolecik, który mu dali do osłony. Przecież oni naszych bez pardonu rozstrzeliwali. To jest też ważny moment, muszę to powiedzieć, jak myśmy honorowo podchodzili do tych spraw! W lazaretach tak samo opatrywani byli Niemcy, jak nasi. Tak samo, bo ja to widziałam…

  • Co jeszcze pamięta pani o Andrzeju?


Walczył potem na Śródmieściu. Ojciec mi mówił, że w okolicach Placu Trzech Krzyży dostał granatnikiem w tył głowy z jakiejś bramy czy coś... Ojciec nie był przy tym, jak on padł. Mnie się wydaje…Niedawno czytałam taką książkę o Powstaniu Warszawskim. I tam jedna sanitariuszka opisuje, jak schodziła z góry na Placu Trzech Krzyży, tam gdzie była willa architekta Końskiego. Tam był bardzo niebezpieczny odcinek. Sanitariuszki musiały bardzo szybko przebiegać na drugą stronę. Ona pisze, że leżał tam właśnie jakiś chłopak, jeszcze ciepły. Mówi, że odciągnęła go trochę z drogi. [...] Właściwie jak to przeczytałam, to pomyślałam sobie, że to mógł być Andrzej. Natomiast z opowiadań ojca wiem, że to było gdzieś na początku września. Jeszcze wcześniej został splantowany kościół św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Deski ze stropów kościoła posłużyły do zrobienia trumny dla Andrzeja Głogowskiego, bo koledzy postanowili go jakoś godnie pochować. Chociaż ludzi już się chowało w papierowych workach, byle jak, bo nie było gdzie i jak. Oni jeszcze ściągnęli te deski i jemu wyjątkowo zrobili trumnę. Ale do dziś nie wiem, gdzie jest pochowany. Ja mogę przypuszczać, pójść lampkę zapalić, może gdzieś w tych okolicach. [...] Wiem, że zgrupowanie „Miłosza” chwali się, że nie oddali ani piędzi ziemi zaanektowanej w pierwszym dniu Powstania. Oni się chwalą, że do ich dywizjonu, czy jak on się nazywał, należało kilkadziesiąt ulic. Poszłam na ten capstrzyk, bo myślałam, że usłyszę, że gdzieś w tej okolicy właśnie zginął „Glinny”. Odezwałam się potem do jednego pułkownika, który tam był, nazywał się Roman, nie wiem… Dał mi informację, żebym poszła do Zamku Królewskiego... Chciałam jakoś znaleźć, ustalić miejsce jego zaginięcia.

  • Czy w tym czasie natrafiła pani na kolegów?


Nie natrafiłam. Tam niektórzy się chwalili, że byli u „Radosława”, ale może oni dopiero po wojnie się zainteresowali… Jak rozmawiałam, to można się zorientować… bo tego, kto naprawdę był w Powstaniu, to ja odróżnię.

  • Czy po wojnie rodzice mieli jakieś problemy w związku z tym, że ojciec uczestniczył w Powstaniu?


Oczywiście.

Mój ojciec był więźniem politycznym, mogę podać sygnaturę akt.

  • Jakie to były represje?


Zarzucano oczywiście mojemu ojcu, że się nie ujawnił. Ojciec powiedział, że „walka o Polskę była obowiązkiem” i „co tu ma się ujawniać?” Ale ta druga nasza okupacja akowców uważała za wrogów. W ten sposób to wyglądało…

  • Jaki wyrok dostał?


Sprawa ojca połączona była jeszcze ze sprawą Janusza Krasińskiego, który był w obozie jenieckim. Nie wiem, gdzie on tam był, w każdym razie jak wrócił, to wrócił już od Maczka. Już u nas śpiewał „Karpacką Brygadę”... Zorientowali się, że tam jest ktoś z Zachodu. W ogóle dostać list z Zachodu, to już było podejrzane. Jak u nas była rewizja, to pozabierali przecież zdjęcie mojego brata ciotecznego, Zenka Komońskiego, jego listy […]. Represje były nawet za to, że ktoś dostał kartkę z Zachodu. Dlatego ten mój brat cioteczny postanowił nie wracać do Polski, bo wiedział, że wujek siedzi.

  • Jak długo siedział pani ojciec?


Mój ojciec siedział w śledztwie, w bardzo ciężkim śledztwie, na ulicy Suchej. Tam, gdzie siedział również pilot Skalski, legenda naszego lotnictwa, tylko w innej celi. To były piwnice! To przecież nie było więzienie, tylko pomieszczenia na tyłach. W tych piwnicach różne jeszcze robili im represje. Na przykład puszczali wodę, tak, że im dochodziła do szyi. Mój ojciec znalazł się w celi z trzema pułkownikami. Kazał mi zapamiętać ich nazwiska, Zglinicki, Kryska i Metz. Metz to był zięć Szychta, z pochodzenia to pułkownik Polski. Kiedy ojciec został zaaresztowany, jeszcze za Bieruta, to myśleli, że mają pułkownika Bronisława Banasika, bo był taki, ale się ukrywał. I po wielu latach, już jak ojciec był na wolności, zadzwonił kiedyś do ojca. Nigdy go nie złapali.

  • Jak długo ojciec siedział?


Ojciec mój dostał potem... Zorientowali się, że nie jest tym pułkownikiem, ale też jest lepszą rybą. Był starszym radcą w MSW. Doszedł do tego stopnia, bo potem, już pracując musiał skończyć nie romanistykę, tylko Wyższą Szkołę Nauk Politycznych. […] Jeśli już mówię o ojcu, to muszę jeszcze powiedzieć, że w 1939 roku, mój ojciec był pod Kownem, bo trzeba było wywieźć papiery. Polska się nie spodziewała tego noża w plecy. Ojciec mówił, że ciężarówki z dokumentami miały drewniane naczepy. Takie same jak widziałam w Kampinosie, gdy starałam się dostać do Szarych Szeregów. Ciężarówki tam odprowadzono…, a nasz rząd już kierował się na południe. Ojciec poprosił, żeby mu udostępnili jakąś rozmowę z ministrem Beckiem. Podobno spotkali się w jakiejś stodole. Ojcu nawet zaproponowali wyjazd, mieli miejsce w jakimś samochodzie osobowym. Ale ojciec mój powiedział: „Ja zostawiłem żonę i dwoje małych dzieci w Warszawie. Ja będę wracał.” Podziękował, nie skorzystał z tego. Zostawili nawet jego decyzji, co ma zrobić z przywiezionymi papierami. Zakopali je gdzieś w jakiejś metalowej skrzyni, a drewniane ciężarówki spalili.

 

  • Wróćmy do represji…


Oni chyba nie wiedzieli tego, że ojciec wywiózł dokumenty, ale wiedzieli, że był wyższym urzędnikiem. Represje były takie, że ojciec dostał… Zaliczyli mu te śledztwa… Ci pułkownicy go jeszcze nauczyli, żeby nie wkładał rąk do szuflady, bo zdzierają w ten sposób paznokcie. Oni wcześniej byli tak represjonowani. Mówili: „Za nic!”, że niech się da zbić! Ojciec kiedyś jeszcze wspomniał… To już podsłuchałam, bo przy nas w ogóle nie chciał mówić o represjach. Kiedyś, jeszcze na Suchej był bardzo zbity. Powiedzieli mu: „Ty – dzieci do harcerstwa?” Wybili mu wszystkie zęby. Ojciec miał przed wojną jedno oko operowane w klinice państwowej, bo miał zaćmę. Po tych śledztwach, to z powrotem to oko… już do śmierci na nie nie widział. […] Ojciec był jeszcze u Fildorfa […] Dali mu dwa lata, zaliczyli nawet śledztwo. Dlaczego? Spodziewali się, że zrobią „kocioł” i do pracownika przedwojennego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych będą ciągnęli, więc trzeba było ludzi po prostu zwyczajnie ostrzegać.

 

Warszawa, 22 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Emilia Banasik-Bacia Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter