Barbara Wiśniewska
Barbara Wiśniewska, urodzona 23 września 1929 roku w Warszawie.
- Proszę coś powiedzieć o swojej rodzinie. Kim byli rodzice, miała pani rodzeństwo?
Trudno mi powiedzieć o rodzinie, bo mój ojciec bardzo wcześnie zmarł, w 1935 roku, więc niewiele pamiętam, bo miałam sześć lat, jak ojciec zmarł. Byłam tylko z mamą, z rodzeństwem, ale ponieważ była duża różnica lat między nami, ja byłam najmłodsza, w związku z tym oni wcześnie już wyszli z domu. Brat się ożenił w 1942 roku, siostra w 1943 roku, więc mieszkałam tylko z mamą.
W czasie okupacji, to trudno powiedzieć. To, co mogła robić. Przed wojną pracowała w kinie „Bałtyk”, bardzo piękne kino na ulicy Chmielnej. Była kasjerką. W czasie okupacji [pracowała] w fabryce trykotaży na Lesznie, wyrabiali bieliznę. Tam pracowała, trzeba było z czegoś żyć. Musiała mnie utrzymać, chodziłam do szkoły. Tak się działo do Powstania.
- A co pani robiła przed wojną? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Przed wojną chodziłam do szkoły podstawowej na Żelazną, a podczas okupacji to już do różnych szkół, bo szkoły przemieniali na szpitale i chodziłam na Młynarską, na Karolkową, na Miedzianą do samego Powstania. Później na komplety do gimnazjum. Po wojnie to się tak działo w Warszawie. W mojej szkole na Karolkowej był szpital, na Żelaznej był szpital. Wszędzie były szpitale niemieckie. Przywozili z frontów Niemców, odmrożonych, chorych i wszyscy żyli w tych szkołach. Tam ich leczyli.
- Jak pani pamięta wrzesień 1939?
Wrzesień 1939 pamiętam, oczywiście. Właśnie szykowałam się do szkoły. Mama była w pracy, w kinie pracowała, ale nie wiem, dlaczego rano wyszła, czy może jeszcze do pracy czy po zakupy. Byłam z siostrą i w pewnym momencie nadleciały samoloty. Myśmy były same, ale byłam ubrana już tak jak do szkoły, w mundurku, w fartuszku. Popłoch był niesamowity. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Jakieś samoloty!” Zaczęłyśmy z siostrą kleić paski na szyby, żeby szyby nie wyleciały, bo już zaczynali wszyscy mówić, że jest wojna, że [to]bombardowanie. Coś niesamowitego! Bałyśmy się, że mamy nie ma. To było straszne. Mama pojawiła się później, za ileś tam godzin, więc już człowiek był szczęśliwy. Miałam dziesięć lat. Mama była przecież wtedy najważniejsza. Rok 1939 był straszny. Na Dzielnej 93, gdzie jak mówiłam, urodziłam się, w jedną z oficyn spadła bomba. Tragiczne było to, całe szczęście, że dom był świetnie skonstruowany, ale w mieszkaniu zaczęły się palić futryny okienne. Drzwi wyważyli, popsuli, bo mieszkanie zaczęło się palić. W związku z tym 1940 rok był tragiczny – zimno, głodno, ciemno, nie było czym ogrzewać mieszkań, nie było co jeść. Coś niesamowitego. Strasznie płakałam, jak Westerplatte padło, nie zdając sobie sprawy, nie wiedziałam tak naprawdę, co tam się działo. To mi tak utkwiło w pamięci chyba do dzisiaj. Jak wspominają, to mi się chce płakać. Nie wiem, dlaczego.
- Może dlatego, że dorośli tak reagowali?
Może dlatego, że dorośli tak reagowali. Pamiętam moment, że strasznie płakałam. Pamiętam prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, jego niesamowity głos. To była straszna rzecz. To było tak wzruszające, tak straszne, trudno sobie wyobrazić. Nikt sobie tego nie wyobrazi, jak nie przeżył takich rzeczy. Może dzieci to jeszcze bardziej, bo byliśmy głodni do tego, wody nie było. Mój brat gdzieś zdobył puszkę ogórków konserwowych. Całe szczęście, puszka pięciokilogramowa, to się ogórki jadło. Niesamowita sprawa była. W czasie okupacji 1940 rok był najgorszy. W związku z tym każdy robił, co mógł. Ale co mogłam robić? Przecież byłam za młoda, żebym mogła cokolwiek robić. Dobrze, że miałam starsze rodzeństwo, więc gdzieś tam jeździli, kury czy gęsi przywozili. Tak się ratowali wszyscy warszawiacy.
- Jak pani wspomina dalszy okres okupacji? Co utkwiło najbardziej w pani pamięci?
Później już było trochę lepiej, bo już ludzie przywozili jakieś rąbanki, jakieś mięso, chleb był na kartki. Jak wykupiłam chleb czy mama wykupiła bochenek chleba, to moja siostra od razu kroiła na cztery części i każdą ćwiartkę chowała w inne miejsce, żeby każdy zjadł swoją. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, oczywiście zjadałam, jak mogłam, jak byłam głodna, to im podkradałam chleb. Ale to był rok 1940, 1941, był najgorszy. Później już brat pracował, siostra jeszcze chodziła do szkoły, ale później też musiała iść do jakiejś pracy, żeby się [utrzymać]. W 1943 roku już wyszła za mąż, już miała osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Tak, że byłam tylko z mamą, więc już jakoś przeżyłyśmy to. Był niesamowity ruch wojsk przed samym Powstaniem. Już wiedzieliśmy, że coś się zbliża, że to może już koniec wojny. Jeszcze przedtem było getto, które się paliło tragicznie.
- Pani niedaleko tam mieszkała.
Niedaleko mieszkałam, więc też to przeżyliśmy tragicznie. Strasznie przeżyliśmy. Kto mógł, to nosił do getta jedzenie, bo nawet na legitymację szkolną można tam było jakoś się przedostać, a moja mama pracowała nawet w getcie. Na rogu Żelaznej i Leszna, tam był budynek, było gestapo. Tam jest puste miejsce w tej chwili. To był nawet nowoczesny dom. Tam była niesamowita brama, wejście do getta i schody na Żelaznej. Dzisiaj nie ma tam żadnej tablicy. Ile razy przejeżdżam koło Żelaznej i widzę puste miejsce, gdzie było gestapo i widzę bramę i Niemców z blachami i w strasznych hełmach, to chce mi się płakać, bo ludzie przejeżdżają i nawet sobie nie zdają sprawy, co za tragedia tam była. Tak, że to nieprawda, że Polacy tego nie przeżywali, przeżyliśmy to strasznie. A później za parę miesięcy było nasze Powstanie.
- Pamięta pani powstanie w getcie? Jak to było odbierane?
Polacy przeżyli to tragicznie. Jak słucham, że Polacy nie pomagali. Pomagali wszyscy, kto mógł. Jak moja mama szła do pracy, co mogła na siebie włożyć żywności, kanapki, to naprawdę zanosiła, bo też nie mogła znieść, że ci ludzie są głodni. Więc co, mogła, to obkładała się żywnością, żeby im tam coś zanieść do zjedzenia. Polacy pomagali, nie wiedząc, że za parę miesięcy sami będziemy w takiej sytuacji.
- Jak pani pamięta okres przed Powstaniem?
Było niesamowite zamieszanie w Warszawie, popłoch, już coś się wyczuwało, już coś się działo. Niemcy uciekali. Uciekali dla mnie autentycznie, na furach, samochodami, czym mogli. Był ruch wojsk w stronę Jelonek, ulicą Wolską niesamowicie uciekali Niemcy. Spodziewaliśmy się Powstania, ale spodziewaliśmy się, że dwa, trzy dni i będzie po Powstaniu. Wszyscy koledzy byli oczywiście w konspiracji, nie zdradzali się, że każdy gdzieś należał. Chłopcy chodzili z bronią. Spotykaliśmy się w różnych miejscach, nie chcę tu już dokładnie opowiadać, jak to się działo, ale przecież byliśmy młodzi. Tak samo i do kina chodziliśmy, bo na ulicy Wolskiej była dwa kina. Chodziłam i do kina nawet, też strzelali. Raz zaczęli strzelać, jakiś gaz puścili w kinie, ale człowiek sobie nie zdawał sprawy. Były polskie filmy przecież, tak że było życie normalne. Godzina policyjna, lato, siódma czy ósma godzina, już była godzina policyjna. Byliśmy tyle lat zamknięci w swoim środowisku. Dobrze, że na Ogrodowej był bardzo ładny ogródek w domu, front był secesyjny, bardzo ładny dom. Wewnątrz znajdował się bardzo ładnie utrzymany ogródek i był olbrzymi głaz, kamień. Przy kamieniu spędzaliśmy wieczory. Były kapliczki, później na podwórkach odbywały się modlitwy. Tak żyliśmy. Pierwszy dzień Powstania, człowiek się nie spodziewał, że to już. Nie był wyznaczony konkretny dzień, przynajmniej ja nie wiedziałam, którego dnia to nastąpi. Mój brat chwilowo tam mieszkał ze mną i z mamą, ponieważ na Litewskiej byli Niemcy, bo to była dzielnica niemiecka. Pracował w teatrze „Bohema” na Hożej. Nie chciał mnie tego dnia zabrać ze sobą, bo to były wakacje i już chętnie chodziłam do teatru. Lubiłam teatr i niestety w czasie okupacji też był teatr i występowały gwiazdy pierwszej jakości, o czym teraz nie wszyscy wspominają. Jak nie wspominają, to nie będę również wspominała, kto występował. Nie wziął mnie tego dnia do teatru. Pamiętam, był upał, zjedliśmy obiad. Nie chcieli, żebym poszła, a on zaczął pakować jakieś swoje drobne rzeczy, szlafrok kąpielowy, garnitur w szlafrok, rozłożył na stole, włożył swoje przybory. Mówię: „Po co ty to bierzesz?” „A bo dzisiaj będziemy nocowali u żony wujka”. Mówię: „To dobrze”. Zdążyli wyjść, a Powstanie zaczęło się dosłownie za godzinę. Już był ruch, tu barykady, do koleżanek już nie poleciałam, raz, bo bałam się już przez Kercelak na Karolkową polecieć, ale tu byliśmy potrzebni. Przecież ludzie od razu przebijali piwnice. Był niesamowity ruch. Wszyscy byli potrzebni.
Cieszyli się, i trwoga niesamowita była. Nie wiadomo, niesamowite, to nie było takie proste. Myśmy się bali. Przecież od razu strzały, bomby, różne rzeczy już na człowieka leciały, więc to nie było to takie wielkie szczęście. A tym bardziej, jak mówię, pewnego dnia na Woli było słychać, co się dzieje. Przecież moja siostra mieszkając na Miedzianej gdzieś się dowiedziała też i że po nas przyleciała, bo inaczej nie wiem, jak nasze losy by się potoczyły. Nie miałyśmy z mamą chwili do namysłu. Powiedziałam: „Musimy”. Leciałam przez barykadę na Chłodnej. Siedział tylko jeden chłopak z karabinem, a za chwilę może go nie być i nie przelecimy, bo już Niemcy dochodzili do Chłodnej, bo kończyła się Wolska i zaczynała się Chłodna. Biegiem leciałyśmy we trzy. W związku z tym zdążyłyśmy przelecieć. Nie wiem, czy ten chłopak przeżył, bo już strzelali, musiałam się bardzo nisko nachylić, żeby przelecieć przez Chłodną. Tam później Wronią i tam zaraz były zakłady Haberbuscha po prawej stronie, browar Haberbuscha.
- Co się stało z mieszkańcami pani domu?
Podobno o godzinie pierwszej weszli Niemcy, mężczyzn zabrali, rozstrzelili podobno na Woli, ten zbiorowy grób, który jest na cmentarzu. Podobno zostali rozstrzeleni. A po wojnie spotkałam jedną z koleżanek, to wiem, że były w obozach koncentracyjnych. Przez to, że z domu wyszłam trzeciego dnia, dostałam się do obozu pracy, bo obozy koncentracyjne były już zapchane. Nas wozili przez tydzień. Wagony stały na różnych bocznicach, pod francuską granicę, z powrotem, nie mieli nas gdzie podziać.
- Ale wcześniej to dostały się panie do siostry? Przez kilka dni była pani u siostry?
Do 8 września. Jeszcze cały czas byłam na Miedzianej.
- Jak pani wspomina ten okres, ten miesiąc?
Bez przerwy były pogrzeby, bez przerwy trwały też niesamowite walki, bo z kolei z Towarowej [leciały] „krowy”, nie wiem, jak to się konkretnie nazywa, pociski, które nakręcali. Było słychać, kiedy za chwilę będą wystrzeliwane, bo zgrzyt był tragiczny. Walili w Plac Kazimierza, w Sienną, w okoliczne domy. Co chwila to się działo. Tak, że działo się. To było o tyle piękne, [że] brali śluby pod barykadami młodzi ludzie. To było tragiczne i piękne jednocześnie, i straszne. Bomba padła też w jedną z oficyn na Miedzianej. Nie wiem, piątego czy któregoś [września], a Niemcy rzucili ulotki, żeby ludność Warszawy wychodziła. Nie było możliwości. Wyszłyśmy z mamą i z siostrą ostatnie z tego, później przez kościół na Woli do Pruszkowa.
- A co się stało w kościele na Woli?
Już był spokój. Przed nami była masakra. Rozstrzeliwali ludzi. Tak, że myśmy jeszcze widziały krew i człowiek się rozglądał, czy za chwilę nas tu nie stracą. Ale podobno już parę godzin to trwało i nas do Pruszkowa wywieźli. W Pruszkowie, to już państwo chyba wiedzą, co się działo. Tragiczne rzeczy się działy. Obłęd dosłownie. Tam chyba trzy dni byłyśmy w Pruszkowie. Później do transportu i tak nas wozili tydzień do Kemnitz, a tam obóz, znów trzy tygodnie. Prycze, obóz był niesamowity, myślałam, że tak jak w Oświęcimiu, to tak wyglądały, baraki. Wzięli nas do łaźni, kazali się rozebrać, ubrania nam zabrali. Nie wiem, z piętnastu Niemców [było], trzeba było nago przedefilować przed nimi i później oddali nam ubrania. To było tragiczne. To chyba było coś upokarzającego. Później porozdzielali nas do fabryk. Pracowałam w fabryce zbrojeniowej. Człowiek nie miał pojęcia o takiej pracy – na tokarkach, na frezarkach. Buntowałyśmy się, psułyśmy to. Pewnego dnia miałam iść do obozu karnego. Całe szczęście, że mama mnie ocaliła, bo mówiła po niemiecku. Inżynier chciał mnie do jakiegoś obozu [wysłać], nie wiem, czy koncentracyjnego czy do jakiegoś więzienia za to, że popsułam tokarkę czy frezarkę. Myśmy specjalnie to psuły, bo [to były] takie małe sabotaże, takie byłyśmy zbuntowane. W związku z tym mama mnie uratowała, ale za karę musiałam wszystkie ubikacje umyć w fabryce. Pani wie, co to było za upokorzenie. W życiu nie myłam ubikacji i musiałam umyć ubikacje w całej fabryce. Co najgorsze, była zima, w drewniakach, w spodniach drelichach, dwa kocyki cieniutkie. Chodziłyśmy głodne, zimno [było]. W tym się spało, potem się chodziło. A pluli na nas. Niestety niemieckie dzieci pluły na nas, jak szliśmy ulicą. Z Warszawy było nas gdzieś dwadzieścia parę, nie pamiętam już dokładnie, w tej chwili, to musiałabym policzyć, bo nawet pamiętam prycze, na której [każda] spała. Dobrze, że tam był piecyk. Nie wiem, z którego to było roku, bo Niemcy, właściciele, żyli jeszcze, jak tam nas przywieźli. Miałyśmy garnek, któraś zdobyła. Kartofle się zdobywało i się robiło pyzy i w popielniku się gotowało i z wodą jadło się pyzy. W fabryce dawali nam jakąś zupę, ale to była dla mnie niejadalna. Trochę się zjadło, a jeszcze byli niewolnicy rosyjscy, którzy w ogóle jedzenia nie dostawali, to jedli po nas i im się oddawało tą zupę. Myśmy sobie tak pyzami nadrabiały, bo raz na tydzień dawali rację żywnościową – kilogram chleba, kawałek margaryny, jakiegoś sera, mielone mięso. Dostawałam porcję i zjadałam od razu. Siadałam na pryczy i zjadałam to. A później pyzy i na kolację trzy kartofelki w łupinkach i jakiś sos. Tak się żyło.
- Mówiła pani wcześniej o losach siostry.
Siostra też była z nami w lagrze, a później przed porodem to ją wywieźli, do Burgstadt i w tych strasznych warunkach urodziła córkę. A później po wyzwoleniu mama dostała przepustkę od Lagerführera i przywiozła ją z powrotem. Do Warszawy wróciłam 1 czerwca, więc [jak widać] podróż trwała. Myśmy zdobyły furę i wszystkie szłyśmy przez całą Saksonię, bo, byłam w Saksonii, miejscowość [gdzie znajdował się obóz] była w Saksonii. Myśmy chciały pieszo wracać. Ileś dni, chyba z tydzień szłyśmy z furą i jedna, najstarsza osoba, która z nami była siedziała na furze, a tak to [pieszo]. Nic nie miałyśmy ze sobą, ale tobołki, która co tam jeszcze z Warszawy wywiozła, ale niewiele, to na furę się włożyło i z furą szłyśmy, chyba nawet do Cottbus. Potem wsiadłyśmy w pociąg. Nie zmieściłam się już do wagonu, bo moja mama weszła już z siostrą i z małą, a ja na dachu wracałam trzy dni. Najgorzej było pod mostami, bo główki można było [stracić]. Ze trzydzieści osób jechało na dachu. Jak się zbliżał most, to myśmy kładli się plackiem. Nawet siusiu bałam się zejść, chociaż nic nie jadłam, więc właściwie mogłam, ale dlatego, żeby pociąg mi nie uciekł, bo stawał i w każdej chwili mógł ruszyć. Bałam się zejść z dachu przez trzy dni. Dachy były trochę półokrągłe, więc to było naprawdę straszne. Tak dotarłam 1 czerwca do Warszawy. Co było najsmutniejsze, dojechałyśmy do Rawicza, tam nas zarejestrował Polski Czerwony Krzyż i pamiętam, dotarłyśmy do Poznania, a w Poznaniu, tak jakby ludzie nie wiedzieli o Powstaniu. Też nie można było już się dostać do pociągu. Właściwie, co my tutaj się pchamy, skąd my tutaj przyjechałyśmy. Byłam zdziwiona, do dzisiaj nie mogę pojąć, że ludzie nie wiedzieli, że inni wracają z obozów, bo już ludzie jeździli na Ziemie Odzyskane i tam różne rzeczy sobie zajmowali, domy, nie wiem, co tam już się działo. Tak, że do Warszawy wróciłam 1 czerwca.
Dom na Ogrodowej był spalony. Pociąg dojechał do Włoch, mama została z małą, a myśmy z siostrą, cały dzień nam to zeszło, żeby dotrzeć, ponieważ moja mama pracowała w kinie i mój brat [też]. Poszłyśmy na Ogrodową i tam były kartki, kto ocalał, to jakąś kartkę zostawiał, żeby się skontaktować. Przeczytałam kartkę sąsiadów nad naszym mieszkaniem i tam dotarłyśmy, na Grzybowską. [Sąsiad] powiedział, że widział mojego brata w kinie „Polonia”, że tam pracuje. Jak już się dowiedziałam, że tam pracuje, to dotarłyśmy do „Polonii”. On już odzyskał mieszkanie, to było jego żony mieszkanie, na Litewskiej, a nam zajął, bo to już był „Film Polski”, pokój w domu na Marszałkowskiej. Szczęśliwie się złożyło, pokój przejściowy, gdzie w każdym pokoju mieszkała inna rodzina, ale już było gdzie spać i [gdzie] się zatrzymać. I tak się skończyła nasza wędrówka.
- To może powie pani jeszcze coś o swoim mężu... Jak się nazywał?
Janusz Wiśniewski. Dzisiaj jest druga rocznica jego śmierci. Żałuję, że nie dożył, nie doczekał, że nie mógł udzielić wywiadu. Na pewno więcej by powiedział, bo przecież brał udział i w Paście i na „Cafe Club” był zasypany przez miesiąc, jak mi opowiadał. Nieraz już nie chcieliśmy mówić o tych strasznych rzeczach, zawsze zaczynaliśmy i wreszcie mówię: „Może już dosyć tej wojny, bo ileż lat można żyć wojną”. On żył Powstaniem, niestety. Zawsze co rok chodziliśmy na cmentarz, spotykaliśmy się, właściwie on się spotykał z kolegami i co raz ich ubywało. Chodziliśmy na wszystkie msze na rocznicę, na wszystko, na co było można. W pewnym momencie był odznaczany na Koszykowej w Związku Światowym AK, stracił przytomność, pogotowie go zabrało. Już zaczęła się choroba. I tak już pomału, niestety, za parę miesięcy już go nie było. Zmarł nagle. Ale wszyscy jego przyjaciele, z którymi myśmy się zawsze kontaktowali, bywaliśmy u siebie, a przeważnie z tymi, co był w obozie po Powstaniu, to utrzymywaliśmy do końca ze sobą kontakty towarzyskie. Spotykaliśmy się na mszach, na spotkaniach, na cmentarzu, w domach. Powstanie trwało prawie sześćdziesiąt lat u mnie.
- Jak pani dzisiaj ocenia Powstanie?
Dla mnie to jest bardzo ważna sprawa, chociaż miałam dziesięć lat, jak zaczęła się wojna, prawie pięć lat okupacji. Ale byliśmy młodzi, piękni i wspominam to o tyle pięknie, że byli piękni chłopcy, koleżanki. Teraz tego nie ma. Ludzie się ze sobą przyjaźnili. To jest niepowtarzalna sprawa, chociaż naprawdę smutna i przeżyliśmy straszną rzecz, ale jeśli tak musiało być. Wspominam to wspaniale, dlatego, że byłam młoda i byli inni chłopcy, inne koleżanki, nie tacy, jak teraz widzę na ulicy. A może dlatego, że byłam młoda, po prostu.
Warszawa, 15 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek