Krystyna Maria Wilk-Bielska „Stynka”
Nazywam się Krystyna Maria Wilk-Bielska. Urodziłam się 7 stycznia 1930 roku w Jarosławiu. Mój ojciec był oficerem zawodowym i tam służył w 3. pułku Legionów. Miałam brata, który zmarł rok przed moim urodzeniem, następnie siostrę o cztery lata starszą i o dwa lata młodszego brata, tak że była nas czwórka, potem trójka. W 1932 roku mój ojciec został przeniesiony z Jarosławia do Korpusu Ochrony Pogranicza, do Stołpców. To była ostatnia stacja graniczna przed Związkiem Sowieckim. Tam służył do 1937 roku. W tym czasie jako sześciolatka poszłam do szkoły, wtedy to się nazywało szkoła powszechna. W 1937 roku ojciec (już wtedy był kapitanem) został przeniesiony do 69. pułku piechoty w Gnieźnie. Zwykle te przenosiny się odbywały jesienią: listopad, grudzień. Tam chodziłam do trzeciej klasy szkoły powszechnej i tam zastał nas wybuch wojny.
- Ponieważ pani tata był ściśle związany z wojskiem, czy słyszała pani w domu jakieś pogłoski, że wojna może nastąpić, rodzice się przygotowywali?
Oczywiście. Już chyba nawet w 1938 roku nie mogliśmy wyjechać nigdzie na urlop, ojciec nie mógł dostać urlopu. Wobec tego organizowano nam w czasie wakacji wyjazdy samochodami wojskowymi nad jeziora w okolicy Poznania, Gniezna. Ojciec już był zmobilizowany. Ostatecznie został przydzielony do sztabu 17 Dywizji Armii Poznań i po 20 sierpnia pożegnał się z nami, bo pułk wymaszerował na jakieś zgrupowanie.
Pierwszego września o piątej rano obudzili nas jacyś dyżurni wojskowi, którzy zostali w garnizonie i powiedzieli, że rodziny wojskowe muszą być ewakuowane. Zabrano nas powozami na dworzec kolejowy i tam wsadzono do pociągu towarowego. Były to odkryte lory, tylko trzy wagony towarowe były kryte. Staliśmy dosyć długo na tej stacji i jakiś oficer dyżurny z koszar przywiózł nam materace, sienniki, koce, które zostały w pustych koszarach. Po jakimś czasie wyruszyliśmy tym transportem. Jechaliśmy cztery dni trasą: Koło, Konin, Kutno, Łódź. Przez wszystkie te dni właściwie poruszaliśmy się nocami, w dzień staliśmy na jakichś bocznicach. Na sąsiednich torach szły transporty w stronę granicy. Natomiast myśmy byli ostrzeliwani przez myśliwskie samoloty niemieckie. Niektóre z nich nawet miały polskie szachownice. Lotnicy latali nad nami tak nisko, że widzieliśmy ich gęby w pilotkach i okularach. Oczywiście, jeżeli transport był w ruchu, to przystawał. Jeżeli staliśmy na bocznicy, to uciekaliśmy w kartofliska, kukurydzę. W każdym razie ta podróż trwała cztery dni. Do Łodzi dotarliśmy na Dworzec Kaliski i moja mama z jeszcze jedną panią, majorową Majdanowicz zdecydowała, że opuszczamy ten pociąg, bo to jest po prostu niebezpieczne dla nas. Udaliśmy się piechotą, nocą, na szosę Poznań-Warszawa. Tam próbowaliśmy dostać się na jakieś furmanki jadące w stronę Warszawy. Były to przeważnie tabory wojskowe z rannymi, którzy byli wiezieni w stronę Warszawy. Tak dojechaliśmy gdzieś do okolic Błonia. Tam okazało się, że przy drodze są jakieś domy i mieszkają tam niemieccy koloniści. Z tych domów zaczęto nas ostrzeliwać z karabinów. Wobec tego uciekłyśmy z tych furmanek. Dostałyśmy się do majątku Boża Wola, to już było rankiem, ale właścicielka tego majątku pod nieobecność męża nie chciała nam udzielić gościny. Wobec tego zatrzymaliśmy się w domu ogrodnika, który nas nakarmił i przenocował. Było nas osiem osób, cztery osoby dorosłe i czwórka dzieci: moja siostra, mój brat, ja i jeszcze dziewczynka młodsza od nas. Nie pamiętam, czy następnego dnia… Przenocowaliśmy na pewno u tego ogrodnika w kuchni na podłodze. Mama się legitymowała legitymacją wojskową, więc dostaliśmy się do jakiegoś samochodu ciężarowego na jakieś puste beczki. Okazało się, że to były beczki po benzynie. Kiedy dotarliśmy przez Błonie do Warszawy, samochód zatrzymał się przed jakimś płonącym domem. Ludzie zaczęli krzyczeć, żebyśmy uciekali z tego samochodu, bo te beczki po benzynie mogły wybuchnąć, zapalić się. Oczywiście uciekliśmy. Mieliśmy bagaże, dzieci miały tornistry wypełnione (miałam tam książeczką, jakąś lalkę i zmianę bielizny) i tobołki z ubrankami trochę cieplejszymi. Mama miała w Warszawie siostrę cioteczną, która była współwłaścicielką kawiarni „Ziemiańska” na ulicy Aleje Ujazdowskie 22. Najpierw dotarliśmy jakoś pod dom, w którym ona mieszkała na Senatorskiej, ale ten dom był zburzony, już bombardowania trwały. Wobec tego dotarliśmy na Aleje Ujazdowskie 22 i w tej kawiarni oraz w piwnicach pod kawiarnią przeżyliśmy całe właściwie oblężenie Warszawy. Dwudziestego ósmego września było zmasowane bombardowanie. Nasz dom został zburzony i przeżyliśmy dwudziestoczterogodzinne zasypanie w piwnicy. Na szczęście dostawało się do nas powietrze. Zginęła w tym bombardowaniu krewna naszej cioci, (też współwłaścicielka kawiarni) razem z synem, kasjerka z córeczką. W każdym razie z naszego najbliższego otoczenia cztery śmierci. Ocalał tylko syn tej pani. Kiedy nastąpiła kapitulacja, udaliśmy się do domu tej zabitej pani z jej szesnastoletnim synem – na ulicę Leszno, naprzeciwko Sądów. Tam mieszkaliśmy do stycznia 1940 roku. W styczniu, lutym 1940 roku Niemcy zaczęli tworzyć getto żydowskie i dom, w którym zatrzymaliśmy się, znalazł się w granicach getta. Ponieważ nie mieliśmy żadnych znajomości w Warszawie, a kuzynka mamy mieszkała ze swoimi synami i mężem w Chotomowie, mama postanowiła wyjechać z nami do Jarosławia, w którym mieszkali bracia mojego ojca i jego matka, czyli do rodziny.
- Czy pani, jako mała dziewczynka miała styczność z Niemcami, z patrolami?
Kiedy wkroczyli Niemcy do Warszawy, jeszcze byłyśmy w tej kawiarni. Zaczęli tam przychodzić oczywiście. Jako pięciolatka, jeszcze przed wojną, zaczęłam się uczyć grać na fortepianie. Jako mała dziewczynka ciągle coś rysowałam albo właśnie brzdąkałam na fortepianie. Jakiś Niemiec się zainteresował. Grałam, nie wiem, Iwanowicza czy walc Straussa „Nad Modrym Dunajem” w jakimś łatwym układzie na fortepian. On stanął nade mną, zaczął o coś mnie wypytywać, więc bardzo obrażonym tonem powiedziałam:
Mein Vater ist ein Major i odeszłam od fortepianu bardzo obrażona. To było moje pierwsze zetknięcie z Niemcami. A potem właściwie tylko przez okno, bo nie mieliśmy ubrań zimowych. Mieliśmy odmrożone ręce, nogi. Przecież kiedy zaczęła się wojna, była upalna jesień, wrzesień był niesłychanie upalny. Dotarliśmy do Jarosławia i tam spędziliśmy rok. W 1941, właściwie przebiedowaliśmy. Mama nie miała żadnej pracy i wyprzedawała biżuterię, pierścionki, obrączki. Z tego żyliśmy.
- Jak w porównaniu z Warszawą wyglądała okupacja w Jarosławiu? Czy to były podobnie, czy zupełnie odmienne realia?
W Jarosławiu myśmy mieszkali w pobliżu kościoła ojców dominikanów. Niemcy po wkroczeniu aresztowali przeora tego klasztoru i wywieźli zakonników gdzieś do obozu. W kościele zrobili jakieś składowisko, magazyn, zamknęli, tak że nie mieliśmy tam dostępu. Poza tym żołnierze bardzo często przychodzili, chcieli coś kupić. Na naszym podwórku były kury, chcieli jajka kupić, coś takiego. Były kartki żywnościowe, więc my sami nie mieliśmy co jeść. Mama za wyprzedaną biżuterię kupowała mąkę od kogoś. Poza tym jeden z braci ojca miał gospodarstwo rolne pod Jarosławiem. Szło się piechotą do Pawłosiowa. Mleko się przynosiło, jajka. Spotykaliśmy się z jakimiś żołdakami. Poza tym mój wuj był krawcem. Żony niemieckich oficerów przychodziły, przynosiły materiały, szyły sobie modne płaszcze. Takie były nasze kontakty.
- Czyli odmienne realia niż w stolicy?
Na razie tak. W styczniu, lutym 1941 roku sytuacja zaczęła wyglądać trochę niebezpiecznie ponieważ moja siostra skończyła czternaście lat, a czternastoletnie dzieci były już mobilizowane przez Niemców do pracy. Szkoły były pozamykane, wolno się było uczyć tylko do czwartej klasy szkoły powszechnej, a potem już czternastolatki były przez Arbeitsamt rejestrowane jako zdolne do pracy. Jarosław to nieduże miasto nad Sanem. Po drugiej stronie Sanu byli Rosjanie, którzy wkroczyli do Polski 17 września. Mama postanowiła wywieźć moją siostrę do Warszawy. Dlaczego do Warszawy? Mój ojciec, który był legionistą i peowiakiem, w czasie legionowej przysięgi (jako poddany austriacki) musiał się ukrywać na Kujawach. Był kurierem pomiędzy Chodczem a Warszawą. Tam nocował w legionowym pensjonacie prowadzonym przez rodzinę Roman. To byli najbliżsi współpracownicy Piłsudskiego: panny Romanówny, Roman (był potem jakimś ministrem w sanacyjnym rządzie Piłsudskiego). Jedna z tych panien, z którą ojciec współpracował i potem korespondował, wstąpiła do klasztoru sióstr Zmartwychwstanek. Na okoliczność wybuchu wojny umówiła się z moim ojcem, że jej klasztor w Warszawie na Żoliborzu będzie punktem informacyjnym. Jeżeli ojciec przeżyje wojnę, to będzie do niej pisał i my będziemy się z nią kontaktować, w ten sposób. Tak też się stało. Ojciec pierwszy list (dostał się do oflagu w bitwie nad Bzurą, w okolicach Sochaczewa) napisał do niej. Tak że byliśmy w kontakcie z tą siostrą, która przyjęła imię Emanuela. Ta siostra założyła w Warszawie dom dla młodzieży, która straciła w wyniku wojny rodziców, bezdomnej młodzieży żeńskiej, który nazwała „Schron dla młodzieży żeńskiej”. Otrzymała od Pulsa czy Spiessa piękną willę na Mokotowie na ulicy Szczekocińskiej 4A, willa w ogrodzie, piętrowa. Tam mieszkało około osiemdziesięciu dziewcząt, z tym że raczej były to starsze dziewczęta. Moja mama zawiozła moją siostrę czternastolatkę do tego internatu, a myśmy jeszcze zostali w Jarosławiu. W czerwcu wybuchła wojna niemiecko-rosyjska i myśmy się znaleźli właściwie na linii frontu nad Sanem. Jakieś kukuruźniki rosyjskie, my w piwnicy piętrowego, drewnianego domu. Wszystko to było bardzo niebezpieczne. Mama postanowiła wobec tego też się przenieść z nami do Warszawy i w sierpniu wyjechaliśmy we trójkę (z moim braciszkiem) do Warszawy. Mama dostała pracę jako wychowawczyni do dzieci. Była żoną oficera, właściwie bez żadnego zawodu. Mieszkała gdzieś na Powiślu, a mnie oddała do internatu. Niestety, siostra Emanuela zmarła w tym czasie. Dostała jakiegoś wylewu, udaru, tak że już nie miałam szczęścia jej poznać, ale następna przełożona przyjęła mnie do tego internatu. Tak że od sierpnia 1941 roku do Powstania mieszkałam w schronie dla młodzieży żeńskiej. On się początkowo mieścił przy ulicy Szczekocińskiej. Potem Niemcy zabrali nam tę willę i przenieśli nas na Chłodną 35, na tereny byłego małego getta. Getto w Warszawie było przedzielone ulicą Chłodną, którą się jechało na Powązki, na Wolę, na Żoliborz. Było małe getto i duże getto. Najpierw zlikwidowano małe getto, przeniesiono do dużego getta, potem wybuchło Powstanie w getcie i getto zostało zlikwidowane. Domy małego getta oddano Polakom. Myśmy znaleźli się w domu, który należał do jakiegoś męskiego klasztoru przed wojną. To był dom umiejscowiony pomiędzy ulicami Żelazną i Wronią. Na rogu Żelaznej była żandarmeria, potem było kino, potem był budynek, w którym mieszkali „kałmucy”, „własowcy” czy wojska Kamińskiego, to znaczy Rosjanie, którzy przeszli na stronę niemiecką. Potem był nasz internat. Od frontu budynek był jednopiętrowy. Miał dwie dwupiętrowe oficyny boczne. Koniec podwórka był zabudowany murem getta, pozostałością po małym getcie, najeżonym szkłem – wysoki mur powyżej dwóch metrów, może nawet więcej. Za tym murem była ulica Krochmalna, potem Grzybowska. Jeszcze na Szczekocińskiej mieliśmy któregoś dnia nalot gestapo. Gestapo śledziło jakiegoś młodego chłopca, akowca, który przyjechał z północy Polski do Warszawy, do Generalnej Guberni, do swojej siostry, która u nas mieszkała w internacie, Bożeny Stanisławskiej. Oczywiście obsadzili ten internat (myśmy były w domu) i się gwałtownie dopytywali o tego młodzieńca, czy tu był, i o Bożenkę Stanisławską. Jej nie było w domu. Nie wiem, czy ona gdzieś pracowała, bo była starsza od nas. Byłam małą dziewczynką, miałam jedenaście, dwanaście lat. Wobec tego zakonnice po kryjomu wypuściły młodsze dziewczęta na dwie ulice, na Ursynowską i Racławicką, którymi się dochodziło do Szczekocińskiej. Szczekocińska była ostatnią ulicą przed ogródkami działkowymi i aleją Niepodległości. Przy Ursynowskiej był park Dreszera. Myśmy jakimiś dziurami w płocie się wydostały, jedne na ulicę Ursynowską, drugie na ulicę Racławicką, żeby złapać Bożenkę Stanisławską, gdyby wysiadła przy Puławskiej i szła do domu, żeby ją uprzedzić (i ewentualnie tego brata), że w domu czeka na nią gestapo. Tam znajomi mieszkali, byli profesorowie uniwersytetu, więc ich też uprzedziłyśmy, że jest taka akcja. Rzeczywiście, udało się komuś uprzedzić Bożenkę, tak że nie dotarła do domu i oni późnym wieczorem, przed godziną policyjną, opuścili nasz dom. To było pierwsze, bardzo gwałtowne, zetknięcie się z Niemcami.
W naszym internacie było dużo dziewcząt pochodzenia żydowskiego, które ukrywały się w naszym domu, zarówno dorosłych panien, byłych akademiczek, i małych dziewcząt. Jakiś ksiądz dostarczył nam [dokumenty] zabitej rodziny Leszczyńskich, tak że były trzy dziewczynki, które udawały siostry Leszczyńskie w różnym wieku, ale nie były siostrami. Były to dzieci żydowskie. Była też taka sytuacja, że dziewczynkę spod Warszawy babcia wyprowadziła. Niemcy zastrzelili tę babcię, dziewczynka uciekła do bramy, ktoś ją do nas przyprowadził. W nocy zrywała się i krzyczała w jidysz, więc te ośmioletnie, dziewięcioletnie dziewczynki były zainteresowane, w jakim ona języku mówi. Siostry tłumaczyły, że po niemiecku oczywiście, ale musiały ją zabrać, bo to było niebezpieczne i dla tej dziewczynki, i dla nas wszystkich, gdyby któraś się wygadała.
Chodziłam do szkoły powszechnej na Wierzbno, do Królikarni. Tam przed wojną było jakieś męskie gimnazjum, w czasie wojny oczywiście było zamknięte, utworzono szkołę powszechną. W mojej klasie były tylko trzy dziewczynki i sami chłopcy. W tej samej klasie ze mną był Henryk Żwirko, syn słynnego pilota Żwirki. Siedział za mną w ławce i pamiętam, że warkocze przypinał mi i takiej Loni pinezkami do ławki. Jak nauczycielka nas wywoływała, to wyrywało włosy z głowy. Takie były dowcipasy. Poza tym wtedy były chrabąszcze. Chłopcy łapali chrabąszcze albo zielone żabki w Królikarni (tam były podmokłe łąki) i wrzucali dziewczynkom za koszule. Mówię: „No już, proszę, wrzucaj!”. Oczywiście trzęsłam się ze strachu, ale udawałam chojraka, odsłaniałam bluzkę: „No, wrzucaj!”. Oczywiście mi nie wrzucali i biegli dalej z tymi chrabąszczami i żabkami.
Potem, kiedy ukończyłam czwartą klasę, zaczęłam chodzić na komplety. W Warszawie rozpoczęła się akcja tajnego nauczania i to nie tylko powszechnego, ale również gimnazjalnego, licealnego, a nawet były studia wyższe prowadzone na tajnych kompletach. Najpierw były tajne komplety w jakimś domu, potem siostry się dowiedziały, że na Kazimierzowskiej u zakonnic, u sióstr niepokalanek , w internacie jest prowadzone tajne nauczanie. Ukończyłam piątą, szóstą i pierwszą gimnazjalną na tych kompletach. Oczywiście tam też bywały naloty. Wiedziałyśmy, że wtedy musimy uciec do kaplicy, siedzieć w kaplicy, udawać, że przyszłyśmy się modlić.
- To były naloty hitlerowców?
Tak. Kilka razy coś takiego było, że z klas, z pokoi, gdzie się uczyłyśmy, wybiegałyśmy. Na Szczekocińskiej mieszkałam do jesieni 1943 roku. Po likwidacji getta Niemcy zabrali nam tę willę i myśmy zostały przeniesione na Chłodną 35. To była jesień, wrzesień, w każdym razie po wakacjach. Ponieważ to był duży dom, więc jeszcze jakiś sierociniec z Nowego Miasta dołączono, tak że było już wtedy sto kilkadziesiąt mieszkanek tego internatu, w różnym wieku, od dziewcząt dziewięcioletnich, ośmioletnich, do studentek. Była grupa pielęgniarek, które chodziły do jakichś pielęgniarskich szkół i pracowały w szpitalach. Część dziewcząt chodziła do rzemieślniczej szkoły, na przykład moja siostra chodziła do szkoły tkackiej, zresztą ze słynną dzisiaj plastyczką Magdaleną Abakanowicz (ona robiła takie postacie plecione, myśmy ją nazywały Dunią). Ona właśnie kończyła tę szkołę. Moja siostra oczywiście olewała naukę, a Dunia właśnie się nauczyła tkactwa i została słynna: słynne abakany, jakieś dywany, kilimy i postacie ludzkie tkała.
Tam w 1944 roku, w lutym, przeżyliśmy znowu nalot gestapowców, którzy przyszli po konkretne trzy osoby, mianowicie po pielęgniarkę Apolonię Piątek (po wojnie się dowiedziałam, że ona była członkiem AK i miała być naczelną pielęgniarką całej pielęgniarskiej służby zdrowia dzielnicy Ochota na wypadek godziny „W”), następnie po Krysię Górską i Krysię Drabińską. Gestapowców było chyba czterech i tłumacz. Moja mama w jakimś momencie dostała propozycję pracy w naszym internacie w charakterze intendentki, administratorki, ponieważ mieszkańcy internatu musieli być meldowani. Oczywiście było to związane z dużymi kłamstwami, dziewczyny miały fałszywe papiery, było mnóstwo dziewcząt żydowskiego pochodzenia. Zakonnice w tym nie były mocne, więc potrzebowały kogoś, kto znał język niemiecki, a poza tym z otwartą twarzą kłamał w żywe oczy. Zaproponowały mojej mamie pracę, ale był kłopot, co zrobić z chłopczykiem, moim bratem. Mama dowiedziała się, że jest taka akcja, że w niektórych majątkach właściciele przyjmują dzieci rodzin wojskowych do siebie na czas wojny. Mój brat znalazł się w internacie pod Błoniem, w Łuszczenie. To był majątek pani Kapuścińskiej, która miała dwójkę dzieci, starszego syna, młodszą córkę i już miała jakiegoś chłopca, rówieśnika swojego syna. Wzięła jeszcze mojego brata. Mój brat do końca wojny przebywał w majątku Łuszczewo. To był majątek zresztą historyczny, bo przed I wojną światową tam urodziła się i mieszkała słynna poetka warszawska Deotyma. Moja mama mogła zamieszkać w internacie i dostała pokój na parterze, blisko bramy wejściowej, dużej bramy z okienkiem, klasztornej. Tak że kiedy gestapo wpadło do nas rankiem, byłam świadkiem pierwszych rozmów, kiedy Niemcy wrzeszczeli, przełożona usiłowała ich jak najdłużej zatrzymać, żeby wiadomość o tym, że Niemcy są na terenie, wpadli do internatu, dotarła do wszystkich dziewcząt w oficynach. Oni wrzeszczeli: „Komunistki tutaj trzymacie!”. Byłam tego świadkiem. Potem oni młodsze dziewczęta wypędzili na schody. Siedziałyśmy na schodach, miałyśmy okno przed sobą i patrzyłyśmy na podwórko zakończone murem. To jest ważna informacja. Ktoś zawiadomił… Apolonia Piątek mieszkała w oficynie z prawej od wejścia, na pierwszym piętrze. Jedno czy dwa okna wychodziły za mur getta w pobliże ulicy Krochmalnej. Pozostałe wychodziły na nasze podwórko. Pola Piątek zawiadomiona, że Niemcy po nią przyszli, spuściła się z okna pierwszego piętra, niestety na kapie z łóżka. Po prostu chwyciła pierwszą rzecz, która była. Ta kapa, jak się później okazało, urwała się, ona spadła i złamała obie nogi w kostkach. Myśmy siedziały na schodach prowadzących do kaplicy, za nami stał gestapowiec na rozkraczonych nogach, który też patrzył w okno, ale widocznie nie widział tego. Myśmy widziały, jak ona wyłazi przez okno i spuszcza się za mur. Byłyśmy struchlałe. Zresztą koło mnie siedziała dziewczynka żydowskiego pochodzenia, ruda, nazywała się Ela Sobelman, uciekinierka z Henrykowa. Skulone, przerażone patrzyłyśmy na to. A ten Niemiec tego nie widział. Tymczasem reszta Niemców pobiegła do lewej oficyny na drugie piętro, gdzie mieszkała Krysia Górska. Krysi trzeciej, Drabińskiej nie było. Oni wpadli chyba w poniedziałek, a ona gdzieś w sobotę odwiedziła rodzinę. Nie było jej, nie spędzała weekendu w naszym internacie. Krysia Górska z Basią Kuklińską mieszkały w pokoju do nauki, to była świetlica, my tam zbierałyśmy się, uczyłyśmy się z jakichś podręczników, starsze uczyły młodsze, odrabiałyśmy tam lekcje. Tam też dotarła Oleńka Kilińska, internatka, która pobiegła zawiadomić Krysię, że po nią przyszło gestapo. Gestapowcy tam wpadli, zrobili rewizję i znaleźli – Krysia spała na rozkładanym fotelu, a w sienniku swojej towarzyszki, Basi Kuklińskiej trzymała jakieś ulotki nielegalne, jakieś druki. Oleńka w szlafroku też miała jakieś trefne materiały. Wobec tego Niemcy zabrali wszystkie trzy na Pawiak. Co się z nimi później stało? Oleńkę Kilińską odbili koledzy z oddziału, była chyba w oddziale „Żniwiarz”. Była z nią Krysia Górska na Pawiaku, próbowała sobie przeciąć żyły i została zabita, to była osiemnastolatka. A Basię Kuklińską wywieziono do Majdanka. W odbiciu Oleńki Kilińskiej pomagała moja mama. Mama została zwerbowana, nie wiem przez kogoś, do AK. Miała pseudonim „Irena”. Oczywiście wtedy się starało jak najmniej wiedzieć, więc myśmy o tym nie wiedziały. Dowiedziałam się o tym dopiero po wyzwoleniu. Mama uczestniczyła w dwóch akcjach odbicia więźniów, mianowicie pertraktowała z granatowymi policjantami, którzy eskortowali. Najpierw ci, którzy odbijali Oleńkę (z jej oddziału), skontaktowali się z moją mamą. Mama przekupywała policjanta, który prosił, że będzie ją eskortował na Dworzec Gdański, z jakimś jedzeniem, do pociągu wywożonych do Majdanka i żeby go postrzelili jakoś w miarę bezpiecznie, żeby był kryty wobec Niemców. Moja mama w tych pertraktacjach uczestniczyła. O drugiej takiej akcji przy odbijaniu jakiegoś więźnia z Pawiaka też wiem. Wtedy nawet granatowy policjant zażądał jakiejś sumy pieniędzy, której ojciec tego młodzieńca nie miał. Moja mama dała złotą dziesięciorublówkę, którą on miał po wojnie mamie oddać. Oczywiście nigdy do tego nie doszło, bo wybuchło Powstanie, ale mniejsza z tym. To więc wiem, że mama w takich akcjach uczestniczyła w czasie okupacji.
Teraz się zbliżamy do Powstania. To był chyba 12 lutego 1944 roku. W czerwcu internatki razem z zakonnicami zostały zaproszone do Budzisk, to było w stronę Siedlec, gdzieś tam. Cztery zakonnice z grupy i przełożona nasza z grupą internatek wyjechały do tych Budzisk.
W naszym internacie ukrywała się siostra Floriana Marciniaka, założyciela i pierwszego dowódcy „Szarych Szeregów”, Helena. Haluszka myśmy ją nazywały. Odnalazłam ją po wojnie, korespondowałyśmy ze sobą. Wtedy kiedy gestapo do nas wpadło, jej opiekunka, pani Opęchowska zabrała ją z naszego internatu. To było już po aresztowaniu Floriana. Nie wiedzieliśmy, że Florian już nie żyje. Po aresztowaniu jej starszej siostry, z którą Florian mieszkał, Helenę wywieziono. Pani Opęchowska, która była współpracownicą Kamińskiego „Kamyka”, wywiozła ją gdzieś pod Warszawę. Wracając do wakacji: część internatek, które nie były związane czy konspiracją, czy pracą, tak jak pielęgniarki… Kiedy Pola Piątek spadła i okazało się, że złamała nogi w kostkach i jęczała pod tym oknem, gestapowcy wpadli również do pokoju, w którym mieszkała. Mieszkające z nią koleżanki robiły dużo hałasu, żeby nie było słychać jęków pod (wprawdzie zamkniętym) oknem Poli. Jedna z pielęgniarek, Teresa Wojciechowska, zaczęła się awanturować i powiedziała, że ona musi wyjść z internatu, bo ma dyżur w szpitalu. Pracowała w Szpitalu Świętego Ducha, który prowadziły zakonnice szarytki. Ponieważ strasznie głośno się awanturowała, to tłumacz zaprowadził ją do rozmównicy i kazał nakręcić numer do szpitala, i sam przez słuchawkę zapytał się zakonnicy, która odebrała telefon: „Czy Teresa Wojciechowska rzeczywiście ma dyżur?”. Zakonnica, nie w ciemię bita, usłyszawszy, że z żeńskiego internatu mówi mężczyzna i to jeszcze łamaną polszczyzną, zorientowała się w sytuacji i potwierdziła: „Tak, Teresa Wojciechowska już dawno powinna być w szpitalu, bo ma dyżur”. Wobec tego on ją wypuścił. Ona okrążyła kwartał, jakąś dorożką dotarła do ulicy Krochmalnej, wywlokła Polę Piątek i wywiozła ją pod Warszawę. Pola Piątek przeżyła. Gojawiczyńska napisała nowelę i w tej noweli właśnie pisze o pielęgniarce chodzącej o dwóch laskach, która w jakimś szpitalu podwarszawskim pracuje. Skojarzyłam to właśnie z Polą Piątek. Widziano ją po wojnie w Krakowie. Została kaleką.
Wracam do wakacji. Wyjechały, a my z moją siostrą zostałyśmy zaproszone przez panią Kapuścińską do Łuszczewa i w czerwcu pojechałyśmy tam na wakacje. Ale na początku lipca zaczęły chodzić słuchy, że Niemcy uciekają z Warszawy. Rzeczywiście, widziałyśmy transporty Niemców jadących na zachód. Wobec tego postanowiłyśmy wrócić do Warszawy bez porozumienia się z mamą. Piechotą, jakąś furmanką dotarłyśmy do Włoch. Tam była EKD, wsiadłyśmy w elektryczną kolejkę i dojechałyśmy do Warszawy. Mama, która wiedziała, że zbliża się godzina „W”, wpadła w panikę. Po co myśmy przyjechały?! Ponieważ nasz internat został bez przełożonej, wobec tego z macierzystego klasztoru z Żoliborza przyszła do nas matka prowincjałka, która już była poinformowana, że zbliża się godzina „W”. Na Żoliborzu w tym internacie była przed wojną pensja dla panien, więc to był duży budynek wyposażony w łóżka, pościel, bieliznę pościelową. Tam miał być ewentualnie szpital zorganizowany. Nie wiem, kto to zorganizował ale te pozostałe internatki z Chłodnej zostały skierowane na szkolenie sanitarne do szpitala dziecięcego, który mieścił się między Sienną a Śliską. To był ten szpital dziecięcy, z którego Korczak w 1942 roku został wyprowadzony z dziećmi i wywieziony. Potem oddany razem z terenem małego getta w Warszawie. Tam był szpital dziecięcy w dalszym ciągu i myśmy tam zostały skierowane na przeszkolenie. Tam zostałyśmy zaprzysiężone. Miałam potem kłopoty po wojnie, bo miałam tylko czternaście lat. W papierach miałam zmienioną datę urodzenia na 1932 rok, czyli oficjalnie byłam dwunastolatką, a wyglądałam na dziesięć lat, ważyłam trzydzieści dwa czy ileś kilo, byłam chuda, blada. Tam byłyśmy szkolone – zastrzyki, opatrunki. Pamiętam, egzamin zdawałam z opatrunku głowy, umiałam to bardzo dobrze robić. Ręce się, nogi bandażowało, zastrzyków sama na sobie się uczyłam, na swoim udzie. Noga mi trzęsła, ale wstrzykiwałam sobie jakąś „strychninę” w mięsień. Tam byłyśmy szkolone. Miałam czternaście lat, ale ponieważ byłam wtajemniczona razem ze starszymi dziewczynami, wobec tego też zostałam zaprzysiężona. Nie wiem, kim był lekarz, który przyjmował od nas przysięgę. Pamiętam, że to była duża uroczystość, głośno powtarzałyśmy rotę przysięgi. Szkolenie odbywało się w tym celu, że jeżeli wybuchnie Powstanie w Warszawie, to mamy zostać pielęgniarkami szpitala dziecięcego, a wykwalifikowane pielęgniarki pójdą na ulicę jako sanitariuszki. Taki był zamiar.
Jest 1 sierpnia. O drugiej wracamy do internatu po skończonym dyżurze. Byłam bardzo biedna, dlatego że byłam za mała, za chuda, traktowali mnie jak małe dziecko. Na przykład nie dopuszczali mnie do pielęgnacji dzieci. Owszem, jakiś nocniczek przynieść, wynieść, jakąś pieluchę zmienić, wynieść, segregować bieliznę, jakieś [prace] porządkowe. Byłam strasznie oburzona na to. Ale to właściwie było dziesięć dni lipca, może dwa tygodnie. Wróciłyśmy do internatu, zjadłyśmy obiad. Nagle o piątej – wybuch Powstania. Wobec tego ubieramy się, chcemy się udać na punkt zborny, czyli wrócić do szpitala. Okazuje się, że to niemożliwe, bo Śliska jest równoległa do Żelaznej, na rogu żandarmeria, dalej koszary, tutaj „kałmucy” uzbrojeni. Absolutnie niemożliwe. Nie mogłyśmy się wydostać z internatu. Wobec tego, ponieważ w pobliskim browarze Haberbuscha „Chrobry II” zorganizował swoją siedzibę, podporządkowałyśmy się temu zgrupowaniu. Przede wszystkim gotowałyśmy obiady w naszym internacie, bo przecież była kuchnia. Żołnierze „Chrobrego” u nas zrobili placówkę, ponieważ od strony Woli zaczęły „Tygrysy” atakować.
Zaraz, jak tylko wybuchło Powstanie, o piątej godzinie wybiegliśmy na ulicę budować barykadę. Mój syn, kiedy napisałam wspomnienie z Powstania, zapytał się: „Ale z czego?”. Dla mnie to było oczywiste. Oczywiście śmietniki wszystkie metalowe, jacyś ludzie przewrócili tramwaj, przesunęli go mężczyźni, z okien zaczęły się sypać materace, meble, jakieś. Z tego wszystkiego zbudowaliśmy barykadę mniej więcej na wysokości ulicy Wroniej, tak, żeby od strony Woli była barykada. Starsze dziewczęta oczywiście [poszły] do pracy sanitarnej u Haberbuscha w Zgrupowaniu „Chrobry”, młodsze: obiady, gotowanie i tak dalej.
W tym czasie akurat dostałam anginy, więc leżałam. Tymczasem od wtorku (bo Powstanie wybuchło we wtorek) do niedzieli byłyśmy atakowane przez „Tygrysa”, który dojeżdżał do barykady i strzelał. Strzelił nam w okna kaplicy, wobec tego siostry przeniosły wszystkie komunikanty do piwnicy. W piwnicy urządziłyśmy kącik kapliczny, gdzie jakiś ksiądz przychodził, odprawiał mszę świętą. U nas znalazły się jakieś panienki z otoczenia księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego, które potem po wojnie się z nim zamykały gdzieś w Bieszczadach, a potem w Częstochowie, tak zwane ósemki. One usiłowały jakoś dotrzeć, ja z nimi, do jakiegoś kościoła, ale oczywiście na Woli trwały walki, było niemożliwe żebyśmy mogły się tam przedostać, tak że musiałyśmy wrócić.
W niedzielę nastąpiło wielkie bombardowanie. Trwały walki na Woli. „Chrobry” postanowił się przenieść na Starówkę, w związku z tym część naszych starszych dziewcząt z dwiema zakonnicami poszły razem z oddziałem „Chrobrego II” na Starówkę, a pozostała część siedziała w piwnicy. Zaczęło się straszliwe bombardowanie, po prostu: dom, ulica, dom… Cała Chłodna została zbombardowana, wodociągi pękły, nasza piwnica została zalana wodą dosłownie po pas. Myśmy wobec tego wydostały się z tej piwnicy na parter. Oczywiście szyby wszystkie były powybijane, więc jakąś kołdrę powiesiłyśmy w oknie i przespałyśmy na podłodze na parterze. Koło czwartej, piątej rano… Wcześniej wszędzie w murach w piwnicach zostały wybite otwory, żeby się można było przedostawać z domu do domu. Właśnie takim otworem z Chłodnej, z sąsiedniego, czteropiętrowego budynku przedostała się jakaś babcia z niemowlęciem. Wydostała się przez piwnicę (po pas w wodzie) na parter i zaczęła nam opowiadać straszne rzeczy, że Niemcy z „ukraińcami”, „własowcami” pacyfikują ulice, że w sąsiednim, czteropiętrowym domu zabijają mężczyzn, gwałcą kobiety i ona z tym niemowlęciem uciekła do nas na ten parter. W tym momencie usłyszeliśmy tupotanie, jakieś wrzaski na naszym podwórku. Ktoś krzyczał: „Stiepan!”. Zorientowaliśmy się, że to są „ukraińcy”. Dziecko zaczęło kwilić. Ponieważ siostry wyniosły z piwnicy wszystkie utensylia mszalne, moja mama zamoczyła chustkę do nosa w winie i wsunęła temu dziecku w dziób, a matka przełożona schwyciła kielich z komunikantami i zaczęła nas garściami komunikować, ponieważ bała się, że „ukraińcy” mogą zbezcześcić, podeptać. Myśmy czołgały się do siostry i całymi garściami dostawałyśmy te opłatki do buzi. Pamiętam do dzisiaj, co pomyślałam: „W jaki sposób mój ojciec w oflagu dowie się, jak zginęłyśmy?”. Byłyśmy: mama, moja siostra i ja. Usłyszałyśmy tupot buciorów po schodach. A w momencie kiedy ta kobieta do nas przyszła, zaczęłyśmy palić nasze akowskie legitymacje, które otrzymałyśmy, opaski. Legitymacje w muszli klozetowej podpalałyśmy. Usłyszałyśmy tupot buciorów, ten wrzask: „Stiepan!”. Domyśliłyśmy się, że oni wpadli do piwnicy, zobaczyli, że tam jest woda. Jakoś nie przyszło im do głowy szukać nas na parterze. Podpalili klatkę schodową (schody były drewniane) i wypadli z tego domu. Kiedy usłyszałyśmy, że jest cicho, spróbowałyśmy wydostać się na klatkę schodową, ale stała w płomieniach. Wobec tego przez okno z wysokiego parteru zaczęłyśmy wyskakiwać na podwórko i w stronę Krochmalnej przez dziurę w murze, która była wcześniej wybita. Zakonnice jakieś krzesło wyrzuciły. Zakonnice w habitach długich, więc na to krzesło. Uciekłyśmy wszystkie na Krochmalną, potem na Grzybowską. Tam przeczekałyśmy jeszcze następne bombardowanie i dostałyśmy się do ruin fabryki Norblina. Tam były sklepione piwnice, mury. Nie wiem czy dzień, czy dwa w tej piwnicy przeczekałyśmy.
Tam znalazła nas internatka Danusia, która była łączniczką akowską, kursowała między Śródmieściem a Wolą. Powiedziano jej, że jakieś zakonnice są tam w piwnicy. Dotarła do nas, zobaczyła nas i powiedziała nam, że w trzecim domu sióstr zmartwychwstanek na Mokotowskiej 55, w internacie, jest zorganizowany szpital polowy, że tam są zakonnice, że Śródmieście jest w miarę bezpieczne, jeszcze spokojnie jest. Doprowadziła nas ulicami Chmielną, Złotą do Alei Jerozolimskich 17. Tam były jakieś barykady.
- Przebiegały panie przez Aleje Jerozolimskie?
Było to bardzo niebezpieczne, ponieważ Niemcy prowadzili ostrzał z dwóch stron: z poczty, która jeszcze była w rękach niemieckich i od strony mostu Poniatowskiego. Pod ostrzałem z dwóch stron trzeba było przebiec nisko dosyć pod barykadą. Przebiegłam na drugą stronę, a moja mama i moja siostra zostały zatrzymane, przebiegły dopiero w nocy. Po drugiej stronie ktoś nas odebrał i poprowadził ulicą Kruczą na Mokotowską 55. To była poprzeczna oficyna na podwórku, dwupiętrowa, gdzie mieścił się internat, akademik dla przedwojennych akademiczek, które tam mieszkały.
Tam zorganizowano
ad hoc 1 sierpnia najpierw punkt sanitarny, potem szpital, bo były łóżka, była pościel, bielizna pościelowa i kuchnia. Początkowo siostry miały tylko gotować dla żołnierzy Batalionu „Miłosz”, natomiast później zaczęto przynosić rannych i powstał szpital. Na pierwszym piętrze zorganizowano salę operacyjną, a cały szpital mieścił się: parter, pierwsze piętro i drugie piętro. Zostałyśmy przyjęte przez dyrektora szpitala, który powiedział, że owszem, może nas przyjąć, ale pod warunkiem, że włączymy się do prac szpitala, bo on jedzenia nie ma, kto nie pracuje, ten nie je. Oczywiście z wielką ochotą zgodziłyśmy się, zwłaszcza te młodsze, do pracy w szpitalu. Siostry wydawały przeszło tysiąc obiadów, bo obsługiwały cały szpital (do końca Powstania prawie ośmiuset rannych leżało w tym szpitalu) i patrole walczących żołnierzy karmiły. Na Wilczej znajdowały się jakieś inne zakonnice, które prowadziły pralnię. Myśmy zostały natychmiast włączone. Dla nas to było coś niesamowitego, bo po tych sześciu strasznych dniach walk („Tygrysy”, samoloty, piwnica) tu nagle światło się pali, na drugim piętrze radio gra. Pierwszy raz po wojnie usłyszałyśmy radio. Dla nas te pierwsze dni w Śródmieściu to było coś niesamowitego. Jeszcze było sporo pielęgniarek, zakonnice też pracowały w szpitalu. Jeszcze Śródmieściu nie było wielkich walk. Młodsze dziewczęta zostały zatrudnione w kuchni – przynoszenie wody, takie prace.
Koło 15 sierpnia zaczął się ostrzał z działa, które myśmy nazywali „gruba berta”. To było działo, które tam kursowało na szynach i ostrzeliwało Warszawę. Zaczęło ostrzeliwać Śródmieście. W związku z tym przestały działać wodociągi, przestała działać elektryczność. Wobec tego zorganizowano jakąś prądnicę, którą poruszałyśmy na rowerach. Były dwa rowery i myśmy piętnaście minut pedałowały na przemian, raz jeden rower, raz drugi, dopóki ktoś nie znalazł motoru motocyklowego i zorganizował regularną prądnicę. Potem zresztą zastąpili nas niemieccy jeńcy wojenni, którzy pedałując produkowali prąd dla sali operacyjnej i kuchni. Potem zaczęło ubywać pielęgniarek, bo szły do akcji, wobec tego włączono nas do prac sanitarnych. Dla mnie największym przeżyciem (które do dzisiaj pamiętam) było, kiedy pocisk trafił w nasz budynek. Trzeba było przenosić rannych do piwnic. Zaanektowano wszystkie frontowe piwnice ([numery] 55, 53, 57), wybijając dziury do sąsiednich piwnic i tam organizując [miejsca dla rannych]. Przenoszono, pamiętam, po schodach rannego z sali operacyjnej, któremu bebechy wychodziły na wierzch, rannego w brzuch. Największe wrażenie na mnie zrobiło to, że musiałam asystować przy amputacji nogi, którą musiałam trzymać. Przecież nie było żadnych pasów, to była improwizowana sala operacyjna. Wprawdzie były autentyczne lampy szpitalne, które ktoś dostarczył, ale nie było innych urządzeń. Musiałam trzymać nogę, którą odpiłowywał lekarz. Ranny był właściwie na żywca prawie, bo nie było środków znieczulających, więc go trzymano, on krzyczał, ja trzymałam nogę, którą potem musiałam wynieść do dołu, gdzie się paliło wszystkie odpadki szpitalne, żeby nie wywoływać jakiejś infekcji. To było przeżycie, które pamiętam do dzisiaj. Do moich zadań [należało] podawanie kaczek rannym, karmienie rannych. Pamiętam, kazano mi też karmić esesmana. Był to tak zwany gołębiarz. Nigdy nie natrafiłam na literaturę na ten temat. Przecież oni musieli być zorganizowani. Oni siedzieli na dachach pod kominami, wyborowi strzelcy. Ktoś przecież musiał im dostarczać naboje, jedzenie, więc to musiała być jakaś zorganizowana wcześniej akcja, ale nigdy nie natrafiłam na literaturę. Właśnie taki esesman siedział sobie gdzieś na dachu i strzelał. Miał nacinane pociski, które w czasie I wojny nazywały się dum-dum, czyli jak strzelił, to rozwalało na amen. Jacyś chłopcy wytropili go, wpadli. On strzelił do pierwszego, rozwalił mu udo, tak że trzeba było amputować nogę, zresztą [wdała się] gangrena, ten Andrzejek zmarł. Chłopcy wyrwali mu karabin i strzelili z bliska, tak że amputowano mu rękę. Pamiętam te dwie błyskawice, pod pachą jakiś numer wytatuowany. On leżał za prześcieradłem w izbie opatrunkowej (bo ranni nie chcieli z nim leżeć) na parterze, tak że musiał słyszeć odgłosy wszystkich opatrunków, krzyków, jęków. Mnie kazano go nakarmić, bo starsze dziewczyny nie chciały go karmić. Pamiętam, że przyszłam, usiłowałam mu dać [jedzenie]. On zacisnął zęby, nie chciał przyjąć ode mnie. Był do pasa obnażony. Jakoś domyśliłam się, że boi się, że go chcę otruć, wobec tego przytknęłam do warg łyżkę, wciągnęłam trochę zupy i potem jemu, i on zaczął jeść, więc go nakarmiłam. Potem też karmiłam rannych „kałmuków”. Było coś takiego, co nazywaliśmy „krowa”. To były pociski, jakieś granatniki, sześć pocisków. Najpierw odzywał się jak gdyby ryk krowy i potem było słychać sześć kolejnych wybuchów. Tak że po takim ryku można się było gdzieś schować. To były jakieś pociski, które były czymś nasycane, bo u rannych takim pociskiem potwornie potem gnoiły się rany, śmierdzieli po prostu. „Kałmucy”, którzy zostali postrzeleni właśnie takimi pociskami, leżeli w osobnej sali, też na parterze, i śmierdzieli okropnie. Karmienie ich też nie należało do przyjemności. Co jeszcze należało do naszych zadań? Nosiliśmy wodę, były studnie artezyjskie na Wilczej, na Wspólnej. To była bardzo niebezpieczna wyprawa, dlatego że się szło między barykadami, z podwórka na podwórko i „gołębiarze” strzelali do nas. Wodę nosiło się w wiaderkach przykrytych drewnianą pokrywką. Chodziło o to, żeby tam się nie dostał gruz czy pył. Wiaderka nie były lekkie. Kiedyś szłyśmy grupką, szedł z nami chłopiec, dwunastolatek, ale troszkę wyższy i „gołębiarz” go trafił w głowę. On zmarł potem na opuchnięcie mózgu. Zmarł ten chłopczyk, nasz kolega. Potem dokopano się w jakiejś piwnicy do studni, tak że miałyśmy wodę własną, nie musiałyśmy już chodzić po wodę. Starsze sanitariuszki… Na przykład moja siostra była noszową, więc chodziła z jakimiś chłopakami po rannych zbieranych z ulicy. Miała bohaterski wyczyn, bo na placu Trzech Krzyży biegła z chłopakiem, ten chłopak został trafiony. Ona doczołgała się z noszami do leżącego rannego, ale sama nie mogła go wtaszczyć na nosze i nie miałby kto go nieść. Chłopak jęczał, był ranny. Wczołgała się pod niego i na własnych plecach go doczołgała do bramy. W ten sposób uratowała mu życie, więc sanitariuszki miały tego rodzaju doświadczenia. Moja siostra chodziła też na plac Napoleona (teraz plac Powstańców Warszawy) odbierała rannych ludzi wychodzących kanałami ze Starówki i nosiła do najbliższych punktów sanitarnych lub do szpitali. W szpitalu na Mokotowskiej dotrwałyśmy do kapitulacji. Drugiego października moja mama postanowiła, że wyjdziemy z ludnością cywilną.
- Większość czasu spędzały panie w szpitalu. Czy były znane ruchy wojsk powstańczych i hitlerowskich w Warszawie? Czy było wiadomo, że Powstanie chyli się ku upadkowi?
Po pierwsze kanałami dostawali się do nas nasi koledzy ze Starówki. Na przykład trzykrotnie przyszedł do nas Marian, Żyd, chłopczyk który ukrywał się w naszym żeńskim internacie jeszcze na Szczekocińskiej. Podobno z Łodzi, podobno nazywał się Izydorczyk. Szukałam go po wojnie, jakoś nie natrafiłam na jego ślad, ale przeżył Powstanie. Zgłosił się do oddziału „Chrobry II”. Razem z odziałem poszedł na Starówkę, walczył na Starówce i trzykrotnie kanałami dostawał się do Śródmieścia. Potem walczył na Czerniakowie. Po wojnie widziano go w Wetzlar w Niemczech, miałyśmy takie sygnały. Byłam za mała, żeby się interesować ruchami wojsk. Wiedziałyśmy, że już Mokotów padł, bo po prostu docierali do nas ranni. Kanałami dziewczyny przyniosły rannego majora „Sosnę” – słynny dowódca ze Starówki, który umarł w naszym szpitalu. Potem musiałam do jego zwłok zaprowadzić jego matkę staruszkę, która mówiła: „Trzech ich miałam. Pierwszy zginął w roku 1920, drugi zginął w roku 1939, a teraz trzeci”. Nazywał się Billewicz, major „Sosna”. Ona chciała koniecznie zobaczyć ciało, wobec tego poszłam do pana, który się opiekował kostnicą. Na podwórku były groby, na trawnikach. On powiedział do mnie: „Nie przyprowadzaj jeszcze matki, musimy zobaczyć, jak to wygląda”. Widocznie już wiedział, co może się zdarzyć. Odbił wieko i zobaczyłam coś niesamowitego: z pięknego mężczyzny zrobiła się spuchnięta… To wyglądało, jak z ciasta ulepione. Dzieci lepią takich człowieczków: wielka twarz z kropeczkami w miejscu nosa, z kreseczkami w miejscu oczu, spuchnięta. On puchł na naszych oczach. Tak że dyżurny szybko zakrył wieko, kazał mi usiąść i zabił go gwoźdźmi. Powiedział: „Matka tego nie może zobaczyć”. Ale ja to widziałam. Miałam czternaście lat. A to był piękny mężczyzna ten major „Sosna”, bo go widziałam przedtem jako rannego.
W każdym razie 2 października mama postanowiła, że wyjdziemy razem. Moja siostra się buntowała, chciała zostać w szpitalu. Mama się nie zgodziła, powiedziała: „Dosyć jesteśmy rozdzieleni. Cała rodzina jest w rozsypce. Wychodzimy razem”. Moja siostra powiedziała do mnie: „A ja i tak ucieknę”. I niestety zrobiła to. Przy czym, co mnie oburzało, uciekła z koleżanką i jej matką. A my, idąc z Warszawy przez Okęcie, na tej drodze, która była obstawiona co dwa metry żołnierzami niemieckimi i psami… Ci Niemcy mówili do nas:
Noch zwei Kilometer! I myśmy tak szli. Wracałyśmy, szukałyśmy, wołałyśmy: „Hanka, Hanka!”. Nie było jej. Mama się pchała do obozu, bo uważała, że taka śliczna (rzeczywiście moja siostra była śliczna) dziewczyna osiemnastoletnia… Że to jest niebezpieczne dla niej. Zaczął padać deszcz, nasze rzeczy, które niosłyśmy ze sobą, robiły się coraz cięższe. Pamiętam, że zaczęłam wyrzucać. Tuż przed wyjściem z Warszawy mama obcięła mi warkocz, ten warkocz schowałam sobie do torby. Nasiąkł wodą, więc go wyrzuciłam po drodze. Wyrzucałam różne rzeczy, bo już po prostu nie mogłam tego udźwignąć.
Okazało się, że dotarłyśmy w nocy nie do Pruszkowa, tylko skierowano naszą kolumnę do Ursusa. Znalazłyśmy się w jakichś pustych halach w Ursusie. Oczywiście biegałyśmy jak szalone po tej hali. Była z nami jeszcze pani Łowska (to była Żydówka, która się ukrywała u nas w internacie). Pracowała w naszej kuchni, potem w kuchni szpitalnej, (wyszła razem z nami), jeszcze kilka dziewcząt internatek, tak że była nas cała grupka. Szukałyśmy Hanki, oczywiście nigdzie jej nie znalazłyśmy. Wreszcie padłam twarzą. Ktoś litościwy podsunął mi jakąś gazetę pod twarz, jakaś pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę. Miałam blisko czterdzieści stopni, bo na początku Powstania miałam anginę. Rano przeniesiono nas z tej hali do jakiegoś budynku czteropiętrowego i wyprowadzano nas na badania. Jakiś lekarz niemiecki bez nóg siedział na wózku i dyrygował:
Links, rechts. Kto do pracy do Niemiec, kto… Mężczyzn oddzielano od kobiet, młode dziewczęta na bok, innych gdzieś tam. W ten sposób zostałyśmy zakwalifikowane do wywózki do Niemiec. Jeszcze w tej hali trzymano nas całą dobę. Nie mogłyśmy się wysiusiać, więc jak wreszcie nam otworzono drzwi, to z tego czwartego piętra zbiegliśmy na podwórko i każdy kucał jeden obok drugiego. Jakiś Niemiec stanął: „Jak świnie!”. Moja mama mówi do niego: „Jakbyś ty dwadzieścia cztery godziny nie mógł się załatwić − mama mówiła dobrze po niemiecku − to byś jeszcze bardziej był świnią”. Pamiętam, że za płotem były pryzmy pomidorów. Był urodzaj pomidorów, a Warszawa jako odbiorca przepadła, więc tam były. Z jakimiś chłopakami podkopem przedostałyśmy się do tych pomidorów. Miałam strój narciarski na sobie, na gumkach, więc powpychałam gdzieś te pomidory, cebulę. Były strażnice niemieckie i widziałam, że Niemiec widzi nas, ale nie strzelał. Przedostaliśmy się tam, może dwie dziewczynki, reszta sami chłopcy. Wróciłyśmy i oczywiście te pomidory z tą cebulą, to było rajskie żarcie.
Po kilku dniach nas wyprowadzono kolumnami i wepchnięto do pociągów towarowych. Dantejskie rzeczy tam się działy, bo Niemcy rozdzielali, o mały włos byłabym się dostała do innego wagonu niż moja mama. Wreszcie wepchnęli nas do tych wagonów towarowych i ruszyliśmy. Jechaliśmy dosyć długo. Dotarliśmy do obozu przejściowego w Szczakowej pod Krakowem. Widzieliśmy Kraków z daleka. Ponieważ nas rozdzielono, więc część naszych internatek dostała się do innych wagonów. Po wojnie okazało się, że część wagonów odczepiono i trafiły do Auschwitz, i nasze koleżanki znalazły się w Auschwitz. Byłyśmy razem, staliśmy stłoczeni. Ludzie, którzy byli przy okienku, informowali nas, co widzą, gdzie jedziemy. Na jakiejś stacji ludzie podbiegli, otworzono drzwi. Był październik, ale była jeszcze bardzo upalna jesień. Zobaczyliśmy, że jacyś ludzie chcą nam coś sprzedawać, jakaś baba z chlebem. Myśmy mieli tak zwane górale, bo jak rozbito bank, to mieliśmy kupę pieniędzy z nadrukiem górala. Nie pamiętam, czy to były setki, czy jakieś. One w Generalnej Guberni nie szły, więc nie chciano nic nam sprzedać, a myśmy mieli po parę tysięcy tych pieniędzy. Pamiętam, że ludzie przy drzwiach targowali się z jakąś babą, która miała cały wór chlebów. Myśmy chleba nie jedli już od dwóch miesięcy, pieczywa nie jedliśmy w ogóle. Z jęczmienia jakieś placki się robiło w szpitalu. Niemiec się zirytował, kolbą ją wepchnął do naszego wagonu. Ona zaczęła wrzeszczeć, że ma dzieci. Oczywiście ten zatrzasnął drzwi i pociąg ruszył, i babsko pojechało z nami do Szczakowej. Rozdzieliliśmy ten chleb sprawiedliwie między siebie i najedliśmy się wreszcie chlebem. Dotarliśmy do Szczakowej. Tam [zabrano] nam ubrania do odwszalni, a my nago do łaźni. Nie było to przyjemne, ponieważ w łaźni męskiej była obsługa żeńska, a w łaźni żeńskiej była męska. To byli Ukraińcy i Ukrainki. Ale spotkałam się z dużą sympatią. Małe dziecko, dwanaście lat (bo oficjalnie miałam dwanaście lat), więc Ukrainki się tam nade mną użalały. Pierwsza sprawa: myśmy zostali nago wprowadzeni do łaźni, gdzie były otwory na wodę. Wtedy, chociaż już wiedzieliśmy, jak wygląda krematorium, bo przecież docierały do nas okupacyjne wiadomości z Auschwitz, jakoś nie przyszło mi do głowy, że tamtędy może gaz na nas pójść. Dopiero później sobie to uświadomiłam, że przecież to mogło być tak samo. W każdym razie po tych odwszalniach nasze ubrania darły się jak papierowe. Jakaś „ukrainka” dostarczyła mi wiaderko po ogórkach, tak że mogłam wodę przynosić. Wycwaniłam się i jak staliśmy po zupę (bo karmiono nas raz dziennie zupą, która nam bardzo smakowała, jarzynowa zupa), to z tym wiaderkiem szłam w kolejce pierwsza i mówiłam, że pięć obiadów: dla mojej mamy, mojej cioci, mojej siostry… Ukrainki lały mi te pięć chochli. A parę kroków dalej stało te pięć: moja mama, pani Łowska i dwie dziewczyny, i brały następne obiady. Tak że w Szczakowej jakoś przeżyliśmy. Następnie, po kilku dniach pobytu tam, przewieziono nas do Erfurtu, też do przejściowego obozu, ale już (bo jechaliśmy przez Rzeszę) wagonami osobowymi, obstawionymi przez żołnierzy z karabinami. Kiedy zatrzymywaliśmy się na jakichś stacjach, podbiegały niemieckie siostry Czerwonego Krzyża z herbatą, z jakimiś napojami. Ale jak się orientowały, że jesteśmy jeńcy, niewolnicy, to klęły w okropny sposób. My nie zostawaliśmy dłużni, więc klęliśmy na nie.
Dotarliśmy do Erfurtu nocą, była godzina policyjna, ciemno kompletnie, nic się nie paliło. Byliśmy przeprowadzani przez Erfurt, przez środek miasta. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy zwróciłam uwagę na segregację śmieci. Było „iks” metalowych pudeł czy drewnianych skrzyń i było napisane. To było pierwsze moje zetknięcie z segregacją śmieci. Zostaliśmy doprowadzeni do obozu, wpakowani do baraków. Mężczyźni, kobiety razem, wszyscy warszawiacy. Tam pierwszy raz w życiu zobaczyłam pluskwy. Całe baraki były zapluskwione, prycze z desek zbite były czarne: w tych rowkach, ścianach, coś koszmarnego. Wiaderka, które dostałam w Szczakowej, używałam do tego, że gotowałam wodę i wodą się zalewało te prycze na podwórku, żeby można było spać, bo byliśmy gryzieni do żywego. Tam spotkaliśmy się z wachmanem, który nam powiedział, że każdy z nas może wymienić 500 złotych z General Gouvernement na 250 marek. Kiedy się zorientował, że mamy parę tysięcy, to wszedł z nami w taki układ, że robiłyśmy listę martwych dusz, pisałyśmy tam dziesiątki znajomych nam nazwisk. Dawałyśmy mu pieniądze i on połowę brał do swojej kieszeni, ale wymienił nam tyle, że miałam znowu tysiąc czy ileś marek, to były straszne pieniądze. Ale oczywiście za to nic nie można było kupić, bo były kartki. W Erfurcie byłam od 14 października do któregoś. Stamtąd przewieziono nas, znowu osobowymi wagonami, do miasta Gera, to było w Turyngii. Tam wsadzono nas do Arbeitsamtu.
Siedziałam w tym Arbeitsamcie dwa dni. W nocy znalazłam jakieś wyjście zamknięte z wycieraczką słomianą i na tej słomiance sobie spałam. Tam się odbywało coś, co mi przypominało „Chatę wuja Toma”, czyli handel niewolnikami, bo przyjeżdżali bauerzy i wybierali sobie robotników do pracy na roli. Oczywiście warszawianki, damulki różne i takie dzieci jak ja nie zostały wybrane po tych dwóch dniach, żaden bauer nas nie wziął. Wobec tego po strasznych awanturach (darli się między sobą ci z Arbeitsamtu w Gerze z jakimiś urzędnikami, którzy przyjeżdżali) zostaliśmy wlepieni jakiemuś facetowi, który okazał się działaczem związku zawodowego robotników z turyngijskich zakładów metalurgicznych. Wlepiono mu te warszawianki, te paniusie wszystkie, damulki i dzieci. On nas jakąś ciężarówką zawiózł do miejscowości, która się nazywała Münchenbernsdorf. To była wiocha troszkę bardziej rozbudowana, w której przed wojną znajdowały się fabryki dywanów. W czasie wojny zostały zamienione na fabryki metalurgiczne Thüringische Metallwerke się nazywało, to z pieczątek wynika. Tam znalazły się zbombardowane zakłady z Düsseldorfu. Amerykanie zbombardowali zakłady w Düsseldorfie i ci ludzie zostali przewiezieni do Turyngii. Samoloty amerykańskie do Drezna doleciały, jak wiemy, zbombardowały Drezno, ale już dalej nie latały, więc już było w miarę bezpiecznie. Tam zorganizowano, w pięciu fabrykach dywanów, pięć oddziałów fabryki, która produkowała broń. W naszej fabryce robiono lufy do karabinów, w innych zakładach budowano części do łodzi podwodnych. Moja mama i pani Łowska, Żydówka, zostały zatrudnione do maszyny tokarskiej, coś toczyły, a mnie zrobiono
Hilfsarbeiterin, czyli pomocnik, goniec. Latałam z jednej fabryki do drugiej, nosiłam jakieś rzeczy. Rano dostawałam od pracowników kartki żywnościowe i wysyłali mnie po bułeczki czy po mleko.
Ale zaczęło być coraz zimniej, już zbliżał się grudzień. Dostaliśmy przydział drewniaków, ale to było tak, że drewno od spodu, z wierzchu materiał. Ten Żyd, który do nas się przedostał ostatniego dnia, już w czasie kapitulacji, przed wyruszeniem z Warszawy, dał mi jakieś spodnie, jakąś bluzę, więc się w to ubrałam. Ale to było właściwie jesienne ubranie. Rzeczy, które wynieśliśmy z Warszawy, darły się jak papier. Nie miałam się w co ubrać. W Erfurcie była taka sytuacja, że z wiaderkiem jak zwykle stałam po obiad. Wyszedł z budynku oficer niemiecki, jakiś
Lagerführer ze szpicrutą, skinął na mnie i zawołał mnie do siebie. Ja z tym wiaderkiem, więc myślę sobie: „Acha, dostanę za oszustwo”. Podeszłam do niego.
Wie alt bist du? (Ile masz lat?) –
Ich bin zwölf Jahre alt. Ale moja mama zobaczyła to, więc wybiegła z kolejki. Podbiegła i po niemiecku mówi do niego: „To jest moja córka”. − „Czy pani jest wariatka, kto to z takim małym dzieckiem przyjeżdża na roboty do Niemiec?” − „A czy pan jest taki durny, że pan nie wie, że nas jak hycel psa wsadzono i tu przywieziono siłą? Myśmy tu nie przyjechali z własnej woli. To pan nie wie, że w Warszawie było Powstanie?” Mama z pyskiem do niego po niemiecku, on się trochę speszył, ale mama też się speszyła i mówi: „Jestem żoną oficera, mój mąż jest majorem, jest w oflagu”. Na Niemcach to, że ktoś jest oficerem, robiło wielkie wrażenie. On nas zaprosił do środka i mama wtedy mówi: „Mój mąż jest w oflagu i w ogóle nie wie, czy my żyjemy. A ja mam jeszcze dwójkę dzieci, które zostały w Polsce, bo nas wzięto tak, jak hycel psa zabiera i wywozi”. On zaczął się wypytywać, w jakim oflagu jest mój ojciec. Mama tylko znała numer tego oflagu, bo dostawało się druczek, urywało się połowę i się wysyłało z powrotem z numerem. Ojciec pisał do nas, że dowódcą i komendantem tego obozu jest tam bardzo wyrozumiały generał niemiecki w stanie spoczynku, który się zachował przyzwoicie, bo jak gestapo złapało jakichś uciekinierów, to on powiedział: „Jeniec jest od tego, żeby uciekać, a wy jesteście od tego, żeby go łapać i nie wolno go za to karać, bo to jest jego obowiązek. Jeniec powinien uciekać”. Uratował życie jeńcom, bo gestapowcy przecież rozstrzeliwali takich uciekinierów. Mama to wszystko temu Niemcowi opowiedziała i proszę sobie wyobrazić, że ten Niemiec napisał do obozu, do tego generała (nie wiem, jak on się nazywał), że u niego w obozie w Erfurcie jest pani taka a taka z córką, a dwójka dzieci żyje, została w Polsce. Byli i przyzwoici Niemcy. Zresztą ojciec miał z tego powodu nieprzyjemności, bo jak został wezwany do komendanta obozu, to koledzy byli zaniepokojeni, co to za kolaboracja czy coś w tym stylu. Dzięki temu, kiedy już dostaliśmy się do Münchenbensdorf, zwróciliśmy się do
Lagerführera, żeby też napisał do oflagu. Ojciec przysłał nam formularz, tak że mogliśmy odpisać ojcu. Nie dość na tym, ten generał pozwolił ojcu przysłać paczkę, tak że dostałam (nie wiem, czy wiadomo, co to) jegiery. To taka bielizna, spodnie dla myśliwych, gacie z bluzą, jakieś amerykańskie. W tym spałam. Ojciec koce wojskowe nam przysłał, margarynę amerykańską, Nescę amerykańską, tak że potem robiłam sobie kawę i szłam, a Niemcy wąchali:
Bon Cafe! Niewolnica idzie i kawę im pod nos podtyka, a oni pili erzac herbatki. W każdym razie parę razy spotkaliśmy się z życzliwością. Stamtąd napisałam też do dziewczynki, która kiedyś była ze mną w internacie, ale musiała wrócić do Torunia, bo Niemcy szantażowali jej ojca. Toruń był w Rajchu i ona musiała z Warszawy wrócić do Torunia. Ona mi też przysłała paczkę z ciepłymi rzeczami, jakieś pończochy. Oczywiście nie miałam żadnego paska do pończoch, więc szyłam, wiązałam sznureczkami, takie historie. W fabryce też udało mi się urządzić, bo fabryka miała (to była fabryka dywanów) urządzenia farbiarskie z ciepłą wodą. Tam chodziłam, urządzałam pranie dla siebie, dla moich koleżanek, dla mojej mamy. Myłam głowę tam sobie, kąpałam się, jednym słowem robiłam takie numery.
Poza tym wychodziłyśmy. Pracowałyśmy dwanaście godzin dziennie, ale była przerwa obiadowa i śniadaniowa. W czasie śniadania wychodziłyśmy z fabryki do piwiarni, nawet było piwo, które mogliśmy kupić. Tam stało pianino, a ja uczyłam się grać na fortepianie, więc jak zobaczyłam to pianino, to siadłam i zaczęłam brzdąkać. Zaraz zostałam otoczona przez Włochów, przez Francuzów. Oni coś śpiewali, musiałam im akompaniować. Rozniosło się po fabryce. A uczyłam się na kompletach języka francuskiego, więc z Francuzami parę słów po francusku [zamieniałam]. Mówiło się: „Ona jest córką majora, mówi po francusku i gra na fortepianie”, więc urosłam w oczach tych ludzi. Poza tym uwielbiałam rysować, miałam nawet trochę zdolności w młodości. Na przykład przychodziły do mnie panie, żebym rysowała coś na papierze listowym, jak one pisały listy do [niezrozumiałe]. Siedziałam i rysowałam jakieś kwiatki, ptaszki, dzieci, niemowlaczki, coś takiego na tych papierach listowych. Po prostu udawało mi się przeżyć. Poza tym, jak chodziłam do miasta po zakupy, to czasami jakaś piekarzowa dawała mi bułeczkę. Nie dość na tym, dyrektor fabryki, młody człowiek trzydziestoparoletni (nie wiem dlaczego nie był na froncie, tylko był dyrektorem fabryki), dawał mi kartki i musiałam kupić mu mleko. Okazało się, że on ma żonę, która urodziła dziecko, ale mieszkała gdzieś na wsi, więc miała mleko u bauera. Wobec tego on wykorzystywał jej kartki na mleko i dostawał litr mleka dziennie czy dwa litry mleka. Mieszkał na podwórku naszej fabryki w fińskim domku drewnianym. Musiałam przynieść to mleko i ugotować. On przychodził łaskawie na śniadanie, nalewał dwa kubeczki i jeden kubeczek musiałam pić. Była to dla mnie męczarnia, ponieważ tam nie było sitka i były kożuchy w tym gorącym mleku. Na jego oczach musiałam to mleko wypić, czyli też łaskawca, pan dyrektor. Były takie właśnie takie niedogodności.
Tam przeżyłam właśnie to nocne bombardowanie Drezna. Gera i Münchenbensdorf były między Jeną a Dreznem. Leżąc na śniegu, widzieliśmy coś wylatującego w powietrze. Amerykanie zrobili nalot dywanowy. Przyleciało, nie wiem, kilkadziesiąt samolotów, zrzucili flary, beczki, z których się lał fosfor, więc było oświetlone wszystko w dali. Jednocześnie zrzucali bomby, sto bomb od razu, więc huk straszliwy i widać było, że coś wylatuje w powietrze. Tak że widzieliśmy słynne bombardowanie Drezna.
Potem jakoś tak nagle Niemcy zaczęli się robić łaskawi. Co się okazuje? Już przecież Rosjanie byli w Polsce. Poza tym, jak dostaliśmy paczki od ojca (ojciec nie palił papierosów), przysłał nam papierosy amerykańskie. To był cudowny środek płatniczy. Różne takie paniusie, urzędniczki, dawały nam coś do jedzenia, kartofle, cebulę, to było najważniejsze, a myśmy dawały im papierosy. Jedna taka pani pozwoliła mi posłuchać radia i usłyszałam jakąś audycję polską z Katowic. Z wielką radością jej powiedziałam, że Katowice już są wolne. Oni już byli bardzo łaskawi. Na przykład na Boże Narodzenie pojechali do bauerów, gdzie były ich żony z Düsseldorfu. Wołali mnie, szafki były ustawione, z tyłu stały maszyny tkackie. Myśmy zresztą kradły włókno tkackie i się z tego robiło swetry na drutach. Dał mi kawałek ciasta na przykład, bo żona przysłała ciasto dla dziecka (miałam dwanaście lat).
Zbliżamy się do wyzwolenia. W jakimś momencie poszliśmy w sobotę. W sobotę nam wydawano prowiant, to był jakiś rodzaj białej bułeczki, kawałek chleba i to miało nam starczyć na tydzień. Myśmy to zjadały w dwa dni. Niestety, objadałam moją mamę. Nie zdawałam sobie sprawy wtedy może. Byłam ciągle głodna. [Dostawałyśmy] jakąś marmoladę. Polowałyśmy, żeby był kubek metalowy, a nie porcelanowy, bo metalowy można było potem na piecyku postawić, nagrzać sobie. Kradłyśmy drzewo z pobliskiego lasu, żeby mieć opał. Nasze baraki były na górce. Potem, po wojnie tam byłam, było tam boisko sportowe. Były baraki polskie, znaczy ludzi z Warszawy, to byli i mężczyźni, i kobiety, po dwadzieścia cztery osoby w sztubie. Mężczyźni i kobiety razem, na piętrowych pryczach spaliśmy. Już tam były sienniki, nie samo drewno. Był barak, gdzie były Włoszki, naprzeciwko były baraki Polaków ze wschodu (nawet spotkaliśmy tam takich, którzy mieszkali – jak i my – w Stołpcach) i rosyjskie baraki. Tam byli bandyci po prostu, jacyś kryminaliści, których Niemcy wyzwolili i przywieźli na roboty do Niemiec.
W sobotę poszliśmy po prowiant, a tu wszystko pozamykane, prowiantu nie ma. Słyszymy, że gdzieś się kłócą po niemiecku. Siedzą w jakimś jeepie Niemcy, bardzo młodzi chłopcy, drugi jeep z drugiej strony i się kłócą. Słyszymy, że mówią, że już w Gera czy gdzieś są Amerykanie. Wobec tego biegiem wróciłyśmy do naszych baraków i zaczynamy im mówić: „Słuchajcie Amerykanie są! Słyszeliśmy, jak się kłócą, bo nie wiedzieli, w którą stronę jechać”.
Jeszcze przeżyliśmy bombardowanie dachowe Gery kilka dni wcześniej. Jest kwiecień, więc już się robi wiosennie, 14 kwietnia. Myśmy byli na górce, w dole było nasze miasteczko, po drugiej stronie była też górka i była willowa dzielnica. Nagle patrzę, a z okien tych willi piętrowych białe prześcieradła zwisają, czyli białe flagi. Wołam naszych chłopaków, Włoszki wyleciały, narobiłam krzyku. Stanęliśmy, patrzymy, nagle coś jedzie, kurzy się, jakieś auta jadą. Wobec tego biegiem w dół, na ryneczek miasteczka, a tam już Amerykanie. Oczywiście rzucają czekolady niemieckim bachorom. Wielka radość, ale trochę przestrachu, ponieważ ci pierwsi, którzy do nas przyjechali, to byli Murzyni. Pan Lilpop z Warszawy, właściciel fabryk Lilpopa i krewny żony Iwaszkiewicza, był z żoną, dwiema córkami i z synem wywieziony z Warszawy. Biegle mówił po niemiecku, po angielsku. Myśmy go wybrali naszym
älteste, czyli naszym starszym. On nas reprezentował wobec Niemców i wobec tego też reprezentował nas wobec Amerykanów. Od razu udał się do komendantury, poinformował. Ale oni przyjechali i zaraz następnego dnia jechali dalej, Amerykanie się przemieszczali. Myśmy zostali bez jedzenia.
Oczywiście natychmiast Rosjanie i nasi panowie zorganizowali wypad na miasteczko. Wszystkich jeńców było około dziesięciu tysięcy, bo jeszcze były baraki rosyjskich kobiet w mieście, jeszcze byli Włosi, Francuzi, Belgowie. A miasteczko liczyło, nie wiem, trzy i pół tysiąca mieszkańców, więc proszę sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Mama oczywiście nie pozwoliła nam się ruszyć z baraku, pozamykałyśmy się, ale chłopcy byli tak dobrzy, że nam przynieśli woreczek ryżu, woreczek cukru, jakieś pestki słonecznikowe czy coś. Poza tym dobrali się do jakiegoś magazynu ubiorów dla nurków: spodnie skórzane albo gumowe kurtki i kurtki z króliczych skór pod spód. Tak że myśmy dostały to w prezencie, Polacy przyszli, to wszystko nam ofiarowali. Ale jedzenie… Przez parę tygodni codziennie był ryż z cukrem, nie mogłam, do dzisiaj nie mogę tego jeść, bo myśmy tylko to jedli, tylko to mieliśmy. Oczywiście potem wyszłam też na spacer po mieście. Weszłam do zupełnie rozbitego sklepu, pasmanterii. Tam właśnie znalazłam paski do pończoch leżące na ziemi, więc wybrałam sobie jeden, bo nie miałam czegoś takiego. Poza tym trochę nici, trochę takich rzeczy, których nie mieliśmy, które nam były potrzebne. Ale to był pusty, rozbity sklep. Mama mi nie pozwalała wychodzić, bo się bardzo bała. Oczywiście Rosjanie (ci kryminaliści) z kilkoma Polakami rozbili jakąś cysternę ze spirytusem. Niestety, okazało się, że to był spirytus metylowy i taki największy bandyta, którego myśmy nazywali „Morda”… On przychodził do nas i siekierę brał. Moja mama mówi do niego: „A ty
kuda? Co, to twoje? Zapytać się trzeba”. On wyszedł, mówią: „Taka mała, a »Mordy« się nie bała”. Komentowali to Rosjanie. On pożyczył tę siekierę i oddał, a to była jakaś zdobyczna siekiera. Popili się i niestety kilku z nich zmarło, w tym jeden Polak, a jeden Polak oślepł i to zaraz w dwa dni po wyzwoleniu.
Myśmy tam przeżyli, nie wiem, chyba do czerwca. Chłopcy organizowali wypady do ogródków działkowych, kradzieże oczywiście. Poza tym drogi były obsadzone wiśniami, czereśniami, więc jeździliśmy tam i kradliśmy. Właziliśmy na drzewa, zrywaliśmy te czereśnie. Oczywiście Niemcy natychmiast zawiadamiali policję, to myśmy się kryli w kukurydzy czy w czymś, żeby nas nie złapali na tych kradzieżach. To wszystko było nieciekawe. Potem przyjechali jacyś żołnierze, którzy byli troszkę dłużej. Okazało się, że są Polacy wśród nich. Przychodzili, przynosili nam trochę tuszonki, puszek z czymś do jedzenia. Przyszedł i powiedział, że jego mama robiła mu bigos czy coś, to moja mama gdzieś zdobyła kapustę.
Poszłam kiedyś z takim Adasiem, żołnierzem polskiego pochodzenia, do miasta i nagle zobaczyłam, że w piekarni, do której przedtem chodziłam z kartkami po pieczywo, od ogrodu stoi kolejka i baba przez okno wydaje Niemcom chleb. Podeszłam z tym Amerykaninem pod okienko. Jak ta piekarzowa mnie zobaczyła, to dała mi bochen chleba i nie chciała pieniędzy – jak zobaczyła, że z Amerykaninem stoję. Tak że wypiekali jeszcze chleb i po kryjomu swoim sąsiadom sprzedawali w ogródku. Tak że byli Amerykanie polskiego pochodzenia.
Przyszedł jeden i powiedział po angielsku, że jego babcia jest z Łodzi (moja mama też łodzianka, urodzona w Łodzi, bo ja nie) i on nawet trochę po polsku mówi. Mówi tak: „Chlebuś, pieniążki, cebulka”. To były trzy słowa, które mówił po polsku. Murzyni, którzy nas wyswobodzili, pilnowali nas i jak szłyśmy do latryny (bo latryna była z boku), to wołali: „Pst, pst!”, ale nie robili nam krzywdy. Tak że ominęło nas szczęście wyzwolenia przez armię sowiecką. Tak to gdzieś do czerwca.
Nagle okazało się, że te tereny zostały przyznane Rosjanom i że Amerykanie będą się wycofywać z Turyngii. A moja mama już wcześniej zaczęła szukać mojego ojca. Z jakimś tam oficerem jeździła motocyklem po różnych miejscach, gdzie podobno byli polscy żołnierze, polscy oficerowie. Dowiedzieliśmy się, że obóz, w którym mój ojciec przebywał (ostatni obóz, bo ojciec w kilku obozach był w ciągu tych pięciu lat), Gross Born oflag II D (to było blisko Lubeki, gdzieś na Ziemiach Odzyskanych), został wyzwolony przez Rosjan i Wojsko Polskie. Ale mój ojciec miał kłopoty z owrzodzeniem żołądka i dwunastnicy. Przed wyzwoleniem był w szpitalu w Lubece, więc [mama] nie wiedziała, jaki los spotkał ojca.
Amerykanie powiedzieli, że oddają te tereny Rosjanom i kto chce wrócić do Polski, to przewiozą do Lipska. Rosjanom nie pozwolono wyjechać gdziekolwiek. Francuzi zaczęli wyjeżdżać do Francji, Włosi do Włoch. Mama zgłosiła się do komendanta amerykańskiego, że chcemy jechać na Zachód. Mama liczyła się z tym, że jeszcze będzie szukać ojca. Wobec tego mama ze mną i jeszcze dwiema dziewczynami z internatu, które były razem z nami, udałyśmy się z Amerykanami na Zachód. Kolejno: Wetzlar, Echzell potem Darmstadt. W Darmstadzie dostałyśmy się do obozu wojskowego kobiet AK o nazwie Burg. To był obóz, do którego przewieziono kobiety z Maczkowa, wyzwolone przez armię generała Maczka (Oberlangen, Niederlangen, żeńskie obozy kobiece, tam gdzie Gryzelda była). Myśmy się tam dostały. Tam zorganizowano szkołę. Mam świadectwo ukończenia drugiej klasy gimnazjalnej w tej szkole. W Darmstadt przebywałam do Bożego Narodzenia. Na Boże Narodzenie przyjechali do naszych dziewcząt jacyś znajomi wojskowi i jeden z nich przywiózł gazetę „Repatriant” wydawaną w Polsce Ludowej. Tam okazało się, że ojciec poszukuje mnie i mojej mamy. Ojciec został wyzwolony przez wojska radzieckie (wtedy się mówiło sowieckie) i polskie. Piechotą, trochę transportem wojskowym dotarł do majątku Łuszczewo, gdzie był mój brat, i gdzie dotarła moja siostra, która uciekła. Okazało się, że mój ojciec zgłosił się natychmiast do służby wojskowej, był oficerem w stopniu majora i został szefem WKR-u. Rekrutował ludzi do wojska w Brzezinach pod Łodzią. Dostał w Łodzi duże mieszkanie wojskowe i do tego mieszkania ściągnął z Wilna mamy brata i mamy siostrę z rodzinami. Zamieszkali w tym mieszkaniu. Poszukiwał nas bardzo dowcipnie, bo i ojciec nas poszukiwał, i brat mamy, i siostra mamy, i moja siostra. Tak że wiedzieliśmy, kto przeżył.
Wobec tego zaczęliśmy zastanawiać się nad powrotem do Polski, zwłaszcza że Amerykanie chcieli zlikwidować nasz obóz. Myśmy mieszkali w poniemieckich koszarach w Darmstadt. Zabrano nam te budynki i przeniesiono nas do pod Weinheim do jakiejś szkoły z internatem. Proponowano nam wyjazd do Anglii w charakterze pracownic fabryk, kucharek, służących i tak dalej. Tutaj mieliśmy szkołę, gimnazjum, liceum. To były panienki mające nieco wyższe aspiracje niż pracować w Anglii w fabrykach, więc zaczęliśmy się zastanawiać nad powrotem. Ale dotarły do nas wiadomości, że poprzedni transport, którym jakaś grupa Polek z obozu w Darmstadt wyjechała do Polski, przejeżdżając przez rosyjską zonę (bo jechały na Berlin i potem do Polski) został przez Rosjan kompletnie ograbiony ze wszystkiego, co zdołały sobie uzbierać, zakupić czy w co były wyposażone przez amerykańskie wojsko. Byłyśmy na żołdzie amerykańskim, na przykład dostawałam zestaw papierosów taki, jak żołnierz amerykański. Miałam rękawice bokserskie na przykład, które potem sprzedałam i żyłam z tego przez rok w Łodzi. No i całe wyżywienie, którego mieliśmy za dużo, więc tym wyżywieniem opłacałyśmy pranie rzeczy. Niemki nam przychodziły prać bieliznę pościelową i myśmy płaciły im puszkami czy coś w tym stylu. Ten transport Polek został ograbiony, one zostały rozebrane z mundurów, amerykańskich płaszczy (jechały w listopadzie, więc były zimowo ubrane). Ta wiadomość do nas dotarła przez jakiegoś księdza, który dotarł do naszego obozu i powiedział nam o tym. Wobec tego, kiedy zaczął się organizować transport wojskowy żołnierzy, mężczyzn, myśmy się zgłosiły. Podzieliłyśmy się tą wiedza z amerykańskim komendantem, wobec czego oni zorganizowali transport. To też były wagony towarowe. Pojechaliśmy trasą: Norymberga, Praga czeska i z Pragi czeskiej do Bielska Białej, tak że w ogóle nie mieliśmy styczności z zoną rosyjską, kompletnie. Cały czas byłyśmy eskortowane przez amerykańskich żołnierzy uzbrojonych, którzy w Bielsku Białej się cudownie zbratali z Ludowym Wojskiem Polskim, popili sobie fantastycznie. Dzięki temu nasz wagon… Nas było siedem kobiet, trzy matki z córkami i jedna samotna pani. Wszystko warszawianki, tylko jechałyśmy do Łodzi. Odczepiono nasz wagon, doczepiono do pociągu warszawskiego i w Koluszkach wysiadłyśmy, ojciec nas odebrał w Koluszkach. Kolejarze byli tak uprzejmi, że zatrzymali pociąg jadący do Łodzi (bo się mijały jakoś te pociągi), żeby nas wtaszczyć z naszymi bagażami. Zostałyśmy wyposażone przez Amerykanów w materace, kołdry, poduszki, koce, worki z sucharami, pudła krakersów, pudła mleka w proszku (jeszcze te pudła mam, metalowe pudełka do żołnierskich racji żywnościowych), oczywiście walizy z papierosami, bo mama i ja nie paliłyśmy, więc miałyśmy całą walizę fantastycznych papierosów amerykańskich. Kolejarze nas podsadzili, wsadzili nas do pociągu. Dwudziestego ósmego maja przekroczyłam granicę, 29 maja dotarłam do Łodzi. Pierwszego kwietnia już byłam zapisana do najlepszej żeńskiej szkoły w Łodzi. Nie dość na tym, zaczęłam studia w konserwatorium muzycznym, u najlepszego wówczas profesora, Władysława Kendry. Po jego wyjeździe do Wiednia uczyłam się u pani profesor Emmy Aldberg, słynnej polskiej klawesynistki. W 1949 roku zrobiłam maturę, wyszłam za mąż, dostałam się na studia – moja siostra Gryzelda na polonistykę, ja na slawistykę. Po pół roku okazało się, że jestem w ciąży i musiałam studia rzucić. Musiałam iść do pracy, ponieważ mój mąż był moim rówieśnikiem i gdyby nie studiował, to by poszedł do woja. Wobec tego on studiował, a ja pracowałam. Przepracowałam czterdzieści lat w bibliotece uniwersyteckiej. W czasie pracy zaczęłam studiować we Wrocławiu – studia bibliotekoznawcze, które w 1956 roku, [rozpoczęłam] już mając dwójkę dzieci. Studiowałam zaocznie we Wrocławiu. Mam dyplom numer jeden. Studiowałam z pewnym księdzem jezuitą, który został dyrektorem archiwum jezuickiego w Watykanie. On mnie zaprotegował do ośrodka dokumentacji Jana Pawła II. Zatrudnili mnie do opracowania bibliografii Ojca Świętego. Trzykrotnie (w latach 1987, 1989 i 1990) pracowałam w Rzymie. To jest coś, czym się chcę pochwalić: dwie bibliografie wydrukowane w Rzymie. To jest oczywiście bibliografia, dokumentacja: „Jan Paweł w dokumentach dźwiękowych”, pierwsze dziesięciolecie jego pontyfikatu. Stwierdziłam, że jest masa utworów muzycznych, bo osiemset czy ileś, o Ojcu Świętym, do jego słów i dedykowanych jemu. Powstały takie dwie publikacje.
Łódź, 30 maja 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła