Bolesław Haft-Szatyński „Olgierd”
Bolesław, mam podwójne nazwisko, ale mało znane, Haft-Szatyński, z tym, że pierwszego członu na ogół nie używam. Jestem powszechnie znany jako Bolesław Szatyński, ale dla formalności podaję to tak, jak to wygląda. Urodziłem się 29 grudnia 1923 roku i to, żeby było ciekawie, nie tu, tylko na Antypodach, w Chile. W 1934 roku tam ojciec mój zmarł, matka wtedy z bratem i siostrą, starszymi ode mnie, wróciła do Polski i od tego czasu mieszkaliśmy w Warszawie. Najpierw byłem w powszechnej szkole, nawiasem mówiąc, nie znaliśmy polskiego języka, bo ojciec choć pochodzenia polskiego, nigdy w Polsce nie był i nie znał polskiego. Matka moja pochodziła stąd, dlatego wróciła do Polski. Więc tutaj trzeba było od razu tę przeszkodę pierwszą przeskoczyć i na głęboką wodę, od razu do szkoły, i tak najlepiej. Skończyłem powszechniaka, potem byłem rok u Batorego, a potem byłem w Liceum i Gimnazjum imienia Sułkowskich w Rydzynie. To była szkoła między Lesznem a Rawiczem, znakomita wręcz.
1937, 1938, 1939. Trzecią gimnazjalną skończyłem i już niestety wojna wybuchła. Mówię niestety, bo to była fantastyczna szkoła, z internatem, o której mógłbym mówić i mówić, ale to nie temat. Ona wyrabiała w nas, w chłopakach, bo to była męska szkoła, fantastyczne typy społeczne i bardzo patriotyczne. Kierownictwo szkoły i nauczyciele... niesamowicie dobre to było towarzystwo i skuteczne, jak widać. Podczas okupacji, w czasie wojny, nie było takich, którzy by się gdzieś nie uczyli albo w kraju albo zagranicą w zależności gdzie ich losy poniosły. Byłem w Warszawie cały czas, od początku. Cóż więcej? 1 września zastał mnie w Warszawie oczywiście, ale potem wyszedłem na słynny apel Umiastowskiego. Wzywali wszystkich, którzy byli zdolni do noszenia broni, żeby wychodzili z Warszawy i potem gdzieś formowali oddziały. Ponieważ szesnaście lat jeszcze nie miałem, dopiero w grudniu kończyłem, więc zaliczyłem się sam do tego. Żeśmy wędrowali. Ale jak upadła Warszawa, to wróciłem do Warszawy, zresztą z bratem razem żeśmy wrócili. Już byłem wtenczas w Warszawie. Tutaj uczyłem się rozmaicie, bo szkół normalnych ogólnych nie było, bo Niemcy nie pozwalali. Uczyliśmy się w szkołach innych, uczące zawodu tylko, więc oficjalnie to były zawodowe szkoły, ale tam były przedmioty ogólne również, bo to potem zaliczało się. W ten sposób doszedłem do matury, którą zrobiłem w 1943 roku w ramach tajnych kompletów. Między innymi też byłem w szkole, która się nazywała Techniczna Szkoła Budowy Maszyn Wawelberga i Rotwanda. To była przed wojną bardzo znana szkoła i tam też mieliśmy zajęcia ogólne. To była jedyna szkoła na poziomie średnim, którą Niemcy pozwolili otworzyć, techniczna, mogła im się przydać w gospodarce niemieckiej. W 1943 roku zdałem maturę i potem więcej się nie uczyłem. Chciałem studiować jeszcze na kompletach tajnych Politechniki, bo wszyscy tak mnie w tym kierunku pchali, bo ojciec inżynier, brat inżynier, dziadek inżynier, wszyscy inżynierami, to nie bardzo pasowało, to co zrobić, mówiło się, że jest lepiej. Ale nie miałem czasu, konspiracją się zajmowałem, wtedy już bardzo w tym siedziałem. Byłem w Szarych Szeregach, gdzie znalazłem się w październiku 1942 roku. Przedtem byłem w organizacji, którą myśmy sami tworzyli, nasi koledzy szkolni i niektórzy pochodzący z Rydzyny, którzy się znaleźli w Warszawie, ponieważ byli z innych rejonów kraju, które zostały zaanektowane do Reichu i oni przyjechali wtedy z rodzinami do Generalnej Guberni. Byli w Warszawie. Oczywiście trzymaliśmy się cały czas razem, rzecz jasna. Stworzyliśmy własną organizację, takie coś trochę samokształceniowego, kształtującego patriotyzm i świadomość społeczną i polityczną nawet. Ale to się rozpadło, jak to bywa często. Część poszła od razu do szeregów akowskich, inni się znaleźli w Szarych Szeregach, tak jak ja, inni wywędrowali do innych [ugrupowań]. Rozproszenie. Trzon moich kolegów, z mojego grona, który mnie otaczał, znaleźliśmy się w Szarych Szeregach, przyciągnięci przez przedwojennych harcerzy. Przed wojną w harcerstwie nie byłem, ale odpowiadało mi to, co tam było, cała atmosfera, treści tego, metodyka, praca z młodzieżą. To wszystko było to, co mnie odpowiadało.
- W jaki sposób pan trafił do harcerstwa?
To wtedy, doszli do naszego grona [ci], którzy nie byli w Rydzynie, ale byli tutaj. A myśmy się spotkali w Warszawie, już na kompletach tajnych i uczyliśmy się. Układy były takie przyjacielskie, koleżeńskie i oni mieli kontakty przede wszystkim do drużyn harcerskich miejscowych, głównie przy „Batorego”. A ponieważ byłem w pierwszej [klasie] gimnazjalnej u „Batorego”, więc tam [nas] przyciągnęli. Dużo można by opowiadać, ale to by nas rozproszyło w detale, to niepotrzebne by było.
Jest tak, że Szare Szeregi wtedy składały się organizacyjnie z trzech pionów, były trzy szczeble wiekowe, właściwie dwa początkowo. Jeden szczebel starszych, od osiemnastu lat wzwyż, którzy zajmowali się najpierw akcją dywersyjną, właściwie „Małym Sabotażem” tak zwanym. Zdobywali ostrogi walki konspiracyjnej jak rozdawanie ulotek różnych, napisy, robienie różnych akcji przeciwko okupantowi. Ale potem starsza młodzież chciała coś mocnego, chciała robić rzeczy, które były na wzór wielkiej dywersji, więc akcje, wypady czy wysadzanie pociągów czy walka z bronią [w ręku]. Wtedy przychodzili młodsi. Tam to było od osiemnastu lat wzwyż, a tutaj przychodzili szesnastolatki, siedemnastolatki, osiemnastolatki. Oni też byli brani i byli szkoleni. To był drugi szczebel, potem się okazało średni, „Bojowe Szkoły” się nazywało. Oni przechodzili i szkolenia odpowiednie na swój wiek i jeśli chodzi o wojskowe, to było szkolenie podoficerskie. Tamci przechodzili już szkolenie oficerskie tak zwane, kryptonim „Agrykola”, a tutaj podoficerskie, „Bojowe szkoły”. Po 1942 roku zauważyliśmy, [że] jeden z instruktorów podpatrzył młodych chłopaków, dwunasto-, czternastoletnich, którzy gdzieś tam w Parku Dreszera, akurat to było tutaj konkretnie, bawią się w wojsko. Ktoś, kto miał instynkt wodzowski zbierał koło siebie sześciu, siedmiu, ośmiu chłopaków i robił tam musztry, wydawał rozkazy, zabawa to była. I ten, który miał charyzmę instruktorską bardzo dobrą, zobaczył, że to jest coś bardzo ciekawego i bardzo ważnego może być dla nas, ze względu na to, że tego szczebla harcerskiego wiekowo biorąc nie było. Raz, trzeba było zainteresować się młodzieżą, która sama od siebie, samoczynnie chciała coś robić i robiła to, jak umiała. To było niebezpieczne. Każda rzecz tego rodzaju mogła być traktowana przez Niemców jako zagrożenie. Mogły być potem aresztowania i inne historie, także dla rodziców. Wobec tego za pośrednictwem instruktora, który to spostrzegł, poszedł do naczelnictwa Szarych Szeregów i powiedział: „Słuchajcie, może by trzeba zgromadzić młodzież młodszą, ma się ją już wtedy pod jakąś opieką instruktorską. Będą robili pracę harcerską, gry harcerskie i inne historie. Będą się w ten sposób też uczyć konspiracji i to może być potem, w przyszłości, jak oni dorosną, skończy się wojna, to będzie narybek nowy, który będzie kontynuował potem harcerstwo po wojnie, bo tak byłaby dziura wiekowa. Tych najstarszych, którzy już wyfruną albo wyginą, średnich, kto nie będzie się już bawił w harcerstwo. A kto będzie organizację prowadzić i kontynuować? Ci którzy stopień [mają] najmłodszy, dwanaście do szesnastu lat.” To zostało przyjęte i trzeci szczebel został nazwany „Zawiszą” – Zawisza Czarny z Garbowa. To było w roku 1942, konkretnie w październiku. Brałem udział w tym spotkaniu, było konspiracyjne [spotkanie] naczelnictwa Szarych Szeregów tu w Warszawie i to zostało ustalone. Wtedy grupa instruktorów harcerskich i takich, którzy nie byli w harcerstwie, ale byli zainteresowani, jak i ja, sześciu nas było, polecono nam zorganizować ten szczebel. Sześciu nas było wtedy i powiedziane było, że każdy z nas ma za zadanie zorganizować hufiec. To było właśnie istotne, że od razu każdy otrzymał zadanie. Owszem, zbieraliśmy się, opracowywaliśmy program, ustalaliśmy, co będzie się robić w warunkach konspiracji i przypuszczalnie okresu przełomu, to znaczy Powstania, co młodzież ma robić. Ustalono wtedy, że dla młodzieży trzeba dać nie gry i zabawy harcerskie, typowe, jak były przed wojną, bo to już nie było aktualne, ale metodykę skautową, która się świetnie nadawała do tego, żeby dostosować treści, które by odpowiadały sytuacji konspiracji, wojny. Służby, sprawności były dostosowane do tej sytuacji. W ten sposób to się zaczęło pomału rozwijać, bo co się stało? Bo to nie tylko to, że gdzieś z podwórka się zbierała gromada chłopaków, ale to się szło do szkół i do nas przychodzili nauczyciele. Zobaczyli, że tu przychodzi pomoc wychowawcza, że młodzież będzie w jakiś sposób instruowana przez młodzież, bo przecież co to jest dwanaście, szesnaście lat, a ich drużynowym czy hufcowym [był chłopak, co miał] szesnaście, osiemnaście lat. Pierwsza komenda „Zawiszy” to my, od osiemnastu do dwudziestu dwóch lat. I to się rozwijało, do tego stopnia, że to już nie sześć hufców było, ale później więcej, powstają dwa [kolejne] hufce. Jak to nazwać? Wynaleźliśmy taki sposób, ponieważ komendą najwyższą w Warszawie (bo tylko mówimy o szczeblu warszawskim, nie całym ogólnopolskim), najbardziej żywą i czynną, i bojową, była chorągiew, potem szczebel „Zawiszy”, a dalej proporce. Proporzec miał kilka hufców, dwa, trzy, cztery, pięć hufców. Jeżeli było więcej, to proporce dzieliły się właśnie na hufce, hufce na drużyny, drużyny na patrole, nie zastępy, tylko patrole. Nie zastępowy, tylko patrolowy, te nazwy były używane. Nie był hufcowy, tylko komendant hufca, się nazywał. To już były nazwy dostosowane, aktualizowało się to w ten sposób. W ten sposób rozwijała się [organizacja] i tak pierwszy komendant to był Stefan Mirowski, pseudonim „Bolek”, który wtedy był instruktorem harcerskim, ale nie wiem, gdzie, na jakim odcinku, on został powołany jako pierwszy komendant „Zawiszy” warszawskiej. Po jakimś czasie mianowano go komendantem chorągwi i trzeba było kogoś innego na jego miejsce [wyznaczyć]. To był Przemek Górecki, który był instruktorem harcerskim, który przyszedł z Poznania. Jego rodzina była w Poznaniu, tylko musiała stamtąd uciekać, bo Niemcy Poznań przyłączyli do Reichu, a ludność polską won wyrzucali i oni się znaleźli w Warszawie całą rodziną. I świetny harcerz zresztą, nosił pseudonim „Kuropatwa”, Przemek Górecki. On został [komendantem]. Później, po jakimś czasie jego wzięli do naczelnictwa Szarych Szeregów, po to, żeby całą akcję zawiszacką rozszerzyć, już żeby to nie tylko skupiło się tu, w Warszawie, ale jeszcze poza Warszawą. Nazwaliśmy podwarszawski odcinek mazowieckim. Potem był częstochowski, krakowski, żeby tam to przenieść. Trzecim, kolejnym komendantem „Zawiszy” na Warszawę zostałem ja. To było w listopadzie czy w październiku 1943 roku. Tak trwała sytuacja organizacyjna. W międzyczasie to się rozwijało przecież, drużyn było coraz więcej i wszędzie program, jaki był przewidziany i ustawiony pod akcję „Przełom”, więc to było wtedy powiedziane, że akcja „Przełom”, to znaczy chłopaków przygotowuje się do Harcerskiej Służby Pomocniczej w warunkach Powstania. […] W tej chwili chcę mówić o tym, że to się rozwijało w szkołach i mieliśmy współpracowników wśród nauczycielstwa w niektórych szkołach. Nie bali się, dzielni nauczyciele, dyrektorzy szkół. Wszyscy ryzykowali, przecież konspiracja, rodzice niektórzy się bali, nie chcieli, bali się, że chłopaki mogą wpaść, zagrozić rodzicom jeszcze, jeżeli oni byli gdzieś konspiracyjnie zaangażowani. Jak zobaczyliśmy, że niektórzy zareagowali pozytywnie, stworzyliśmy Koło Przyjaciół „Zawiszy” i oni się angażowali każdy na swój sposób, pomagali nam i finansowo też, jak trzeba było. Z chłopakami mieliśmy normalne ćwiczenia zawiszackie, które polegały na tym między innymi. Przykładowo opowiem – ponieważ wiadomo było, że starsi nie będą zajmowali się sprawami, które mogą młodzi wziąć, na przykład służbą pomocniczą, której elementy były takie jak regulacja ruchu. Wiadomo było, że może być ruch wojsk, a tu są zniszczone ulice, zniszczone domy, nawet nie wiadomo, gdzie to jest. Trzeba wiedzieć wtedy, gdzie ruch kierować, jeżeli będzie. Tak żeśmy to sobie wyobrażali, tak żeśmy się nastawiali. Wobec tego [wymagana była] doskonała znajomość miasta. Były sprawności doskonałej znajomości miasta Warszawy, dzielnic, gdzie są domy przejściowe, gdzie, które, na jakie ulice i w jakich warunkach, czy to jest bruk czy nie bruk, czy to jest asfalt. Czyli już wszystko było wiadomo, jak kierować, wiedzieć kogo, dokąd, gdzie kierujesz. Tak samo jak mogą być i pożary, to pomoc przy tym, ale oczywiście tylko pomoc, dlatego, że do tego to już musieli być dorośli, którzy mają sprzęt przeciwpożarowy. Ale akcja sanitarna, pierwsza pomoc... Nim ktoś przyjdzie, żeby już wiedzieć, co zrobić z takim fantem, żeby się nie bać przede wszystkim, nie odskakiwać, tylko przyjść, zobaczyć, czy można pomóc. Bo jeden zrobi lepiej, drugi gorzej. Ale to były wszystko sprawności dostosowane do tych rzeczy. Tak, że te służby, gońców, jak nazywaliśmy to, żeby ładnie brzmiało „gońców bojowych”, to znaczy, że oni mieli mieć łączność między jednostkami nie tylko harcerskimi, gdzie było to potrzebne, ale również wojskowymi, i wojskiem i ludnością. Oni byli wysyłani z określonymi zadaniami i do tego byli przygotowani. Jak mają to robić? Jak mają się przekradać przez różne tereny? To wszystko bardzo pięknie było. Mieliśmy latem wycieczki do lasów podwarszawskich, do Lasów Chojnowskich za Kabatami, albo po drugiej stronie, otwockich. To zorganizowane było stricte wszystko, elegancko, ze względu na to, żeby się nie rzucało w oczy, trzeba to było kombinować. Wsiadało się do pociągu, grupa jechała, osiemdziesięciu, stu chłopaków naraz do jednego dworca, to taka grupa chłopaków, to by wpadła. A jeszcze Dworzec Zachodni, Dworzec Centralny, Dworzec Wschodni. Tutaj wysiadali. Michalin, Józefów. A punkt spotkań przy Kocie 111. Tam spotykało się dopiero i się ćwiczenia robiło. Czasem nawet nocne. Rodzice wiedzieli, że [dzieci] wrócą późno albo nawet następnego dnia. To było już wyrabianie charakteru, wyrabianie dyscypliny, wyrabianie sposobów egzekwowania rozkazów. To wszystko to była kapitalna szkoła charakterów, nie tylko dla chłopaków, ale dla nas, instruktorów. Stanęliśmy wobec zupełnie nowej sytuacji, wobec nowych zadań, których nie wyobrażaliśmy sobie przedtem. Ale to wynikało z programu, który się kształtował, z nowych rodzajów gier i nowych technik gier, choć metodami skautowymi przeprowadzane. To wszystko było coś, co nas zajmowało. Dużo byłoby na ten temat do opowiadania. To był trzeci szczebel „Zawiszy”. Ja się tam znalazłem. To była sytuacja organizacyjna do marca 1944 roku. W 1944 roku została zreorganizowana cała chorągiew warszawska, która miała wtedy, już nie pamiętam, ile było tam proporców. Dostosowano ją do organizacji Armii Krajowej, to był okręg warszawski, który się dzielił na sześć obwodów wojskowych, dzielnicowych – Żoliborz, Wola, Ochota, Środmieście, Mokotów, Praga. Wobec tego postanowiono, że... teraz trzeba podzielić „Zawiszę” na 6 komend, z chorągwi warszawskiej zabrano szczebel najstarszy, GS-y, to były słynne bataliony „Zośka” i „Parasol”. Potem zdecydowano, że średni szczebel, BS-ów, który się szkolił w łączności i w służbie przede wszystkim łącznościowej, miał być podporządkowany odpowiednio oficerom AK, którzy będą mieli zadanie dbania o łączności między oddziałami wojskowymi. Hufce zawiszackie, miały typową służbę pomocniczą, harcerską, nim była mowa o poczcie polowej, ale nieśmiało. Był w szkoleniu taki punkt, ale nie był to pierwszy punkt. Podzielono nas w ten sposób. Myśmy co robili? Niektóre proporce miały szczeble wszystkie. Jak zabrali nam GS-y, to miałem na przykład na Mokotowie dwa hufce zawiszackie. Szybko zorganizowałem jeszcze pluton BS-u, żeby mieć człon wyższy i pluton GS-u miałem ze starszych chłopaków, ściąganych z różnych [grup], żeby tutaj był. Miałem już wtedy komplet cały, pluton GS-u, pluton BS-u i dwa hufce zawiszackie. Ale w czasie Powstania, to było powiedziane, pluton GS-ów będzie podporządkowany takiemu i takiemu podporucznikowi, pluton BS-ów takiemu a takiemu, natomiast hufce zawiszackie miałem mieć [ja]. Niezależnie od tego interesowałem się, co się dzieje z dwoma hufcami starszymi, których miałem pod opieką, ale nie miałem mocy rozkazodawczej w stosunku do nich. Wtedy zostałem komendantem mokotowskiego obwodu chorągwi i miałem współpracować na tym odcinku. W momencie, kiedy nastąpiła reorganizacja w marcu 1944 roku, to warszawska „Zawisza” liczyła około tysiąca sześćset chłopaków. Proszę sobie wyobrazić, co znaczyła taka gromada chłopaków. Sam się zastanawiałem, przecież w jakiś sposób jestem odpowiedzialny za tych chłopaków, co się będzie działo. Jak dochodziły do mnie nieprawidłowości, w niektóre musiałem ingerować, niekiedy ostro bardzo, żeby takie rzeczy prostować i napiętnować. Bo to zawsze było z tym ryzyko związane, dziewiętnaście lat miałem. Potem, podobno niektórzy twierdzą, że celem organizacji to było jeszcze więcej. Około dwóch tysięcy chłopaków było. To była organizacja tego wieku młodzieży, chłopaków głównie, bo dziewczęta raczej szły do harcerstwa żeńskiego, konspiracyjnego […] Nigdzie nie było to tak zsynchronizowane, kierownictwo i program, realizacja, jak potem była... To były sytuacje zupełnie inne, szczególnie w okresie Powstania, totalnie się zmieniło wszystko. W ten sposób [przyszedł] 1944 rok i wybuchło Powstanie w dniu 1 sierpnia.
- Jak wyglądały przygotowania do Powstania?
Właśnie, już przewidywano, jakie kto ma funkcje do wypełnienia, gdzie, jakie regiony w tej dzielnicy. Potem wszyscy się szkolili ze wszystkim, bo to przewidywała Służba Pomocnicza. Kryptonim Służby Pomocniczej Harcerskiej był „Mefeking”. Mefeking to było to miasto w Południowej Afryce, gdzie Baden Powell, czyli genialny wychowawca młodzieży odkrył, że można z nich zrobić fantastycznych chłopaków, w warunkach ciężkich, ekstremalnych, wojskowych, niebezpiecznych, że na nich można liczyć. To było w Południowej Afryce w czasie wojny Burów, w miejscowości Mefeking. On to tam stwierdził i potem napisał książkę „Skauting dla chłopców” i to była podstawa, to była nasza Biblia metodologiczna, tylko oczywiście w warunkach polskich. Myśmy to nazywali harcerstwo, nie skauting, a poza tym inaczej wszystko wyglądało.
- Mówił pan o długoczasowym przygotowaniu do Powstania, a jak wyglądały ostatnie dni przed wybuchem Powstania?
Oni wszyscy wiedzieli, gdzie mają swoje miejsce, gdzie mają się stawić, w momencie, kiedy przyjdzie wiadomość, że Powstanie wybucha tego dnia o tej godzinie. Wszyscy mieli [wyznaczone] zbiórki. Już było wiadomo, ci tu, ci tu. Drużyna cała może nie, bo to za duże zgromadzenie, ale patrole tak. Potem wiedzieli, z kim mają się kontaktować, skąd mają przyjść do nich odpowiedzi. Siatka była ustalona. Miałem swoje miejsce postoju na Kieleckiej, chyba numer 30, nie pamiętam. Okazało się potem, że w tym mieszkaniu nie tylko ja byłem, ale i inna organizacja, ale to nieważne. W tym momencie to było pomyślane dobrze. Właściwie, z punktu widzenia pewnych zasad organizacji trochę teoretycznie, ale to wymagało później totalnej reorientacji. Dlatego znalazłem się tutaj, na tym terenie, który został w rękach niemieckich. Cały rejon od południa do Alej Niepodległości i potem w kierunku aż do Puławskiej z tamtej strony, do Alei Niepodległości na pewno, tutaj i Rakowiecka, był w rękach niemieckich. Nie mogłem się wydostać i nie mogłem się kontaktować ze swoimi chłopakami, z moimi drużynowymi i przekazać im, jak wygląda sytuacja, co dalej robić. Mieszkałem na Fałata, to niedaleko Kieleckiej, zgromadziło się dużo powstańców przy ogródkach działkowych na Odyńca, Racławicka (ogródki są do dziś dnia), dezorientacja totalna. Gdzie są Niemcy, gdzie ich nie ma, co robić, gdzie iść? Nie wiadomo. Potem każdy na swoją rękę zaczął się przemieszczać, jak uważał za rozsądne. Wtedy się rozchorowałem. Coś takiego było, że zdecydowałem się wrócić na Fałata do domu. Tam moja matka sama została, bo mój brat, moja siostra, okazało się, że oni się znaleźli na Starówce. Byli, w batalionie „Wigry”, który zresztą został przyłączony do GS-ów, jako harcerski batalion, który przedtem nie był w Szarych Szeregach. Ale tam było dużo instruktorów, w „Wigrach”, harcerskich z drużyn przedwojennych. Tam parę dni [byłem], ale ponieważ Niemcy szli i kolejno domek, który oni zajęli, to palili, ludność wyrzucali albo kazali wychodzić poza Warszawę albo w wielu wypadkach likwidowali, palili. Wtedy się przemieściłem dalej, na południe i potem już przeskoczyłem na tereny powstańcze na Puławskiej na wysokości Ursynowskiej. Tam był budynek niedokończony, przedwojenny jeszcze, w stanie surowym. Nazwany został „Alkazar”, jako ten broniący się, który się nie poddał. Jak weszliśmy z białymi chorągiewkami, był jeden wypadek, ryzykowaliśmy, mogli strzelać przecież do nas jak do kaczek Niemcy, ale nie, tylko jedną panią, kobietę, która tam szła [zabili]. [Szliśmy] we dwójkę. Jak znalazłem się na swoim terenie, to już czułem się jak u siebie w domu. Znałem całą dzielnicę, w małym palcu miałem. Poszedłem przy okazji dowiedzieć się, gdzie są Zawiszacy. Więc co się stało? Przez ten czas, kiedy mnie nie było, to starsi powiedzieli – bezczynnie, to nie można być. Wobec tego, że nie mieli rozkazu, to oni się włączyli na własną rękę do oddziałów AK Pułku „Baszta”. Jak przyszedłem i zobaczyłem, że oni są już tutaj, cóż, przecież nie mogłem nic powiedzieć na to, są już żołnierzami Armii Krajowej, wojska. A młodsi? Tak trochę chodzili, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Dwóch się zaczęło interesować Pocztą Polową. Dwóch oficerów przy Komendzie Placu na Mokotowie, powiedzieli żeby tam gdzie mieszkali, stworzyć punkt odbioru listów, jeżeli ktoś ma do kogoś do napisania, żeby przychodzili tam. Oni to tam cenzurowali, i ewentualnie puszczali dalej, ale cóż oni mogli zrobić. Tu już trzeba było ludzi, którzy będą to nosić. Tam już przychodziły pewne wieści z innych dzielnic, ze Śródmieścia, kanałami, więc też przychodziła poczta. Zupełnie nowa rzecz, nikt przedtem o kanałach nie myślał. Wtedy jak zobaczyłem, jaka jest moja sytuacja, że właściwie teraz, ponieważ nie mogę wykonywać swoich funkcji komendanta hufca na Mokotowie, [postanowiłem] że pójdę, odnajdę naczelnika Szarych Szeregów w Śródmieściu. Myślałem, że tam go znajdę i oddam się do jego dyspozycji albo pójdę, poproszę o przekazanie mnie do batalionu „Zośka”, bo tam był mój macierzysty wojskowy [oddział] z punktu widzenia przydziału wojskowego. Miałem skończoną podchorążówkę, więc miałem, co potrzeba w tym wypadku, ale oni mnie tam zatrzymali. Powiedzieli, nie bracie! Zobacz tutaj zorganizowana była w Śródmieściu Poczta Polowa w pierwszym rzędzie, Wojskowa Służba Społeczna, te pomoce dla ludności cywilnej w szerokim znaczeniu, i cały szereg innych rzeczy. Kazali mi się z tym zapoznać. I potem dostałem od szefa sztabu, generała „Montera” pismo, żebym wrócił, ale poszedłem na Mokotów kanałami. To było dla mnie ćwiczenie niesamowite, bo tylko łączniczka była jedna, która przyszła ze Śródmieścia, ona wracała z powrotem, do niej dołączyłem. Nikt mnie nie pytał, kto jestem, tylko chłopaki mnie znali, którzy tam byli w plutonie BS-ów, bo tam się u nich zatrzymałem. Wtedy z nią razem przeszedłem do Śródmieścia. W Śródmieściu, dowiedziałem się, gdzie jest kwatera szaroszeregowa, była na ulicy Wilczej pod 41 numerem. Tam była Harcerska Poczta Polowa. Stamtąd dowiedziałem się, że naczelnik Szarych Szeregów, Stanisław Broniewski, „Orsza” pseudonim, jest po stronie północnej. Śródmieście dzieliło się na część południową i północną, przedzielone przez Aleje Jerozolimskie. A przez Aleje Jerozolimskie obstrzał dziki zupełnie, od Banku Gospodarstwa Krajowego, który był na rogu Nowego Światu, poprzez dawny Dworzec Główny, który był na Marszałkowskiej. Niesamowite, przejść prawie nie można było. Więc wielu ludzi, którzy chcieli się przedostać, to przeskakiwali i padali też, trafiali ich. Potem przejście już zrobili i zrobiłem skok na północ. Tam się znalazłem u Broniewskiego właśnie. Oni mi powiedzieli tak, rozkaz mi dają, żebym wracał na Mokotów, nie sam. Na północnym [Śródmieściu] też był sztab „Montera” i szef sztabu. „Chirurg” miał pseudonim, dał mi glejt i już w pierwszych dniach września znowuż kanałami szedłem z powrotem na Mokotów, drugi raz szedłem. Pierwsza rzecz, chciałem instruktorów, którzy byli w wojsku, żeby oni oddali się do mojej dyspozycji, żeby pełnili te zadania, jakie były przewidziane wcześniej. Oczywiście bez ich zgody nie mogłem tego robić, a dowódcy nie chcieli się chłopaków [pozbyć], zgodzić się, żeby poszli. Jak zobaczyli, że mają takie zadania, to niektórzy się zgodzili albo ranni byli, to co oni mieli z rannym zrobić, to ich brałem do siebie, bo stworzyliśmy natychmiast stanicę na Odyńca numer 11. W tej stanicy [gromadziliśmy] chłopaków: „Chodźcie tutaj do mnie!” To byli ci, którzy byli z Mokotowa, których znałem, ale i tacy, którzy nie wiadomo, skąd [przyszli]. Oni nie zdążyli wrócić do swoich domów, a w Śródmieściu czy na Pradze, a godzina „W” była o piątej popołudniu. Niektórzy nie zdążyli wrócić i niektórzy nie wiedzieli w ogóle, co ze sobą zrobić, chociaż nawet na miejscu mieszkali, a chcieli coś zrobić. W sumie koło dwudziestu, trzydziestu chłopaków zgromadziłem w stanicy. Od razu przydzieliłem całą grupę do Poczty Polowej, która była zorganizowana. Już nie bawiłem się w takie rzeczy, żeby nazwać to oficjalnie harcerska czy nie harcerska Poczta Polowa, ale skrzynki pocztowe, które żeśmy wszędzie rozwieszali, miały lilijkę namalowaną. Oczywiście, wiadomo było, że obsługiwane przez nas. Oni potem tą służbę pełnili najwięcej i to się stała najbardziej znana służba harcerska w czasie Powstania, oczywiście Zawiszaków. Zorganizowane to było w Śródmieściu. Już przyłączyli się do tego fachowcy z Poczty Polskiej, jak to trzeba robić fachowo wszystko. Oni zrobili bardzo ciekawą robotę, bo uczyli, jak trzeba robić takie rzeczy. Nigdy nie wiadomo było, ile czasu to potrwa, kiedy Powstanie się skończy. Ale oni byli bardzo pomocni. Przenieśliśmy się wtedy, już nie ja, bo ja wtedy byłem na Mokotowie, Poczta Harcerska w Śródmieściu na Plac Bankowy, Placu Napoleona, tam gdzie jest teraz Narodowy Bank Polski. Tam była Poczta Polska wtedy. Oni tam pracowali, ale bomby jak padły, to zniszczyły to wszystko. Wszystko uszkodzone, paru ludzi zginęło przy tej okazji. Przerzucili na Wilczą 41 i właśnie na Wilczej 41 jest tablica pamiątkowa. [...] To jest właśnie uczczenie faktu, że tam się mieściła Komenda Harcerskiej Poczty Polowej w czasie Powstania. To było coś kapitalnego, bo to nie tylko kwestia organizacji tego wszystkiego. Wykonywanie skrzynek i umieszczanie ich w różnych miejscach, gdzie wiadomo, że jeszcze są ludzie, będą chcieli może napisać list. Pisali listy, wrzucili do skrzynki, wypróżniali skrzynki, zanosili do miejsca, gdzie były listy sortowane, przeglądane i cenzurowane i tam dalej przekazywane według adresów albo przekazywane na miejscu, jeżeli były adresy mokotowskie. Jeżeli innye, to przekazywane kanałami do Śródmieścia czy na Wolę, czy gdzie to było. Wiele listów nie doszło oczywiście, bo nie było już adresatów. Możecie sobie wyobrazić rodziny, ojciec czy matka są na Mokotowie i nie wiedzą, co syn [robi], gdzie jest ich syn? Co się z nim dzieje? Gdzie on jest, nic nie wiedza? Nagle dostają list od syna! List! Płaczą! Trzeba było zobaczyć tych ludzi. Czasem listy szły tydzień czasu. Niekiedy nim doszły, mogła być już inna sytuacja. Jestem tutaj! Tata! Oni odpisywali! Żyli! Zaczęli żyć. To było tak ważne. Ci chłopcy nawet nie spodziewali się, że oni tak ważną misję społeczną wypełniają w ten sposób. Taka poczta polowa nigdzie nie była, to jedyna rzecz na całym świecie, która była zorganizowana tak, jak myśmy tu zrobili, tutaj, w Warszawie. To było coś niesamowitego. A chłopcy? Proszę sobie wyobrazić, jaką szkołę przechodzili, jakie wychowanie patriotyczne i społeczne, co to było wszystko. To są przeżycia, które pozostają do końca. Nasza stanica, gdzie chłopcy, którzy nie mieli gdzie iść i wrócić do domów często, to oni u nas kwaterowali. Mieliśmy dwa pokoje przy stanicy, a tam zawsze leżało ze trzydziestu, dwudziestu chłopaków, ale dostawaliśmy przydziały, jakie były przewidziane dla wojskowych. Tam byliśmy zarejestrowani, tam odbieraliśmy to, co było przewidziane dla nas. Chłopcy mieli co jeść. Była opieka, urządzało się gawędy, pogadanki. Mało tego, tak się złożyło, że kapelanem Szarych Szeregów był słynny ksiądz Jan Zieja, ale jednocześnie, okazuje się, on był też i kapelanem pułku „Baszta”. On miał swoją kaplicę w Szpitalu [Sióstr] Eżbietanek na Goszczyńskiego. Pewnego dnia na moich oczach przyszły sztukasy, zrzuciły bomby i nie było tego skrzydła, nie było tej kaplicy. On mówi: „Teraz gdzie ja już pójdę? Gdzie będę miał swoje msze święte?” „Tu, proszę.” Odstępowaliśmy naszą stanicę i on miał raz dziennie [mszę świętą] i ludzie wiedzieli o tym i przychodzili, i wszystko. Przewijały się kolejki ludzi, którzy chcieli uczestniczyć we mszy. Mało tego, czasem niektórzy zrywali się z frontu, przychodzi oddział chłopaków, dwunastu, trzynastu, piętnastu chłopaków, przychodzą, meldują się: „Proszę księdza, my jesteśmy z frontu, prosimy o komunię świętą i zaraz wracamy.” I otrzymywali, oczywiście, absolucję generalną, bo ksiądz Jan Zieja pod tym względem był kapitalny, dawał komunię. Oni „W tył zwrot!” i już ich nie było i już poszli na linię frontu. Jak to zobaczyłem, to pomyślałem: „Tu taką rolę Pan Bóg dał do odegrania. Tego to się nie spodziewałem”. Bo to jest jednak niedoceniana rzecz. Ile się pomagało się ludziom, przenosiło się z terenów, gdzie paliły się domy do takich, gdzie inni byli albo gdzie jeszcze były czynne. Myśmy ich brali na nosze i kilku naszych Zawiszaków, zabieraliśmy ich, żeby nie wpadli w ręce Niemców. Zabieraliśmy i byli blisko nas i mieliśmy wtedy bezpośrednią opiekę nad nimi. Tak, że to było wszystko ogromne, wartościowe rzeczy. Człowiek się zupełnie inaczej czuł i liczył w tych wypadkach. Tak było chyba do 24 września. Tam się zjawił, nie kto inny, tylko resztki oddziału, batalionu „Zośki” z „Radosławem” na czele, który szedł z Woli przez Starówkę, przez Śródmieście, Powiśle, i w końcu dotarł do nas na Mokotów. Jak on się zjawił, ponieważ wiedziałem, że on dalej, nie zostanie na Mokotowie, tylko będzie chciał wrócić do Śródmieścia, gdzie jeszcze walki trwają, przyszedłem do niego i mówię: „Panie pułkowniku, melduję się! Kilku chłopców z Zawiszaków do dyspozycji.”. A on do mnie mówi: „A czy wy wiecie, że tam jest od razu bój?” „Tak jest!” „Dobra, to już macie, jesteście.” Myśmy się rzeczywiście z nim wycofali z Mokotowa do Śródmieścia. Straszne to było przejście, bo dowódca AK na obwód mokotowski zaczął dobę wcześniej rannych przepuszczać przez kanał do Śródmieścia, rannych, którzy ledwo mogli się ruszać, a tam ciasno, nie można było przejść. Tam Niemcy już wiedzieli, że wchodzą, robili barykady podwodne w kanałach. Niesamowite. Czternaście godzin szedłem w warunkach piekła. Tam ludzie ginęli na miejscu. Wchodziło się i czasem się deptało po ciałach ludzi, którzy dzień wcześniej byli i już nie wstali. Ale tak to wyglądało. Dotarłem do Śródmieścia i tam okazało się, że byłem ranny, w kolano. I nie wiedząc o niczym, przypadkiem, dawno przestałem wierzyć w przypadki, wszędzie Pan Bóg jest i on wie, co robi. Dowiedziałem się, że moja siostra, która była w batalionie „Wigry” prowadzi punkt sanitarny, ponieważ była fachową pielęgniarką i ona jest w Śródmieściu na ulicy Lwowskiej i żebym się do niej zgłosił. Poszedłem tam i zastałem mojego brata, który też miał poważne rany. Pod jej opieką, tam było chyba sześć czy siedem osób [rannych]. Chcieli mi operację robić, dlatego, że lekarz, który to zobaczył, spojrzał mi na nogi, na tą nogę i powiedział: „Tu gangrena się z tego wywiąże. Tu nie ma co i trzeba amputować nogę.” Pomyślałem sobie, ładne rzeczy. To mi nie odpowiadało, byłem dość dumny i buńczuczny, odpowiedziałem: „Nie, ja się na to nie zgadzam. Wolę nie żyć niż żyć bez nogi jednej.” Poza tym był jeszcze moment ten, że ponieważ tutaj obecna moja żona, byliśmy już wtedy zaręczeni, zaręczyliśmy się w grudniu 1943 roku, ale nie wiedzieliśmy nic o sobie, bo ona była w Śródmieściu, a ja byłem na Mokotowie, nie mieliśmy [kontaktu]. Jak przyszedłem z Mokotowa do Śródmieścia, pierwszy raz, to szukałem ją na miejscu, gdzie wiedziałem, że powinna była być, to powiedzieli mi: „Zosik? Ona wyszła pierwsza dnia i nie wróciła. Nie mamy żadnego śladu ani żadnych wieści o niej.” Ktoś mówi, że widział, że ona nie żyje, że została gdzieś po drodze. Sobie myślę: „Dobrze, to już nie mam żadnego zainteresowania takim życiem”. Tak szybko, już parę dni później skończyło się Powstanie, została poddana Warszawa i wyszliśmy. Myśmy wyszli z siostrą, z kilkoma [rannymi] zostaliśmy wywiezieni do Rzeszy na roboty. Co prawda, jeszcze nie bardzo mogłem pracować, ale pod jej opieką byłem i ona się mną opiekowała. Jej mogę zawdzięczyć, że cało z tego wyszedłem, bo ona potrafiła spod ziemi wytrzasnąć materiały opatrunkowe, nawet od Niemców, od niemieckich sanitariuszy, których po drodze żeśmy spotykali w naszej podróży do Niemiec. Skontaktowałem się wtedy ze znajomymi, których mieliśmy w Krakowie, z którymi mieliśmy kontakt jeszcze przed wojną. Liczyłem na to, że jeżeli moja matka przeżyła i wyszła cało z tego wszystkiego, to pewnie poszła też do Krakowa, pojechała, że tam może być punkt zborny. Tam napisałem kartkę, listu nie można było wysyłać, kartki można było wysyłać. Podałem swój adres zwrotny, tam gdzie myśmy byli, nie wiedzieliśmy jak długo. I rzeczywiście po jakimś czasie przychodzi odpowiedź. Moja matka mówi: „Słuchaj, ja chodziłam, szukałam znajomych”, i między innymi mówi, że ją [moją żonę] spotkała w Skierniewicach w szpitalu, gdzie byli sami żołnierze z Powstania Warszawskiego, tam się znalazła, była ranna. Ponieważ matka moja wiedziała, gdzie jest jej matka, udostępniła jej adres wtedy i w ten sposób połączyła się ze swoją matką. Ojciec jej, który na Mokotowie też [był], jego zabrali Niemcy do Stutthofu, potem wyszedł stamtąd, ale żył potem tylko, żeby umrzeć, bo w takim stanie zdrowia, nie było dla niego ratunku. Więc jak się dowiedziałem, że ona jest, że żyje, to uciekłem z Niemiec przez granicę, do Krakowa, z Krakowa do Skarżyska, odnalazłem ją. [Zabrałem] do Krakowa, żeby się dokurowała tam, co było potrzeba. I mija dwa czy trzy tygodnie, ślub w Krakowie. W Krakowie była nagonka Niemców na warszawiaków, bo uważali, że to jest element niebezpieczny, ale myśmy nie czekali na nich, tylko żeśmy od razu wyjechali z Krakowa. Zamieszkaliśmy najpierw u znajomych w Krzeszowicach, to jest między Krakowem a Katowicami, Krzeszowice, i potem stamtąd do Katowic. Wtedy taką filozofię sobie postawiłem, co już może zakończę moment powstaniowy generalnie biorąc. Nowe warunki są, front radziecko-niemiecki się przesunął, akurat na dwa dni przed przesunięciem się frontu przez Kraków, wzięliśmy ślub, więc teraz jesteśmy już małżeństwem, stanowimy zaczątek rodziny. Rodzina w tej chwili, na niej będziemy się opierać i tutaj będziemy naszą służbę pełnić, którą już pełniliśmy przedtem w inny sposób w walce czy w innej organizacji. Teraz koniec, żadnej konspiracji robić nie będziemy, będziemy myśleć, żeby przede wszystkim rodzina nasza się rozwijała, żeby to była rodzina polska. Tutaj najważniejszy akcent położyliśmy. Żeśmy ulokowali się dlatego w Katowicach, że wiedzieliśmy, że nie mieliśmy już do czego wracać w Warszawie. Wobec tego nie zaczniemy naszego młodego życia (dwadzieścia jeden lat miałem dopiero, żona osiemnaście), w takich warunkach jak w Warszawie, gdzie nie było nic, wodę się brało ze studni, czerpało. Myślę sobie nie do Warszawy, do Katowic. Tam się nie pytali o to, kto skąd jest, tylko każde ręce do pracy było potrzebne. Wobec tego też, nie zgłosiłem się do wojska, bo tam kazali się stawiać do RKU, a ja się nie stawiłem, bo tych od razu wcielali do armii. Nie ma takich, mnie tam nie znajdą. Rzeczywiście, zacząłem pracować w Katowicach, tam zacząłem studia, ale po dwóch i pół latach wróciliśmy do Warszawy. W Warszawie, wtedy w 1947 roku skończyłem SGH, Szkołę Główną Handlową i już dwoje dzieci, potem dalej, walka o mieszkanie, o dalsze kształcenie się, wszystko, co z tym się wiąże, trudności, jakie były, to już trudno opisać, ale to już inny temat. Takie były kierunki działania, jak to Niemcy mówią:
Richtunglinien.
- Chciałbym jeszcze na moment wrócić do Powstania Warszawskiego. Chciałbym, żeby mi pan powiedział, jakie jest pana najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania.
Trudno mi powiedzieć. Najlepsze to, że w ogóle było. Wszyscy żeśmy tego chcieli, pragnęliśmy i nie było wyjścia, musiało być dla nas! To było jasne, to nie było dyskusyjne. Owszem, jak spotkałem się po raz pierwszy z „Orszą”, jak on przyszedł, jak spotkałem się z nim w Śródmieściu, to on mi powiedział: „Słuchaj, ‹‹Olgierd››, wiedz o jednej rzeczy. Jeżeli Powstanie miałoby przynieść powodzenie, to w ciągu dwóch, trzech dni powinno skończyć się i uwolnić Warszawę, jeżeli nie, to jest przegrane.” A już byliśmy szósty czy siódmy dzień wtedy. Pomyślałem sobie: „Co mnie szkodzi, powalczymy do końca. Nie ma o czym gadać.” Najgorsze? Trudno mi powiedzieć. Kanały, zwłaszcza ostatni kanał. To był kanał, ten ostatni kanał. To, że wyszedłem z tego tam, to piekło rzeczywiście. Tam ludzie nie wytrzymywali tego psychicznie, tego co tam się działo. [Może] ktoś dostanie pomieszania zmysłów i granat rzuci, wyobrażasz sobie w kanale granat? Miazga z nas wszystkich. Nie wiadomo było [co się stanie]. A tu szedł rząd ludzi, przepuścili przez kanały wtedy około dwóch tysięcy ludzi. To jest moim zdaniem rzecz nie do pomyślenia, żeby człowiek myślący, wojskowy mógł wydać taki rozkaz. A już się Powstanie kończyło. Bo on do Śródmieścia z Mokotowa chciał młodych dołączyć, żeby walczyć dalej, a tam Śródmieście ledwo, ledwo też. Ale tak to było wspaniałe. Tak to w największym skrócie można by [opowiedzieć], do różnych ciekawych [wydarzeń sięgnąć]. Musiałbym pogrzebać trochę w swojej pamięci, wyszukać takie momenty, ale trudno to jest.
- Czy po wojnie był pan represjonowany?
Nie. Tyle byłem represjonowany, że ponieważ byłem cały czas bezpartyjny, wobec tego miałem zamknięte wszelkie możliwości awansowe. Aż do roku 1957, słynnego apelu Osmańczyka, [kiedy] nastąpiła rehabilitacja AK. [Bo nie przyznawałeś się, powiedz - dopowiedzenie żony]Tak, ale z kolei moje władze, pracowałem w Ministerstwie Przemysłu Rolnego i Spożywczego, wiedziały, co za jeden jestem. Ale od tego momentu zaczęło się zmieniać, zacząłem być mianowany na stanowiska kierownicze działów, oddziałów w ministerstwie czy w przedsiębiorstwach. Zaczynałem wtedy zmieniać prace swoje. W 1957 roku do mnie przyszedł Broniewski. Mówi do mnie: „Słuchaj, Ministerstwo Kontroli Publicznej czy Państwowej będzie zlikwidowane.” Co już wiedzieliśmy. „Będzie na nowo reaktywowana Państwowa Izba Kontroli, jak była przed wojną. Trzeba będzie, żeby tam ludzie poszli, którzy będą wiedzieli, o co chodzi i pilnowali, co tam robią czy w ministerstwach. Potrzeba takich ludzi jak ty.” Dałem się nabrać na to trochę, ale tylko rok i cztery miesiące w NIK-u wytrzymałem. Potem poszedłem do mojego szefa, który [był] przyzwoity facet, chociaż partyjny, ale przyzwoity i powiedziałem: „Panie dyrektorze, ja tu nie mogę dalej być.” On powiedział: „Dlaczego pan nie chce dalej być?” Po prostu nie mogę.” „Rozumiem pana.” Zgodził się, że odszedłem i poszedłem do pracy w handlu zagranicznym. Potem pracowałem ponad dwadzieścia parę lat w handlu zagranicznym. Po całym świecie jeździłem. A ze względu na moją znajomość języków jeździłem nie tylko do sąsiadów, ale dalej, więc to było dla mnie ciekawe. […]Tu, w tym mieszkaniu mieszkamy od 1957 roku, czyli będzie teraz pięćdziesiąt lat, tak. W momencie, kiedy nam się rodziło piąte dziecko, to był wyścig, czy my dostaniemy to mieszkanie prędzej czy dziecko będzie najpierw. Tydzień różnicy było. A w ogóle jest ich szóstka. A teraz mamy, powiedz jedenaścioro prawnuków.
Warszawa, 27 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski