Krystyna Kwiatkowska „Krystyna”
Kwiatkowska Krystyna, [pseudonim] „Krystyna”.W trakcie Powstania walczyłam w Warszawie, w dzielnicy Żoliborz, przy Mickiewicza 20, przy pierwszej barykadzie.
- Zaczniemy naszą rozmowę od tego co działo się przed 1 września 1939 roku. Gdzie pani wtedy mieszkała i czym się zajmowała?
Mieszkałam w Pabianicach. Byłam w gimnazjum, skończyłam gimnazjum. Naszą grupę założył ksiądz Jaroszka w Pabianicach. Nasza grupa była niewielka, dziesięciu osób i tam się zaczęła moja praca w organizacji.
- Na czym polegała ta praca?
Najpierw na roznoszeniu ulotek, pisaniu... były drukowane gazetki, różne ulotki i tak dalej. To się po prostu roznosiło po domach, po mieszkaniach, zapoznawało ludzi...
- Z kim pani mieszkała? Dużo pani miała rodzeństwa?
Miałam dwóch braci i siostrę. A mieszkałam w Pabianicach.
- Proszę powiedzieć jak pani zapamiętała 1 września, dzień wybuchu wojny?
Zapamiętałam ogromnym strachem mojej matki przede wszystkim, która się ogromnie bała, ponieważ mojego brata aresztowano i ona nie miała... Jak wybuchło Powstanie, ogromny strach matki, który udzielał się również i nam. I tylko to w tej chwili [pamiętam], wkroczenie wojska do Pabianic, Niemców.
- Jak później wyglądało to życie w trakcie okupacji? Z czego państwo się utrzymywaliście?
Rodzice, no nie wiem jak to powiedzieć, byli dość zamożni, w każdym razie byłam na utrzymaniu rodziców do czasu, aż się przeniosłam do Warszawy i nawet jak byłam w Warszawie. Dokąd nie wyszłam za mąż, to stale byłam na utrzymaniu rodziców.
- W którym roku pani się przeniosła do Warszawy z Pabianic?
Chyba w 1944.
- Czyli tuż przed wybuchem Powstania?
Chyba w 1944 roku, dokładnie nie pamiętam. Muszę sobie przypomnieć jak to było. Jak przyjechałam, to jeszcze uczyłam się, chodziłam w Warszawie do szkoły.
- To proszę powiedzieć dlaczego musiała się pani przenieść z Pabianic do Warszawy?
Dlatego, że miałam przyjaciółkę z którą chodziłam do gimnazjum Królowej Jadwigi w Pabianicach – Krysię Morgenstern, która zawiadomiła moich rodziców, że przyjdą Niemcy i będą mnie aresztować i mojego brata. I żeby mama gdzieś nas ukryła, coś z nami zrobiła. W każdym razie, żeby nas nie było w domu, bo będą nas aresztować. I w tym czasie mój szwagier przyjechał z Warszawy, bo mieszkał w Warszawie, a po prostu przechodził przez zieloną granicę, bo żeby się w Warszawie utrzymać to przyjeżdżał tu, zabierał towar, kupował różne rzeczy i w Warszawie potem sprzedawał. Żeby się utrzymać, żeby żyć. I on mnie zabrał ze sobą do Warszawy. Przechodziłam przez zieloną granicę w nocy, zimą w białym prześcieradle ukryta, żeby być na biało. Pamiętam, że to było straszne przeżycie, bardzo się bałam. I bardzo to przeżyłam.
- I tak trafiła pani do Warszawy?
I tak trafiłam do Warszawy i tak zamieszkałam najpierw u siostry, a potem się zaczęło. Wciągnęłam [się], zaczęłam poznawać ludzi, zaczęłam poznawać koleżeństwo i dostałam się do grupy, należałam do Szarych Szeregów w Warszawie.
- Jak to się stało, że pani zaczęła konspirować w Warszawie?
Dlatego, że po prostu Jurek Niewiadomski, kolega który ze mną pracował i był w Pabianicach, pracował w Warszawie. I spotkaliśmy się w Warszawie i on mnie wprowadził w Szare Szeregi.
- Czyli on był tą osobą, która...
Która mnie wprowadziła, tak. Jurek Niewiadomski żyjący jeszcze do dzisiejszego dnia. Też się teraz przeprowadzi do Warszawy, a mieszka w dalszym ciągu w Łodzi.
- Jakie były pani zadania w czasie okupacji?
Po prostu roznosiło się wszelkie ulotki po mieszkaniach. [...] Działałam przede wszystkim na Starym Mieście, bo Pabianice to jest tak... Było Stare Miasto i Nowe Miasto. Mieszkałam na Starym Mieście, działałam na Starym Mieście. Po domach się roznosiło ulotki, różne gazetki, wszystko, co się drukowało. Grupę naszą prowadził ksiądz Jaroszka.
- A w Warszawie już w czasie konspiracji czym pani się zajmowała?
W Warszawie chodziłam naprzód do szkoły na Sienkiewicza. I tą szkołę skończyłam, mam świadectwo skończenia tutaj szkoły. Miałam zdawać na Uniwersytet, chciałam zdawać na ogrodnictwo, bo marzyłam zawsze o tym, żeby mieć duży ogród i prowadzić kwiaciarstwo. I poznano mnie z panią, która pracowała na Uniwersytecie i ona mi dawała korepetycje, żebym zdała, żebym się dostała. I zdałam, ale już na studia nie poszłam, bo już wojna wybuchła, tak że już się nie dostałam. I to wszystko.
- Wspominała mi pani wcześniej, że w trakcie okupacji mieszkała pani na Pięknej.
Na Pięknej mieszkałam w czasie okupacji już później, jak już z Pięknej zaczęłam w ostatnim okresie, w ostatnim roku chodzić na swoje kursy księgowości, bo to były kursy księgowości na ulicy Sienkiewicza. Tam mieszkałam, bo nie mogłam mieszkać u siostry, ponieważ siostra się bała. Miała małe dziecko, więc się bała. I załatwiła mi mieszkanie na Pięknej u swojej koleżanki – róg Pięknej i Koszykowej, taki duży, wielki dom
vis a vis Politechniki. I tam mieszkałam. Tam byłam [prawie] do końca, potem wróciłam z powrotem znowu na Żolibórz, ale to już pod koniec.
- I co było w tym mieszkaniu?
W tym mieszkaniu to była cała zbrojownia! Moja robota polegała na składaniu broni i czyszczeniu broni, magazynowaniu, sortowaniu i tak dalej. Był magazyn broni. A brat przywoził to wszystko. Młodszy był ode mnie, ale już pracował i [ja] po prostu roznosiłam broń. Nosiłam nawet w torebce. Pamiętam wypadek, jak mnie Niemiec zatrzymał (szłam do szkoły) i kazał otworzyć teczkę. A ja tam miałam na dnie gazetki, a [na wierzchu] książki. I on włożył rękę i złapał coś twardego, coś wyciągał... Ja przerażona, a on wyciągnął po prostu – i tego momentu nie zapomnę – wyciągnął moje okulary, które były w takiej twardej, metalowej oprawce. Myślał, że to jest broń. Jak otworzył, tam były okulary. I chyba mu się zrobiło bardzo głupio wtedy, bo wrzucił mi te okulary do mojej torby i powiedział:
Raus! I kazał mi iść. I w ten sposób się uratowały okulary, które mam do dzisiejszego dnia i oprawkę z okularów mam do dzisiejszego dnia, jako pamiątkę trzymam, taką twardą metalową oprawkę.
- Pani rodzice wiedzieli, że pani uczestniczy w działaniach konspiracyjnych?
Rodzice jeszcze wtedy byli w Pabianicach. Już byłam nie u siostry, bo już mieszkałam na Pięknej, bo od siostry też musiałam [się wyprowadzić]. Najpierw mieszkałam u siostry, a potem ona mi załatwiła to mieszkanie, bo ci państwo mieszkali poza Warszawą i w tym mieszkaniu byłam do końca.
- Czyli oprócz pani brata nikt nie wiedział, że pani była w konspiracji?
Nikt więcej nie wiedział. Nikt, nikt, tylko on.
- A gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Na Mickiewicza.
Bo przyjechali rodzice i tam zamieszkali. I myśmy wrócili z bratem do rodziców i tam zamieszkałam razem z rodzicami. Tam mnie zastało Powstanie, na Mickiewicza 21.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Tak zapamiętałam, że całe Powstanie byliśmy w piwnicy, barykada była z naszego domu na drugą stronę... Pierwsza barykada na Żoliborzu to była z naszego domu. I tam razem z żołnierzami, dawali mi tam różne papierki, co trzeba było na Plac Inwalidów takimi różnymi drogami [dostarczyć], a że znałam to tam się roznosiło do różnych domów. Na Zajączka, na Plac Wilsona... I tak właśnie się [roznosiło] różne gazetki, różne pisemka... Byłam takim... łącznikiem.
Tak, tak. I zawsze byłam łączniczką, zawsze. Dokąd nie zamieszkałam na Pięknej to byłam łączniczką. A potem tośmy się już zajmowali tą bronią, co żeśmy roznosili...
- A pani rodzice wiedzieli już w trakcie Powstania, że pani jest łączniczką?
Moi rodzice? Wiedzieli.
- Jak pani się poruszała wtedy po dzielnicy? Jakie niebezpieczeństwa panią mogły spotkać?
„Gruba Berta”, czy coś z Dworca Gdańskiego, to bez przerwy strzelali... Tam wszystkie domy były pouszkadzane, wszystko było [poburzone]. Mieszkało się tylko w piwnicach przy pierwszej barykadzie, bo z Dworca Gdańskiego bardzo nas bombardowali. Ale potem kontakty [sięgały] do Placu Wilsona, to były najdalsze moje wyprawy. Zanosiłam jakieś listy, zawiadomienia. Szło się uliczkami, tam był zarośnięty plac, kartofle rosły i jakoś się tymi uliczkami tak [przemykało], ponieważ nie było to strasznie daleko. I na miejsce się zanosiło wszystkie wiadomości.
- Jak ludność cywilna odbierała wtedy żołnierzy?
Nie wiem jak odbierali. Bardzo dużo ich padało, bardzo dużo było rannych. Bardzo dużo trzeba było opatrywać. Bardzo ludzie z naszego domu tutaj pomagali, ale wszyscy byli w piwnicy. Na górze, na piętrach, nie można było mieszkać. Wszystko było w piwnicy, i żołnierze i wszyscy cywile, którzy mieszkali. Trzy osoby z naszego bloku zostały zabite. To znaczy przechodząc [po wodę], bo po wodę trzeba było przechodzić przez barykadę dołem, barykada była dołem wykopana. Dół i potem górka... Tak, że trzeba było na drugą stronę przechodzić po wodę, bo wody nie było. Tutaj u nas były zepsute rury i nie było wody w naszym bloku. Również trzeba było potem, na Zajączka też się biegało, bo tam w niektórych domach była woda, to też się tam brało, ale potem też już wyłączyli. Z tej strony, od Zajączka do nas na Placu to nie było, tylko na drugiej stronie Placu Inwalidów była woda cały czas.
- A jak ludność cywilna? Powiedziała pani, że pomagała. Nie spotkała się pani z jakimiś negatywnymi opiniami?
Nie. Nigdy, nigdy. Zawsze pomagali żołnierzom... Absolutnie się nie spotkałam z tym, żeby było [coś nie tak].
- Czy w trakcie Powstania spotkała się pani z przedstawicielami innych narodowości walczącymi w Powstaniu?
Czy ja się spotkałam? Muszę pomyśleć. Też chyba nie, nie. Nie spotkałam się.
- Wspomniała już pani o problemach z wodą, o tym, że ludność cywilna pomagała. A jak wyglądały jeszcze inne aspekty codziennego życia? Były problemy z żywnością?
Tak. Były, ale ponieważ tam na Placu były ogródki i ludzie w tych ogródkach mieli sobie różne warzywka, kartofelki, to chodziło się, przynosiło się i gotowało się w piwnicach. Był bardzo dobry dozorca w tym domu, który bardzo pomagał. I też trzeba było chodzić piwnicami, bo na zewnątrz nie można było chodzić. Tylko piwnicami trzeba się było przedostawać.
- Jaka panowała atmosfera w grupie?
Nie potrafię tego powiedzieć jaka. To było... nie potrafię, nie wiem, jak to określić jaka, atmosfera. Wszyscy byliśmy pewni zwycięstwa, że my zwyciężymy, że nie damy się Niemcom!
Pełni nadziei byliśmy.
- I tak przez całe Powstanie ta nadzieja nie gasła?
Nigdy, nigdy nie zginęła. Cały czas, przynajmniej jeżeli chodzi o młodzież. Jeżeli chodzi o młodzież, to bardzo.
Nie miałam do czynienia dużo ze starszymi. Moi rodzice przyjechali później, dopiero jak ich wysiedlono z Pabianic, to przyjechali do Warszawy. To też ojciec, ponieważ znał się na tkactwie, więc obstalował taki warsztat tkacki i po prostu robił, tkał na tym i robił materiał i tym zawsze zarabiał – jak to mówił zawsze ojciec – „Na kawę, na bułki.” Taki ręczny warsztat był i tak żeśmy przetrwali. Aż nas wyprowadzili...
- Czy w trakcie Powstania uczestniczyła pani w jakichś formach życia religijnego?
U nas... nie. Na początku nie. Bo początkowo nie było [takich możliwości], tylko modlitwy wieczorem to były...
Tak. To i różaniec był odmawiany i modlitwy i śpiewy, ale to wszystko [było] w piwnicach. Zbierali się domownicy, trzy osoby z naszego bloku zginęły przechodząc przez barykady. Ale reszta jakoś ocalała […].
- W trakcie Powstania miała pani możliwość słuchania radia na przykład?
Muszę sobie [przypomnieć]... Chyba nie, już potem jak się wyprowadziłam. Bo dokąd mieszkałam na Żoliborzu, to tak. Ale potem jak się wyprowadziłam to nie miałam radia, to nie było radia, nie miałam. Nie.
- W trakcie samego Powstania?
Nie.
- A co było takim podstawowym źródłem informacji o sytuacji w Warszawie w trakcie Powstania?
To co przynosili łącznicy, co z wiadomości, co żołnierze – to u nas tylko tyle, co ktoś [doniósł], od ludzi. Ludzie między sobą wtedy [się informowali].
- I dyskutowało się na temat tych informacji?
Nie wiem. Ale w piwnicach starsi ludzie bardzo dużo rozmawiali o tym. A niektórzy, nie wyłączając mojego szwagra, strasznie się bali. Mimo, że był młody człowiek, nie wyściubił nosa z piwnicy na moment. Strasznie się bał. A byli ludzie, którzy się nie bali i którzy bardzo pomagali powstańcom, bardzo. Każdy powstaniec był [jak rodzina], dzielili się wszystkim, czym mieli. I powstańcy też byli z nami bardzo zżyci.
- Na czym mijały dni spędzane w piwnicach?
Na śpiewach przeważnie. Na śpiewach i rozmowach, ale to tylko wieczory. Bo tak, to nie było możliwości.
- To co się robiło przez cały dzień?
Przecież stale była strzelanina, bez przerwy! „Gruba Berta” z Dworca Głównego bez przerwy waliła.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasu, z okresu Powstania?
Wszystkie. To nie są wesołe, to są wszystko smutne przeżycia. Nie było tej radości tak, że ja nie miałam młodości. Jak teraz patrzę jaką młodość miała moja siostra starsza, a jaką ja miałam... Ja nie miałam młodości. Nie wiem co to były zabawy... Owszem, były momenty, że na ulicy Nowowiejskiej
vis a vis Politechniki były urządzane wieczory poetyckie. Byłam na kilku takich vis a vis Politechniki na trzecim piętrze. Byłam chyba na dwóch, czy trzech takich wieczorkach poetyckich.
- Ale to było jeszcze przed Powstaniem?
To [było] przed Powstaniem, naturalnie. W czasie Powstania to nie było nic, nie było żadnych rozrywek, absolutnie.
- A kto uczestniczył w tych wieczorkach poetyckich?
Ta bardzo dobra aktorka. Nie przypomnę sobie. I to się odbywało na ulicy Nowowiejskiej,
vis a vis Politechniki – jest duży budynek i tam na czwartym piętrze mieszkali państwo Nowakowie, chyba takie było nazwisko. I najczęściej u nich występowała ta nasza aktorka, taka wtedy sławna...
- A kto z widzów mógł uczestniczyć w takim spotkaniu?
Znajomi znajomych przyprowadzali. Każdy z kimś przychodził. Tylko przez znajomych.
- I dużo ludzi przychodziło?
Dużo, dużo. I to były piękne wieczory, piękne. O, Barszczewska! Teraz sobie przypomniałam. Barszczewska występowała.
- Co się czuło mogąc uczestniczyć w takim spotkaniu?
Dużo radości. To było tak, jakby człowiek się... To był teatr! Dla nas młodych to się odbierało jak najlepszy teatr.
- Wróćmy do czasów Powstania. Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania? Z Żoliborza trafiła pani do...
Do Pruszkowa. Najpierw zaprowadzili nas wszystkich do tego kościoła i potem stamtąd do Pruszkowa. I tam, w Pruszkowie poznałam mojego przyszłego męża, którego znałam, bo przychodził do mojej siostry. Tam razem pracowali, to go znałam. I on się nami zaopiekował – mną i bratem, bo chcieliśmy się dostać [do Częstochowy], bo była taka umowa między rodziną całą naszą, że gdziekolwiek ktoś zostanie rozdzielony, to żebyśmy się kierowali do Częstochowy. Że spotkamy się w Częstochowie.
- W którym momencie się rozdzieliliście?
Jak nas wyprowadzili z Żoliborza do Pruszkowa, to z Pruszkowa żeśmy się w różne kierunki [rozpierzchli]. Każdy poszedł [w inną stronę]... Nie wiem, gdzie mojego ojca zabrali, gdzie matkę...
A ja z bratem zostałam, jakby to powiedzieć, uratowana przez ojca. I mnie i brata wypuścili i puścili nas na wolność. Mieli nas zawieźć z Pruszkowa do szpitala. Do tego szpitala się nie dostałam, tylko w drodze nas puszczono i dostałam się do Grodziska. My żeśmy potem przeszli do Grodziska i jak byłam w Grodzisku, to lato przed tym byłam na praktyce, bo chciałam założyć kwiaciarstwo i pracować. I byłam tam w majątku od Grodziska w lewo i tam pracowałam w czasie wakacji, jak chodziłam jeszcze do szkoły – [byłam] w tym liceum. Mówię do mojego brata: „Słuchaj, my pójdziemy tam, gdzie pracowałam, do tego dworu i tam się zatrzymamy, tam nam pomogą. Bo nie wiemy, co [robić]. Nie mamy pieniędzy, nie mamy nic. Gdzie my się ruszymy? Co my mamy do Częstochowy [podróżować]? A jak my się dostaniemy? Może tam nam pomogą.” I tam żeśmy poszli do tego majątku. Wchodzimy do tego majątku, a tam tłum ludzi przed tym dworem! Ludzi pełno, nawet mowy nie ma. Mówię: „Co my tutaj zrobimy, Henio? Tu nie mamy co. Tutaj nic nie damy rady. Chodźmy, idziemy. Jakoś musimy się starać dostać do Częstochowy inną drogą. Wrócimy z powrotem do Grodziska.” I żeśmy szli. I tam... była moja pierwsza kradzież. Tam ukradłam skarpetki dla mojego brata, bo tam wisiały tak na sznurkach, ludzie sobie suszyli. A on miał takie dziury straszne w skarpetkach... Ja te skarpetki zdjęłam i mówię: „Henio, tu jest tyle tych skarpetek. Załóż te skarpetki, bo masz takie dziurawe. Nie masz przecież w czym chodzić.” Ukradłam. To tak oficjalnie mówię tutaj. Zdjęłam te skarpetki i on je założył. I całe szczęście, bo nie wiem jak by... na boso by chyba dojechał do tej Częstochowy. I wróciliśmy do Grodziska z powrotem. W Grodzisku stoimy na rynku, tak się rozglądamy – dwoje takich dzieciaków, jak ja teraz sobie [uzmysławiam] – i tak się zastanawiamy, co my z sobą zrobimy? Raptem ktoś do nas podchodzi, a to obecny, późniejszy mój mąż, właśnie ten znajomy mojej siostry. I on mówi „Ja wam pomogę.” Stały tam wozy, zatrzymał jeden, podszedł do wielkiego samochodu, była taka wielka buda i zaczął rozmawiać z szoferem, gdzie szukać [transportu]? I znalazł takiego, który jedzie do Częstochowy. I ile on chce? No to on coś tam powiedział, że ile może mamy pieniędzy. Nie mamy. Więc dałam swój złoty łańcuszek z medalikiem, a Henio dał zegarek i to była zapłata za to, że on ma zawieźć do Częstochowy. A tam już sporo ludzi [było], bo to taka wielka buda była. I że on nas zabrał? Nie wiem, jak [się] dzisiaj zastanawiam, to że myśmy mieli odwagę, to... sama nie wierzę w to, że to tak było!
- I tak trafiła pani do Częstochowy?
Za ten łańcuszek i za ten zegarek Henia – żeśmy zapłacili i żeśmy dojechali do Częstochowy.
- I w Częstochowie spotkała już pani rodzinę?
W Częstochowie mieliśmy umówione, że mamy się spotkać, kierować się do profesora Kosiby na ulicy Częstochowskiej. I do niego żeśmy poszli. Rodzice już byli w Częstochowie, on nas zaprowadził gdzie [trzeba]. Potem nas ulokował u swojej krewnej u takich dwóch starszych pań. Brata nie pamiętam, ale chyba profesor Kosiba gdzieś do szkoły posłał, czy coś. A mnie to one załatwiły pracę już na terenie Guberni, u młynarza. Młynarz miał dwóch synków i potrzebował kogoś, kto by się zajął tymi dziećmi. I ja tam do samego odzyskania wolności u niego byłam i uczyłam jego dzieci i opiekowałam się jego dziećmi. Jeden chłopczyk miał iść do szkoły, [miał] siedem lat, drugi [miał] pięć lat. I ja się tymi chłopcami opiekowałam i tam już doczekałam wyzwolenia.
Tak, tak. Młynarz... Tylko jeden raz stamtąd to moja mama przyjechała sankami, bo on już był na granicy. [Przyjechała] sankami i młynarz mi dał worek mąki i do granicy – bo mama nie mogła przekroczyć i mamie za to, że tam u nich byłam, dał worek mąki. Postawiłam na sanki i mama wróciła z powrotem do Częstochowy, a ja do niego. I tam u niego przetrwałam do wolności.
- Jak potoczyły się dalej pani losy. Gdzie pani trafiła?
Jak już z Częstochowy, to wróciłam już potem do domu.
Do Pabianic. [Poszłam] do profesora Kosiby. On pomógł nam finansowo, żebyśmy mogli się dostać jakoś do Pabianic i wróciłam do Pabianic razem z bratem.
- To jeszcze jedno pytanie: jak pani uważa, czy Powstanie musiało wybuchnąć?
Myśmy wierzyli w to, że my na pewno Niemców pokonamy, ale nie wiedzieliśmy że to taka siła. To niestety, to było przegrane od początku. Ale myśmy w to nie wierzyli, myśmy wierzyli, że my zwyciężymy. Że my damy im radę.
Warszawa, 3 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Niemczura