Kazimierz Maciej Piechotka „Jacek”
Kazimierz Maciej Piechotka. Pseudonim „Jacek”. Urodzony 20 listopada 1919 roku. W czasie Powstania walczyłem w Batalionie „Pięść”, pluton „Agaton” jako strzelec z cenzusem. Z zawodu architekt.
- Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Byłem na studiach na Wydziale Architektury. Zostałem przyjęty w 1937 roku i przed rozpoczęciem wojny pracowałem już w Zakładzie Architektury Polskiej Politechniki Warszawskiej. Ostatnie wakacje przedwojenne spędziłem jako instruktor pomiarów inwentaryzacji zabytków budownictwa drewnianego na Orawie, na Podhalu.
W Warszawie. Przy ulicy Nieporęckiej, na Pradze. […] W początkach wojny, jak Umiastowski wezwał mężczyzn do ewakuacji, usiłowaliśmy z rodzicami dostać się na wschód. Potem powróciłem do Warszawy. Po oblężeniu i zajęciu Warszawy przez Niemców, w Zakładzie Architektury Polskiej na Politechnice, zaczęły się stałe spotkania dawnych jego pracowników i przygotowania do rozpoczęcia studiów na Wydziale Architektury. Znana historia z profesorami Uniwersytetu Jagiellońskiego, wywiezionymi do Sachsenchausen, przekonała nas, że jakakolwiek legalna działalność na Politechnice będzie niemożliwa i zaczęły się pierwsze nieformalne działania związane z kontynuacja studiów dawnych studentów Politechniki. Rozpoczęto od tych studentów, którzy osiągnęli już pewien stopień zaawansowania studiów i mieli niewiele do ukończenia, przyjmowano ich prace dyplomowe, zdawali ostanie egzaminy. Wszyscy czekali na zwycięstwo aliantów na zachodzie. Oczywiście historia jest znana: upadek Francji, bitwa o Anglię i wtedy zaczął funkcjonować, już pełna parą, tajny Wydział Architektury. [Jednym] z największych osiągnięć Podziemnego Państwa Polskiego w czasie wojny – było tajne nauczanie. To dawało przygotowanie ludzi na odbudowę po wojnie, podtrzymanie kultury, podtrzymanie nauki polskiej w bardzo ciężkich i bardzo trudnych warunkach. Przy tym trzeba powiedzieć, że na przykład na tajnym Wydziale Architektury, który funkcjonować zaczął praktycznie w końcu 1940 roku przez cały czas do końca wojny nie było żadnej wpadki, a ludzie działali tam pod własnym nazwiskiem. Wszyscy się znali i konspiracja była właściwie półjawna. Jako pracujący już przed wojną w zakładzie dosyć szybko zacząłem brać udział w tajnym nauczaniu, raz jako student kontynuujący swoje własne studia, drugi raz jako stały pracownik zakładu, jako młodszy asystent, potem asystent prowadziłem korekty i organizowałem inwentaryzację zabytków. […] Równocześnie zacząłem pracować w pracowni, która przygotowywała projekty odbudowy Warszawy.
- Proszę opisać jak to wyglądało. To było tajne?
To polegało na tym, że w momencie kapitulacji prezydent Starzyński miał zapewnione w akcie kapitulacyjnym, że dla potrzeb odbudowy Warszawy będą powołane instytucje, rada naukowa, czy organizacyjna, związana z projektowaniem odbudowy. Ona szybko przestała być jawna i stała się tajna, współpracowała potem z Delegaturą Rządu na Kraj. Wtedy powstały pracownie półjawne. Jedna na Żoliborzu, druga w Zarządzie miasta. Były również w Zakładzie Architektury prowadzone projektowania. Na przykład projektowanie trasy północ – południe, którą przed wojną przewidywano. Część była zrealizowana – to była Chałubińskiego – Aleje Niepodległości, przejście jej na północ Żoliborza. To były koncepcje odbudowy Teatru Wielkiego, przekształcenia placów warszawskich. Byłem zatrudniony jako kreślarz, pomocnicza siła techniczna w pracowni związanej z obudową. Pod koniec 1941 roku zostałem zaprzysiężony w komórce legalizacji techniki wydziału, która należała do Oddziału Drugiego Sztabu Głównego Armii Krajowej, to znaczy dla wywiadu. Najpierw działałem w Pracowni Muszkieterów, która pracowała nad przygotowywaniem fałszywych dokumentów dla wywiadu Armii Krajowej. Potem po przejęciu Muszkieterów przez Armię Krajową, powstała pracownia, której kierownikiem został cichociemny Stanisław Jankowski „Agaton”. On w 1942 roku został z nieba spuszczony do Warszawy i wtedy powstała duża organizacja tego wydziału legalizacji. Miedzy innymi nasza komórka dokumentów została przez nich przejęta. Szefem [tej komórki] był późniejszy profesor, wtedy doktor Piotr Biegański. Była w nim zatrudniona Zofia Chojnacka „Agata” i ja. Do naszych obowiązków należało przygotowywanie fałszywych dokumentów dla kurierów [i] pracowników wywiadu. Ta pracownia funkcjonowała do końca, do chwili wybuchu Powstania. Robiliśmy dosyć interesujące dokumenty. Na przykład: dla kuriera, który się miał udać do Paryża, najpierw trzeba było przygotować dokumenty osobiste: kenkartę, legitymacje pracy. Stworzyć pewną osobowość człowieka, który niezależnie od jego umiejętności językowych, mógł być na przykład Niemcem z krajów bałtyckich, pracownikiem organizacji Todta. To była jedna grupa dokumentów, mająca na celu stworzenie pewnej osobowości. W drugiej grupie były wszystkie dokumenty związane z przebiegiem podróży. To znaczy: rozkaz wyjazdu, dowody kontroli granicznych, bilety, kartki żywnościowe. Taki na przykład pan Kazimierz Leski „Bradl” jeździł jako generał Wehrmachtu. Według dokumentów rozpoczynał wyjazd gdzieś na przykład w Mińsku Litewskim, faktycznie wsiadał do pociągu w Warszawie, po czym przesiadał się do niemieckiego wagonu i jako niemiecki generał jechał do Paryża, gdzie w Paryżu spotykał się z kimś w komendanturze Wehrmachtu. Takie anegdotyczne prawie, że historie, to jak w pewnym momencie podchodzi z kartami żywnościowymi wyprodukowanymi w Warszawie, do okienka w komendanturze, przed nim stoi jakiś oficer, załatwiający sprawę Niemiec w okienku powiada: „To są fałszywe dokumenty, fałszywe kartki”. − „O, pana generała to są prawdziwe!”. Z takich anegdot: W pociągu, którym jechał „Bradl”, jest kontrola. Dlaczego „Bradl” zaczął jeździć w takiej wysokiej funkcji? Doszedł do wniosku, że jest bardzo niewygodnie jechać jako niższej rangi oficer, kiedy może jechać wagonem sypialnym. Wobec tego jest kontrola, w tej kontroli żandarmi zaczynają się awanturować o dokumenty leżącego pod nim w przedziale sypialnym, na dolnym łóżku, pracownika Ambasady Hiszpanii z Berlina. Uspokaja ich konduktor: – „Tylko nie przeszkadzajcie generałowi, bo jest bardzo zmęczony”. […] Jak wyglądał mój dzień? Mieszkałem na Pradze. Musiałem się budzić możliwie najwcześniej, żeby wykorzystać światło dzienne do robienia ćwiczeń, rysunków, projektów, związanych z moimi studiami na tajnym Wydziale. Praca przy karbidówce o migającym świetle i w warunkach, w których zużycie przez nią tlenu właściwie usypia człowieka, była trudna. Więc rano możliwie wcześnie trzeba się było obudzić, żeby przy dziennym świetle i popracować nad własnymi projektami. Potem jechałem do Warszawy, na Wydział Architektury, na Koszykową i pracowałem w pracowni architektoniczno-projektowej. O godzinie mniej więcej dwunastej, pierwszej chodziłem po tak zwaną pocztę, to znaczy na spotkanie gdzieś w okolicach Marszałkowskiej, najczęściej przy Placu Zbawiciela, albo przed Politechniką, gdzie łączniczka odbierała gotowe dokumenty i przynosiła dyspozycje tego, co ma się wykonać w pracowni. Jakie dokumenty, dla kogo, jakieś fotografie tego delikwenta, i tym podobne. Wracałem na Wydział, na Koszykową gdzie jeden z pokoi został odstąpiony na tę komórkę fałszerską i wtedy Piotr Biegański i Zosia Chojnacka czyli „Paweł” i „Agata” przychodzili i rozpakowywaliśmy tą przesyłkę i rozdzielana była robota do przygotowania.
- Czy mógłby pan powiedzieć jeszcze w jaki sposób podrabialiście te dokumenty?
Metoda polegała na tym, że trzeba było mieć wzorek. Co było źródłem wzoru? Źródłem wzoru mogły być gotowe blankiety. Kenkarta była na druku. Jeżeli chodzi o dokumenty, które dotyczyły ludności polskiej, można je było uzyskać w urzędach przede wszystkim w magistratach i w drukarniach. Na przykład, należąca do rodziny mojej przyszłej żony Drukarnia Anczyca w Krakowie drukowała zawsze pewien nadmiar druków niemieckich i to szło do konspiracji. Mimo niemieckiej kontroli, drukarze potrafili tak ustawić maszynę, że jeszcze parę egzemplarzy blankietów szło do tajnych służb AK. Drugie źródło, to wszelkie egzekucje na gestapowcach, konfidentach. Starano się zabrać legitymacje skazanemu. One mogły być podstawą do odtworzenia. Potem jak Jankowski przejął cały wydział i powstał cały szereg innych pracowni, (między innymi była pracownia, która przygotowywała blankiety). Tutaj był pewien wyścig: pomiędzy tym, co wymyślili Niemcy w skomplikowaniu dokumentu a szybkim jego podrobieniem. Był taki słynny
Durchlasschein, przepustka podróżna, taka karteczka, mniej więcej wielkości karty pocztowej, którą wymyślili, że będzie drukowana tak jak banknoty, z giloszem, z wzorkiem, siateczką. Siateczka była zrobiona w ten sposób, że jej kolor się zmieniał – tak jak w banknotach. Od żółtawego do zielonego. Miała wdrukowane maszynowo, tak jak banknoty serię i numer. I co się okazało? Niemcy byli przekonani, że to jest nie do podrobienia. Było podrobione. Warszawa produkowała przepustki nocne dla Paryża. W Warszawie fałszowano karty żywnościowe dla Francji. Na początku to były dosyć prymitywne rzeczy. Na przykład stemple! Dokument to się składa z blankietu, z jego wypełnienia, ostemplowania pieczątką i podpisów. Czyli jest to produkt skomplikowany. Wymaga co najmniej pięciu elementów. Jak powstawał taki dokument? Przede wszystkim, można było podmienić w oryginalnym dokumencie fotografię delikwenta. To jednak było trochę ryzykowne, ponieważ można było sprawdzić komu ukradziono dokument – jednymi z dostawców byli złodzieje, to znaczy patriotyczna działalność kieszonkowców. To Szwejk już powiedział: „Na dworcach się kradło, kradnie i będzie się kradło”. Wobec tego w ramach ubocznej działalności, ci fachowcy dostarczali skradzione dokumenty. […] Były też dokumenty, jak gdyby, wymyślane. Na przykład, w pewnym okresie fałszowano całkowicie fikcyjne dokumenty, niemniej umocowane w jakiejś instytucji, pod tytułem
Feldpost taka i taka, poczta polowa taka a taka. Jakiś kontroler, gdzieś w głębi Niemiec, nie był w stanie sprawdzić czy
Feldpost 723 jest autentyczna i czy pochodzi z Mińska, bo tajemnicą było jej umiejscowienie. Teraz, jaka czynność? Dobrać właściwy blankiet, wypełnić. „Agata” specjalizowała się w niemieckich tekstach – list przewodni, czasem coś na maszynie napisanego. Ja byłem specjalistą od podpisów. Podpis robiło się w ten sposób, że musiał być wzorek. Wzorek się zmieniał, a musiał pasować do daty wydania dokumentu. Żeby wykonać podpis trzeba było się go nauczyć. Nie było niczego gorszego jak rysowanie z dużym wysiłkiem, wtedy wyglądało to nieautentycznie. Trzeba więc było: poznać podpis, powtórzyć go wielokrotnie i nauczyć się go na pamięć. Potem niejako w ciemno podpisać, tak żeby się mógł trochę różnić od dokumentu autentycznego, ponieważ nie ma dwóch takich samych podpisów tego samego człowieka. To znaczy, że podpis w pewnych granicach może mieć odstępstwa. No i trzeba dokument ostemplować. Nim uruchomiono produkcję stempli w oparciu o polskie firmy, była taka firma Pionier, która dostarczała potem pieczątek gumowych, to pierwsze stemple robił profesor Ostoja-Chrostowski, znakomity drzeworytnik, wyżynał w klockach drewnianych pieczątki, z odstępstwami (bo każda pieczątka się deformuje) wynikającymi ze zużycia. Dziwne, że Niemcy się na to łapali... Oni sobie nie zdawali sprawy z tego, że drzeworyt trzeba odcisnąć, wobec tego powstaje wgłębienie. Pieczątka gumowa tego wgłębienia nie daje. Jak zobaczyliśmy te pieczątki produkowane przez Chrostowskiego, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, kto to robi, bo to była konspiracja. Ale takiej jakości drzeworytu w życiu nie widziałem. To było genialne, doskonała precyzja. Dokumenty nie mogły być robione w jednej pracowni. Nie można było trzymać iluś różnych maszyn do pisania, czy różnych dokumentów. Wtedy wydział legalizacji bardzo się rozbudował. Staś Jankowski okazał się znakomitym organizatorem i doskonale to poprowadził. Zostały uruchomione inne pracownie fałszowania miedzy innymi Blikle. Nasza miała kryptonim Gajewski. Skąd się brały nazwy? Od leżących w pobliżu cukierni.
Pomianowski był. W tych pracowniach fałszerskich był znaczny procent architektów. Nas uczyli rysunku. To dawało tę łatwość podpisywania. Oprócz tego uruchomiono tak zwanego Pakulskiego. Była to pracownia, która przygotowywała skrytki. Działał tam Leon Putowski – technolog. Już nie żyje. Był genialny w robieniu skrytek. On miał warsztat stolarski. Opowiadano mi potem jak jego zaangażowanie się odbyło. Wszystko się zresztą trzymało pewnych związków rodzinno-, towarzysko-, zawodowych. Leon Putowski tak się zaangażował, że przyszedł Jankowski do nich do warsztatu i on powiedział: − „No tak, tak, ja wam coś pokażę”. Wyjął ze sterty wiórów i odpadów kawałek deseczki. Ta deseczka była wydrążona w środku, i był tam aparat radiowy. Leżał na stercie odpadów z boku warsztatu. Oni robili skrytki podłogowe, ścienne, ale i cały szereg skrytek związanych z transportem. Na przykład wydrążona szczoteczka do mycia zębów, w którą w środek wprowadzano mikrofilm. Wywiad przesyłał informację, raporty w postaci fotografii, których odbitki, trzeba było tak wyskrobać, wycienić bez uszkodzenia tekstu i zwinąć w szczotkę czy jakiś przedmiot, który nie będzie budził wątpliwości. Cała działalność komórek legalizacyjnych została przez Jankowskiego opisana w jego wspomnieniach [„Z fałszywym Ausweisem w prawdziwej Warszawie”]. To zresztą Solidarność w czasie stanu wojennego traktowała tę książkę jako podręcznik do konspiracji. Tak wyglądała moja działalność konspiracyjna.
- Z czego się pan utrzymywał?
Najpierw byłem akwizytorem składów szkła i porcelany aptecznej. To dawało pewną swobodę poruszania się po mieście. W czasie łapanki można się było wytłumaczyć: „Idę sprzedawać flaszki do lekarstw”. Potem chodziłem na fałszywych papierach
Kraftfahrparku, który remontował niemieckie samochody. I znów tutaj wytłumaczenie, że pracuję na nocną albo dzienną zmianę. Po czym kiedy już zarabiałem, na zasadzie pracy w pracowni architektoniczno-urbanistycznej, otrzymywałem również żołd. Bardzo marny. Trochę dostawaliśmy przydziałów. Na przykład, raz na święta dostaliśmy trochę mąki, kiedyś trochę oleju. No, głodny byłem! Zwyczajnie! Moi rodzice byli ciężko chorzy. Gdy wracałem do domu gdzieś przed godziną policyjną, matka robiła gorąca zupę. Była to zupa z marmolady (na sacharynie oczywiście), z buraków, rozbełtana wodą, z kluskami. To był ciepły posiłek. Po śmierci moich rodziców zacząłem jadać u panien Wańkowicz. Wtedy już było trochę lepiej. Zostały uruchomione, w gruncie rzeczy dla naszej grupy, takie domowe obiady w mieszkaniu u panien Wańkowicz.
To było pod koniec 1943 roku. Właściwie w 1944 roku. Przed tym był głód zupełny. Zacząłem mówić o rozkładzie dnia. Koło pierwszej była poczta, potem praca do godziny policyjnej, trzeba było dojechać przed godzina policyjną z Koszykowej na Pragę, wobec tego czepianie się ostatnich tramwajów. Kiedyś wypadłem z tramwaju i rąbnąłem się o bruk, na szczęście nie o kant krawężnika. Po czym przyjazd do domu i znów nauka. Wtedy na tajnym wydziale został zrobiony skrypt z historii architektury nowożytnej. Polegał na tym, że zostało narysowane na kalce kilkaset obiektów architektonicznych, antydatowany, który służył jako podręcznik do nauki historii architektury. […] Nikt nie traktował studiów ulgowo. Było ambicją, żeby studia były traktowane jak najbardziej solidnie i poważnie. Ja sam zdawałem przez trzy dni egzamin z historii architektury polskiej, ponieważ byłem kandydatem na asystenta. Odbywało się to w ten sposób, że profesor Zachwatowicz umawiał się ze mną na ósmą rano, zadawał temat i wychodził. Żadnej kontroli, bo honor jest ważniejszy. Ja rysowałem. Profesor wiedział, że do pierwszej będę musiał wyjść, czyli o dwunastej on wracał, [prace] zbierał i umawiał mnie na następny dzień. Tak odrobiłem historię architektury polskiej, od prehistorii do dziewiętnastego wieku, kolejno rysując wszystkie te obiekty, które były w programie. Z kolei ja zajmowałem się między innymi ustalaniem tematów do inwentaryzacji z architektury, tak zwanej, drewnianej i korektą pomiarów. W tych ciężkich warunkach, okazało się, że zostało zinwentaryzowanych kilkanaście kościołów drewnianych, w czasie wojny, przez studentów tajnego wydziału. One potem stanowiły między innymi materiały do odbudowy. Inwentaryzacje Starego Miasta były również prowadzone. Tajne nauczanie było jednym z największych osiągnięć Polski Podziemnej, które rozpoczynało się właściwie w szkole podstawowej, powszechnej, gdzie znani z imienia i nazwiska nauczyciele uczyli dzieciom historii, geografii Polski, języka polskiego w formie, która była zabroniona. Niemcy szkolnictwo ograniczali właściwie do szkoły zawodowej. Walczyli z nauczaniem wyższym. Nie było wyższych stopni nauczania. Wobec tego różne szkoły krawieckie były ukrytymi gimnazjami. […] Oficjalne były szkoły powszechne. Gimnazja \ tajne, komplety paro-, pięcio-, sześcioosobowe.
- Proszę powiedzieć, jak to wyglądało na Wydziale Architektury?
Na wydziale Architektury system był wielowątkowy. Był tajny Wydział Architektury, którego dziekanem był profesor Stefan Bryła − potem rozstrzelany na Puławskiej, ale on był równocześnie związany z Delegaturą Rządu do spraw Budownictwa. Tam były wszystkie przedmioty wykładane przed wojną na Wydziale Architektury. Równocześnie były szkoły budowlane, które były dopuszczone do oficjalnego działania. Kompleks szkół budowlanych, \ uruchomił rektor Edward Warchałowski. W tych szkołach uczono pewnych przedmiotów technicznych, kreślarskich. Były na przykład kursy Jagodzińskiego, które pod pozorem kursów kreślarskich uczyły matematyki na poziomie politechnicznym. Budownictwo – była szkoła architektury wnętrz, oficjalnie dopuszczona, gdzie wykładowcami byli profesorowie Politechniki. Na przykład profesor Kamiński, który był kierownikiem Szkoły Architektury Wnętrz, prowadził rysunek odręczny. Można było wobec tego odrobić, zaliczyć ćwiczenia z rysunku odręcznego w tej Szkole Wnętrz, którą honorował tenże Kamiński na tajnym Wydziale.
- Czy tam chodzili też zwyczajni uczniowie tej szkoły?
Zwyczajni uczniowie – tak, tylko że oni bardzo szybko wchodzili do tajnego wydziału. Na przykład, w Szkole Architektury Wnętrz, gdzie ja też się uczyłem była nauka projektowania. Prowadził ją Rudolf Świadczyński, który był profesorem politechniki. Jego autorstwa jest gmach BGK, Marynarki Wojennej, patentowiec. To był jeden z najwybitniejszych architektów okresu międzywojennego. Profesor Tołwiński – urbanista, formalnie uczył historii wnętrz. Faktycznie uczył właściwie historii urbanistyki, ponieważ także Plac Świętego Marka w Wenecji to jest też wnętrze, wnętrze architektoniczne, czy urbanistyczne. Cały szereg przedmiotów można było odrobić, czy ulokować w takich szkołach, których świadectwa potem honorowano. Kosztorysowania można było się uczyć w Szkole Budowlanej, bo niby to jest przedmiot nie budzący wątpliwości, ale ten przedmiot był zaliczany na Wydziale Architektury.
- Ile osób studiowało na tym wydziale?
Dokładnie nie wiem, chyba kilkadziesiąt! Były przedmioty, które prowadzili profesorowie z Wydziału Architektury w sposób półjawny. W szkołach budowlanych było wielu zatrudnionych profesorów politechniki. Była też uruchomiona, później przez Niemców dopuszczona, Wyższa Szkoła Budownictwa, taka jak gdyby trochę wyżej średniej. Tam też nauczali profesorowie z dawnej Politechniki. Działał Uniwersytet Warszawski a także Uniwersytet Poznański, Zachodni. To była sieć rozbudowana. Między innymi wykłady odbywały się na Wydziale Architektury na Koszykowej 55. To był lokal bardzo korzystny w Zakładzie Architektury Polskiej. Główne wejście było od ulicy Koszykowej, tam gdzie jest obecnie, potem przez hol przechodziło się na dziedziniec wewnętrzny, tam gdzie teraz jest ogródek. I było drugie wyjście na ulicę Lwowską. Drugie drzwi Zakładu Architektury Polskiej, który był na parterze, wzdłuż ulicy Lwowskiej było przejście przez hol od frontu. Ale było i wyjście boczne na dziedziniec i na ulicę Lwowską. Wobec tego, ewakuacja mogła się odbyć na dwie strony. I to się sprawdziło. Przy tylnym wejściu było mieszkanie intendenta gmachu Wiraszki (to niesłychanie zasłużona rodzina). Starszy pan Wiraszka był tylko intendentem gmachu, ale on sobie zdawał sprawę z tego co się tutaj dzieje. Kiedyś podjechała buda. Wyszli z niej esesmani. Weszli od frontu Koszykowej. A my byliśmy w ostatnim pokoju, w którym była pracowania fałszowania dokumentów. Starszy pan przyszedł i jąkając się powiada: „Czy jesteście gotowi?” – czyli zdawał sobie sprawę z tego co się dzieje. Jego syn, student architektury, był sekretarzem tajnego wydziału. Prowadził rejestrację studentów, odbierał od nich przysięgi − wszyscy przysięgali. Prowadził rejestrację wyników egzaminów. Jego listy ze stopniami były honorowane po wojnie przez wpisywanie do indeksów. Wszystko było oparte na zaufaniu. On organizował grupy studenckie, które obywały ćwiczenia. Na przykład ćwiczenia z projektowania Świerczyński prowadził częściowo w swoim domu, częściowo na Wydziale Architektury. Bojemski prowadził w prywatnym mieszkaniu, w jednym z pokoi odbywały się wykłady.
- Ile osób mogło brać udział w takich wykładach?
To zależy. Na korekty z projektowania, czy na wykłady które odbywały się na Wydziale Architektury, w czasie działalności szkoły, czyli w godzinach rannych przychodziło nawet do dziesięciu osób. Natomiast jak to się odbywało po godzinach, czy w domach prywatnych to bywało mniej więcej cztery, pięć, sześć osób. Egzaminy odbywały się na przykład u Bryły w jego mieszkaniu. Tam były też obrony prac doktorskich. Równocześnie były prowadzone na Wydziale Architektury normalne studia, prace dyplomowe, prace doktorskie, obrony doktoratów. W rezultacie myśmy wiedzieli na przykład, że taki to a taki broni dyplomu. Nikt tego oficjalnie nie mówił, ale dziewczyny dostawały na przykład kwiatki na zakończenie studiów. Stosunki z profesorami były bardzo bliskie. Wiedziało się o wzajemnych kłopotach życiowych, chodziło się razem do kawiarni. Pamiętam jak prowadziliśmy architektoniczną inwentaryzację w Natolinie. Ktoś wpadł na pomysł, żeby namówić tam na wycieczkę zżytego z nami − profesora Rudolfa Świerczyńskiego. Dowiedzieliśmy się kiedy Branickich nie będzie w Pałacyku i dziewczyny upiekły tort. Tort był taki, wojenny. Ale był. Pod nieobecność Branickich, […] w porozumieniu ze służbą pałacową, urządziliśmy piknik. Pod dębami odbywał się odpoczynek. Potem profesora odwieźliśmy z powrotem do domu. On w 1943 roku po nalocie rosyjskim, umarł na atak serca. Po jego śmierci urządzilismy wystawę prac jego uczniów na Wydziale Architektury na Koszykowej. Wszystkie studenckie prace były ostemplowane stempelkiem z faksymile jego podpisu.
- Pan odebrał dyplom przed Powstaniem?
Nie, w 1946 roku. Już po wojnie.
- Co działo się przed samym Powstaniem?
Przed samym Powstaniem nastąpiła decyzja podziału naszej komórki Gajewski na dwie grupy. Trudno nazwać to grupami. Piotr Biegalski i Zosia Chojnacka mieli dalej prowadzić pracownię, a ja miałem pójść do Powstania z bronią w ręku. Z tą bronią w ręku byłem dosyć na bakier, dlatego że kiedy chciałem pójść do podchorążówki moi szefowie doszli do wniosku, że strzelać można i podpisywać też można. Kwalifikacje do podpisywania są cenniejsze. Przed Powstaniem przeniosłem się z Pragi na lewą stronę Warszawy, żeby nie tracić kontaktu. Jeszcze w dniu wybuchu Powstania Jankowski był w punkcie na Elektoralnej, w lokalu gdzie nocowałem, z zawiadomieniem że Powstania nie będzie, a wkrótce potem poszliśmy o Godzinie „W” na mobilizację na Karolkową, na Wolę.
- Czy w jakiś sposób zabezpieczyliście Państwo dokumenty, wiedząc że Powstanie się zbliża?
Znajdowały się w skrytkach. Zosia Chojnacka w czasie Powstania miała do nich dostęp. Potem poszła do konspiracji już powojennej. Natomiast z osobistych spraw – mieliśmy z Marysią zamiar pobrać się po skończeniu studiów. Jesteśmy parą, która trwała sześćdziesiąt parę lat. Przed Powstaniem pojechałem do niej do Krakowa, a potem Tarnowa, do jej rodziców i przekonałem ich, że bolszewicy są już pod Przemyślem. Że jak wejdą bolszewicy, to nie wiadomo co się będzie działo, że w dużym mieście będzie bezpieczniej. Namówiłem ją na przyjazd do Warszawy. Przyjechała i nagle znalazła się, zupełnie sama, w środku miasta, które się wali, pali.
Powstanie rozpoczynaliśmy na Karolkowej. Potem spędziliśmy na cmentarzu ewangelickim pierwszą noc i następną. Sytuacja była niedobra, bo przydzielili nas do tej grupy Zgrupowania „Radosław”, która miała stanowić nieźle wyposażoną jak na ówczesne warunki siłę bojową. W pobliżu była garbarnia Pfeifra, punkt postoju komendy Głównej Armii Krajowej. Zaczęło się Powstanie, a oni byli zagrożeni objęciem przez Niemców. Jest takie zdjęcie na cmentarzu ewangelickim kiedy Iranek-Osmecki rozmawia z „Agatonem” Jankowskim. To wtedy było, po tym jak Komenda Główna została oswobodzona. Najpierw braliśmy udział w ataku na Karolkowej, na Młynarskiej. To się nawet udawało ale się zatrzymało. Potem było uderzenie ze strony Woli, cofanie się przez getto, z cmentarzy na Muranowską. Chodziłem wtedy na patrole z „Kubusiem” ze Stefanem cichociemnym Bałukiem. Był to przydzielony do „Agatona” cichociemny, który miał rozwinąć komórkę fotograficzną. W pierwszych dniach Powstania chodziliśmy na patrole. Chodziło o to, że nie było rozeznania o stanie Powstania. To znaczy, że Komenda Główna nie znała sytuacji. Miedzy innymi, były takie patrole […] gdzie chodziło o to, aby się zorientować jaki jest zasięg Powstania. Wtedy się okazało, że Dworzec Gdański i Żoliborz jest odcięty, że Śródmieście jeszcze się łączy ze Starym Miastem, ale że idzie atak z Woli na oś Saską, na przebicie się na Warszawę, że Śródmieścia jest jakoś opanowane. Był atak na Młynarskiej, ale w gruncie rzeczy cofanie się następowało na Okopową, potem na Stawki, później na Muranowską. Wtedy nie było łączności z Żoliborzem. Były próby przejścia na Żoliborz, Jankowski zadeklarował, że nas czterech „Agaton, „Kubuś” Bałuk (to byli dwaj cichociemni), Wojtowicz „Wojtek” (był w konspiracji u nas w legalizacji), i ja, że przejdziemy górą na Żoliborz i do Kampinosu, żeby nawiązać łączność z jednej strony. Z drugiej strony żeby było obarczenie dla Starego Miasta, (które już wtedy zaczynało być zagrożone), oddziałami z Kampinosu. Myśmy, to chyba było trzynastego sierpnia, przeszli górą, od Bonifratrów, przez forty, które są koło Cytadeli, koło Cytadeli przez tory kolejowe, torami do barykady na Śmiałej. Potem doprowadzili nas do „Żywiciela”. Poczym dali nam łączniczkę, która przeprowadziła nas przez Bielany do Kampinosu. Tam była próba przygotowania ataku odbarczającego od strony Powązek. […] To się nie udało. Potem było drugie takie przejście. Wtedy pewną ilość ludzi przeprowadziliśmy. Wróciliśmy na Stare Miasto, do Wachnowskiego już kanałami. Zaczęła się wędrówka kanałami tam i z powrotem, przeprowadzanie ludzi z Kampinosu i wyprowadzanie z Warszawy. Po czym nastąpiły nieudane ataki na Dworzec Gdański. Najpierw prowadzone przez „Okonia” z Batalionu „Pięść”, potem również pod bezpośrednim nadzorem Pełczyńskiego. To się skończyło właściwie potworną rzezią. Jedno z najokropniejszych wspomnień z Powstania, to jest jak nam kazali po nieudanym ataku na Dworzec Gdański, zarejestrować stany oddziałów, które się uratowały. Przychodziło się do takiej, siedzącej pod domem na WSM-ie, grupy zmordowanych ludzi, i tam się okazywało się, że straty wynoszą dziewięćdziesiąt procent. To był szaleńczy pomysł, żeby z tym uzbrojeniem kazać zdobyć bunkry w Alei Wojska Polskiego. Bunkry żelbetonowe, karabiny maszynowe, a na to mlodzi ludzie z parabelkami. Myśmy chodzili kanałami. […] Tam był taki dramatyczny moment, kiedy jest burzowiec w poprzek kanałów, gdzie była lina, którą się można było posługiwać by nie spłynąć do Wisły. Wojtowicz postanowił tę linę zawiązać. Myśmy siedzieliśmy na wlocie burzowca a on szedł i doszedł. Zawiązał tę linę! Ja potem chodziłem z grupą ludzi, którzy wychodzili ze Starego Miasta z powrotem na Żoliborz. To było jakieś takie opanowanie strachu tych ludzi przy przechodzeniu przez kanał.
- To był już upadek Starówki?
Jeszcze przed upadkiem Starówki. Myśmy tam chodzili parokrotnie. Kiedy wróciliśmy na Starówkę, kazali nam przejść na Śródmieście. Kanał Żoliborski, nazwijmy go tak, był na tyle wysoki, że można było chodzić wyprostowanym. Ale był kanał stary Lindleyowski, stary XIX-wieczny, który prowadził ze Starego Miasta przez Daniłowiczowską na Śródmieście. Dali nam taką dziewczynę łączniczkę, drobną, która miała patyk i zapierając się tym patykiem przechodziła kanałem. No a myśmy mieli pistolety maszynowe, [zawieszone] na szyi i plecaki. I byliśmy trochę więksi, wyżsi. I nie przeszliśmy tym kanałem. Nas zatkało i wycofaliśmy się. Wstyd było ale... Po czym, przed kapitulacją Starego Miasta, w momencie wycofywania się przeszliśmy na Śródmieście, na Nowy Świat, tym kanałem razem z Komendą Główną Armii Krajowej. Po wyjściu na Nowym Świecie, to był kontrast − palące się Stare Miasto i eleganccy panowie idący do kościoła w Śródmieściu. To nie trwało długo. Nas ulokowano w gmachu PeKaO na rogu Świętokrzyskiej. Tam w piwnicy w podziemiach był szpital i również Komenda Główna Armii Krajowej. Jak wyszliśmy z kanałów, wtedy pierwszy raz miałem do czynienia z jeńcami niemieckimi. Nie byliśmy bardzo czyści po wyjściu z kanałów. Wobec czego używano tych jeńców niemieckich do noszenia wody do umycia się. Także mnie mył Niemiec. Ktoś mi powiedział, że Marysia Huberówna jest na Powiślu. Najpierw poszedłem na wydział Architektury żeby się czegoś dowiedzieć, tam się okazało, że była, że jest. Tam się spotkaliśmy i doszliśmy do wniosku, że nie ma co dalej czekać, że należy wziąć ślub. Wobec tego złożyliśmy wizytę u księdza o pseudonimie „Biblia” i umówiliśmy się na ślub na 30 sierpnia. Ślub się odbył w kościele na Moniuszki.
Nas przydzielili do ochrony „Bora” i przenieśli najpierw na Świętokrzyską, kiedy w szyb windowy uderzyła bomba. Rozwaliła ludzi siedzących na klatce schodowej wokół windy. Raniła Grzegorza Pełczyńskiego, który był w podziemiu. Myśmy akurat poszli po ślubie do mojej stryjecznej babki przedstawić żonę, także to uderzenie bomby nas minęło. Wtedy byliśmy dekorowani przez „Bora” krzyżem Virtuti Militari. Nas czterech zostało sprowadzonych. Mnie nauczyli wtedy dopiero mówić – Ku chwale ojczyzny Obywatelu Generale! (bo ja to byłem wojak nie wojskowy).
W piwnicach PeKaO. To był mój pierwszy kontakt z „Borem”. Po czym nas po zbombardowaniu ewakuowali na Mokotowską. Najpierw do jakiejś kamienicy na Mokotowskiej, gdzie była Delegatura Rządu. Potem na ulicę Piękną do „małej PAST-y”. Myśmy wtedy już służyli w ochronie „Bora”, kiedy nagle dostałem wysokiej temperatury. Leżeliśmy w bramie PAST-y, wtedy postanowili, by coś ze mną zrobić. Odprowadzili mnie na Koszykową do szpitala. Miałem wysoką temperaturę, ale miałem całe ręce i nogi więc nie bardzo byłem pacjentem chirurgicznym, wobec tego położyli mnie w ciemnym kącie, dawali jedna pastylkę Cibazolu, czy jakiegoś antybiotyku dziennie. Właściwie nic się specjalnie nie działo. Myśmy przeszli już nie z wojskiem. Byliśmy bardzo osłabieni. Ostanie pożegnanie to była w cudzysłowie defilada oddziałów wychodzących przed „Borem” na ulicy Śniadeckich. Wtedy Jankowski z grupą dobraną pod względem kwalifikacji, między innymi Leon Putowski był w tej grupie towarzyszącej „Borowi”, dlatego, że miał kwalifikacje skrytkarza. Chyba Skrobańska. Oni wyszli z Borem i poszli do obozu jenieckiego dla generałów. Część chłopców poszła z Batalionem „Pięść” do niewoli. Część poszła do konspiracji, tak jak Stefan Bałuk, Zosia Chojnicka, wyszli z ludnością cywilną. Myśmy z żoną pojechali do obozu jenieckiego, szpitalnego w Zeithain.
- Proszę powiedzieć, czy miał pan do czynienia z przedstawicielami innych narodowości w czasie Powstania?
Nie.
- A czy mógłby pan opisać jak wyglądało życie codzienne? Jak było z jedzeniem?
„Pluja”, o której była mowa. Proszę pana, jadło się to, co się trafiło! W pewnym momencie były zrzuty sowieckie. Suchary jakieś. Właściwie było głodno. Był cukier. Natomiast tutaj była już mowa o podróży do obozu, więc o tym. W wagonie w którym byłem był stary Wehrmachtowiec − przedstawił się.
Ich bin Szkliwka − nazywał się Pflaume, bardzo się starał o nas. Po czym znaleźliśmy się w obozie. Żona została tłumaczką kart chorobowych z polskiego na niemiecki. W obozie zaczęły się rozmowy. Najpierw pewna ilość architektów się zgadała, trochę mówiliśmy o architekturze. Żona była w baraku dla dziewcząt, ja byłem w baraku dla personelu szpitalnego. Ustawiliśmy kukłę w izbie, babcię ze świecznikiem. Był taki architekt Wilk, który znakomicie z puszek po konserwach robił świeczniki i różne [przedmioty]. Myśmy zrobili tą kukłę. Zaczął się teatr obozowy. Myśmy robili dekoracje do teatru obozowego.
- Opowiadał pan o ataku na Dworzec Gdański. Czy to było najgorsze wspomnienie pana z czasów Powstania?
Jedno z najgorszych. To była beznadziejna sytuacja! Proszę pana, zdajmy sobie sprawę z tego, że to był główny... To był tor kolejowy, po którym chodziło to słynne działo strzelające na Warszawę. Niemcy nie oddaliby tego mostu przez Wisłę, który by połączył się z przyczółkiem po drugiej stronie. Znajomość urbanistyki mówiła mi że tego nie oddadzą. Wola już była zajęta, Muranów był zajęty, Żoliborz był otoczony. Była też wielka dysproporcja siły ogniowej, która tam była ze strony niemieckiej w porównaniu z tym, czym rozporządzaliśmy my, że powodzenie ataku nie było możliwe. No i właśnie to spowodowało tak potworne straty.
- Najlepsze wspomnienie, to jak rozumiem ślub?
Ślub.
- A coś co najbardziej utkwiło panu w pamięci? Jakiś obraz?
Bo ja wiem? [Obraz] niewyspania, zmęczenia, poczucia, że trzeba wytrzymać do końca. Ale dosyć wcześnie pojawiło się poczucie beznadziejności. Poza tym, poczucie, że właściwie jesteśmy bardzo sami. Moja grupa byłą w sytuacji, że myśmy mieli dosyć bezpośrednie kontakty z Komendą Główną, że Jankowski był potem adiutantem „Bora”. Właściwie podwiązanie pod wywiad. To założenie, że Powstanie uda się jeżeli będzie trwało trzy, pięć dni. No a tutaj dwa miesiące.
- Proszę powiedzieć jeszcze, w którym roku wrócił pan do Warszawy?
W 1945 [roku].
- Czy był pan represjonowany?
Nie. Myśmy od początku zdecydowali, że się ujawniamy. Na wszystkich ankietach pisaliśmy, że jesteśmy z Armii Krajowej z Oddziału II Sztabu Głównego, to była taktyka, która rozbrajała. A poza tym byliśmy architektami. Byliśmy szybko zatrudnieni przy odbudowie Warszawy. Dużą rolę odegrał tu profesor Zachwatowicz, który nas przekonał. To był wybór: albo do lasu, albo w konspirację, albo do odbudowy. To zresztą było wtedy nawet przez Londyn powiedziane, że trzeba odbudowywać, że trzeba również zagospodarowywać tak zwane ziemie odzyskane. Natomiast zaraz po wojnie zaczęliśmy pracować w Zakładzie Architektury Polskiej i mieliśmy kontakt ze studentami. To był też drugi, jak gdyby etap, wielkiego nieszczęścia. Ci znakomici ludzie, którzy zginęli z tych studentów tajnego wydziału, ich zdziesiątkowano. Tych, z którymi miałem kontakt jako studentami, jako ten, który odbywał z nimi ćwiczenia. Znakomici chłopcy. Zdolni, inteligentni. Wyrżnięci w Powstaniu, a potem ci co się uratowali… Wojtek Świętkowski, który był ostatnim dowódcą „Parasola” dostał dziewięć, czy dwanaście lat więzienia. Wisi teraz jego fotografia w Alejach. Kontaktujemy się z nim od czasu do czasu.
- Czy moglibyście państwo opowiedzieć nam o dniu swojego ślubu?
Maria Piechotka: Mąż późniejszy wyszedł z tych kanałów. Pojawił się na Bartosiewicza w mundurze esesmańskim, znaczy w panterce. Powiedział: − „Słuchaj, to jest jedyny moment żebyśmy się pobrali, bo ja mam nareszcie całe spodnie”. Bo przedtem mu się to raczej nie zdarzało. Mnie Powstanie zastało w jakiejś sukience, która już po kilku dniach była już dosyć brudna, więc postanowiłam ją wyprać. Wyprałam, powiesiłam na sznurku. W międzyczasie sąsiadka, pani zresztą zupełnie mi nie znana, pożyczyła mi swoją sukienkę żebym miała na zmianę. Moja spaliła się razem z całą kamienicą i zostałam w tej cudzej sukience. W niej chodziłam już, jako jedynym stroju, aż do końca Powstania. To była moja suknia ślubna. Ponieważ sandałki mi się oczywiście rozleciały, to pożyczyła mi buty nasza wspólna koleżanka, która miała rozmiar o cztery większy od mojego. Wobec tego buty było, powiedzmy sobie, luźne. Był dzień deszczowy, dziewiąta rano, kiedy szliśmy do ślubu. Po drodze mój przyszły mąż zdobył bukiet. Były nim petunie, tak samo jak u Jeziorańskiego. Rosły na balkonie na ulicy Przeskok. Ponieważ padał deszcz a w okolicy były liczne pożary, to te petunie miały kształt takich szarych, obwiśniętych, strasznie żałosnych frędzelków. Ślub był w kościele, już dzisiaj nieistniejącym, Dzieciątka Jezus na ulicy Moniuszki. Kościół był na wpół zburzony, wchodziło się do niego przez okno po desce. Wkoło było pełno szkła z potłuczonych okien. Było kilkanaście osób. Ślub dawał ksiądz „Biblia”. Kościelny nazywał się „Oremus”. A potem odbyła się uczta weselna, w hali operacyjnej PeKaO. Wydarzenie towarzyskie w trakcie Powstania. Byli architekci: Tadeusz Zieliński, Andrzej Domański, który był spowinowacony z Marysią i on przemówił w imieniu rodziny. Byli chłopcy z oddziału. Był Jankowski. Była nasza przyjaciółka, architekt Małgorzata Handzelewicz z bratem. W każdym razie było około dwudziestu osób.
- Mieliście Państwo obrączki?
Nie. Skąd? Do tej pory nie mamy. Sześćdziesiąt lat. No jakoś mimo wszystko te okoliczności wpłynęły pozytywnie na dalszy ciąg naszego małżeństwa. Myśmy w zeszłym roku obchodzili tak zwane brylantowe wesele, to jest sześćdziesięciolatkę.
Warszawa, 2 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski