Ryszard Syski „Ryś”
Moje nazwisko Ryszard Syski. Pochodzę z Warszawy, ale w tej chwili przyjechałem tu ze Stanów Zjednoczonych, żeby zobaczyć Muzeum Powstania. Jestem związany z Powstaniem od samego początku i od walki z Niemcami. Jestem tu z żoną, jesteśmy razem i myślimy o przyjeździe na stałe tutaj.
- Czy mógłby pan w dwóch zdaniach opowiedzieć o rodzinie, z której pan pochodzi?
Mój ojciec był adwokatem, pochodził z Mazowsza, urodził się w Płońsku. Matka też [pochodziła] z Mazowsza. Mieszkali w Warszawie. Rodzina mieszkała dłuższy czas w Bydgoszczy, potem przenieśli [się]. Ojciec dostał zawału serca, był chory na serce. Ze względu na tą chorobę rzucił arkuraturę i kupił majątek Gąsiorówek. Ten majątek Gąsiorówek odegrał olbrzymią, wielką rolę w naszym życiu zarówno w Warszawie, jak pod Warszawą w Powstaniu Warszawskim i nawiązał, dużo miał relacji z naszym życiem cały czas. To chyba wszystko. Chcę tylko powiedzieć, że w Gąsiorówku przebywał przez dłuższy czas... my nazywaliśmy go „wujciem”. Mieszkał u nas na wsi wtedy, kiedy Gestapo napadło na Gąsiorówek, uratował nam wszystkim życie. Dwóch jego kolegów zginęło, to było pod Płońskiem, i właśnie od tego Gąsiorówek stanowił dla nas cały czas wspominanie tych historii. O Gąsiorówku pisała moja siostra, jest i książka, ukazała się właśnie w [druku].
- Gdzie państwo mieszkali kiedy wybuchła wojna i co pan wtedy robił? Miał pan piętnaście lat wtedy?
Tak.
- Pewnie chodził pan do szkoły.
Chodziłem. Chodziłem najpierw, mieszkaliśmy w Bydgoszczy, ale od kiedy ojciec rzucił arkuraturę przenieśliśmy się do Gąsiorówka, chodziłem do gimnazjum w Pułtusku. Wojna zastała mnie w Pułtusku. Potem, gdy Gestapo napadło na Gąsiorówek myśmy się ze strzałów wynieśli do Warszawy. Przedostało nam się... nazywam go „wujciem”, przesłali nas i nie powstańcy, powiedzmy, ale...
Akowcy, tak. Przetransportowali [nas] do Warszawy, to była straszna przeprawa, bo Gestapo wyznaczyło karę za podanie nazwiska i miejsca, a myśmy już przysunęli się do Warszawy. Przesunięcie przez Warszawę, nas dwoje, rodzice i dwie moje siostry...
Młodsze. Jedna młodsza ode mnie, druga prawie dwuletnim dzieckiem wyrwana w nocy z kolaski, i przeprowadzili nas do Warszawy. Też było trudno, bo na granicy nas złapali, niemiecka granica. Na szczęście ci, którzy nas przeprowadzali i my, ja z ojcem, rozdzieliliśmy się. Ojciec został nadal w lesie, ja zostałem złapany też z jedną młodą kobietą i ona, nas dwoje, udawaliśmy przemytników z Warszawy, że przyjechaliśmy [przemycać]! To się skończyło na tym, że zostaliśmy w nocy zamknięci w jakimś chlewie, ona i ja. Dostałem parę razy po zębach, zabrali mi wszystko, żarcie, a ojciec się wydostał sam, ojca zostawili w lesie. Tak samo matkę i resztę, bo córki poszły z resztą paczki. Tamtym zabrali towar, a myśmy znaleźli się w Warszawie. Wreszcie nas przeprowadzili i tak nas przegonili z Warszawy. To było pozostawienie naszych majątków, Gąsiorówek... Tutaj jak doszliśmy już do Warszawy, to się zajęli nami ci znajomi tego „wujcia” i to wszystko. I znaleźliśmy się w Kobyłce, mieszkaliśmy w Kobyłce.
Nie, ojciec mieszkał w Warszawie, ja z dwiema siostrami i matką mieszkaliśmy w Kobyłce. Ale to mieszkanie w Kobyłce jakoś [nam] nie wystarczało dlatego, że ten Polak, który był naszym sąsiadem uznał, że jestem Żydem. I później [mówił]: „Co ty tu robisz, ty...?” Na tej podstawie nas, powiedziałem, zabrano do Warszawy. Dużo, dużo potem, jak byłem w Warszawie pierwszy raz, pojechałem tam do Kobyłki zapukać do tego domu, żeby poszukać tego pana, co mnie nazwał Żydem. Ale już zniknął, nie było go. Potem nas podziemie z powrotem wzięło do Warszawy, ale byłem z moją matką jako moją ciocią i dwie siostry [były z nami] i mieszkaliśmy... chyba na Pańskiej.
- W którym to było mniej więcej roku?
W 1943.
- Wtedy właśnie zaczął pan swoją działalność konspiracyjną?
I tak i nie, bo byłem w konspiracji jeszcze jak byliśmy w Gąsiorówku, wtedy złożyłem przysięgę latem, dla „wujcia”.
Przed „wujciem”, tak. Przysięgę, a potem przenieśliśmy się i tutaj chodziłem do gimnazjum, na Pańskiej i mieszkałem właśnie na ulicy Pańskiej. Mieliśmy kontakty tylko z podziemiem, znaczy z naszymi kolegami, którzy nas ściągnęli do Warszawy.
- Pamięta pan, jak się nazywali?
Oj, nie, nie bardzo pamiętam, bo myśmy... trudno mi się pamięta, ale gdzieś mam zapisane w notesie. Po tylu latach to jest trudno opowiadać. Widzę osoby, ale nie pamiętam [nazwisk]. Myśmy dostawali od nich najpierw trochę żywności, pomagali matce i nam. Mieszkaliśmy na Pańskiej, niedaleko Placu Kazimierza, Święty Kazimierz, tego placu nie mogliśmy znaleźć. Przyjechaliśmy po wojnie, nie ma tego placu! Co się stało? Pytam się wielu ludzi, gdzie on jest? Zniknął! To był Plac Kazimierza, tam było mnóstwo towaru, myśmy tam chodzili. Nie ma tego placu. Potem, później się okazało jeszcze, że moja żona (byliśmy tam parę lat później), ona mieszkała niedaleko, na Miedzianej, a myśmy się wtedy nie widzieli, bo dopiero się w Anglii zobaczyliśmy.
- Jak by pan mógł powiedzieć, od 1943 roku, kiedy był pan w Warszawie, czy brał pan udział w jakichś akcjach konspiracyjnych?
Nie, nie brałem. Wiedziałem, że jest konspiracja, wiedziałem to wszystko. Dostawaliśmy zadatki żywnościowe z Kombatantów, ale nie brałem [udziału] w żadnych walkach. Należałem, bo złożyłem przysięgę, wiedziałem, ale nie brałem żadnego udziału.
- A wiedział pan, że Powstanie się zbliża?
Dowiedziałem się, że się zbliża. Właśnie „wujcio” nam powiedział, że będzie i w ten właśnie dzień wybrałem się, to pamiętam jak dziś, na... jak się mówi... Żoliborz. Idąc na Żoliborz zobaczyliśmy dużo uciekających ludzi. No, gdzieś Niemcy musieli być. Ale idę dalej. I potem, coś jest nie tak, zaczęło dużo uciekać z Żoliborza. Myślę sobie, miałem ciotkę zobaczyć, odwiedzić, czy coś tam na Żoliborzu, która tam mieszkała i wróciłem. I gdybym nie wrócił, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali. To było właśnie [wtedy], jak wybuchło Powstanie na Żoliborzu i Niemcy szli dalej w stronę Warszawy. Wróciłem do domu i potem, potem mówię mamie co jest, „Dobrze, żeś wrócił.” Ale jeszcze nieprędko wróciłem, bo kręciłem się gdzieś po Warszawie.
Tak, tak. I potem wstąpiłem, znalazłem się jakimś cudem wśród kombatantów. Nie bardzo pamiętam jak to było, bo szedłem z powrotem na Pańską, ale nie doszedłem do domu, tylko znalazłem tych obcych ludzi, którzy już szli. Dołączyłem do nich.
Po prostu. Zapytali mnie się: „Gdzie idziesz?” i mówią: „Chodź z nami!” I należałem do jakiegoś oddziału, nie wiem [jakiego]. Później, później w tym samym czasie, co najmniej jakieś kilka dni temu znowu wróciłem do mojego domu i okazało się, że to byli ludzie... Zagórski to jest, z... jak to się nazywa, z Grzybowskiej. I poszedłem tam do niego i dołączyłem do niego, do Grzybowskiego, ni stąd, ni zowąd. I później, jak go drugi raz spotkałem, razem złapaliśmy spadochrony, zrzuty z samolotów. Pomogłem mu zbierać. Później znów do niego trafiłem, a chodziłem tak między domami.
Ale raz, czy dwa tylko. Ale nie stale, w każdym razie byłem poza domem. I jak Grzybowskiego poznałem później jeszcze, to mówiłem: „Przysłali mnie, jakiś oddział mnie przysłał na zwiady, co u Grzybowskiego słychać, co mu potrzeba ze Śródmieścia?” Spojrzał na mnie: „Trochę broni.” To go znowu już później spotkałem u niego, to [spytał mnie]: „Skąd ty się tu wziąłeś?” Mówię: „Tu się wziąłem, bo tutaj dołączyłem.” Byłem tam u nich. Tam pamiętam to, co właśnie chciałem powiedzieć. Była taka ulica, nie wiem, czy to chyba Grzybowska, albo coś. Po drugiej stronie byli Niemcy i strzelali, była strzelanina stąd i stąd. I pamiętam dokładnie tą scenę, ona siedzi mi [w głowie], wiele razy opowiadałem ją wszystkim. Nas było trzech: „Olgierd”, leżał z karabinem maszynowym i strzelał na drugą stronę. Ja, siedziałem, leżałem na ziemi z boku, obok niego, a tutaj z prawej strony leżał młody chłopak, nazywał się chyba Sławek, czy coś. I nagle ten [„Olgierd”] rzucił karabin, zastrzelili go Niemcy. Tamten [Sławek] został ciężko ranny i dostał postrzał, a ja nic. Nie wiem, coś niesamowitego. To była chyba Grzybowska, to był „Olgierd”. Wszystkie te sanitariuszki, „peżetki” szalenie płakały, że „Olgierd” zginął. Tą scenę opisał jeden z moich dowódców w swojej książce, już nie pamiętam który, ale to był fakt. I wreszcie potem doszedłem, dołączyłem do Grzybowskiego. Spotykam go jeszcze raz, on mówi: „Ja ciebie widziałem”, mówię: „Ale ja byłem tu u was przecież!” To coś niesamowitego. To właśnie pamiętam dokładnie, bo była ta śmierć „Olgierda” i to, że siedziałem i nic [mi] się nie stało.
Nie, on był pośrodku. On leżał, strzelał, ten został ciężko ranny, zostawili go potem, a ja nic. To fakt. A potem już byłem też u Grzybowskiego. Były jeszcze, już wspomniałem, spadochrony, zrzucały żywność, zbierałem to wszystko. I do domu już nie wracałem. Ale potem, jak to wszystko się skończyło, wyganiali nas z Warszawy, to poszedłem z wszystkimi, a matka z córkami zostały w Warszawie.
- Mówił pan, że w czasie Powstania nie wracał pan do domu, ale w ogóle kontaktował się pan z rodziną w czasie Powstania?
I tak i nie. Bo kiedyś szedłem po Woli, ale raz czy dwa razy doszedłem do matki. I potem, jak myśmy wyszli z Warszawy, to one, matka i siostry, zostały w Warszawie, a ja szedłem z resztą, z powstańcami piechotą. Niemcy nas prowadzili koło Politechniki aż tam, gdzieś do jakiegoś obozu, już nie [pamiętam], gdzieśmy pojechali.
- Przez Ożarów pan jechał...
Ożarów, tak. Był Ożarów i jeszcze gdzieś dalej potem nas zawieźli.
Lamsdorf, tak, Lamsdorf.
- Proszę powiedzieć, jakie jeszcze zadania miał pan podczas Powstania do wykonywania?
Praktycznie żadnych, bo byłem przywieziony z Gąsiorówka z rodzicami. Niestety ojciec zmarł przed tym, nim wróciłem. Mieszkaliśmy w Kobyłce, ojciec zmarł na atak serca tak, że zostaliśmy, dwie siostry, matka i ja. I one zostały w Warszawie, a nas wyprowadzili do obozu.
- Dużo było walk? Mówił pan o tej sytuacji na Grzybowskiej, o tym strzelaniu. A czy dużo było takich walk wręcz?
Walki były wcześniej, nim do nich dołączyłem. Miałem takiego pecha, że dołączyłem później.
- A kiedy pan mniej więcej dołączył? To była połowa sierpnia? Kiedy to było?
To musiało być, powiedzmy, tydzień przed tym, może dwa tygodnie. Chodziliśmy zbierać jeszcze to, co spadochrony [zrzuciły]... Pomagałem mu. Kto tam był jeszcze z oficerów... Tego „Olgierda”, to pamiętam...
Z bronią... miałem też karabin, dali mi, ktoś mi dał, miałem karabin. Ale tego już trochę było. Jak myśmy wyszli do Warszawy, już wychodzili z Warszawy, tośmy wszyscy zrzucali broń. Ci starsi z oddziału, którzy uciekli, którzy nie chcieli iść do niewoli, zostali w Warszawie. Myśmy mieli do nich właściwie żal: „Dlaczego nie idziecie z nami do niewoli?” A oni chcieli, woleli zostać w Warszawie. Wiele z twarzy, które pamiętam, zniknęło. Powiedzieli nam „do widzenia” i z ludnością cywilną wyszli. A myśmy zostali w Warszawie.
- Jaka panowała atmosfera między kolegami?
Bardzo koleżeńska. Bardzo koleżeńska, bardzo miła. Ten „Olgierd”, to był fantastyczny chłopak.
- Nie było żadnych konfliktów?
Nic, nic mi z pamięci nie wychodzi.
Nie! Nie, przecież dawali mi jeść. Pytali: „Co chcesz zjeść?” Mówię, to przynieśli. Nie, było dużo [jedzenia].
- Jak się ludność cywilna odnosiła do powstańców?
Nic nie pamiętam, cywilów dużo nie widziałem, ale nie widziałem [także nic złego], nic mi na ten temat nie trafiło do głowy.
- Czy spotkał się pan bezpośrednio z Niemcami, miał pan jakiś kontakt bezpośredni z Niemcami, albo z jeńcami niemieckimi?
Nie, nie. Dopiero jak nas wzięli.
- Czy zetknął się pan może z żołnierzami innych narodowości?
Wiem, że gdzieś byli jacyś Rosjanie, ale nie spotykałem się z nikim.
- A kiedy pan nie wracał do domu i był pan z innymi żołnierzami, to gdzie się spało? W centrum gdzieś niedaleko Grzybowskiej, tak?
To na Grzybowskiej, tak.
- Wszystko tam się działo? Był jakiś czas wolny kiedy nie było żadnych walk, kiedy nic się nie działo?
Tam po jednej stronie siedzieli Niemcy, po drugiej stronie byli Polacy. To ja byłem tylko po polskiej stronie. Bo właśnie Niemiec, który zastrzelił „Olgierda”, to strzelał z przeciwnej strony, musiał strzelać z przeciwnej strony, bo nie było [innej możliwości]. Później, jak zbliżyło się do kapitulacji, to nasi oficerowie polscy, niemieccy oficerowie przechodzili, wtedy przechodzili tak między sobą, ale to jeszcze było co innego.
Rozmawiali, tak.
Msze? Nie.
- Jakieś życie religijne podczas Powstania?
Nie. Może było gdzieś, ale nie brałem udziału.
- Czy były takie sytuacje, że żołnierze się razem wieczorami zbierali i było wspólne śpiewanie piosenek, jakieś takie rzeczy się odbywały? Pamięta je pan?
Aż uszy puchły!
Uszy puchły. Tego dużo było.
No, różne. Już nie bardzo pamiętam, ale nie śpiewałem.
- Ale to były takie bardziej popularne wtedy piosenki, czy raczej patriotyczne?
Nie, takie jakieś, aby coś śpiewać. Niespecjalne.
- Czyli atmosfera była dobra?
Atmosfera bardzo przyjemna, bardzo przyjemna była. Znaczy był ten „Olgierd”, ten młody chłopak, który został ciężko ranny (Śmiałek się nazywał chyba, czy coś takiego), bardzo miły chłopak.
Nie. Nic nigdy nawet. Chyba, że się nożem skaleczyłem.
- Proszę powiedzieć, jak już Powstanie zmierzało do końca, to jak pan zapamiętał samo zakończenie Powstania?
Pamiętam te wizyty oficerów, był taki Polak wysyłany przez... z naszej strony. Mówił trochę po niemiecku i przynosił różne wiadomości i powiedział nam, że niestety, koniec. I właśnie wielu z nas, z naszych ludzi zostało, jak powiedziałem przed chwileczką, że nie poszli z nami do niewoli, tylko zostali w Warszawie i wyszli z ludnością cywilną. Ale z ludnością cywilną właściwie nie miałem żadnego kontaktu. I już nie poszedłem do matki, tylko one z siostrami zostały.
- Nie pożegnał się pan przed wyjściem? Nie było takiej możliwości?
Może przed tym, ale już nie bardzo pamiętam.
- Gdzie pan trafił z Lamsdorfu? Pamięta pan obóz?
Z Lamsdorfu, tak, wieźli nas Niemcy, mam w pamięci, ale nie pamiętam nazwy. Było jakieś niemieckie miasto i któregoś dnia zostawili nas.
Tak po prostu. Znalazłem się w wiosce niemieckiej i gdzie jestem? Nie wiem! Jechał jakiś Niemiec na rowerze, zobaczył mnie w tym mundurze. Zabrałem mu rower, podjechałem tym rowerem, to była jedyna moja zdobycz. Okazało się, że później przyjechał, był niedaleko nas polski obóz. Nie pamiętam nazwy, nie wiem jak to się nazywało, ale stamtąd jeździły samochody do drugiego korpusu we Włoszech. To myśmy się całą paczką zebrali, że musimy pojechać do drugiego korpusu, bo tam jest Anders. Jedziemy do Andersa! To cała nasza grupa, parę osób, pojechała przez tą miejscowość do Włoch tam, gdzie trzymali Niemcy polskich oficerów, nie pamiętam nazwy. To był obóz jeniecko-oficerski. Stamtąd odchodziły autobusy, to myśmy do tych autobusów. Jak przyjechaliśmy do tych autobusów jakimś cudem, [było jasne], że jedziemy do Andersa.
- Jaki to był miesiąc? Tak mniej więcej.
To już była wczesna zima, może początki wiosny, bośmy zjechali z Lamsdorfu i jak powiedziałem, Niemcy uciekli. […] Ale stamtąd przyszły jeszcze autobusy i powiedzieli nam, że jeszcze będzie jeden autobus, czy dwa. Tośmy wsiedli do autobusu z polskimi żołnierzami i pojechali do Włoch. A we Włoszech przez granicę, to machnęli na nas ręką. Przejechaliśmy do Włoch i jesteśmy. I do drugiego korpusu [żeśmy przystąpili]. Ponieważ w Polsce byłem studentem, to mówię, że chcę studiować. To mnie wzięli na Politechnikę w Torino. Poszedłem na Politechnikę.
Tak. Tam byłem studentem w Torino, ale przy wjeździe na sam cypel Włoch to [wcielili mnie] do drugiego korpusu i stamtąd wysłali mnie właśnie do Turynu. Tam było kilku oficerów, byli polscy oficerowie i zostałem turyńczykiem, poznałem Turyn. Na górze w Turynie stał budynek Casa del Baila, to jest młodzieżowa grupa, nie komunistów tylko...
Nie, nie... […] Tam byli nasi ludzie, Polacy z drugiego korpusu, oficerowie, szeregowcy. I tam było święte życie, mieszkanie w Turynie.
Dłuższy, dłuższy czas, parę miesięcy. Jak się jeszcze drugi korpus wyprowadzał z Włoch, do końca.
- I co się potem z panem działo?
Potem przejechaliśmy do Anglii, do Londynu. I też było... Bo wysiadłem, jechaliśmy przecież statkiem, wzięli mnie do pilnowania bagażu, miałem karabin, byłem strażnikiem. I wysiadłem z tym karabinem. Idziemy przez [ulice] w Anglii, „Co ty tu robisz z tym karabinem?”, a ja nie wiem, co robię. I tam dopiero się zajęli nami ci Polacy, którzy tam byli. I tak się znalazłem w Anglii. A potem już Stany Zjednoczone...
- Kiedy pan wrócił do Polski pierwszy raz po wojnie?
Pierwszy raz po wojnie, jakieś powiedzmy... teraz ostatnio pierwszy raz. Ale ze Stanów Zjednoczonych to wróciłem... może sześć lat temu.
- Nie był pan wcześniej w Polsce?
Nie, nie byłem w Polsce.
- A co się stało z rodziną, z mamą, z siostrami?
Matka została w Polsce cały czas i siostry zostały cały czas. I reszta rodziny też została w Polsce. Nikt więcej nie przyjechał. Żona przyjechała, jeszcze nie żona wtedy, przyjechała, jej ojciec przyjechał, jej matka... Ale też dopiero po zaprzysiężeniu w Londynie.
- Czemu pan nie chciał wracać do Polski? Po prostu wiedział pan co się tutaj dzieje i dlatego nie chciał pan wracać, czy tam już pan ułożył sobie życie?
Nie. Była taka atmosfera, że... Wracać do Polski? Kto wraca? Nie. Co, tu ci komuniści? To było to „buuu” na tych, co się patrzyło, co wracali do Polski. Nie, to w ogóle wtedy nie wchodziło do głowy!
Oczywiste tak, że nie.
- A kiedy teraz wspomina pan Powstanie mając tę wiedzę historyczną, wiedząc co się wydarzyło później, to co pan teraz myśli o Powstaniu Warszawskim?
Oczywiście było konieczne. Konieczne było, było dobrze zorganizowane. Bardzo konieczne i bardzo udane było to wszystko. To była dobra rzecz, tym się już więcej zaczęliśmy interesować. My z żoną słuchaliśmy radia, wiadomości, co się dzieje w Polsce. To było duże osiągnięcie, ale tak zupełnie wyjechać to się nie chciało, jak złapią? W kryminałach miałem dosyć siedzenia.
- Czyli Powstanie musiałoby wybuchnąć tak czy inaczej?
Musiałoby. To było, myśmy zostawili Polskę w napięciu, znaczy Polaków w napięciu. Wszyscy byli przygotowani. Tylko czekali na chwilę wybuchu. To było bardzo konieczne, no ale niestety...
- Co pan pomyślał, kiedy pan wrócił do Polski po tych wszystkich latach?
Co ja mogę powiedzieć... Nie wiem. Zastałem już Polskę, miałem znajomych na Politechnice i korespondowałem z wieloma Polakami. Byłem profesorem Uniwersytetu w Stanach Zjednoczonych i znałem polskie prace, spotykałem wielu Polaków przyjeżdżających do Stanów, czy do Europy tak, że przyjechałem z powrotem już jak do swojego kraju. To jest, było zupełnie co innego, to już się nie pamiętało tych dawnych czasów.
- Tylko kilku miejsc już nie ma?
Ja wtedy, nadal nie jestem zainteresowany miejscami na Politechnice.
- Ale chodzi mi o miejsca w Warszawie. Jak pan dzisiaj mówił, że był jakiś plac, którego teraz w ogóle nie ma, szukaliście go państwo z żoną...
Tego placu nie ma, tak. Później się okazało, że moja żona mieszkała niedaleko mnie, po drugiej, po tej samej stronie ulicy, tylko tam przy placu, blisko. I żeśmy odkryli tę ulicę i ten dom, gdzie ona mieszkała. To był sąsiedni dom do Pańskiej, gdzieśmy my mieszkali. Żeśmy nie wiedzieli o sobie, o [swoim] istnieniu.
Leszno, 27 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek