Maria Xawera Wąsowska „Kowalska”, „Grażyna”, „Maryśka”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Maria Xawera Wąsowska, z domu Grocholska.

  • Jak doszło do tego, że brała pani udział w Powstaniu? Czy należała pani do jakiejś organizacji?

Należałam. Przysięgę składałam przed „Waligórą” – Remigiuszem Grocholskim. Przeszliśmy kursy sanitariatu. Trwało to dobrych parę miesięcy. Zbierałyśmy się po parę osób i dostawałyśmy przypisy jak się zachowywać, co robić i tak dalej.

  • Pozostałe osoby to były pani koleżanki ze szkoły?

Nie. Różne koleżanki. Z nimi spotkałam się w dzień Powstania.

  • Działalność konspiracyjna to było tylko przygotowanie do czynności pomocniczych, sanitarnych, czy jeszcze na przykład były jakieś szkolenia polityczne?

Ciągle się widywałam z moim stryjem Remigiuszem Grocholskim – „Waligórą”. Miałam z nim wyprawy w teren. Pokazywał miejsca, które powinny być obstawione, czy nasłani ludzie, żeby tam coś zrobić. Nie zapomnę jak z nim przenosiłam radio z jakiejś meliny, która była koło getta. Zdaje się, że to była Ogrodowa. W domu naprzeciwko był mur od getta. Pojechaliśmy tam po radio, które później pod kurtą zimową miałam. Jechałam z nim tramwajem. Ono jest [teraz] w Muzeum Powstania. Mój stryj jechał na przodzie tramwaju czy jakoś, w każdym razie nie ze mną. Był w konspiracji od samego początku wojny. To się zaczęło u nas w majątku. Mnie podtrzymywało [na duchu], że on tam jest, a on jak gdyby nigdy nic jakieś żarciki, rozmawiał z ludźmi… Fantastyczny był. No i radio dojechało do jego mieszkania. Jest tam teraz tablica, na Puławskiej 103. Tam było znalezione i właśnie oddane do muzeum.

  • Dlaczego została pani aresztowana w 1941 roku? Wtedy jeszcze nie należała pani do konspiracji?

Nie, wtedy nie. Aresztowali mojego dziadka Seweryna Czetwertyńskiego, który mieszkał w Suchowoli w swoim majątku. Był aresztowany wuj Żółtowski w Milanowie. To wszystko było niedaleko. Od nas do Suchowoli było czternaście kilometrów, do Milanowa, gdzie mieszkał mój wuj – siedem kilometrów. Wszyscy ci ludzie byli aresztowani: i wuj, i mój dziadek, a po około dwóch tygodniach moja matka. Zostałam sama w domu. Mieliśmy w majątku mojej matki stadninę i zawsze przyjeżdżał masztalerz z ogierem z Janowa Podlaskiego. Widocznie masztalerzowi się nie chciało objeżdżać tego ogiera, a ja szalenie lubiłam jeździć konno, więc go objeżdżałam. Pamiętam doskonale, że taki [żołnierz] SA w musztardowym mundurze podjeżdżał pod płot, gdzie jeździłam konno i się wpatrywał. Później, przed moim aresztowaniem zaczął bywać w kancelarii administratora, oglądać książki i tak dalej. Jak mnie aresztowali i wyjeżdżałam samochodem z esesmanami, to stał i powiedział: Adieu. Nie zapomnę tego momentu, ale było to miłe. To nie było adieu jako von, precz, tylko było takie miłe.

  • Wprowadzono tam również takiego zarządcę Treuhändera , tak jak w innych majątkach?

Tak, tam wprowadzili kogoś, ale nie wiem jak się później zajmowali, bo cały folwark, obora, stajnia to była ruina. Mój dom w ogóle nie istnieje. Widać jakieś fundamenty, ale nie ma domu.

  • Jakie zarzuty pani postawiono, kiedy panią aresztowano?

Pytali, czy to prawda, bo tam było dwóch młodych ludzi, którzy prawdopodobnie skądś uciekli i byli jako pomoc w nadleśnictwie. Często przychodzili tam do domu i na przykład dostawali obiad. Szalenie się w jednym zakochałam, a miałam wtedy siedemnaście lat. Strasznie mi się podobał. Pisałam do niego liściki, a on do mnie pisał. Widocznie jak tych dwóch młodych ludzi złapali, to znaleźli te liściki. Później się dopytywali, co robili w lesie, bo oni pracowali przy naszym leśniczym. Bardzo się dopytywali o nich. Potem, jak mnie aresztowali, to w Radzyniu Podlaskim były przesłuchania. Między innymi wprowadzili tego, który mi się tak podobał i zaczęli go wypytywać: „Czy to prawda, że…”. Odpowiadał: „Tak”. I znowu jakieś pytanie, a on: „Aaa…”. Wtedy byłam wściekła, bo widziałam, że to kompletnie nieprzytomny człowiek. Mówię do tych Niemców: „Jeżeli wstrzyknęliście mu coś albo daliście, że jest w ogóle nieprzytomny, to przez cały czas będzie mówił »Tak«”. To skończyli to przesłuchanie. Biedak musiał coś dostać.

  • Możliwe. Jakąś skopolaminę czy coś w tym rodzaju.

Na pewno.

  • Nie wie pani, czy przeżył?

Nie wiem. Prawdopodobnie trafił do Oświęcimia.

  • Jak wyglądały pani dalsze losy? Przewieźli panią gdzieś z Radzynia?

Po dwóch tygodniach mniej więcej [przewieźli mnie] do Lublina na Zamek. W Radzyniu Niemcy się zabawiali nocami. Spijali się kompletnie. Mieli Żydów w piwnicy. Wywoływali tych Żydów i napuszczali na nich doga, a oni krzyk okropny i rozpacz. To mi zostało… Straszne to było. Z tym psem podchodził do mnie czasem, otwierał judasza i podglądał, później otwierał drzwi. Oprócz drzwi miałam kratę, no i naturalnie okienko, tam wysoko. Przychodzili wizytować, ale z psem obok. Pies był niesamowity. Kocham pieski, ale on był jak diabeł. Gotowy do rzucenia się. Straszny…

  • Pewnie tak szkolony.

Prawdopodobnie tak robili, żeby też zastraszać ludzi.

  • Jak długo tam pani była?

W Radzyniu byłam jakieś dwa tygodnie, a potem przewieźli mnie do Lublina na Zamek. To była olbrzymia cela. Było z sześćdziesiąt kobiet i wszystko pomieszane. Morderczynie, złodziejki, wszystko - co tylko się pakuje do więzienia - tam było. Były też panie wyciągnięte z konspiracji. Nauczyłam się tam palić papierosy, bo kochane panie z konspiracji miały na przykład jednego papierosa, siadały w kółko i się zaciągały na całego.

  • Jakie były relacje tak odrębnych światów?

Miałam najlepsze relacje z najgorszą kryminalistką, jaka była w celi. Miałam straszne rozwolnienie, zresztą inni też chorowali. Dostawałyśmy taką wodę do jedzenia i stały tam kubły. Nie wychodziło się do ubikacji, tylko były kubły i musiałam na to iść. Jak jakieś kobiety zaczynały coś gadać, to ona mówiła: „Cicho być! Zamknij się!”. Broniła mnie i bardzo słusznie.

  • Pod opiekę panią wzięła.

Naprawdę. Najgorsza kryminalistka, jaka była w celi. Spałam koło Żydówki, którą trzymali, bo szyła dla naczelnika więzienia mundury i może dla innych. Było tyle osób, że nie można było spać na wznak. Wszyscy musieliśmy spać na boku, bo inaczej nie było miejsca.

  • Oczywiście na ziemi?

Nie. Były łóżeczka spuszczane ze ściany. Raz mnie przyprowadzili do tak zwanej kaplicy. Moja matka, która była w innej celi, była sprowadzona i odbywał się sąd. Skazali nas na śmierć: mojego dziadka, mamę i mnie.

  • Jakie były zarzuty?

Nic. Siedziałyśmy z mamą poza salą, a to się odbywało w sali. Dopiero później nam powiedzieli. Pamiętam, że było odwszanie. Trzeba było się kompletnie rozebrać i zostawić ubranie, gdzie siarkę puszczali, żeby zniszczyć wszystko, a nas na kompletnego golasa wprowadzali do olbrzymiej sali z prysznicami. Przy wejściu stała grupka esesmanów i się przyglądali. Raz czy dwa razy chodziłam na spacer na podwórzu i w ogródku. Teraz jest zupełnie zmienione podwórze na Zamku. Tam był budynek i była kuchnia. Teraz tego nie ma. Jakiś [sztubak] mi zrzucał papierosy z miłości przez okno. Później był na wyższym piętrze…

  • To był więzień?

Przychodził z zewnątrz, ze dworu do kuchni. Nie był więźniem.

  • Służył?

Tak. Przynosiłam te papierosy. Razem z moim dziadkiem w Suchowoli był aresztowany mój wuj. Wiedziałam, że pali, więc jak mogłam, jak wypuszczali mnie na spacer a później wracałam, to mówiłam Żydówce z kapo, że muszę coś dać wujowi i dawałam papierosy. Wuj z dziadkiem i z moją mamą byli w szpitalu. Był tam oddzielny szpital. Zresztą moja matka przeszła potem oba tyfusy w tym szpitalu.

  • Wszyscy z rodziny się uratowali?

Moja matka się uratowała, dziadek, wuj – wszyscy.

  • To szczęśliwie, bo wszyscy mieliście wyroki śmierci.

Tak.

  • Jak to się stało?

Nie wiem. Cud.

  • Kiedy panią wypuszczono?

Później się dostałam Pod zegar. W końcu kwietnia byłam na Zamku. Na początku czerwca i cały czerwiec byłam Pod zegarem. To było potworne jak po przesłuchaniach słychać było krzyki, bicie i tak dalej. Przeprowadzali na noszach przed moją kratą kompletne mięso, rozwalony człowiek…

  • Tak strasznie pobity?

Potwornie. Nie zapomnę tego, bo to było otwarte mięso i to od głowy aż po stopy. Leżał na brzuchu to plecy i wszystko…Nie wiem, czy w ogóle mógł wyżyć, bo przecież się nie zajmowali takimi. Raz byłam wyprowadzona na spacer… Było to coś niesamowitego. Ktoś musiał coś na mój temat robić i czasem myślę o tym Niemcu, który był w naszym majątku. Było dwóch takich z karabinem – Walter i Gustaw – na dole między celami. Gustaw mnie zawołał, że mam wyjść. Z karabinem na ramieniu prowadził mnie na spacerek na dworze, poza więzieniem.

  • Tylko panią, czy jeszcze kogoś?

Tylko mnie. Szalenie zabawne było to, że jak wyszłam z ciemności, bo nie miałam żadnego światła, to wszystko i kolory na dworze wydawało mi się tak cudowne, aż nie do opisania. Myślałam sobie: „Co się dzieje?”. Po miesiącu siedzenia w ciemnej celi Pod zegarem, trafiłam z powrotem na Zamek i tam mnie wsadzili do jednej celi razem z matką. Przez tego Gustawa dowiedziałam się – bo któregoś dnia przyszedł – że będę wychodziła na wolność. Miałam wtedy wiatrówkę narciarską, która [należała do] mojej ciotki. Panie z tamtej celi, gdzie byłam przedtem, powiedziały, żebym im to dała. Wszystko popruły i wszędzie mi powsadzały listy. Jak wyszłam z więzienia, to później wizytowałam i oddawałam te grypsy.

  • Kiedy pani wyszła?

Pod koniec lipca.

  • Mama została?

Mama została, aż przez całą wojnę. Później [została wysłana] do Ravensbrück… W książce Karli Lanckorońskiej jest napisane o mojej mamie.

  • Co się z panią potem działo? Nie mogła pani wrócić do swojego majątku, tak?

Nie. Pojechałam do Milanowa, gdzie mieszkała moja rodzina. Wuja już oczywiście nie było, zresztą zmarł w Oświęcimiu, zdaje się, że już we wrześniu, a jak go aresztowali to był marzec. Była ciotka – siostra mojego dziadka Seweryna Czetwertyńskiego. Tam jej powiedziałam, że raz – to też było zdarzenie na zamku – Żydówka kapo mnie kiedyś zawołała: „Niech panienka przyjdzie, bo za kratą stoi pan hrabia Żółtowski”. Podeszłam tam. Wyglądał strasznie – był bladziusieńki.
  • To był rzeczywiście on?

To był rzeczywiście on. Mówi: „Jak się masz Maryjko?”. Parę słów, no i później we wrześniu tam umarł. Powiedziałam ciotce, że go widziałam. Nie, że umarł, bo to było po moim wyjściu. Może jej to zrobiło przyjemność – nie wiem. Z Milanowa pojechałam do Suchowoli, gdzie mieszkał mój dziadek Seweryn Czetwertyński. Była jego żona – moja babka, której się zawsze potwornie bałam, jedna z ciotek i siostra mojej matki, ale z całej siły chciałam jechać do moich najbliższych.

  • Kto był najbliższy?

Anna Grocholska i dzieci Remigiusza Grocholskiego.

  • Czyli chciała pani jechać do Warszawy?

Tak. Nie wiem, czy byli z tego zadowoleni, ale pojechałam do Warszawy i zamieszkałam z całą rodziną Grocholskich. Naturalnie wpadłam na mojego ukochanego stryja Remigiusza Grocholskiego. Siedział na Puławskiej 103.

  • Tam, gdzie zawoziliście to radio?

Tak. Na początku wojny miał wykopany dosłownie cudowny pokój w naszym lesie. Tam się w ogóle zaczęła jego praca. Dojeżdżało się taką jednokonką, żeby mu dowieźć coś i dać.

  • Pod Warszawą?

Nie, to było koło Radzynia Podlaskiego.

  • Jak się to wszystko rozwinęło? Stryj sam panią wciągnął do konspiracji?

Nie, nie on, ale u niego składałam przysięgę – pamiętam jak dziś – z jego najstarszym bratem. Jak to się zaczęło, że byłam w konspiracji? Możliwe, że przez niego. Jeździłam dla niego czasem z meldunkami. Później, ponieważ Powstanie się już bardzo zarysowało…

  • Mieliście jakąś orientację, że szykuje się i że będzie?

Tak. Rwaliśmy się, żeby nareszcie przepędzić tych… Robiłam maturę u Platerówny. To bardzo zabawne, bo w szkole Platerówny na Piusa. Matura się odbywała w szkolnym budynku, gdzie zaczęłam [naukę] już przed wojną. Panna Reut była dyrektorką. Bardzo miła, ale sroga. My siedziałyśmy i zdawałyśmy maturę, a za ścianą byli Niemcy. Nie wiedzieli, co się dzieje. Na początku wojny był u nas profesorem, uczył nas aktor z Teatru Polskiego. Teraz nie pamiętam, jak się nazywał. Nauczył mnie pisać. Jak napisałam wypracowanie na maturę, to panna Reut, która była bardzo sroga, popłakała się. Dowiedziałam się od profesorki od polskiego, więc to mi się bardzo podobało.

  • Jaki był temat?

Były do wyboru „Światła i cienie życia”. To wybrałam.

  • Gdzie panią zastał moment 1 sierpnia o godzinie „W?”.

Przed tą godziną byłam w domu na Mokotowie. Bo tam mieszkaliśmy. Przeszłam przez mojego stryja Grocholskiego i mi powiedział, ponieważ byłam pod opieką jego i jego żony: „Nie mam prawa ciebie zatrzymywać, żebyś szła na Powstanie, bo to jest twój obowiązek”. Z drugiej strony to był obowiązek wobec mojej mamy, tak że nie miał prawa mnie wstrzymywać i tak poszłam do Powstania. Przyszłam na Marszałkowską, gdzie mieszkał nasz dowódca Leszek Tyszkiewicz. Byłam ostatnia, która wychodziła z tego mieszkania. Tam dostałam torbę sanitarną i klucz od tego mieszkania mam do dzisiaj, bo byłam ostatnią, która stamtąd wychodziła.

  • W którym miejscu to było na Marszałkowskiej?

Nie pamiętam numeru, ale to było kompletnie zburzone, tak że klucz nigdzie nie pasuje.

  • Nie można niczego nim otworzyć.

Tak. Stamtąd zajechałam rykszą na ulicę Przemysłową już z torbą.

  • Czyli na Powiśle?

Tak. Pierwsze strzały… Już wiadomo, że się zaczęło. Wieczorkiem marsz na Siekierki. Siąpił deszczyk. Byłam tak zmęczona, że zasypiałam idąc i wpadałam na tego, co szedł przede mną. Tam przenocowaliśmy. Część naszych szwoleżerów już poszła na Mokotów, to było wiadomo, że idziemy na Mokotów. Myślę sobie: „Zostałam tutaj”. Wzięłam jedną z naszych koleżanek, nie pamiętam, którą i biegiem przez jezioro na Sadybie, z Czerniakowskiej przez szosę milanowską, przez jakieś kartoflisko i dążyłam na Królikarnię. Na kartoflach nas obstrzelali, więc my w kartoflisko i…

  • Czołgaliście się?

Tak. Przez Królikarnię doszliśmy na Malczewskiego. Jeden z pierwszych domów po prawej stronie jak się wchodzi w Malczewskiego – tam była nasza placówka. Sam front był na Belgijskiej, ale część jeszcze była na Malczewskiego jak doszłam. Tam zobaczyłam pierwszego zabitego powstańca. Twarz już kompletnie niebieska, bo już jakiś czas temu był... Na mnie to zrobiło wrażenie, bo pierwszy raz widziałam zabitego człowieka. Pamiętam, że leżało masę liści, bo jakieś bomby leciały i zerwały je z drzew, ale pierwszy zabity to było szalone wrażenie. Później wysłali nas opiekować się chorymi, popalonymi cywilami. Najpierw ludzi wprowadzali do piwnicy, rzucali granat albo podlewali benzyną i podpalali. Ten niesamowity zapach... Przez jedną noc tam przybyłam, a później…

  • Dało się ratować tych ludzi?

Nie wiem, bo później już ich nie widziałam. Na pewno część była uratowana, ale nie wszyscy. Było tak, że przychodziliśmy zależnie od tego, co się działo, na Malczewskiego i Belgijską. Nasza pierwsza linia, to była Belgijska. Zaczęło się bombardowanie Szpitala Elżbietanek i mieliśmy rannego, którego niosłam na noszach z koleżanką ze szpitala na dwór i nagle zaczęła ryczeć „krowa” albo tak zwana szafa i to leciało tuż nad nami. Wtedy pomyślałam sobie: „Muszę ocalić tego biedaka”. Miał ranną nogę i utrzymywałam się jak dach nad nim, bo nie chciałam się kłaść na niego, żeby go nie zabolało i jak mnie rąbnęło… Waliło w szpital i coś spadło mi prosto na krzyż. Po chwili, jak strzelanina, bombardowania, „krowy” i „szafy” ucichły, przyszli z Malczewskiego. Róg Malczewskiego i szpital są bardzo blisko i stamtąd przybiegli do nas. Nie mogłam w ogóle ruszyć nogi. Nie miałam czucia. Byłam nieszczęśliwa, że coś takiego mi się dzieje. „Jak będę dalej działać?”. Dwóch mnie trzymało i wlokąc nogę doszłam na Malczewskiego. Później – po nie wiem ilu godzinach – to mi kompletnie minęło. 15 sierpnia były moje imieniny, a poza tym wielkie święto…

  • Była nawet wielka wojskowa parada pod kościołem garnizonowym.

Jedna z naszych koleżanek, świetna gospodyni i kucharka, zrobiła – oczywiście nie tylko dla mnie – dla oficerów kanapki, które były z wymieniem krowim. Nie zapomnę tego.

  • Jak wyglądała sytuacja, jeśli chodzi o wyżywienie?

Zero. Z początku jeszcze coś się jadło. Nawet nie pamiętam, co. Później bardzo słabo.

  • Czy w pobliżu waszego miejsca postoju była ludność cywilna? Mieliście kontakt z ludnością cywilną?

Mało. W piwnicy na Belgijskiej ktoś się plątał, ale niespecjalnie. Właściwie cywilów się nie widziało. Raz, wracając z Malczewskiego na Belgijską, leciał granatnik – to też obrzydliwa broń – stamtąd wyrzucono i leciał. Jakiś – nie wiem nawet, czy to cywil, czy był z wojska – dosyć otyły pan leżał i pokazywał całe udo, które było olbrzymie. Cały był w cętki, bo granatnik uderzył akurat przy nim i biedak nie umierał, ale to był straszny ból i trzeba go było ściągać. Później na tyłach Belgijskiej (to było fantastyczne) był, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska tego doktora, chirurga od Elżbietanek. Świetny, bardzo sławny, miał bardzo krótkie nazwisko, ale teraz nie pamiętam. Wielkie, otwarte drzwi, pokój olbrzymi, światła nie było, tylko latarki i lampy naftowe. Przy tym operował człowieka. Czaszka rozwalona, krew chlupała w środku. Musiał wyjąć odłamek. Była z nami pielęgniarka (prawdziwa pielęgniarka, nie sanitariuszka) i pomagała, a ja trzymałam jakieś lampy i operowanie tego biedaka odbywało się w ciemnościach. To było niesamowite. Później po kolei mieliśmy rannych w obszernym pomieszczeniu na tyłach Belgijskiej. Mieliśmy na Belgijskiej też dyżury w nocy, żeby patrzeć, czy z dołu nie podchodzą czołgi albo czy nie podchodzą Niemcy. Siedziało się w oknie i trzymało się oczy, bo się potwornie chciało spać.

  • Ile osób było w waszym miejscu postojowym?

Wiem, że był nasz dowódca.

  • A dziewcząt ile?

Dziewcząt na pewno było sześć, bo później w szóstkę pojechałyśmy do Niemiec, może dziesięć. Była pielęgniarka, była jej siostra – zresztą zginęły w kanałach. Zdaje się, że mniej więcej dziesięć.

  • Wroga na co dzień nie widzieliście, tylko były efekty z bronią dalekiego zasięgu?

Tak. Poza tym śniło się, że nam pomagają Rosjanie z drugiej strony i widzieliśmy czołgi, które jechały po brzegu z tamtej strony, ale nic nie robili. Później przylatywały samoloty, coś leciało z samolotów i poleciało na niemiecką stronę.

  • Dotarły do was jakieś zrzuty kiedykolwiek?

Nie, do nas nie.

  • Była pani świadkiem jakiejś akcji zbrojnej swoich kolegów?

Nie, dlatego mówię, że na Mokotowie, tam, gdzie byliśmy, nie było tego, co w niektórych wspomnieniach… Niesamowite rzeczy.

  • Kumuluje się bardzo wiele takich wspomnień, straszliwych przeżyć. Nie zmienialiście miejsca postoju, tak?

Nie. Belgijska była aż do końca.

  • Byliście tam do kapitulacji Mokotowa?

Nie. Kanały przyszły.

  • Msza polowa 15 sierpnia.

W zwalonych murach ksiądz, ołtarz, wszyscy się zebrali, sztandary polskie były wywieszone i wszyscy dostali rozgrzeszenie. Później „Boże coś Polskę…”.

  • Dużo osób się tam zgromadziło?

Sporo. Czuliśmy się kompletnie odosobnieni od tych Niemców. Na Malczewskiego mieliśmy rannego w głowę. Teraz nie pamiętam, czy to ten, który był operowany, czy jakiś inny. W każdym razie leżał nieprzytomny. Kilka dni przed 26 września byłam tam wysłana, żeby wymienić te, które pilnowały. To jeden z niesamowitych cudów, bo już naszych żołnierzy nie było, nikogo nie było, wszyscy byli na Belgijskiej, a my z tym rannym. Najpierw słyszymy na parterze – byliśmy w piwnicy – kroki Niemców i gadanie po niemiecku. Momentalnie byśmy były rozstrzelane. To był moment naprawdę jeden z gorszych, bo wiedzieliśmy, że wszędzie rozstrzeliwani są ludzie, a jeszcze szczególnie jakieś sanitariuszki, więc zebrałyśmy się we trójkę w ramiona i [śpiewałyśmy] „Pod twoją obronę…”. Po chwili cisza, kroki odeszły, przestali gadać. Wtedy przyszli z Belgijskiej. Było trzech czy czterech żołnierzy z porucznikiem i zabrali nas na Belgijską. Przynieśli tego na noszach i… park Dreszera wtedy, to było puste pole, okop, przez który się chodziło, a teraz cudownie wygląda – olbrzymie drzewa – przedtem to było niesamowicie.

  • Tym okopem szliście?

Tak, bo ciągle był obstrzał. Nadszedł dzień 26 września – wymarsz kanałami.

  • Z którego punktu? Z Dworkowej?

Nie. Na Dworkowej byli Niemcy, najbliżsi Niemcy. Belgijska, Dworkowa – tam byli Niemcy.

  • Gdzie wchodziliście do kanałów?

Ten właz nadal istnieje. Belgijska zaraz przy Puławskiej. Najpierw taki jajowaty kanał…

  • Jakiej wysokości mniej więcej?

Najpierw jajowaty, później olbrzymi burzowiec (ciekawa jestem, czy w muzeum coś takiego jest) albo suchy, albo zalany. Trzeba było zachować kompletną ciszę. Żadnych ogni nie wolno było palić, bo Niemcy czekali przy wyłazach i rzucali granaty albo gazy. Czasem trzeba było przystawać, bo dawali znać, że Niemcy są nad jakimś wyłazem. Trzeba było przystawać w ciszy, nie wiadomo jak długo. Całość naszego marszu trwała czternaście godzin. Raz był burzowiec i zrobili jakby barykadę. Trzeba było przełazić przez wierzch, jakieś kolczaste druty czy coś. Człowiek się rozrywał.
  • Wewnątrz? W samym burzowcu?

Tak, a po drugiej stronie nagle chlup, chlup i… Po dłuższej przerwie, nie wiem ile to było godzin, szedł za mną jakiś młodzieniec z karabinem i torbą z nabojami. Użalał się tamtemu, co szedł z tyłu – jakiemuś starszemu człowiekowi mówił „Już nie mogę, nie mam siły” i tak dalej, więc mówię „Dawaj mi w tej chwili”. Bałam się, że zamoczy karabin, zamoczy wszystkie naboje, a trzeba było oszczędzać. Oddał mi wszystko i zadowolony szedł. Po prostu był wycieńczony kompletnie. W tym chlupaniu na pewno też szczurki pływały, albo nie wiem co, ale obrzydliwe. Później jakoś się uspokoiło. Widocznie jak poziom kanałów się zmieniał to już nie mieliśmy wody i z dużego burzowca, który nie był zalany tak jak poprzedni, podchodziło się w górę, ale trzeba było iść na czworakach, bo był mniejszy. Pod górę, po drodze siedział jakiś biedak, pan, który już nie miał siły, żeby iść, ale nie można było się zatrzymywać. Trzeba było iść. Jak zobaczyłam, że dochodzimy i zobaczyłam, że świeci światło… Miałam karabin i miałam na głowie furażerkę przez całe kanały, ale jak zobaczyłam, że wychodzę podałam karabin, podałam torbę i moją sanitarną i wyszłam na dwór szczęśliwa.

  • W którym miejscu wyszliście?

Jak Ujazdowskie dochodzą do placu Trzech Krzyży. Ostatnia ulica po lewej stronie to jest Zgoda…

  • Tam, gdzie jest Frascati?

Nie, nie, dalej. Tuż przy placu Trzech Krzyży. Od placu Trzech Krzyży pierwsza ulica w prawo. Zdaje mi się, że Zgoda czy Wilcza. W każdym razie blisko placu Trzech Krzyży. Tam weszliśmy w jakiś z domów. Zobaczyłam olbrzymie lustro przy jakiejś szafie czy coś… Stanęłyśmy przed lustrem i zaczęłyśmy się śmiać jak wariatki, bo tak wyglądałyśmy, że to przechodzi ludzkie pojęcie.

  • Bezpieczne było to wyjście? Nie było żadnego zagrożenia?

Nie. Absolutnie. Tam nasi żołnierze wyciągali, pomagali wyjść i ten karabin oddałam. Potem dostaliśmy zupę „plujkę” po raz pierwszy.

  • Od Haberbuscha przynosili ogromne ilości jęczmienia…

Położyłyśmy się tak jak stałyśmy na podłogę, żeby odpocząć, przespać się czy coś…

  • Na jakiej ulicy to było?

W Alejach Ujazdowskich. W pewnym momencie wchodzi posłaniec od naszego porucznika, który też w tym samym domu był, tylko na tyłach. „Kto na ochotnika do kanałów?!”. Zazdrościła mi strasznie jedna z moich koleżanek… Okazało się, że trzeba szukać jakichś zagubionych czy słabych, żeby ich wyciągnąć z kanałów. To był jeden z poruczników, jeden czy dwóch chłopców i ja. Czułam się naprawdę świetnie, więc poszliśmy i z tego pochyłego kanału, gdzie się szło na czworakach weszliśmy do burzowca i w burzowcu był taki strasznie wysoki człowiek, ale już nieżywy. Był już czas, żeby zawracać z powrotem, więc ciągnęliśmy go i już w tym kawałku, po tym, co tak w górę trzeba było wracać, był kawałek zupełnie prosty, chyba już pod Alejami. W jednym miejscu był jakby mały próg i było to trochę przerażające, bo to człowiek umarły, przenosimy go przez próg i on: „Yyyyy…”. Po prostu powietrze, które się zatrzymało i on…

  • Jeszcze żył…

Tak. No i doszliśmy do wyłazu i wyciągnęliśmy go. Nie wiem, co dalej z nim zrobili. Po kilku dniach była kapitulacja i poszliśmy do jakiegoś mieszkania na Nowogrodzką. Jeszcze wszędzie byli nasi. Tam przespaliśmy. Jedna z koleżanek świetnie gotowała. Nie miałam pojęcia, jak się kluski robi, nic, absolutnie zero. [A ona] kluski kładzione zrobiła. To było cudowne. Z tego mieszkania wzięłam spodnie, one znalazły jakiś płaszcz czy coś. Przed wyjściem poszłam do naszego porucznika po rozkaz, co mamy robić.

  • Gdzie był porucznik?

Też już był na Nowogrodzkiej, tam się zatrzymał. Nie pamiętam dokładnie jak to było, ale byłam u niego, żeby się dowiedzieć, jaki rozkaz, co mamy dalej robić. Powiedział: „Masz tutaj mapę Gór Świętokrzyskich. Idźcie dołączyć do Gór Świętokrzyskich. Wzięliśmy mapę. „Wychodźcie z cywilami i tam lećcie”. Wychodzimy z cywilami. Doszliśmy do Ursusa. Po drodze leżał pomidorek na polu, to go zjadłyśmy.

  • Szłyście w kolumnie eskortowanej przez Niemców?

Tak. Oczywiście. Szliśmy tłumem. Później tłum jakoś zelżał. Może reszta ludzi poszła prosto na Pruszków czy nie wiem… Było nas mniej, bo pamiętam, że wyskoczyliśmy po pomidora, a ci Niemcy szli jakoś tak pojedynczo do Ursusa i jakieś hale tam tej fabryki są. Chyba tam nocowaliśmy i później Raus! Raus! „Wychodźcie!”. Myślimy sobie: „Okay, to dojdziemy do jakiejś bramy i sobie polecimy do Gór Świętokrzyskich”. Tymczasem, jak brama się otworzyła to prosto do wagonu. Stał cały pociąg, bydlęce wagony. Wpędzali do środka. Jedna z koleżanek szła z matką. Matkę odseparowali. W każdym razie ona została, a nas zostało sześć. W wagonie było tak napchane, że nie można było w ogóle usiąść. W jednym miejscu zatrzymali w Niemczech cały pociąg. Dużo ludzi powyskakiwało, żeby pójść – że tak powiem – do ubikacji. Przedtem nasłuchiwałyśmy i oglądałyśmy, żeby nie skręcić na południe, bo na południe to do Oświęcimia. Cudownie jak zobaczyliśmy jakieś ulice w Niemczech. Drugi raz zatrzymaliśmy się w… Teraz nie przypominam sobie nazwy. Dali nam tam zupkę, jakiej nie wiem od kiedy nie jedliśmy. Kartofle, kluski jakieś jarzyny… To było cudowne. Później jedziemy w Zagłębie Ruhry, czyli już w ogóle na zachód. Była miejscowość Bochum i tam bombardowanie. Zatrzymali pociąg i ludzie przerażeni wyskakiwali, bo wiadomo, że na pociąg leci to wszystko. Wyskakiwali w pole. To była noc. Cudowny widok, bo z samolotów rzucali fosfor i to zupełnie jak choinka wyglądało. Jak to spadło na wagony, to wagony zaczęły się palić. Kilka ostatnich wagonów pociągu paliło się od tego, a widok był fantastyczny, jeśli się nie myślało, co się rzeczywiście działo. Bomby spadały na ziemię czy na domy. Z naszego wagonu wszyscy wybiegli. Nikogo nie było. Objęłyśmy się ramionami i [odmawiałyśmy] „Pod twoją obronę”. Nic się nam nie stało. Później dojechaliśmy do Weisel nad Renem. Tam wsadzili nas w jakieś baraczki i była odwszalnia, prysznice i tak dalej. Z całej radości, że jestem (żeby źle nie pomyśleć) bez mamy, bez ciotek i tak dalej, obcięłam sobie włosy. Miałam szalenie długie. Ledwo mogłam się sama czesać, bo były długie i gęste. Myślę sobie: „No chyba mi teraz przebaczą”. Poprosiłam koleżankę, żeby mi obcięła. Leżą tam w Weisel. Próbowaliśmy nawet stamtąd zawrócić do Polski, bo w obozie tak bardzo nie pilnowali, a stacja kolejowa była niedaleko. Poszłyśmy tam. Już nie pamiętam jak to było, ale nas nie przyjęli. To były takie optymistyczne myśli.

  • Wyszliście jako cywile, czyli to był transport cywili do jakichś prac?

Do prac. Co najważniejsze, że zabrali nas w ciężarówki, a nie wzięli do fabryk, które robiły bombki, tylko do farmera na wieś. To był przemiły starszy człowiek. Miał chyba z siedemdziesiąt lat. Dojechało tam jakieś trzydzieści pięć osób. Leżałyśmy w takiej szopie od narzędzi czy czegoś. Czasem kiwał na nas z daleka, żeby straż nie zobaczyła, żeby jakoś obejść i dawał chleb i mleko. Byłam tam parę lat temu z moim synem. Mieszka tam jego wnuk i przyjął nas jak królów. W tej szopie spaliśmy na cemencie i było dosłownie troszkę porozrzucanej słomy. Chyba przez ten cement dostałam zapalenia nerek czy coś takiego, bo zaczęłam puchnąć jak nieszczęście. Jednego poranka tak mi zapuchły oczy, że nie mogłam otworzyć. Była taka pół-Niemka pół-Żydówka – nie wiem dokładnie. Ona i jakaś pani zaprowadziły mnie i jeszcze kogoś do szpitala, bo wyglądałam zupełnie jak mops. W szpitalu widocznie się przerazili, bo mnie zatrzymali. Poza tym chodziło się kopać okopy albo cerować skarpetki żołnierzy. Ten chłop mieszkał daleko poza miasteczkiem, ale szpital był w miasteczku i naturalnie tam zaczęły któregoś dnia lecieć bomby. Zwolnili nas ze szpitala i przenieśliśmy się już nie do farmera, tylko do fabryki krzeseł i tam byliśmy.

  • Pracowałyście tam?

Nie. Stamtąd się chodziło też odgarniać śnieg na ulicy… Były trzy poziomy prycz do spania. Pierwszy raz, bo normalnie są dwa poziomy.

  • Warunki były znośniejsze? Już nie cement tylko prycze?

Dużo lepiej, zdrowiej. Stamtąd też cerowanie skarpet. Tam było widocznie dużo obozów dookoła, bo były olbrzymie kuchnie i nieraz też pędzili, żeby obierać kartofle, pomagać w ten sposób. Zresztą później zobaczyliśmy, że są tam i Francuzi i Włosi.

  • Nie było żadnych kontaktów?

Nie.

  • Wyszła pani ze szpitala i znowu włączono panią do pracy?

Weszliśmy do Stuhlfabrik . W tych czasach, w jakich żyjemy, to mogę to powiedzieć. W tej grupie byli różni ludzie z Polski. Byłam ja i jeszcze moja kuzynka, nie najbliższa, ale kuzynka. Teraz mieszka w Toronto. Nasze rodziny miały tytuł hrabiowski. Nie wiem skąd, czy przez jakieś panie, Niemcy się dowiedzieli, że są dwie hrabianki, ale wyszło to na dobre, bo przynieśli olbrzymią beczkę z piwem i kazali dwóm hrabiankom częstować piwem. Zbliżał się front, to był luty. Słychać: „Bum, bum, bum”. Nocą światła i rozbłyski. Cieszyliśmy się szalenie, tylko baliśmy się, żeby nas nie bombardowali. Pod koniec lutego, na moje urodziny (nie pamiętam, czy tego roku był 29, czy 28) wygnali nas w kolumnę i marsz ewakuacyjny na Duisburg. Po drodze się raz zatrzymaliśmy. Te panie obchodziły moje urodziny. To było na noc w jakiejś miejscowości. Dostałam jednego papierosa, troszeczkę więcej zupy, takie prezenciki, ale to było rozczulające. Przeszliśmy Ren i jesteśmy w Duisburgu. Wszyscy wymęczeni niesamowicie przez marsz. Ludzie się pokładli na chodniku, żeby odpoczywać. Strażnicy też, bo też byli zmęczeni marszem. Ja nie spałam. Zobaczyłyśmy przed sobą mur do jakiegoś parku i wyrwa w tym murze. Widocznie tam bomba spadła czy coś. Podobno zaczęłam tę historię, żeby stamtąd zwiać, więc udawać, że się idzie za swoimi potrzebami za murek. Sześć nas tak poszło. Zostawiliśmy kolumnę, poszliśmy poza Duisburg bez żadnej opieki. Tam były jakieś bauery, farmy i stała armia niemiecka z kuchnią polową. Okazało się, że przy kuchni jest Ślązak, więc dostałyśmy cudowną zupę. To, co należało się armii. Tam też dostałyśmy się do jakiejś stodółki, żeby przenocować. Przez miesiąc tak maszerowałyśmy dostając noclegi albo trochę strawy od tak zwanych bauerów. Spałyśmy zawsze w sianie. Może ze trzy razy odmówili.

  • Nie donosili, że jesteście uciekinierami?

Nie, bo już był bałagan niesamowity. Raz przechodził jakiś kawałek wojska i dowodzący: „Co wy tu robicie?”. Nakłamaliśmy, że biegniemy za naszą kolumną, bo spałyśmy w rowie, a oni poszli. Dał nam spokój. Tak przez miesiąc maszerowałyśmy.

  • Dokąd dotarłyście?

Wiedziałyśmy, że nasi szwoleżerowie są na północy w obozie, bo z obozu napisałam do dwóch komendantów. Jeden do Ravensbrück z życzeniami na Boże Narodzenie do matki na adres komendanta Ravensbrück. Zawołał ją do siebie do biura. Wszyscy myśleli, że matka idzie na skazanie. Przeczytał mój telegram, czyli ona wiedziała, że jestem na Zachodzie, a nie w Polsce i wyszłam z Powstania. To też było nadzwyczajne, jakieś niesamowite momenty. Drugi list napisałam do komendanta, gdzie byli szwoleżerowie i się dowiedziałam, że tam Mikołaj i jeszcze jeden kolega są. Dostałam od niego odpowiedź. Dał ich numery w odpowiedzi.

  • Gdzie się zakończył ten miesięczny marsz?

Koło Rothenfelde (Westfalia). Pod Rothenfelde zatrzymaliśmy się u jakiegoś farmera. Cudowna noc. Dali nam siano. Mieszkały tam krowy, a my na piętrze na sianie. Ciepło mieliśmy od krówek. Coraz bliżej były wszystkie wybuchy od armii amerykańskiej, która nadchodziła. Zaprosili nas na śniadanie, bo już się troszeczkę bali. Jedliśmy coś i nagle drzwi się otwierają i wchodzą Amerykanie. Jeden polskiego pochodzenia, bo jak się dowiedział, że Polki to zaczął starać się mówić po polsku. To był łamany polski, ale to był cudowny moment. Chwilę przed wejściem żołnierzy amerykańskich widziałam żołnierza niemieckiego. Rozpięty, ledwo dźwigał karabin – zupełny ostatek. Nam się przyjemnie zrobiło. Poszliśmy do Rothenfelde. [Pozwolili] nam tam zamieszkać w hotelu. Tam byliśmy jakiś czas. Później poszliśmy do Osnabrück, gdzie były ściągnięte różne obozy, ludzie różnych narodowości. Mój wuj – jeden z Czetwertyńskich – był oficerem łącznikowym dla armii angielskiej i też dla Maczka. Mamę spotkał już w Brukseli, bo pojechała z Francuzkami, Belgijkami wiedząc przez mój telegram, że jestem tam, a nie tu. On – tym, których wysłał, żeby wiedzieli, kto gdzie jest – też mnie podał i przyjechali oficerowie od Maczka, znaleźli mnie i moją kuzynkę, która ze mną była. Reszta panienek została w Osnabrück, a ona i ja wyjechałyśmy. Dojechałyśmy do jakiejś miejscowości i tam przyjechał też krewny – wojskowy i [razem] pojechaliśmy do Brukseli. Zadzwoniłam do drzwi, gdzie mieszkała mama. Otworzyła…

  • Nie wracaliście do Polski?

Dopiero jak wyszłam za mąż za mojego męża. Przyjechaliśmy na koncerty. To był 1959 i 1960 rok. Objechaliśmy całą Polskę.

  • To był jeszcze bardzo ciężki okres.

Tak. Bardzo. Przejechaliśmy przez tyle miast z koncertami. Napatrzyłam się wszędzie. Nie zapomnę pijaństwa w Łodzi. Wieczorem jak się wychodziło na ulicę… Straszne to na mnie zrobiło wrażenie.

  • Zupełnie odmienna Polska od tej, jaką pani pamiętała sprzed wojny?

Tak.

Warszawa, 28 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Maria Xawera Wąsowska Pseudonim: „Kowalska”, „Grażyna”, „Maryśka” Stopień: sanitariuszka; strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, 1. Pułk Szwoleżerów Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter