Nazywam się Krystyna Berwińska-Bargiełowska. W czasie okupacji używałam nazwiska mojego pierwszego męża – Gogolewska, ale nie był to Ignacy Gogolewski, żeby od razu wyjaśnić sprawę. Mieszkałam w dzielnicy Śródmieście, przy ulicy Okólnik, blisko akademii muzycznej.
W czasie Powstania używałam nazwiska Gogolewska, byłam w dzielnicy Śródmieście i Powiśle.
Z „Krybarem”, z Powiślem.
Rok przed wojną zdałam na Uniwersytet Warszawski, studiowałam rok anglistykę. Już wtedy miałam wyraźne ciągoty teatralne. Jak wybuchła wojna i była okupacja, to zapisałam się do Podziemnego Instytutu Sztuki Teatralnej na studia aktorskie, chociaż zawsze nie miałam zamiaru być aktorką, tylko reżyserem.
Wśród wykładowców był Jan Kreczmar, Marian Wyżykowski, Zofia Małanicz, Maria Wiercińska, Bogdan Korzeniewski, Leon Schiller, Stanisław Daczyński – specjalista od Fredry. Może kogoś pominęłam, przepraszam. Koledzy moi to Basia Rachwalska, Zosia Mrozowska, Andrzej Łapicki, Stanisław Bugajski. Przewijało się jeszcze wielu innych, ale ci byli najtrwalej ze mną [związani] w czasie całych studiów okupacyjnych.
Tak. Bardzo często występowałam w koncertach, które odbywały się w prywatnych mieszkaniach – koncerty poetyckie. Zwykle recytowałam, miałam swoje popisowe numery: „Uspokojenie” Słowackiego, „Jest u nas kolumna w Warszawie”, „Koncert Jankiela”, „Fortepian Chopina” Norwida.
U nas się mówiło już, że się coś szykuje. Sam moment wybuchu był dla mnie osobiście niespodzianką. Mieszkałam w szczęśliwej dzielnicy, gdzie bardzo długo nawet nie było jeszcze widać Niemca na ulicy. Jak Powstanie wybuchło w mojej dzielnicy, entuzjazm był niesamowity. Mieszkałam przy ulicy Okólnik. To był dom przejściowy, gdzie można było z mojego adresu przejść na ulicę Szczyglą, między Okólnik a Szczyglą. Przed wojną była zawsze taka brama na Szczyglą – zawsze zamknięta. Właściwie nie korzystało się z niej, ale w czasie okupacji został otworzona, bo jednak było bardzo ważne, żeby można było z jednej ulicy zniknąć niespostrzeżenie na drugą. Tego domu oczywiście nie ma – Okólnik 7A.
Tak.
[Samoobrona] zajmowała się przede wszystkim porządkiem, żeby wszystko było tak, jak być powinno, żeby nie było żadnych niepotrzebnych ekscesów. Naturalnie w jaki tylko sposób mogli mieszkańcy pomagać powstańcom, to było przygotowywane, opracowywane, jakoś korygowane.
Tak.
Na przykład pamiętam taki swój koncert, na którym właśnie był „Krybar”, gdzie recytowałam „Koncert Jankiela” i w pewnym momencie zaczęło się bardzo ostre bombardowanie. Konsternacja – co robić? Ale ludzie nie uciekali, to mówię dalej, darłam się w niebogłosy, żeby tę kanonadę przekrzyczeć. Dopiero jak się skończyło, to były takie brawa, jakich by mógł każdy artysta pozazdrościć. „Krybar” zarządził, że jednak już przerwiemy, bo bombardowanie trwało dalej, przerwiemy koncert, rozeszliśmy się do domów.
Ponieważ [byłam] w szczęśliwej dzielnicy, gdzie nie widzieliśmy Niemców, było wszystko – radio i wychodził „Biuletyn Informacyjny”. […] Wszystko właściwie było, co człowiekowi jest do funkcjonowania potrzebne, to musiał się stawić także i teatr. […]
W naszej kamienicy jedną z lokatorów była pani Orczyńska, która zajmowała się lepieniem porcelany. U niej pracowała Zosia Rendzwer, młoda plastyczka. Jak wybuchło Powstanie, Zosia nie mogła wrócić do swojego domu na Saską Kępę, już była odcięta. Została w naszej kamienicy. Myśmy się dogadały. Ponieważ każda z nas miała już jakieś doświadczenie teatralne, lalkowe (Zosia robiła jakąś szopkę, ja robiłam z moimi kolegami, „Królewnę Śnieżkę” jako spektakl lalkowy), postanowiłyśmy zrobić teatrzyk lalkowy. Zosia zaczęła projektować i szyć lalki. Z czego? Ze szmat, które żeśmy dostawali od sąsiadów. Apelowaliśmy: „Dajcie nam szmaty na lalki!”. Dawali oczywiście. Najwspanialszy był tygrys. „Tygrysem” nazywali warszawiacy czołg niemiecki. To była na czterech patykach kukła z rozdziawioną paszczą, przykryta szmatą, na której był wielki Hakenkreuz – czarna swastyka. Przez to, że na czterech patykach, to miał taką prężność, świetnie się ruszał. Ten tygrys przechodził przez scenę i śpiewał ochrypłym basem: Deutschland, Deutschland über alles – oczywiście ile razy się pojawił, to śpiewał hymn niemiecki. Aż wreszcie kiedy stał pokonany przez polskiego powstańca i jego pomocnika, małego Antosia, to wiądł z tych patyków i śpiewał: Deutschland, Deutschland unter alles. To wywoływało zawsze niesamowity entuzjazm publiczności. Wtedy porucznik zrywał z niego szmatę z swastyką i rozwijał biało-czerwoną chorągiew. To był punkt kulminacyjny przedstawienia. Zawsze był wtedy ogromny entuzjazm.
Skleciłam na poczekaniu szopkę prymitywną, gdzie był właśnie tygrys, porucznik i Antek, taki mały powstaniec, sławna postać, którego nawet mamy pomnik na Starym Mieście. I typowe takie – panikarka, plotkarka czy panikarz, plotkarz, już nie pamiętam. Wszystkie wady, które się mogły wtedy kształtować i przeszkadzać, że tak powiem. To miała być satyra. Satyra na tych, którzy przeszkadzali Powstaniu.
Ułożyłam prościutką szopkę. Ale potem, po kilku dniach dołączył do nas profesor Dadlez, który był polonistą, podniósł naszą szopeczkę na wyższy diapazon, napisał szereg poezji poważnej, patriotycznej, które wygłaszał przed przedstawieniem. Tak że tak to wyglądało. Teksty były wspólne, moje prymitywne, że tak powiem, a jego bardzo patriotyczne.
Tak. Jan Brzechwa, bo na moim podwóreczku mojej kamienicy stał pałacyk hrabiny Ostrowskiej, pensjonacik to był w czasie okupacji. W tym pensjonaciku znalazł się Janek Brzechwa. Wtedy oczywiście się wszyscy poznawali i kochali. Myśmy się wtedy poznali. Oczywiście, ponieważ wiedziałam, kto to jest Jan Brzechwa, to mu dałam i on mi jeden czy drugi rym poprawił w tym moim „grafomaństwie”.
Poza tym on się nami troszeczkę opiekował. To chyba on nas zaprowadził do „Krybara”, pomyślał, że my powinniśmy być zalegalizowani. Bośmy działali tak o, a przecież nie do każdej dzielnicy można było przejść, nie w każde miejsce. Od „Krybara” już po tej premierze dostaliśmy wszystkie potrzebne dokumenty, legitymacje, pieczątki, chodziliśmy już gdzie trzeba.
W najrozmaitszych miejscach. Na ulicy najczęściej, w bramach, w kantynach. Takie sławne było przedstawienie w elektrowni. Ojciec Zosi był inżynierem w elektrowni. Na nasze przedstawienie, jak przyszliśmy do elektrowni, mieliśmy takie reflektory, takie oświetlenie, którego mógł pozazdrościć zawodowy teatr.
Pamiętam doskonale przedstawienie dla żołnierzy w kantynie na Wareckiej. Bardzo dobrze pamiętam, bo to było piękne, chłopcy byli wszyscy z bronią, w tych butach, dosłownie z marszu przyszli. Częstowali nas kawą, jakimiś pajdami chleba z marmoladą, taki był szalenie serdeczny nastrój. Przedstawienie im się szalenie podobało, śmiechu było co niemiara. Potem ten wybuch – Deutschland, Deutschland unter alles to szał i potem śpiewaliśmy już z nimi razem powstańcze piosenki. Aż przyszedł jakiś goniec, poszli dalej na jakąś swoją służbę. Doskonale pamiętam to przedstawienie.
W trakcie działalności to właściwie tragicznych nie było. Wszystko było bardzo pozytywne, nie było żadnych. Oczywiście, że publiczność na ulicy różnie się zachowywała. Zatrzymywali się, niektórzy sobie kpili z nas. Ale mieliśmy cudowną publiczność – dzieci. Dzieci nas nie odstępowały od jednego spektaklu do drugiego, a było czasami jednego trzy nawet. Dzieci pomagały nam nosić dekoracje. Nasze dekoracje to była decha, koc i przede wszystkim lalki. Myśmy się ukrywali za tym kocem zwisającym z deski, nad nim były ruszane nasze laleczki.
Chciałabym przeczytać, jeżeli można, recenzję, która się ukazała w biuletynie powstańczym, który się ukazywał regularnie, a to było chyba z 16 sierpnia. Mieliśmy tego dnia taką oficjalną premierę, gdzie byli różni, przedstawiciele powstańczych władz Powiśla, był właśnie „Krybar”. Potem została ogłoszona w najbliższym biuletynie recenzja, której chciałabym fragment przeczytać, to jest zresztą jedna z moich cennych pamiątek z czasów Powstania.
Biuletyn nazywał się „Barykada Powiśla”, recenzja pod tytułem „Tygrys wlazł na scenę”, premiera teatrzyku „Kukiełki pod barykadą”. Fragment nieduży przeczytam: „A więc w szesnastym dniu walki ma już Powiśle teatrzyk. Zobaczyliśmy w czwartek po południu tę prapremierę. Wraz z nami bacznym spoglądał okiem nasz »Krybar«. Więc doprawdy, komedyjka udana, dowcipna, barwna i przede wszystkim paląco aktualna. Jeszcze w tym wszystkim tkwimy, a już o nas grają. Bo siebie właśnie ujrzysz ty „niemczaku” i siebie plotkarko, ważniaku i fasoniarzu. Stworzono mnóstwo powstańczych typów. Nie zobaczy tylko siebie tygrys, fantastyczny bengalski tygrys, z wyraźną na bańduchu swastyką. Zobaczyć nie może, bo zdycha szybko i przelewa się przy żałosnych dźwiękach marszu Deutschland, Deutschland unter alles, zwyciężony przez dziarskiego żołnierza AK. Następują od dziś dla nas, dla ofiarnych artystów próby prawdziwe. Na wolnym powietrzu, na podwórzach, po bramach, dla powiślan i dla ich najnieszczęśliwszych braci pogorzelców ze Smolnej, z Karowej i z Woli, dla bezdomnych i odciętych od rodzin.
Pokażcie wtedy, droga Krystyno, Michale i Zofio, do czego jesteście zdolni. Tam w terenie pod gołym niebem, kiedy za kulisy zaglądać wam będą z dołu andrusy, a z okien podwórkowych ciekawska brać. Kiedy nieraz w czasie trzeciego przedstawienia mdleć wam zaczną ręce i gasnąć głosy, kiedy wreszcie przerwie wam rzadziej deszcz i wiatr, częściej niestety huk bomb, granatów, buczenie Messerschmittów i terkot cekaemów tak wspaniale w czasie szopki naśladowany. Kiedy wreszcie w przerwie wtóruje w szopce ryk ulicznego »Tygrysa« czy nie sportretowanej »krowy«, wtedy przejdziecie dosłownie i przenośnie w prawdziwą próbę ogniową. A wiedzcie, że rycerskich ostróg życzą wam serca z całej dzielnicy. Cud, jeśli ich w tydzień z rąk Powiśla nie otrzymacie Krystyno, Michale i Zofio”. Kto był autorem tej recenzji – nie wiem do dzisiaj i nigdy się nie dowiedziałam.
Nawet tego nie pamiętałam, ale Zosia, która była w lepszej ode mnie sytuacji pamięciowej... Jej dom na Saskiej Kępie ocalał i ocalał wobec tego jej notatnik, kalendarzyk, gdzie miała zapisywane przedstawienia, ona mi to przypomniała. Jak mi przypomniała, to sobie już przypomniałam. Byliśmy umówieni w fabryce Fuchsa. Już nie pamiętam z jakich powodów nie dotarliśmy. Przyszli oburzeni przedstawiciele, powiedzieli, że oni tak czekali, dla każdego z nas była paczka słodyczy przygotowana, a myśmy [nie przyszli], widocznie nam ktoś więcej dał. Tak że śmiałyśmy się z Zosią, że pierwszy i chyba ostatni raz w życiu podejrzane byłyśmy o korupcję. Tak było z fabryką Fuchsa, nie graliśmy tam.
Udział brał – bardzo ważna postać – to był kolega, imienia nie pamiętam, nazywał się Jaglarz, bo on miał harmonię i grał nam. Bardzo dużo tych tekstów było śpiewanych pod znane melodie, on grał je na harmonii. Poza tym przyłączył się do nas spiker Polskiego Radia Józef Małgorzewski z żoną, a żona była śpiewaczką. To też nam szalenie pomogło, bo ona śpiew trzymała. Jeszcze był jakiś. Oczywiście już o panu Dadlezie [wspominałam]. Tego Antka małego, który rzucał w tygrysa butelką z benzyną, grał synek pana Dadleza, z nim był jeszcze teraz kontakt, bo żyje. Jeszcze może ktoś, już nie pamiętam. To była taka grupka wędrowna.
Jak się zgłosili? Prawdopodobnie zobaczyli jakieś przedstawienie na ulicy i spodobało im się, że mogli… Oczywiście my z otwartymi ramionami przyjmowaliśmy każdą pomoc.
Tragiczne było ostatnie nasze przedstawienie, a raczej fakt, że ono się nie odbyło. To było, też bardzo dobrze pamiętam tę kantynę z żołnierzami AK, tak że bardzo dobrze pamiętam to nasze ostatnie przedstawienie, które się nie odbyło.
To było już w drugiej połowie, pod koniec sierpnia wędrowaliśmy, wtedy już było ciężko się poruszać, nawet na Powiślu. Tak wędrowaliśmy, mając tę dechę – ciężko było – piwnicami a czasami przejściami między podwórkami. Tak dobrnęliśmy do tego miejsca, to był chyba klasztor na Dobrej. Weszliśmy na salę, która była dosyć duża, kwadratowa, ustawiliśmy nasz parawan. Czekaliśmy na anons, że będzie przedstawienie, zaczęli się ludzie schodzić. W pewnym momencie przyszli żołnierze ze Starego Miasta, ze straszliwymi opatrunki, poharatani. Przyprowadzili wysiedleńców, szare twarze, bo wszystko się waliło na Starym Mieście, przysypane prochem, tragiczne twarze, martwe zupełnie. Oni wszyscy usiedli pod ścianami nieruchomo. Myśmy popatrzyli na siebie i zaczęliśmy parawan zwijać, nie sposób było bawić się lalkami przy tych ludziach. To było nasze ostatnie przedstawienie, które się nie odbyło.
Po wojnie wylądowałam w Łodzi, jak wielu.
Tak, koniec sierpnia. Już na przełomie sierpnia i września z mojej dzielnicy zaczęli Niemcy nas wypędzać. Najpierw do Muzeum Narodowego i stamtąd do Pruszkowa. Tak że już wychodziłam z Warszawy, już nie byłam w Warszawie.
Byłam w Pruszkowie, bardzo krótko zresztą. Spotkałam, byłam z tym swoim ówczesnym mężem, świeżo poślubionym, w tym obozie. Spotkałam Eryka Lipińskiego, znanego satyrycznego grafika, który był sanitariuszem. On nas przemycił, tak wyszliśmy z tego obozu. Byliśmy najpierw w Milanówku troszkę, u niego, gdzie Eryk i taki dziennikarz znany ówcześnie, Zbigniew Mitzner, miał swój dom, myśmy u niego mieszkali przez jakiś czas. Potem poszliśmy w pieszą wędrówkę, doszliśmy do wsi pod Sochaczewem. Żeśmy się zatrzymali, u chłopa w chałupie mieszkaliśmy aż do ofensywy styczniowej. Potem przeszliśmy pieszo do Łodzi. W Łodzi mój mąż miał rodzinę, bo pochodził z Łodzi. Łódź nie była zniszczona, więc mieliśmy dach nad głową. Wciągnęłam się od razu w życie artystyczne.
Przed wojną rok anglistyki miałam, co zresztą odbiło się dość pozytywnie na innych moich życiowych dokonaniach. Ale jednak interesował mnie przede wszystkim teatr. Zapisałam się do szkoły, do PIST-u, który stał się legalny, tylko nie na wydział aktorski, tylko na wydział dramaturgiczny i reżyserski. Wydział skończyłam chyba w 1948 roku. Zostałam zaangażowana jako dramaturg do teatru w Katowicach przez Władysława Krasnowieckiego. [Akurat] w tym teatrze, ponieważ nie mogłam studiować oficjalnie reżyserii w Łodzi, w PIST, ponieważ były zajęcia rano, a rano pracowałam w radio – jeszcze pracowałam w radio wtedy, zaraz po wojnie – z Igorem Sikiryckim, uroczym poetą. Byliśmy taką parą ciocia Jula i wujek Adam chyba. Myśmy takie rozmowy z dziećmi prowadziliśmy. Poza tym reżyserowałam różne słuchowiska w radio.
Dygresja. Ponieważ w Katowicach zrobiłam warsztat reżyserki, wystawiłam taką …
Na wydział dramaturgiczny, który prowadził Bogdan Korzeniewski, wymyślił dla nas dyplom taki, że każde z nas musiało przełożyć nieznaną sztukę z jakiegokolwiek języka, to był dyplom dramaturgiczny, żeby wzbogacić repertuar polskiego [teatru]. Ponieważ znałam trochę angielski, myślałam – Szekspira wszystko już znane. Ale znalazłam taką burleskę elżbietańską, współczesną Szekspirowi „The Knight of the Burning Pestle”, które przełożyłam na „Rycerz Ognistego Pieprzu”. Bardzo śmieszna burleska, bardzo zabawna. Dostałam dyplom, jak najbardziej uznany za tą moją pracę. Tę właśnie burleskę wystawiłam jako swój warsztat reżyserski w Katowicach. Tak że już miałam dyplom reżyserski, jak byłam w Katowicach. Krótko byłam. Razem z Krasnowieckim przeniosłam się do Teatru Narodowego, ale to było już dla mnie nieodpowiednie, chociaż byłam chyba dwa lata. Ale Teatr Narodowy był wtedy pod tak silną presją polityczną, że nie chciałam się zapisać do partii, ciągle byłam namawiana, żeby się zapisać do partii, ciągle uważałam się za niedojrzałą do tego „zaszczytu”. Jakoś tak po dwóch latach opuściłam teatr. Przez jakiś czas byłam tylko wolnym strzelcem. Reżyserowałam we Wrocławiu, w Opolu. Potem ze swoją wielką przyjaciółką Wandą Wróblewską założyłyśmy teatr dla wsi, teatr objazdowy dla wsi pod tytułem „Teatr Ziemi Mazowieckiej”. To była moja wielka miłość teatralna, pracowałam trzynaście czy czternaście lat jako kierownik literacki i jako reżyser. Wystawiłam swoje piękne przedstawienia. Mam wielki sentyment, na przykład pierwsza w Polsce „Matkę Courage” była u nas. Józef Szajna robił scenografię, piękną zresztą bardzo, mimo że to były warunki szalenie prymitywne. Ale właśnie dlatego że były takie prymitywne, to trzeba było wymyślać coś bardzo interesującego, skrótowego, żeby to się jakoś mieściło. To był piękny okres w moim życiu, bardzo dobrze go wspominam. Niestety, skończył się tragicznie w 1968 roku, ponieważ Wanda Wróblewska miała pochodzenie żydowskie, więc to się nie podobało. Poza tym był taki pan w Olsztynie, dyrektor Sewruk. Dyrektor Sewruk z Olsztyna, partyjny bardzo mocno pan, syn jego zaczął studiować w Warszawie, on się chciał przenieść do Warszawy, więc trzeba było zrobić miejsce, więc zrobili mu miejsce, nas wykopali z tego teatru, a on przyszedł.
Tak że skończyło się to smutno. Tym niemniej sam okres tego teatru wspominam bardzo dobrze. Było nie dawno pięćdziesięciolecie, gdzie było piękne spotkanie z kolegami, dostałam piękny dyplom ze SPATiF-u. O dziwo, po tylu latach koledzy z tego teatru ciągle pamiętają o nas, spotykamy się czasem. Tak że to była wartość w moim życiu.
Tak. Ale po tym, jak już nie miałam teatru, miałam więcej czasu. Zawsze miałam ciągoty literackie. Zresztą zaraz po wojnie napisałam sztukę pod tytułem „Ocalenie Antygony”, która była wydrukowana w „Twórczości…”, potem wydana i zrealizowana przez Studium Byrskich w Kielcach. Oni zrobili inscenizację tego na Powstanie Warszawskie. Do pisania zawsze miałam ciągoty. Jak już miałam teraz więcej czasu, napisałam powieść na konkurs Czytelnika pod tytułem „Con amore”. To była powieść osnuta na temacie konkursu chopinowskiego. Ta powieść dostała nagrodę, była przekładana na wiele języków i zrobiono film z moim scenariuszem, pod tym samym tytułem. Jeszcze czasem wędruje w telewizji od czasu do czasu.
Nie, zupełnie nie. Przeciwnie. Starałam się o tym zapomnieć. Dzisiaj to jest nie do wiary, ale był przecież w okresie stalinowskim taki terror, że nie wiem za co wsadzali ludzi i gnębili, a nasza szopka miała zdecydowanie antyradziecki charakter. Występowała plotkarka, która krzyczała co chwila: „Już są, już są. Już przyszli. Bolszewicy już są, już pomagają”. Oczywiście wiadomo, że ich nie było. Miałam po prostu stracha, że mogli donieść, mogłam mieć przykrości. Chociażby niemożność skończenia studiów czy coś takiego. Starałam się o tym zapomnieć, nawet tekstu nie miałam, chyba go zniszczyłam. W każdym razie Zosia zachowała więcej dokumentów.
Potem któregoś roku, nie wiem który to był rok, w „Stolicy” taka dziennikarka zainteresowała się tym teatrem. Wydrukowała duży artykuł na temat tego teatru. Wtedy myśmy się z Zosią dopiero spotkały.
Nie. To chyba siedemdziesiąte. Mam tę „Stolicę”, który to był rok dokładnie.
Bardzo proszę.
Myśmy dostawali od „Krybara” rozpiskę, gdzie mamy być i oczywiście nas zawsze oczekiwali. Ale poza tym bardzo często graliśmy przygodnie, po drodze. Jak widzieliśmy, że jest szansa, żeby się przedstawienie odbyło. Czasami się odbywały trzy dziennie. A rozpiski były co najmniej jedna dziennie. Robiliśmy czasami ponad plan.
Już potem nie. On miał ważniejsze sprawy na głowie niż nasz teatrzyk. Zawsze dostawaliśmy [informację], gdzie mamy grać, oni zawsze nas oczekiwali. W kantynie na przykład, opiekunka, pani, która kantynę prowadziła, to oczywiście już oczekiwała, była przygotowana, miała dla nas jakiś poczęstunek.
Reakcję?
W pewnym momencie akordeonista został ranny. Czy to już było blisko zakończenia?
Przepraszam, ale nie pamiętam. Pamiętam doskonale Jaglarza, ale że został ranny, nie pamiętam. Ale to być może moja ułomna pamięć. Jak z innego źródła pani ma taką informację, to pewnie jest prawdziwa.
Nie, barykady nie przekraczaliśmy nigdzie. Tylko przejścia podziemne przez piwnicę to łaziliśmy, barykady nie przekraczaliśmy. Do innej dzielnicy nie szliśmy. Nie było w innej dzielnicy naszych spektakli.
To było w czasie okupacji. To było robione przez studentów tego podziemnego PIST-u, czyli Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej.
To się rozchodziło, zapraszali nas po prostu. Przypuszczam, że gdzie były podwórka, gdzie było więcej dzieci, to ludzie zapraszali, myśmy przychodzili zawsze na zaproszenie, dużo było tych zaproszeń tak, że graliśmy dość sporo tych...
To było przedstawienie kukiełkowe. Kukiełkami ruszali moi koledzy, byłam reżyserem, nie ruszałam kukiełką. Byłam reżyserem, aktorzy byli, jedna taka Krysia Cegiełkowska, śliczna z ogromnymi oczami, teraz w Anglii jest, ona śpiewała pięknie partie „Królewny Śnieżki”.
W czasie Powstania tak.
Czy pamiętam tekst?
Nie pamiętam. W każdym razie tygrysa nie trzymałam, tygrysa nie.
On chyba musiał z tyłu, miał cztery patyki, to dwie osoby musiały go…
Już zatarło się wiele rzeczy.
Ja także dziękuję bardzo.
Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 29 września 2010 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Anna Bosiacka.
Urodziłam się w Warszawie w roku 1919, w domu, w którym mieszkałam aż do wybuchu Powstania włącznie. W czasie Powstania został zburzony. Tak że to był przedwojenny, mój jedyny warszawski dom, przy ulicy Okólnik albo Szczyglej, bo były to dwa adresy, dom był przechodni. […]
Mama wychowywała dzieci, mam jeszcze starszego brata, jedynego. Czyli nas było dwoje. A tata był człowiekiem niezwykle przedsiębiorczym, chociaż nie miał żadnego wyższego wykształcenia. Urodził się w rodzinie, gdzie ojciec ich umarł bardzo wcześnie, matka wychowywała liczne rodzeństwo i on zaczął bardzo wcześnie pracować. Skończył taką praktykę w słynnej firmie „Gerlach” w Warszawie. Tam wyrabiano sztućce i jakieś części do broni różnej, nie wiem. W każdym razie on skończył szkołę u niego i wtedy kiedy już go pamiętam dobrze, to miał warsztacik przy ulicy Nowy Świat w podwórzu, gdzie własny wynalazek, wieczne pióra produkował i naprawiał. W dwóch formach były te pióra. Były takie bardziej dostojne, nazywały się… „Smok”, a takie bardziej dla uczniów nazywały się „Żak”. Miały złote stalówki, które ojciec sprowadzał bodajże z Anglii, bo u nas nie były dostępne. Miał ten warsztacik, tokarenkę, w każdym razie tam go często odwiedzałam, bo lubiłam do niego wpadać, żeby wycyganić parę złotych na kino.
Oczywiście, kończyłam Gimnazjum Królowej Jadwigi przy placu Trzech Krzyży. Jeszcze teraz jest zachowana jedna część mojej dawnej szkoły, ta która zaczyna Aleje Ujazdowskie od placu Trzech Krzyży. Szkoła miała trzy segmenty, a w środku podwórze – front, gdzie stoi teraz pomnik Witosa, bok i to co się zachowało, trzeci segment, a w środku było podwórze. Ten segment, który się zachował, to były sale najrozmaitsze. Sala do robót ręcznych, aula, gdzie były wszelkie uroczystości i najwyżej sala gimnastyczna. To była bardzo dobra szkoła. Ja ją bardzo dobrze wspominam. Nie wiem, czy to jest interesujące, ale mam doświadczenia w tej szkole, które mimo że ona była bardzo państwowa, sanacyjna, to jednak była bardzo tolerancyjna. Miałam parę przygód takich, że wydawało się, że powinnam wylecieć z tej szkoły, a nie wyleciałam.
Na przykład jedna przygoda, to była moja lektura na lekcjach religii, bo bardzo się nudziłam, więc miałam książkę i czytałam. Byłam niesłychanie rewolucyjnie nastawiona i była to Wanda Wasilewska „Oblicze dnia”, rewolucyjne opowiadania czy powieść, już tego nie bardzo pamiętam. Ksiądz podszedł, nakrył mnie i wyciągnął mi tę książkę, więc książka komunistyczna na lekcji religii, no skandal! Tymczasem poczciwy ksiądz, dobry człowiek był. Ciągle czekałam, że mnie wezwą, że Bóg wie jaka awantura. Na następną lekcję religii przyniósł mi encyklikę papieską „Rerum Novarum” Leona XIII, gdzie właśnie papież pisze o przemianach ekonomicznych, o losie robotników i tak dalej, więc ten ksiądz się zachował wspaniale. To było jedno. Drugie, to jak się kończyła geografia – kończyła się w klasie szóstej – to na zakończenie pani profesor zadała nam, żeby napisać referaty. Każdy miał jakiś referat. Każdy mógł sobie wybrać temat jakiś geograficzno-historyczny. Wybrałam sobie rewolucję październikową. Była taka słynna książka „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem” Johna Reeda. To był Anglik, który pojechał do Rosji, wtedy kiedy tam się toczyła rewolucja, i opisał właśnie te dziesięć dni, które wstrząsnęły światem, kiedy powstała tam rewolucja. Pamiętam, że taka teczka była, nie zeszyt tylko teczka na ten referat, korzystałam z różnych pism, to wszystko wypisane, a na okładce nalepiłam sylwetkę Lenina. Też muszę powiedzieć, że nie miałam z tego powodu żadnych większych problemów. Trzecia moja przygoda, to było, jak była wojna domowa w Hiszpanii, i też się szalenie w to angażowałam. Pamiętam, że gdzieś na trzecim piętrze, gdzie były sale specjalistyczne do chemii i do fizyki, w takiej jednej salce otoczona koleżankami, namiętnie recytowałam: „Granada, Granada, Granada maja”. To był wiersz Tuwima, bardzo rewolucyjny też. Nakryła mnie dyrektorka wtedy. Też jakoś to… W każdym razie nie wyrzucili mnie z tej szkoły, skończyłam, zrobiłam maturę w 1938 roku.
Nie, broń Boże. Wynikało chyba z mojego usposobienia. Miałam zawsze, zresztą do tej pory to mam, jakąś szaloną wrażliwość na niesprawiedliwość. Mnie się wydawało, byłam głupia i naiwna, że tam jest kraj, który wprowadza sprawiedliwość. Tak że nie, w domu był nastrój umiarkowanie piłsudczykowski. „Dziadek”, był kult „Dziadka”, ja zresztą też, nie przeszkadzało mi to „Dziadka” uwielbiać. Zresztą przez „Dziadka” byłam pogłaskana po główce. Bo jak chodziłam do szkoły powszechnej, to była szkoła Przysposobienia Wojskowego i w imieniny „Dziadka” Józefa nas zaprowadzili tam i „Dziadek” potem do nas przemawiał, myśmy śpiewały jakąś piosenkę, były jakieś ciasteczka, kakao. W każdym razie byłam pogłaskana po główce. Mam takie piękne wspomnienie. Tak że „Dziadka” uwielbiałam, zresztą do tej pory go uwielbiam. A to [nastawienie komunistyczne] mi przeszło oczywiście. A kiedy mi definitywnie przeszło? Siedemnastego września, jak nam nóż w plecy wpakowali bolszewicy.
Nie, brat należał, a ja nie. Bo mamusia jakoś nie [popierała]: „Dziewczynka nie powinna być taka. Już wystarczy, że Jurek jest harcerzem, ty już nie musisz”.
W wolnym czasie? Przed wojną, w czasie jak się uczyłam?
Bardzo dużo czytałam, bardzo dużo. Właściwie moje najintensywniejsze lektury to są właśnie z okresu dojrzewania. Wtedy już zdążyłam przeczytać „Czarodziejską górę” i… Prousta nie, to bym skłamała, ale wiele bardzo dobrych książek miałam już przeczytanych wtedy. Byłam namiętnym czytelnikiem i sama zaczynałam już coś pisać. Jednak te ciągoty literackie miałam bardzo dawne. Pierwsza moja powieść była napisana, jak miałam chyba siedem lat, bo jeszcze słabo pisałam. W każdym razie zachował się aż do Powstania, bo mam go w oczach, taki zeszyt, że było napisane na górze: nazwisko moje: Krystyna Wiejszczak, z błędem, powinno być Wieńszczak, ale Krystyna Wiejszczak, tytuł: „Córka kardynała”. Zupełnie sobie nie zdawałam sprawy z dwuznaczności tego tytułu. I na dole: Wydawnictwo M. Artsta. Potem na ostatniej stronie był spis z rozdziałów i były zatytułowane rozdziały, z których wynikało, że to dziecko kardynała będzie gdzieś porywane, u Cyganów szukane. Takie różne bajki jakie wtedy były. Z pierwszego rozdziału były może ze dwie stroniczki zapisane i nic już więcej. Taka była moja pierwsza powieść.
Ach teatrem! Tak, oczywiście, byłam namiętnym widzem teatralnym. Miałyśmy nawet z koleżanką z mojej klasy, Zosią Leśniewską (która była potem przez wiele lat dyrektorem wspaniałego teatru „Groteska” w Krakowie) i z gromadką przyjaciół tworzyliśmy małe… Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej, TKKT. Tak, to myśmy też takie małe TKKT tworzyli. Chodziliśmy na prawie wszystkie premiery. Pamiętam, że przecież byliśmy na premierze „Dziadów” Schillera w Teatrze Polskim. To zresztą też jest moje piękne wspomnienie, bo oczywiście to było… Schiller, to była premiera, więc jeszcze były dłużyzny, które pewnie Schiller potem poskracał. W każdym bądź razie to przedstawienie skończyło się po pierwszej w nocy, a zaczęło się o siódmej, normalnie. Jak wychodziłam, to mój tata zdenerwowany koło teatru chodził, co się stało, że nie wróciłam do domu. A myśmy uwielbiali Schillera. Na przykład byliśmy bardzo krytyczni. Bo na przykład przed samą wojną, to znaczy wszystko było przed samą wojną, to był w teatrze… w Ogrodzie Saskim był teatr lekki [co do repertuaru], nie pamiętam, jak on się nazywał. W każdym razie grywano też lekkie komedie, farsy. Pamiętam, że było takie przedstawienie pod tytułem „Kubuś”, jakaś właśnie farsa i myśmy manifestacyjnie wygwizdali to i wyszliśmy wszyscy z trzaskiem. To była straszna szmira, takie były działania.
Kabarety nie, o tyle miałam kontakt pośredni z kabaretami, że moja wielka przyjaciółka, która zresztą potem była też w tym podziemnym PIST-cie, Krysia Cegiełkowska, ona prześlicznie śpiewała piosenki Ordonki, Miry Zimińskiej, prześlicznie. I na wszystkich naszych uroczystościach koleżeńskich czy domowych to Krysiunia musiała nam śpiewać. To były piosenki z kabaretu, ale ja w kabarecie nie byłam ani razu, a w teatrze wiele razy.
Tak, właśnie moja Krysiunia, która była szalenie patriotycznie nastawiona, zapisała mnie ze sobą na kurs PWK… Dobrze mówię? […] Skleroza niestety, jak to się nazywało, zapomniałam. W każdym bądź razie to był obóz szkolący młode dziewczyny właśnie do wojny. Tam było i strzelanie, i [kursy] sanitarne, takie wszelkie były. Pamiętam, że mnie strasznie śmieszyła musztra i te takie… Zachowywałam się tam też tak dosyć samowolnie, ale Krysiunia mnie trzymała i skończyłam te kursy. To były moje ostatnie wakacje, w ogóle były chyba w lipcu, a potem w sierpniu byłam w Warszawie i wybuchła wojna.
Bardzo byłam przejęta, chciałam koniecznie coś robić. Niedaleko był szpital na Książęcej… Niestety z nazwami będę miała kłopot, bo pouciekały z pamięci. Jak on się nazywał, nie pamiętam. W każdym razie jakby na tyłach Muzeum Narodowego był szpital na Książęcej, wchodziło się od Książęcej, najbliższy nam. Mamusia na moją prośbę uszyła mi z prześcieradeł fartuch, żebym mogła występować w tym szpitalu. Co trzeba, to robiłam.
Pamiętam dwa momenty z tego szpitala. Pierwszy to był, jak niosłam z innymi sanitariuszami żołnierza rannego na noszach, gdzieś z Nowego Światu właśnie do tego szpitala. Pamiętam, że to był bardzo ładny chłopak i do niego przemawiałam, jakieś szury-mury były z tym leżącym na noszach, chłopaku. To pamiętam, ten transport do szpitala, i potem pamiętam, to już późniejszy [epizod] był, bo to na samym początku wojny było, kiedy niosłam tego chłopaka do szpitala. A już prawie pod koniec września, pamiętam taką dramatyczną bardzo scenę, kiedy już było bardzo dużo tych żołnierzy, bardzo ciężko poranionych i żołnierzowi myłam nogi. On strasznie był brudny, myłam mu nogi, a on krzyczał bez przerwy najbardziej wulgarnymi wyrazami, że on wszystko przeklina, że on na tej wojnie tak dostał, po co. To było dla mnie wstrząsające przeżycie. Tak strasznie na ojczyznę, na wszystkich klął potwornie, ile miał tylko sił w sobie. Ale był bardzo poszkodowany, bardzo biedny. To moje drugie wspomnienie z tego szpitala, mocniejsze. A tak to pewne rutynowe rzeczy tam robiłam. Jak wrzesień 1939 roku minął, to skończyła się moja kariera sanitariuszki.
Cały czas w naszym domu na Okólniku. Ten dom nie został zniszczony we wrześniu, tylko szyby wyleciały. Pamiętam to wstawianie szyb… Jeszcze konia nie mogę zapomnieć. Jak leżał zabity koń na ulicy mojej, przechodziło się koło tego konia i ludzie przechodzili i wykrawali mu mięso. Bo przecież był głód wtedy już. To pamiętam, takie wstrząsające wrażenie. Potem pamiętam wyprawę z tatusiem na ulicę Czerniakowską, to już wtedy była prawie wioska i tam tatuś miał jakiegoś zaprzyjaźnionego człowieka, który miał ogród, miał dom (to znaczy gospodarstwo) i myśmy do niego poszli i w plecakach, ja i tata, [coś do jedzenia] przynieśliśmy. Jego [taty] brat był na wojnie, jeszcze go nie było, bo on był saperem. Jak poszedł na wojnę, to jeszcze nie wiedzieliśmy, co się z nim stało, do końca września. W tych plecakach targaliśmy cebule, pomidory, jarzyny wszelkie, żeby było można coś jeszcze skonsumować. Takie były ciężkie czasy. Brat się zjawił pod koniec września, przebrany. Gdzieś utkwił, jak bardzo wielu, już nie było gdzie wojować. Przed aresztowaniem u jakichś chłopów się ukrył, dostał od nich jakieś ciuchy i wrócił do domu. Było wielkie przeżycie, jak on wrócił pod sam koniec września i zaraz potem niestety poszedł do niewoli, do oflagu i całą wojnę siedział w oflagu.
Ten pierwszy okres, to trzeba było się na nowo przystosować do życia po tej klęsce, więc właśnie… Mama była bardzo zmaltretowana tą wojną, więc właściwie ja z tatą wszystko robiłam. Tak że wszystko, co trzeba było, żeby ten dom jakoś funkcjonował. Potem zaczęła się moja pasja teatralna. Zapisałam się do… […] tego podziemnego PIST-u. Ktoś musiał… musiałam mieć jakąś protekcję. Za Boga nie pamiętam, kto mnie tam wprowadził. W każdym razie zostałam wprowadzona, przyjęta i byłam uczennicą Państwowego Instytutu [Sztuki] Teatralnej w czasie całej okupacji.
Było inaczej. Po maturze zdawałam do szkoły teatralnej. Zawsze wiedziałam… nie chciałam być aktorką, nigdy nie miałam tego [w planach]… Chciałam tylko poznać aktorstwo, żeby być reżyserem, i chciałam pisać dla teatru. Zdawałam do szkoły teatralnej i nie zdałam, to znaczy nie byłam przyjęta. Wtedy się zapisałam na anglistykę. Tak że te moje teatralne zainteresowania nie urodziły się przypadkiem, one były już mocno zakorzenione. Jak się dostałam w czasie wojny do tego podziemnego PIST-u, to byłam bardzo szczęśliwa.
Nauka była w domach prywatnych oczywiście, żadnej szkoły nie mieliśmy, tylko domy prywatne. Pamiętam doskonale dom profesora Marso. To był profesor od głosu, dykcji, od tych spraw. Miał córkę Jadwigę (Jadwiga Marso), która też była moją koleżanką, studentką PIST-u. Pamiętam, że tam były lekcje dykcji właśnie, „Dobra rola dla aktora”. Najrozmaitsze ćwiczenia robiliśmy u tego profesora. U niego były lekcje dykcji. Niektóre się odbywały w naszych domach, między innymi w moim też. Była koleżanka, która troszkę później przeszła, ale miała bardzo dobre warunki mieszkaniowe, bo miała willę na Ochocie, na Filtrowej i tam się odbywały często też lekcje. U profesorów się odbywały. Na przykład była taka nasza ukochana mama teatralna, ciocia Jadzia. Ona uczyła nas aktorstwa, ale była taką opiekunką nas wszystkich. Wszystkie problemy, konflikty z profesorem czy z kolegami, to wszystko ona załatwiała. Ona kiedyś była aktorką, miała piękne, wielkie, czarne oczy, ale już wiele lat przed wojną nie uprawiała aktorstwa, tylko była w szkole teatralnej, była dobrym pedagogiem. Ona była naszą opiekunką i u niej w mieszkaniu [też mieliśmy zajęcia], a mieszkała na Żoliborzu, na placu Wilsona, w Szklanych Domach, tam gdzie potem mieszkał Kuroń, mniej więcej w tych okolicach. Do niej myśmy jeździli na lekcje, u niej robiliśmy sceny z „Wesela” Wyspiańskiego i z Zapolskiej też różne sceny. Potem była taka Myszka Wiercińska, żona Edmunda Wiercińskiego, wspaniałego reżysera, z którym nie mieliśmy wykładów, bo miał jakieś inne zajęcia, ale od czasu do czasu spotykaliśmy się u niego i on nam opowiadał o teatrze. Nawet ładował nas takim ładunkiem, czym jest teatr; misją, którą może spełniać teatr. A żona jego, właśnie Myszka tak zwana – Maria Myszka Wiercińska – uczyła nas recytacji wiersza. Myśmy z nią masę wierszy, od Kochanowskiego, Sępa Szarzyńskiego, poprzez naszych romantyków wszystkich, aż do Lechonia, Leśmiana i Miłosza. Zawdzięczam jej bardzo wiele, bo zawdzięczam jej nie tylko umiejętność mówienia wiersza, ale miłość do poezji. Tak że bardzo były to też piękne lekcje z nią. Potem był ukochany nasz profesor, Stanisław Daczyński, fredrolog; był specjalistą od Fredry i u niego właśnie ćwiczyliśmy wszystkie role fredrowskie. Pamiętam „Śluby panieńskie”, ćwiczyłam Anielę. On był uroczym panem, pełnym szarmu, pełen elegancji, cudowny był. Też troszkę się do mnie zalecał, to mnie niesłychanie imponowało, ale on był oczywiście dobrotliwy, nie było mowy o żadnych przykrych sytuacjach. Andrzej Łapicki wyrósł na jego następcę od Fredry. On był naszym pierwszym mistrzem od Fredry. Potem był Bogdan Korzeniewski, bardzo ważna postać, to był teoretyk, on nas uczył historii teatru i literatury dramatycznej. Te lekcje odbywały się przeważnie u mnie w domu z kolei. Pamiętam, że on się prawie zawsze spóźniał i raz się tak spóźnił, że już koledzy wychodzili i na schodach się spotkali i hurmem na schodach… było niebezpiecznie hurmem, każdy przychodził indywidualnie przecież, żeby żadnych zbiegowisk nie było. Ale oczywiście jego lekcje były bardzo ciekawe. Zresztą nie doszliśmy dalej jak do teatru elżbietańskiego, ale teatr grecki, starożytny, w ogóle to były bardzo ciekawe wykłady. No i spotkania z Schillerem, które zresztą były krótkotrwałe, bo Schiller został w pierwszych miesiącach 1940 roku aresztowany do Oświęcimia i był w Oświęcimiu. Potem jak wrócił, to już się z nami nie spotykał. Ale przedtem właśnie, kiedy się jeszcze spotykał, to było też niezapomniane… jak on nam opowiadał o „Dziadach”, bo przecież on był ten wielki inscenizator, który tak wspaniale wystawił „Dziady” w Teatrze Polskim. Z zamkniętymi oczami, jeszcze do dziś pamiętam niektóre sceny z tego spektaklu. A profesor Wierciński, o którym wspominałam, grał tam księdza Piotra i to był najcudowniejszy ksiądz Piotr, jakiego w ogóle… bo wiele przecież inscenizacji „Dziadów” widziałam potem. Miał w sobie coś niezwykle mistycznego, anielskiego, wspaniały był. Miał urodę przedziwną, bardzo szczupłą, pociągłą twarz, wielkie oczy, włosy siwiejące, ale długie za uszami. Wspaniały był, ksiądz Piotr był cudowny. Właśnie pamiętam te seminaria z Schillerem, kiedy nam opowiadał o „Dziadach”. Jak wrócił z Oświęcimia, to już wykładów nie było, ale jeszcze czasami spotykaliśmy się z nim. Też niezapomniane przeżycie. On był w klasztorze podwarszawskim, w Henrykowie, wystawił tak zwaną pastorałkę, która potem przez sceny polskie przeleciała jak burza, bo przecież spektakli tej pastorałki, którą on stworzył, było niesłychanie wiele. To było jedno z pierwszych wtedy jego inscenizacji pastorałki, w tym klasztorze. A klasztor był sławny z tego, że przeoryszą sióstr była wcześniejsza aktorka, Stanisława Umińska. Stanisława Umińska była bardzo wybitną aktorką przed wojną, grała wielkie role jak na przykład Orcia w „Nie-Boskiej komedii”. Już nie pamiętam, jakie jeszcze. W każdym razie była wybitną aktorką. Ona chyba w czasie… nie była wtedy w teatrze, bo była w Paryżu, więc nie wiem, dlaczego. W każdym razie miała ukochanego, który był rzeźbiarzem, była z nim w Paryżu. On ciężko zachorował na raka i ona go zastrzeliła, oczywiście na jego prośbę, żeby nie cierpiał. To była wielka sprawa, ją uniewinnili, ale już nie wróciła do teatru, tylko właśnie do tego klasztoru, była tam siostrą przełożoną. Ale ponieważ miała przeszłość teatralną, więc oczywiście w tym klasztorze to przedstawienie miało pełne poparcie, zrozumienie i wszelkie warunki do tego. To był klasztor dla wykolejonych dziewczyn. Tam były złodziejki, prostytutki, taki element.
Pamiętam też – niezapomniana zupełnie, cudowna Matka Boska. Nie wiem, jak ona się znalazła w tym klasztorze, niewinne dziecko, buźka słodka, smutna, z wielkimi oczami, gdzieś zapatrzona. Przepiękna była Matka Boska. A Józef to była taka zdzira jawna, szczerbata i z zachrypłym głosem, bo musiała być jakaś pijaczka. Ale była tak wspaniałym Józefem, tak się czule opiekowała Maryją i dzieciątkiem, to było też niezapomniane. Jak miała swoje kwestie, tym basem przepitym i jak się uśmiechała. To było piękne przedstawienie, a Schiller sam akompaniował na fortepianie.
À propos fortepianu, to muszę jeszcze opowiedzieć z czasów okupacji piękną przygodę z „Królewną Śnieżką”. Wspominałam, dlaczego teatr lalek w czasie Powstania, że już miałam pewne doświadczenia lalkarskie, bo właśnie z kolegami z PIST-u zrobiliśmy w prywatnych domach spektakl disnejowski „Królewnę Śnieżkę”. Moja ukochana przyjaciółka Krysiunia, która była piękna, miała olbrzymie czarne oczy i ona śpiewała prześlicznie piosenki, oczywiście śpiewała piosenki Śnieżki. A księciem był chyba Staś Bugajski. W każdym razie to była moja pierwsza robota reżyserska, bo nie ruszałam kukiełkami, tylko byłam za reżysera. Basia Rachwalska grała, Andrzej Łapicki, Staś Bugajski. Potrzebny był akompaniament, przecież tam dużo muzyki było, a jeden z naszych najmłodszych kolegów, Jurek Tkaczyk był zaprzyjaźniony z młodym lekarzem, który często przychodził do nas też na te spotkania, na próby. Próby robiliśmy oczywiście po prywatnych mieszkaniach, raz tu, raz tam, gdzie było wygodniej. On nam naraił panią akompaniatorkę i przyszła pani akompaniatorka, w średnim wieku osoba o bujnych kształtach. Rzeczywiście doskonale grała, była świetnym akompaniatorem, wszystko to idealnie szło. Po próbie znikała natychmiast, nigdy z nami nie zostawała, tak że myśmy nic więcej o niej nie mogli [się dowiedzieć]. Tylko przychodziła. Doszło do premiery i zrobił się wielki skandal, bo ona jak usiadła do fortepianu, jeszcze zanim się przedstawienie zaczęło, zaczęła rąbać w ten fortepian jakieś niesamowite wariacje. Jak usiłowałam podejść do niej, to jedną ręką grała, a drugą wypędzała mnie: „A sio do boru!”. Tak że w ogóle było to… Ten lekarz się wreszcie zjawił i zabrał ją od tego fortepianu, wyprowadził ją. Już nie pamiętam, czy myśmy odegrali to pierwsze przedstawienie bez fortepianu, z samym tylko śpiewem, czy to było odwołane. Tego niestety nie pamiętam. Natomiast pamiętam, że potem ktoś nas skontaktował z kompozytorem Zbyszkiem Turskim, który nam do końca już akompaniował, bo to wiele tych spektakli robiliśmy i nawet w szkołach się czasem udawało zrobić. A, bo co się okazało? Ten lekarz jest psychiatrą i to była jego pacjentka. On myślał, że dobrze jej zrobi, jak będzie między ludźmi. Zresztą takie teorie lekarzy psychiatrów są do tej pory, że powinien chory jak najbardziej się integrować ze społeczeństwem. No i on tak zintegrował ją z nami. Wytrzymała te wszystkie próby, a już premiery nie wytrzymała, bo widocznie przyszła nadziana, zachowywała się jak pijana czy jak narkotyczka, nie wiem, czym się nadziała. W każdym razie była już niezdolna do tego. Takie były rzeczy.
Zamówienie z zewnątrz. To znowu muszę zrobić dygresję do mojej też wielkiej przyjaciółki, wielkiego przeżycia okupacyjnego, do Sławki Przybyszewskiej. Sławka Przybyszewska była jedną z koleżanek, które studiowały podziemny PIST. Słynny Stanisław Przybyszewski był jej stryjem. Pytałam, czy ona go pamiętała, ona mówi, że ona była za mała, że raczej tylko się opowiadało o nim, a już jego samego nie pamiętała. Pamiętam takie jej powiedzenie, które mi zapadło głęboko: „To był niezwykły człowiek, ale to nie był człowiek dobry”. To było takie motto Sławy. Dla niej było ważne, żeby człowiek był dobry. Wspaniała była dziewczyna, cudowna. Mieszkali na Ochocie w olbrzymim mieszkaniu, ponurym, ciemnym, studnia była na podwórku. Ona z tych dzieci, które były w tej kamienicy i w okolicznych kamienicach, nazbierała gromadę dzieciaków i robiła z nimi różne zabawy, harcerskie imprezy, różne wyprawy, czytanie wspólne i tak dalej. Pewnego dnia powiedziała mi: „Musisz mi napisać sztukę dla dzieci”. Ja w ogóle nie miałam zamiaru pisać dla dzieci. Natomiast napisałam już wtedy swoją pierwszą sztukę, która nazywała się: „Ewa się broni”. To była jednoaktówka psychologiczno-filozoficzna. Ta Ewa, która się broniła, to była pramatka, która się broniła, że wprowadziła to dobro i zło, to rozróżnienie. Nawet miałam kiedyś wielką przyjemność, bo zrobili mi taką frajdę koledzy, że na głosy czytali mi tę sztukę, było takie spotkanie literackie. Takim pisaniem byłam zainteresowana, a nie dla dzieci. Ale Sławie nie można było odmówić, bo ona spojrzała się i uśmiechnęła, a uśmiech miała tak cudowny, że nie można jej było odmówić, musiałam. Tak że przysiadłam i raz dwa napisałam bajkę „O Janku, co psom szył buty”, bajkę Słowackiego z „Kordiana”. Ta bajeczka została przez dzieciaki Sławy i przez nią zrealizowana. Siostra Sławy, Monika, starsza od niej, była plastyczką, później się nazywała Piwowarska, znaną plastyczką. Ona zaprojektowała dekoracje, a wszystko to wykonywały też te dzieciaki. Wszystko było w wielu kierunkach kształcenia i plastycznym, i literackim, i teatralnym. To przedstawienie „O Janku, co psom szył buty” w mieszkaniu Sławy – też tego nie zapomnę, bo było absolutnie urocze. Potem ta bajeczka była wystawiana po wojnie parę razy, między innymi w Łodzi, gdzie byli tak znakomici aktorzy jak… Czesław Wołłejko grał Janka, szewca Grabowski, to była w ogóle supergwiazda aktorstwa, a Kwiatkowska grała wróżkę, bo wprowadziłam postać wróżki. Tak że znakomici aktorzy i świetna scenografia. Potem w Czechosłowacji to wystawili, pojechałam zobaczyć, też było bardzo dobre przedstawienie. Ale żadne mi się nie podobało jak to pierwsze u Sławki z tymi dzieciakami, to było czarujące. Przede wszystkim było… one były i dekoracjami, i postaciami, zmieniały role za pomocą masek. Tańce były, to tańczyły wieże, które były zamkiem książęcym. Tańczyły kaktusy, które zwiedzały wyspę. Było to naprawdę pełne uroku przedstawienie. Stąd była ta pierwsza inspiracja, że dla dzieci trzeba jeszcze coś zrobić. Ponieważ „Królewna Śnieżka” była tuż przed wojną wielkim hitem kinowym, no to [wybór padł na] „Królewnę Śnieżkę”. Znaleźliśmy gdzieś nuty. To była disnejowska inscenizacja, z krasnoludkami, ze wszystkim. Bardzo piękna była. Tak że ja to reżyserowałam.
Tylko i wyłącznie. No i w szkołach czasami, w paru szkołach nam się udało też zagrać.
Tak, bardzo często, bardzo wiele. W takich koncertach bardzo często brałam udział, miałam numery patriotyczne jak „Uspokojenie” Słowackiego: „Jest u nas kolumna w Warszawie” i tak dalej, jak „Fortepian Chopina”, gdzie: „Byłem u ciebie w te dni przedostatnie Fryderyku” i „Koncert Jankiela”. To były moje numery popisowe.
Tak, oczywiście.
Tak, wszystkie. Nawet były jakieś próby teatralne, do których nie dotarłam, ale wiem, że niektórzy koledzy tam dotarli. To były wszystkie w prywatnych mieszkaniach, absolutnie wszystkie. W salonach naszej warszawskiej inteligencji.
Sporo, ile się mieściło. Oczywiście wszystko to było tak zorganizowane, że nie przychodziło się razem, tylko po parę osób. Wpadki na szczęście nie było żadnej.
Tak, oczywiście. To było jakoś zorganizowane. Chyba głównie właśnie przez Sławę, która miała taki wielki instynkt społecznikowski, tragiczna postać Sławy. Jedyna, która nie przeżyła wojny z moich wszystkich kolegów, bo wszyscy przeżyli wojnę, prócz Sławy. […] Ona była mocno zaangażowana w akowskie sprawy i widocznie miała tam już, nie wiem, za dużo odpowiedzialności. Lęku nie, bo ona była niesłychanie odważna, ona się niczego nie bała. Może sprawa Andrzeja Trzebińskiego, tego poety, który został rozstrzelany z zagipsowanymi ustami na Nowym Świecie, a z którym ona się przyjaźniła. Być może nawet więcej niż przyjaźniła, nie wiem. Może na to wpłynęło. W każdym razie ona po prostu przestała być sobą. Przestała przychodzić na wykłady, na spotkania szkolne. Po jakimś czasie poszłam do niej i wstrząsająca [scena]: zastałam ją na schodach, na klatce schodowej, kiedy głośno i patetycznie modliła się. Jakieś dziwne… Ledwo udało się ją wprowadzić do mieszkania. Okazało się, od rodziny się dowiedziałam, że ona była w gestapo, poszła sama do gestapo, nie wiadomo, czy oskarżać, czy bronić, czy co. Nie wiadomo. No i wylądowała u bonifratrów, w szpitalu dla psychicznie chorych. W czasie wojny [to znaczy Powstania] jeszcze ktoś ją widział, bo oni wypuścili tych chorych wszystkich, oni błąkali się po Starym Mieście i gdzieś ginęli po drodze. Ktoś jeszcze Sławę tam widział. W każdym razie ona jedna, która nie przeżyła wojny. A była to naprawdę osoba niezwykła i olbrzymiej szlachetności. Była mi też bliska, dlatego że ja i ona nie chciałyśmy być aktorkami. Ja chciałam być reżyserem i pisać dla teatru, a ona chciała właśnie edukować dzieci, bo chciała być wychowawcą dzieci i między innymi teatr był jednym ze środków, który uważała, że ogromnie będzie w tej edukacji jej pomagać. Dlatego chciała to przestudiować.
Tak, o którym już mówiłam, z „Krybarem”, kiedy „Krybar” był, ten nasz opiekun teatru. […] Był na takim właśnie spotkaniu „Krybar” i recytowałam „Koncert Jankiela”. Akurat wtedy kiedy zaczęło się jakieś ostre bombardowanie. Nie wiedziałam co, ale nie przerywałam, bo nikt nie wstawał i tylko ryczałam, żeby przygłuszyć te… oczywiście wyryczałam do końca ten „Koncert Jankiela”. Dostałam niesamowite brawa, ale kanonada nie ustawała i „Krybar” polecił, żeby się jednak już rozejść.
To było już w czasie Powstania, ale takie koncerty były podobne w czasie okupacji też.
Jerzego Lerskiego? To mój wielki przyjaciel, cichociemny. […] Przewodniczką nie, ale jak on spadł z nieba i ze mną się skontaktował, to oczywiście z nim chodziłam po Warszawie i co chciał zobaczyć, to gdzie mogłam, to go zaprowadzałam. Tak, fakt. Byliśmy też przy tej nieszczęsnej karuzeli, bo wtedy płonęło getto, to on wtedy był.
W pewnym sensie. Trudno powiedzieć, bo on miał takich opiekunów… pewno nie tylko mnie; on miał przyjaciół w Warszawie jeszcze, nie tylko mnie. Ale ze mną bardzo się przyjaźnił. To jeszcze była przyjaźń z „Kuźni Młodych”, z takiego pisma, do którego oboje pisaliśmy, on ze Lwowa, ja z Warszawy. Wychodziło takie pismo „Kuźnia Młodych”, gdzie takie młode talenty się kształtowały. Byłam tam jedną z piszących.
Tak, przed wojną.
Właśnie się znaliśmy przez tą „Kuźnię młodych”. On jak przyjeżdżał do Warszawy, to przychodził do tej „Kuźni” i tam się poznaliśmy i polubiliśmy się. Tak że on był moim bardzo bliskim, serdecznym przyjacielem.
Sporadycznie, właśnie o tak jak by coś było potrzeba. Ale oficjalnie konkretnych rozkazów, zadań… Broni nigdy w życiu nie trzymałam w czasie okupacji, nie. Jakoś to się tak ułożyło, że nie.
[…] Nie wiem, to trudno mi… Właściwie poza tą karuzelą, to niczego więcej nie pamiętam i tym że żeśmy chodzili, że było to wielkie przeżycie, jak się odezwał do mnie, że się spotkaliśmy. Chyba byliśmy na… Bośmy przed wojną, to znaczy wtedy kiedyśmy się spotykali, jak on przyjeżdżał ze Lwowa do „Kuźni”, to żeśmy byli na łyżwach w Dolinie Szwajcarskiej. Lodowisko było koło ulicy Pięknej czy Różanej, już nie pamiętam, w tamtych okolicach. Pamiętam, że wtedy żeśmy też poszli to powspominać sobie, jak to tam było. To pamiętam, jakieś takie spotkania serdeczne. Nic konkretnego.
[…] Już była atmosfera taka, że Niemcy niedługo, bo oni już uciekali z Warszawy częściowo. Tak że była już taka atmosfera, że to się coś stanie ważnego, była zdecydowanie. Tak że jak wybuchło Powstanie, nie było to jakieś zaskoczenie, było to jakby coś, na co wszyscy czekaliśmy.
Tak, każdy indywidualnie. Nie byliśmy jakąś grupą zorganizowaną. Powstanie zastało każdego albo tam, gdzie mieszkał, albo się przypadkowo znalazł i nie mógł już dotrzeć do domu. Mnie zastało w moim własnym domu, więc miałam to szczęście, że przez prawie cały miesiąc żyłam w wolnym szczęśliwym kraju. Nikt tam się nie zjawił z moich kolegów, bo oni wszyscy mieszkali w innych dzielnicach. Tak że, co się z nimi działo, mogłam dopiero się dowiedzieć po wojnie, po Powstaniu. Nie miałam kontaktu w czasie Powstania z nikim, ani z profesorami… Owszem, z jednym profesorem, Bogdanem Korzeniewskim, bo jak paliła się w czasie Powstania Biblioteka Krasińskich, tuż koło mojego domu, to Bogdan Korzeniewski był jednym z tych, którzy tam wynosili książki, ratowali. Ja tam wtedy też się przyłączyłam do nich, to z profesorem Korzeniewskim miałam wtedy [kontakt]… Pomagałam jak mogłam.
Ten koniec teatru lalek był dla mnie strasznie wstrząsający. Też opowiadałam przecież o tym spektaklu, który się nie odbył. To było bardzo, bardzo bolesne przeżycie, takie strącenie w przepaść. Bo już byłam w tej szczęśliwiej dzielnicy, żyłam w wolnym kraju i to było strącenie w przepaść.
To właśnie wybuch Powstania był super szczęśliwy, był szał radości, oczywiście. Już Niemca nie zobaczymy na żywe oczy.
Poza tymi studiami w szkole teatralnej, to […] chyba nic takiego więcej… Jeszcze o rąbance mogę powiedzieć, o swojej kamienicy, która przetrwała całą wojnę, właśnie aż do końca Powstania. Wspominałam, że jednym z lokatorów tej kamienicy była pani Orczyńska, która lepiła porcelanę, i do niej przychodziła pracować Zosia Rendzner, która mieszkała na Saskiej Kępie, ale już nie mogła się dostać do domu, została w mojej kamienicy i myśmy się zaprzyjaźniły i właśnie doszło do zrobienia tego teatrzyku. Ale pani Orczyńska, bardzo przedziwna osoba, ona była bardzo piękna, miała wspaniałe rude włosy i lepiła tę porcelanę. Przychodzili do niej jacyś dziwni ludzie, nie wiem… Była kimś dziwnym w tym domu. W tym domu zresztą nie ona jedna, mogę o wielu lokatorach opowiedzieć. Z panią Orczyńską wielkie przeżycie było, jak w pewnym momencie dochodzi do nas sensacyjna wiadomość, że pani Orczyńska chodzi po poręczy balkonu i zaraz spadnie. Wybiegliśmy na Szczyglą, bo jej balkon wychodził na ulicę Szczyglą i to było drugie piętro. Ona rzeczywiście po gzymsie tego balkonu, z rudymi, rozwianymi włosami i goła w szlafroku, bardzo wzorzystym, cygańskim szlafroku, z papierosem w zębach po tej balustradzie krążyła w tę i z powrotem. Tam już czekali ludzie z dywanem, bo jak ona spadnie, żeby ją w ten dywan złapać. Wezwana została ówczesna policja czy straż. Włamali się do tego mieszkania, bo mieszkanie oczywiście było zamknięte na klucz i ściągnęli ją z tego balkonu. To takie, pamiętam, wielkie przeżycie, jak miała kamienica taką sensację, że pani Orczyńska skacze z balkonu. To było przed Powstaniem jeszcze, w czasie okupacji.
Druga była ciekawa bardzo rodzina Palulistów. Mieszkali po przeciwnej stronie, czyli po tej, po której ja, gdzie okna wychodziły na Okólnik, nie na Szczyglą. To była rodzina cyrkowca. Przy ulicy Okólnik, która nie na darmo nazywała się Okólnik bo okrążała naokoło i na końcu była szkoła muzyczna, a w środku tego okręgu był wielki gmach cyrku. Tam cyrk Staniewskich przyjeżdżał rokrocznie i grywał. Myśmy zawsze, taka była tradycja, że tatuś nas tam prowadził na Nowy Rok, na spektakl do tego cyrku. Jeszcze jacyś koledzy dołączali i taka wyprawa zawsze była. Tak że pamiętam doskonale ten zapach cyrku. Tam pan Palulis z drugiego piętra był klaunem. Płaskie miał nogi czeplinowskie i jakieś humorystyczne scenki odgrywał. On miał troje dzieci. Żony jego w ogóle nie pamiętam, najmłodszego dziecka też nie pamiętam zupełnie. Ale pamiętam najstarszą córkę Irenę i młodszego od niej i młodszego ode mnie troszkę Henia, synka. Irena z nim razem, była asystentką przy nim, jak on te numery swoje odstawiał w cyrku, a Henio grał na jakichś cymbałkach czy na czymś. On się potem okazał bardzo utalentowanym skrzypkiem. Pamiętam, już po wojnie często słyszałam, że gra Henryk Palulis, ale się już z nim po wojnie nie spotkałam. Ale na czym polegała znowu sensacja z Ireną? Irena niestety poszła w złe rejony. Znikała na cały dzień gdzieś i wracała późnym wieczorem, wracała zwykle dorożką. Tam już była sensacja: „O, przyjechała Palulis! Przyjechała Palulis!”. Ta dorożka dość długo stała pod tą bramą, podejrzanie się kiwała, po czym, po jakimś czasie Irena czmych do domu. Gdzieś ją nasi dopadli, już tego nie wiem kiedy i gdzie, ale w każdym razie została ogolona. Tak że to była taka też domowa sensacja, ogolona Irena. Ale ja już jej nie widziałam ogolonej, tylko słyszałam, że została ogolona.
Tak, tata prowadził ten warsztacik, coś majstrował, a mama prowadziła dom. Starała się jak najbardziej dbać o to, żebyśmy mieli coś do jedzenia. À propos jedzenia, były przecież kłopoty wielkie, ale w jednym z mieszkań na dole, na parterze mieszkała… Nie wiem, czy ona sama była taką handlarką, czy do niej przyjeżdżała handlarka, która ze wsi przywoziła tak zwaną rąbankę. To znaczy tam była i skóra, i sadło, i mięso, i kość, wszystko. Taki kawałek wieprza. No i jak przyjeżdżała ta z tą rąbanką, to mamusia też czmych, czmych i zawsze trochę [przyniosła]. Przez jakiś czas było lepsze jedzenie. Kupowała tą rąbankę…