Krystyna Anna Kozłowska

Archiwum Historii Mówionej

  • Czy przed wojną mieszkała pani w Warszawie?

Tak, mieszkałam w Warszawie od urodzenia.

  • Pamięta pani, gdzie i jak wyglądało to państwa życie rodzinne w przedwojennej Warszawie?

Mieszkałam na ulicy Smolnej, dom był mniej więcej naprzeciwko Muzeum Narodowego. Mieszkałam z rodzicami i dziadkami w takiej trzypokoleniowej rodzinie. Kiedy skończyłam sześć lat, zaczęłam uczyć się w szkole powszechnej – przed wojną się szkoła podstawowa nazywała powszechna. Do trzydziestego dziewiątego roku moje życie składało się właściwie tylko z nauki. Czytanie książek, kontakty z koleżankami. Byłam jedynaczką, wychowywałam się wśród dorosłych.

  • Jak wyglądało to życie w domu?

Mama nie pracowała, ojciec był księgowym w Elektrowni Warszawskiej – tam pracował, bardzo dobrze zarabiał. Dziadek był przedsiębiorcą budowlanym, też nieźle zarabiał. Dziadkowie zajmowali jeden pokój, myśmy zajmowali dwa pokoje, a jeden był salonem, jak to była moda przed wojną. Dom, w którym mieszkałam, był domem, własnością poselstwa szwajcarskiego. Ponieważ oni nie potrzebowali całego tego domu trzypiętrowego z oficynami, część domu była wynajmowana lokatorom. I w jednym z takich mieszkań myśmy mieszkali.

  • Wspomniała pani, że dziadek był przedsiębiorcą budowlanym.

Tak, to znaczy budował, różne budowy prowadził, między innymi brał w młodości udział w budowie mostu Poniatowskiego. Pracował w kesonach i tam nabawił się rozedmy płuc.

  • Czy mogłaby pani przybliżyć tą nazwę kesony?

To były takie pomieszczenia, w których pracowali, które spuszczali na dno Wisły i tam budowano filary mostu Poniatowskiego w tych kesonach.

  • Jak dziadek miał na nazwisko?

Leonard Karpiński.

  • Może pani pamięta, ponieważ to jest takie ścisłe Śródmieście, jakieś uroczystości narodowe, jakieś zdarzenia?

Uwielbiałam defilady 11 listopada. Obowiązkowo stałam na rogu Nowego Światu i Smolnej w pierwszym rzędzie, jako małe dziecko wypychano mnie do przodu, żebym mogła widzieć. Oglądałam defilady, coraz piękniejsze, każdego roku na 11 listopada. Pamiętam bardzo dobrze pogrzeb Marszałka Piłsudskiego. To zrobił na mnie ogromne wrażenie, chociaż byłam małym berbeciem. Zamęczałam moją rodzinę pytaniami: „Kto rządził w Polsce, jak nie było jeszcze marszałka Piłsudskiego?” i takiemu sześciolatkowi wytłumaczyć, że to był zabór i rządził nam tam w Warszawie akurat car rosyjski – to było dosyć trudne. Ale w każdym razie bardzo mnie to interesowało, tak. Potem pamiętam sprowadzenie relikwii Andrzeja Boboli, to też pamiętam. To wszystko się przewalało przez Nowy Świat i ja u wylotu Smolnej i Nowego Światu wszystko to oglądałam.

  • Czy sprowadzenie relikwii też było dużą ceremonią?

Tak, tak, sprowadzenie relikwii to była taka uroczystość kościelna. Tam przede wszystkim duchowieństwo brało udział w pochodzie przeniesienia tych relikwii tu, do kościoła na Rakowieckiej.

  • Jeśli chodzi o szkołę?

Szkoła była prywatna, pani Kurmanowej na ulicy Nowogrodzkiej.

  • Pamięta pani, pod którym numerem?

Nie, wiem tylko, że to było na rogu Nowogrodzkiej i – Boże, jak się ta ulica nazywa – Bracka. Na rogu Brackiej i Nowogrodzkiej. W prywatnym takim domu – jak to były przed wojną te szkoły prywatne – na czwartym piętrze. W klasie było dziesięć uczennic, bo to była szkoła tylko dla dziewczynek. I tak do wojny chodziłam do tej szkoły. Uczyłam się dobrze, lubiłam, dużo czytałam. Najpierw wcale nie chciałam czytać, ale jak się dorwałam do „Robinsona Crusoe”, to od tej pory zaczęłam czytać i od tej pory to była moja wielka pasja. No, już trochę dorastałam, to już oprócz lalek zaczęło mnie coś innego interesować. Ale dzieciństwo miałam takie zwykłe. Chodziłam na zabawę do parku Ujazdowskiego. Tam się bawiłam w piaskownicy, tam się bawiłam na zjeżdżalni, bo na ulicy Smolnej dzieci nie bawiły się na podwórkach. Na podwórkach się bawiły dzieci dozorców, sprzątaczy. Natomiast dzieci lokatorów się nie bawiły na podwórkach, tak jak się teraz bawią. Dzieci były prowadzane przez służącą albo mamę do parku Ujazdowskiego i tam się bawiły.

  • Dużo było dzieci w takim parku wtedy?

Tak, masę było takich dzieci. I taka była ceremonia: przychodziło się do parku ze opiekunką, siadało się na ławeczce, zaczęło się rozglądać. Jak się zobaczyło jakąś dziewczynkę, która się podobała, to się podchodziło do niej, dygało się grzecznie i pytało się: „Dziewczynko, czy chcesz się ze mną bawić?”. Jeśli dziewczynka wyrażała zgodę, to brałyśmy się za rękę i szliśmy do piaskownicy się bawić.

  • Rozumiem, że zabawy były bardzo podobne?

Tak, zabawy były takie, jak się bawią dzieci kilkuletnie teraz, ale takie były ceremoniały, przynajmniej w tej dzielnicy, na której ja mieszkałam. A na Smolnej to mieszkali aktorzy. Ciekawostkę powiem. Nie wiem, czy to prawda, ale opowiadano mi, że – ja mieszkałam na drugim piętrze, a na trzecim piętrze – jeszcze przed moim urodzeniem odbył się ślub Melchiora Wańkowicza, wesele czy to mieszkali jego tam znajomi, czy coś, w każdym razie podobno tam było wesele Wańkowicza – ale nigdy tam nie mieszkał.

  • Czy zapamiętała pani jeszcze jakieś nazwiska?

Właśnie już nie pamięta, tam mieszkali aktorzy, ale ja już nie bardzo pamiętam. Naprzeciwko mojego domu stał dom właściciela Wilanowa pana Adama Branickiego. Ja mieszkałam na Smolnej po stronie nieparzystej, to była Smolna 25. Natomiast po stronie parzystej, która ocalała i do dziś stoją te wszystkie domy, to były domy Branickich. Oni je potem posprzedawali, został potem jeden dom – Smolna 40. Do dzisiaj stoi ten dom. Tam miał swoje biuro Adam Branicki. Czasami, we wczesnych latach dziecinnych pod bramę tego domu podjeżdżała pani Branicka – żona pana Adama Branickiego, w karecie zaprzężonej w dwa białe konie. Dopiero gdzieś od jakiegoś trzydziestego szóstego roku zaczęła podjeżdżać czasami samochodem, a przedtem podjeżdżała karetą w dwa białe konie. I takie są moje wspomnienia.

  • Jeśli chodzi o szkołę, jak zbliżał się okres przedwojenny, trzydziesty dziewiąty rok. Czy kadra pedagogiczna w jakiś sposób próbowała przekazać to jakoś dzieciom?

Wyczuwało się napięcie, to prawda, ale nie tylko w szkole, bo w domu też. Czuło się, mówiło się dużo o tym, że prawdopodobnie będzie wojna i będzie to wojna okrutna, zupełnie inna niż poprzednia wojna.

  • Czy nauczyciele próbowali wprowadzić w to państwa?

Nie, raczej nie, raczej wszyscy byli właściwie przestraszeni. Przeżywaliśmy te próbne alarmy, bo już właściwie jeszcze toczyła się końcówka roku szkolnego trzydziestego dziewiątego, jak już były próbne alarmy w Warszawie. Pamiętam takie bardzo smutne i pełne napięcia twarze nauczycielek, jak były te próbne alarmy. Myśmy byli trochę, te uczennice były trochę jeszcze za młode. Jeszcze w pełni nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego co będzie, ale bałyśmy się że będzie wojna. Ale przeżywałyśmy to naprawdę zupełnie inaczej niż dorośli.

  • A w domu? Jak wyglądała sytuacja pod tym względem?

Podobnie, były rozmowy ciągle na ten temat. Mój ojciec był oficerem rezerwy, był podporucznikiem i liczył się z tym, że prawdopodobnie zostanie powołany do wojska – ale nie został powołany.

  • Jak wyglądały pani wakacje 1939 roku?

Byłam na wakacjach niedaleko Białej Podlaskiej w majątku z rodziną, z ojcem. Gdzieś w ostatnich dniach sierpnia zaczęły przychodzić depesze od rodziny z Warszawy do tych ludzi, którzy tam byli na wakacjach – żeby natychmiast wracali do domu, bo jest ogłoszona mobilizacja i są powołania do wojska. I pamiętam nagłe wyjazdy tych pensjonariuszy w tym majątku, jak wracali. Myśmy jeszcze siedzieli i w końcu wyjechaliśmy do Warszawy też, bo mama bombardowała ojca, żeby natychmiast wracał ze mną do Warszawy. Chyba 29 sierpnia przyjechałam do Warszawy.

  • Czy ta podróż z Białej Podlaskiej do Warszawy odbyła się bez problemów?

Bez problemów. Przyjechaliśmy pociągiem normalnie, bez żadnego kłopotu.

  • Czy było widać jakieś ruchy mobilizacyjne?

Nie, nie zwracałam na to uwagi. Ja byłam jeszcze naprawdę trochę za mała, żeby to wszystko jakoś zrozumieć do głębi.

  • Pytam, ponieważ różne są wspomnienia i różne odczucia.

Ja byłam bardzo dziecinna i tak jakoś to wszystko koło mnie przechodziło, trwało, bo trwało, bo już wiadomo było, że będzie wojna, no będzie wojna. No i 1 [września] mama ponieważ założyła sklep, poszła rano otwierać sklep, a ja zostałam.
  • Gdzie był ten sklep?

Na Nowowiejskiej. Ja zostałam w domu z babcią, a ojciec poszedł do pracy, dziadek poszedł do pracy. Ja z babcią zostałam. Poszłyśmy na bazar po zakupy.

  • Gdzie był ten bazar?

Tego bazaru nie ma, na tyłach Nowego Światu był taki nieduży bazar.

  • A w którym mniej więcej miejscu był ten bazar?

Gdzieś na wysokości ulicy Wareckiej w stronę Wisły, po tej stronie Nowego Światu. W czasie tego alarmu nikt się tym nie przejmował: „A, próbny alarm”. Nie było telewizji, rzadko kto miał radio. Nikt nie wiedział na całym bazarze i wokoło wszyscy, że wybuchła już wojna, że trwa wojna – nikt tego nie wiedział, łącznie ze mną i babcią. Zrobiłyśmy spokojnie zakupy, wracamy do domu, a na rogu Nowego Światu i Smolnej stoi rozdygotana moja matka i rzuca się na nas: „Gdzie wy się podziewacie! Wojna wybuchła!”. I dopiero wtedy myśmy się dowiedziały, że wybuchła wojna. Na ulicy. I na ulicy dowiedziałam się, ale już w Krakowie, że wojna się skończyła i Niemcy skapitulowali. O początku i o końcu wojny dowiedziałam się na ulicy.

  • Jak wyglądały te pierwsze dni? Pamięta pani obronę Warszawy?

Pierwszy nalot pamiętam, po południu jak samoloty latały nad Śródmieściem, ale tam akurat nie rzucali bomby, bombardowali lotnisko Okęcie, o ile pamiętam. No i zaczęły się naloty, zbiegania do piwnicy. A potem 7 września ojciec nie dostał powołania do wojska, bardzo się tym denerwował. Pan pułkownik Umiastowski ogłosił, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni opuścili Warszawę i kierowali się na wschód – nie wiadomo po co. Mój ojciec się tym przejął, poszedł i nigdy już nie wrócił. Trafił do niewoli rosyjskiej do Starobielska i zginął zabity w Charkowie. Nie wiem zresztą gdzie, wiem, że przyszła jedna jego kartka, chyba w listopadzie ’39 roku, że jest w Starobielsku i prosi o przysłanie ciepłej bielizny. I to było wszystko. I już więcej ojca nie widziałam i nie wiem, gdzie był zamordowany, gdzie rzucono jego zwłoki – nic nie wiem.

  • Jak tata się nazywał?

Henryk Rogowicz. Jest wymieniony w książce „Lista Katyńska”. Jest jego nazwisko tam.

  • Czy państwo dowiedzieli się o tym, że tata został zamordowany w czasie wojny czy w jakiś okres po wojnie?

Oni jak odkryli Katyń, to tam tylko były zwłoki oficerów i w ogóle Polaków zamordowanych w Kozielsku w obozie – bo w ogóle to były trzy obozy: Kozielsk, Starobielsk i Ostaszków. W tych trzech obozach byli oficerowie, wyżsi urzędnicy. I tam Niemcy jak się do tego dorwali, to drukowali listy tych odkopanych ofiar ruskiego bandytyzmu, ale to tylko były osoby, które były uwięzione w Kozielsku. Przypuszczaliśmy, że taki podobny los spotkał Starobielsk, ale właściwie nie wiedzieliśmy na pewno. Mama się łudziła, że ojciec gdzieś żyje, że może przeżył, no ale z czasem to tak jakoś mówiło się, wszyscy mówili, że oficerowie z tych trzech obozów zostali zamordowani.

  • Wróćmy do momentu wybuchu wojny, czy pamięta pani wkroczenie wojsk nieprzyjaciela do Warszawy?

Nie, siedzieliśmy jeszcze w piwnicy, bo mieszkanie było wprawdzie niezbombardowane, dom był niezbombardowany, ale wszystkie okna wyleciały, a to już był październik, zrobiło się zimno. Siedzieliśmy jeszcze w piwnicy. Wiadomo, że była defilada w Alejach Ujazdowskich wojsk niemieckich, ale Polacy zbojkotowali i nikt nie przyszedł oglądać tego.

  • Kiedy miała pani pierwszy kontakt z Niemcami?

Po prostu widziałam na ulicy, zobaczyłam niemieckich żołnierzy, niemieckich żandarmów chodzących. Wiedziałam, że Niemcy weszli do Warszawy, że jest okupacja, i mama powiedziała mi: „I pamiętaj, nic nie mów, cokolwiek się mówi w domu – nikomu nie powtarzaj – zaraz na początku wojny – bo wróg na nas czyha”.

  • Co pani czuła, patrząc na okupantów? Pani jako taka nastoletnia dziewczynka.

Tak, to było bardzo smutne i takie przygnębiające. Ja poszłam w dalszym ciągu do szkoły, bo jeszcze miałam siódmą klasę powszechną do skończenia. Chodziłyśmy tam, ale to już wszystko położyło się cieniem. Spotkałam moje koleżanki ze szkoły, jak miały opaski białe z niebieską gwiazdą Dawida. Były smutne, były właściwie zrozpaczone na twarzy. Ja też patrzyłam na to z wielkim smutkiem. Ale jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy, co naprawdę czeka te moje koleżanki Żydówki, bo były trzy takie w klasie, póki jeszcze nie zamknęli ich w getcie.

  • Pamięta pani może, jak się nazywały?

Pamiętam dwie: Irka Bramsonówna i Lilka Waksmacher. Bramsonówna była córką adwokata, a Waksmacherówna była córką właściciela dancingu „Paradis”. On zresztą istnieje do dzisiaj na Nowym Świecie, przy placu Trzech Krzyży. Tam jest jakiś lokal rozrywkowy. To była własność jej rodziców. A trzeciej nie pamiętam, jak się nazywała.

  • Jak wyglądała nauka wtedy w szkole?

To była jeszcze szkoła powszechna, więc był normalny jeszcze program. Natomiast w ’41 roku przez znajomości rodzinne zetknęłam się z dyrektorką szkoły na ulicy Zielnej. To była przed wojną szkoła pani Rudzkiej – też prywatna szkoła dla dziewcząt. Dyrektorką tej szkoły była pani Kuźmińska, znajoma mojej rodziny, i ona powiedziała mojej mamie: „Szkoła nazywa się oficjalnie Szkoła Zasadnicza Hotelarska”. Ale to była tylko pokrywka, miałyśmy normalny program gimnazjum i liceum, łącznie z maturą w tej szkole. Jakim cudem przez całą wojnę, przez całą okupację to się utrzymało i nie wydało, mimo że chodziło tam dziesiątki uczennic i odbywały się lekcje, szedł normalny tok nauczania? To nie były komplety, to była szkoła, która oficjalnie nazywała się hotelarska. Miałyśmy tam te jakieś przedmioty zawodowe, ze dwa czy trzy w czasie tygodnia, ale zasadniczo przerabialiśmy normalny tok klasy pierwszej i drugiej gimnazjalnej.

  • Jeśli chodzi o szkołę, to nie zdarzyło się tak, by był jakiś nalot Niemców, rewizja?

Była, ale na panią Kuźmińską. Ona mieszkała w tym samym domu, gdzie była szkoła – bo to też jak zwykle w normalnej kamienicy. Był dzwonek, ona otworzyła drzwi frontowe i zobaczyła Niemców: „Chcieliśmy się widzieć z panią Kuźmińską”. Pani Kuźmińska bardzo przytomnie zaprosiła ich do przedpokoju: „Proszę wejść, zaraz pójdę i poproszę panią Kuźmińską”. Wyszła z pokoju, przeszła przez kuchnię i wyszła kuchennymi drzwiami i wyszła na ulicę i więcej nie wróciła. Była Żydówką i w ten sposób ocalała.

  • Czyli udało jej się?

Udało jej się, dzięki opanowaniu i przytomności umysłu. Potem prowadziła tą szkołę jakaś inna pani, ale ja końcówkę drugiej gimnazjalnej i trzecią gimnazjalną już tam nie chodziłam, ponieważ wyjechałam z moją mamą pod Warszawę do Radzymina. Tam miał swój taki – lecznicę – brat mojej matki, który był chirurgiem. Zatrudnił moją mamę jako gospodynię, żeby trochę zarabiała i miała trochę pieniędzy i miała z czego żyć. Mama mnie zabrała ze sobą i ja tam na kompletach u nauczycielki przerabiałam końcówkę, drugą gimnazjalną i trzecią gimnazjalną. Na koniec roku przyjeżdżał przedstawiciel kuratora – zresztą to wszystko była podziemna organizacja – i robił ze mną egzamin i zaliczał to, co ja zdawałam, ten egzamin.

  • Jeśli chodzi o Radzymin, to dużo dzieci było na tych kompletach?

Ja sama jedna byłam tylko, bo ona po jednej osobie przyjmowała dla niepoznaki. Miała kilku uczniów, ale nie zbierała razem, tylko pojedynczo przychodzili do niej. Radzymin małe miasteczko, pełno Niemców w środku, bo naokoło pełno partyzantów, to oni tam mieli sporo swoich Niemców.
Ja w tym szpitalu, żeby mieć jakąś kartę, że jestem zatrudniona, żeby mnie nie wywieźli do Niemiec – bo już podrosłam i miałam te czternaście lat skończone, to już mogłam być wywieziona na roboty do Niemiec – żebym miała papiery, że pracuję, to zatrudnili mnie w tym szpitalu jako taką salową. Ja myłam chorych, podawałam baseny, sprzątałam w międzyczasie i uczyłam się. I to było całe moje zajęcie. Albo pracowałam w tym szpitalu, albo chodziłam i uczyłam się.

  • A gdzie ten szpital się mieścił?

W Radzyminie.

  • A dokładniej może pani pamięta?

Do Radzymina jeździła taka kolejka, ciuchcia tak zwana. Była tam stacja i naprzeciwko tej stacji był dom – to było jakieś… ten dom to był okazały, duży dom z olbrzymim ogrodem. To był dom właścicieli zgromadzenia braci zakonnych, ale oni nie chodzili w habitach, tylko w normalnych ubraniach i to się nazywało „Zwiastunka”. I tam oni prowadzili to ogrodnictwo. Wujek wynajął tam kilka pomieszczeń na ten szpital. Część tego domu zajęła żandarmeria niemiecka, a resztę domu to mieszkali ci bracia. I jak zbliżała się już ofensywa ruska w końcu lipca, zaczęły się naloty na Radzymin, wojska podchodziły, mama bała się o dziadków, o swoich rodziców, że zostaną sami w razie bitwy o Warszawę, zabrała mnie i przyjechałyśmy do Warszawy. Powstanie wybuchło we wtorek, a myśmy chyba przyjechały w piątek albo sobotę poprzedniego tygodnia. I tak nas zastało Powstanie w Warszawie.

  • Jeszcze wrócę do tego Radzymina. Jakby pani porównywała na przykład – oczywiście ze swojej perspektywy – to co się działo w Warszawie, możliwość poruszania się, godzinę policyjną, jak to wyglądało w stosunku do Radzymina. Czy tam było podobnie?

Tak, tam też była godzina policyjna, oczywiście. Też była godzina policyjna, też … no łapanek właściwie nie było, ale widać było Niemców kręcących się po tym Radzyminie.

  • Czyli można założyć że…

Było spokojniej niż w Warszawie, to prawda. Spokojniej niż w Warszawie. To maleńkie miasteczko.

  • Czy jak przyszła ta wiadomość, że zbliża się ta ofensywa radziecka, coś się tam działo? Ci Niemcy wykazywali jakiś ruch?

Nie, do momentu naszego wyjazdu oni się nie wybierali, nie wyjeżdżali. Siedzieli na miejscu, bo tam była żandarmeria, była szupo – to nie wiem co to było, jakaś policja, ale szupo co to … jakaś policja była. To wszystko, to były chyba tylko dwie placówki niemieckie.

  • Pamięta pani, gdzie one mieściły się w Radzyminie? Gdzie stacjonowały?

Ta jedna to stacjonowała w tym samym domu, co myśmy mieli tę lecznicę, a druga gdzieś w takiej bocznej uliczce. Ale ja nie pamiętam tych uliczek, jakie uliczki były, prawie polne, wielkie miasto. Ja się specjalnie nigdzie nie kręciłam po ulicy, bo matka mnie pilnowała jak psa na smyczy, tak się o mnie bała.

  • Zrozumiałe.

Tak, tak się o mnie bała. Tak że trzymała mnie albo w tej lecznicy, gdzie ja tam sprzątałam i pracowałam, albo szłam niedaleko do tej nauczycielki. A tak to nie pozwalała mi się z nikim kontaktować.

  • Jak panie przemieszczały się do Warszawy, to czy była to taka normalna podróż, czy może coś się działo?

Wsiadłyśmy do kolejki z Radzymina do Warszawy, do tej wąskotorówki, i właściwie przyjechałyśmy bez żadnego kłopotu do Warszawy. W Warszawie też było spokojnie. Mówiło się coś w domu, że coś, że jakieś plany powstania, ale dziadkowie raczej wzruszali ramionami i nie bardzo, nikt nic nie wiedział.
  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania? Co pani wtedy robiła?

Byłam na ulicy z mamą na zakupach po południu. I nagle usłyszałyśmy jakąś strzelaninę. Mama mówi: „Oho, jakaś jest strzelanina, wracamy szybko do domu”. I żeśmy szybko wróciły do domu.

  • Gdzie panie były na tych zakupach? Też na tym bazarku?

Nie, dalej na… gdzieś na Zielnej, właśnie chyba tam, były tam takie wiejskie kobiety, które sprzedawały jajka, sery. Prawdopodobnie nigdy nie dotarły do domu, bo to już dochodziła ta piąta godzina, gdzie już właściwie na Żoliborzu trwało Powstanie. Przybiegłyśmy do domu i zaraz przyszedł dziadek, przyjechał tramwajem, bo po Nowym Świecie jeździły tramwaje. I dziadek przyjechał do domu z pracy, zdążył ostatnim tramwajem, który jechał przez Nowy Świat. Ponieważ jak tylko wysiadł, wszystkich wyrzucili z tego tramwaju, przewrócili go i zrobili z niego barykadę. I dziadek nam powiedział: „Wybuchło Powstanie”.

  • Jeszcze zapytam. Na Zielnej – czy na samej Zielnej było gdzieś takie miejsce, gdzie te panie przyjeżdżały?

Tak, tam siedziały na ulicy i handlowały. No, wiadomo było, one się tam gromadziły.

  • To było takie miejsce, gdzie można było jechać po jakieś wiejskie wyroby. Tak?

Nie, sery, jajka, mleko, śmietanę – o, takie rzeczy. Te kobiety wiejskie przywoziły, żeby zarobić trochę, a warszawiacy kupowali – no bo wie pan – bo z zaopatrzeniem to ciężko było z żywnością w czasie wojny.

  • A jak panie wróciły do domu…

Wróciłyśmy do domu no i czekałyśmy, co będzie dalej. Zaczęli budować barykadę u wylotu Smolnej, przy Nowym Świecie. Ja też tam zresztą poleciałam. Wyrywali jakieś te płyty chodnikowe i taką barykadę z czegoś robili. Ja też jakąś płytę tam zaniosłam. Ale że byłam drobna i wątła, to nie na wiele się przydało. Przyszłam do domu, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
Rano żeśmy wstali i nagle usłyszeliśmy straszny huk w naszym domu. Od ulicy 3 Maja, na którą wychodził tak ten nasz rząd domów na Smolnej, to tak: jedna strona wychodziła na Smolną, druga strona przeciwna wychodziła na aleję 3 Maja, tam gdzie było Muzeum Narodowe. I tam było drugie wejście do domu. Niemcy strzelili – nie wiem skąd, czy z BGK, czy z muzeum – rozwalili to drugie wejście, bo było zamknięte, weszli do naszego domu, rozeszli się po lokatorach i kazali nam wszystkim zejść do piwnicy. Zamknęli nas w tej piwnicy, trzymali nas tam ze dwie godziny. W końcu jeden z tych Niemców pilnujących kazał, żeby każdy poleciał do domu, wziął podręczny bagaż i stawił się na podwórku. Wpadliśmy na chwilę do domu. Niemiec stał nad nami, nad głową. Każdy coś złapał, najprzytomniejsza była babcia, bo złapała zimowe palto i woreczek z pieniędzmi i biżuterią. Chwalić Boga. Ja złapałam worek z sucharami i zeszliśmy na dół i Niemcy nas wyrzucili do Muzeum Narodowego do piwnic. I trzymali nas tam dwa dni w tych piwnicach, w tych podziemiach Muzeum Narodowego. Po dwóch dniach ogłosili, że zatrzymują wszystkich mężczyzn od osiemnastego chyba do sześćdziesiątego roku życia. Resztę wypuszczają, mają ci, których wypuszczą, iść do partyzantów i zmusić ich, żeby przestali strzelać i zlikwidowali Powstanie, bo inaczej tych, których zatrzymają, to rozstrzelają – nie rozstrzelali zresztą. No i wyszliśmy z tego Muzeum.
Przesiedzieliśmy u znajomych na Smolnej od tej ocalałej strony, a potem poszliśmy do rodziny na ulicy Górskiego. I tam na ulicy Górskiego właściwie do pierwszego, do pierwszej dekady września przesiedzieliśmy. Wróciliśmy z powrotem na Smolną – bo tam się zaczęły co raz większe naloty – znowu żeśmy przesiedzieli u jakiś znajomych na Smolnej dwa czy trzy dni. Powiśle się poddało, Smolna się poddała. Wyprowadzili nas wszystkich i prowadzili nas wszystkich ulicami, Wybrzeżem Kościuszkowskim przez Wolę, przez Wolską na Dworzec Zachodni i stamtąd mieli nas pociągiem zawieść do Pruszkowa, do tego obozu przejściowego. Ale nie doszliśmy, przynajmniej ja, moja matka i moi dziadkowie, nie doszliśmy do Dworca Zachodniego. Po drodze, na ulicy Wolskiej mijaliśmy fabrykę Lilpopa, który budował wagony kolejowe, i tam pracowali robotnicy pozbierani przez Niemców, wyciągnięci z domów warszawskich, którzy rozbierali te maszyny produkujące, ładowali na wagony i wywozili do Niemiec te maszyny – pod koniec wojny Niemcy w dalszym ciągu rabowali, nawet w czasie Powstania. I w tej fabryce znalazł się ten mój wujek lekarz, bo też go wyciągnęli z domu – jako robotnik rozbierał te… Zdarzył się jakiś wypadek, potrzebny był lekarz. Wujek znał dobrze niemiecki i stwierdził, że jest lekarzem chirurgiem i może pomóc temu robotnikowi – jemu coś tam zgniotło rękę czy coś. I Niemcy mu dali takie ambulatorium, żeby prowadził, a on – nie wiem, za jakąś łapówkę czy coś – przekonał kogoś z Niemców, żeby sprowadzić do tej fabryki swoją żonę i trójkę dzieci. Powiedział, że żona jest też lekarzem i że może pomóc. No i żeby nie zostały same dzieci – Niemcy się zgodzili i przywieźli mu żonę i trójkę dzieci. I ta trójka dzieci stała w bramie tej fabryki i obserwowała ten tłum przechodzący przed tą fabryką z rozmaitych ulic. I jak usłyszeli, że idzie Smolna zaczęli bardzo dokładnie przyglądać się i wyłapali mnie, mamę i dziadków. Zaczęli krzyczeć: „Ciociu, dziadku, chodzicie tutaj!”. I myśmy wyszli z tego tłumu i weszliśmy do tej fabryki.

  • A Niemcy nie zareagowali?

Nie zareagowali, byli przekupieni. Tak, byli przekupieni. Wujek był bogaty, miał pieniądze, miał ze sobą czy ciotka przywiozła. Umyli nas, nakarmili nas. Tam przesiedzieliśmy tam kilka dni, a potem umówione było, że Niemcy jeździli takimi ciężarówkami do Pruszkowa i tak Niemiec wsadził nas do tej ciężarówki, przykrył plandeką i wywiózł nas z tej fabryki do Pruszkowa. Zatrzymał się na ulicy i kazał nam wysiadać. Mama dała mu za to złotą szpilkę do krawatu z perłą. On to wziął, odjechał, a myśmy zostali we czwórkę na ulicy, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, nikogo nie znając.
I żeśmy zaczęli iść tak przed siebie, tak bezmyślnie, bo nie wiedzieliśmy, gdzie iść. W pewnym momencie babci zrobiło się słabo, mama mówi: „Proszę poczekać tutaj, ja wejdę do któregoś z mieszkań i poproszę o szklankę wody”. Poszła, zapukała do pierwszych lepszych drzwi, otworzyła jej jakaś pani. Mama powiedziała, kim jest i o co prosi, ona natychmiast całą naszą czwórkę zaprosiła do mieszkania. Okazało się, że to byli przesiedleńcy z Wileńszczyzny. Przyjęli nas jak rodzinę. Nakarmili, dali nam miejsce do spania i zorganizowali nam pokój, w którym mogliśmy mieszkać. Przez pewien czas tam żeśmy mieszkali. W połowie października drugi z braci mojej matki, który jako oficer ukrywał się, żeby nie pójść do niewoli, i był chory na gruźlicę – wyjechał w czasie wojny z Warszawy do Rabki. I był tam kierownikiem szpitala, gospodarczym kierownikiem. Przysłał nam depeszę: „Przyjeżdżajcie natychmiast do nas”. Łatwo powiedzieć – przyjeżdżać. Warszawę można było opuszczać tylko chyba do trzydziestu kilometrów. Znowu znalazł się znajomy, który miał znajomości w biurze, które wydało te przepustki i mama dostała przepustkę i 17 października przyjechaliśmy we czwórkę do Chabówki – bo tylko tam dojeżdżał pociąg. Dwa dni jechaliśmy z Pruszkowa do Chabówki. Tam wsiedliśmy w dorożkę i przyjechaliśmy do Rabki. No i tam zamieszkaliśmy znowu w szpitalu.

  • Mam jeszcze pytanie, zanim przejdziemy dalej. Troszeczkę cofając się, mówiła pani, że przebywali państwo na Górskiego, potem na ulicy Smolnej. Czy może tam, obserwując te działania powstańcze, coś utkwiło w pani pamięci?

Nic, tam się nic nie obserwowało, bo tam żadnych walk nie było. To była ziemia niczyja. Tam było cicho, pusto. Dopiero jak Powiśle się poddało i kazali nam wychodzić i zabierali nas, żeby wyprowadzić nas z Warszawy, to dopiero Niemcy się pokazali na Smolnej. A tak to cały czas…

  • A na Górskiego?

Też nie było żadnych też… wszystko było w rękach polskich.

  • Czyli jednym słowem miały panie dużo szczęścia.

Tak, ja miałam bardzo dużo szczęścia, ja byłam we właściwym czasie we właściwym miejscu. Ja naprawdę to w Powstanie przeszłam – w porównaniu z innymi ludźmi – bardzo, bardzo spokojnie, ale ja byłam strasznie zgnębiona. To co się słyszało, to co Niemcy wyprawiali, to co ludzie mówili – to było przerażające. Zresztą wie pan, ja mam swój własny pogląd na... że na rozkaz wydania Powstania Warszawskiego i wypędzenia młodych ludzi prawie nieuzbrojonych, najlepszą polską młodzież na prawie pewną śmierć do walki z przeważającym wrogiem… Ale to już jest moja prywatna sprawa. Chylę czoło przed bohaterstwem tych młodych żołnierzy, tych, którzy się nie zawahali iść z motyką na słońce, ale mam wielki żal do polityków i do dowódców polskiej armii i do „Bora” Komorowskiego, że wydał taki rozkaz, wydając na śmierć najlepszą młodzież, na zniszczenie miasta. Taka jest już polska polityka.

  • Z pani perspektywy Powstanie z punktu militarnego – nie miało w ogóle sensu?

Tak ja uważam. Może się mylę, ja nie jestem strategiem, nie jestem wykształcona specjalnie, ale to co słyszałam, bo nie widziałam, ale słyszałam i to co się pisało potem, co widziałam, co zostało z Warszawy i to co widziałam, usłyszałam o ludziach, którzy zginęli i to co się czytało i to co mówił mój mąż, który był uczestnikiem powstania – to wie pan, że to się utrzymało 63 dni to naprawdę cud i bohaterstwo tych młodych ludzi. Ale to było moim zdaniem niepotrzebna hekatomba. Chylę czoło przed bohaterstwem tych Powstańców, ale mam wielką pretensję do dowództwa. Powinni byli się zastanowić jak bez uzbrojenia pokonać Niemców, bo właściwie byli bez uzbrojenia prawie. To co mieli w porównaniu z Niemcami to było śmieszne, a jednak potrafili tak walczyć dzielnie. Różne są oceny Powstania. Nawet mój mąż, który był żołnierzem Pułku „Baszta” i walczył na Żoliborzu, też miał bardzo krytyczne zdanie o Powstaniu. Mówi: „Wypełniłem swój obowiązek żołnierski, ale to nie był dobry pomysł”.

  • Zadania są podzielone, jeśli chodzi o ludność cywilną, o osoby walczące, jeżeli chodzi o kadrę – bo z takimi osobami też mamy styczność – są bardzo różne i to jest pani prawo.

Każdy ma prawo do swojego zdania na ten temat, ponieważ to jest dyskusyjna sprawa, to Powstanie Warszawskie.

  • Przejdźmy do momentu dojechania do Rabki.

Tam znowu zaczęłam pracować. Najpierw zameldowano mnie z datą wsteczną o rok, że nie przyjechałam z Warszawy, bo Niemcy tropili tych uciekinierów z Warszawy. Zameldowano szczególnie mnie, że rok wcześniej tam przyjechałam do Rabki. Wujek zatrudnił mnie tam jako też taką pracownicę takiego… no, taką salową, która baseny wynosiła, myła chorych, zastrzyki się nauczyłam robić. Mama moja natychmiast się zakręciła, żebym zaczęła się uczyć, na komplety. I chodziliśmy na komplety. Chodziliśmy, bo tam już było kilka osób, między innymi koledzy moi byli. I tak dwudziestego szóstego czy piątego stycznia do Rabki weszli ruscy. I zaczął się nowy cyrk.

  • Ponieważ wiadomo było, że front się zbliża, czy w odróżnieniu od Warszawy i Radzymina tam było widać jakiś niepokój Niemców?

Tak, Niemcy wieczorem w sobotę wysadzili elektrownię w Rabce, wysadzili, więc nie mieliśmy prądu. W nocy uciekli, wynieśli się z Rabki. Tak że bez żadnych walk Rabka była nietknięta. To była oaza spokoju i ciszy i nic się tam nie działo. Ruscy weszli i oni dopiero zrobili.

  • Właśnie, co zrobili?

Przede wszystkim zaczęli zwozić nam do szpitala pogwałcone i potwornie okaleczone kobiety.
  • Rozumiem, że kobiety ucierpiały od żołnierzy radzieckich.

Kobiety ucierpiały od żołnierzy radzieckich, tak. Mnie zamknięto na strychu na wszelki wypadek, bo nigdy nie było wiadomo, gdzie oni wpadną i co będą robić. Ja byłam młoda, mama się o mnie bała. Zamknęli mnie i trzymali ze trzy dni na strychu, żeby w razie jak wpadną, żebym ja nie wpadła w ręce tych żołdaków. Poza tym dużo willi było w Rabce budowanych na wynajem dla ludzi, który tam przyjeżdżali odpocząć, leczyć się i sporo było pustych willi. Oni te wille zajmowali i robili tam takie niewielkie lazarety dla chorych, dla rannych. Poza tym niektóre mieszkania zajmowali dla oficerów, żeby mieszkali. Ale mieli metodę, że jak się wprowadzali, to najpierw wyrzucali z łazienki wannę, sedesy i dopiero dobrze im było bez tego. Co mogli, to niszczyli. Potrafili wziąć drąg i rozbijać chodniki ładnie ułożone na ulicach. Rabka była bardzo stara i ładnie utrzymana, czyściutka. Nawet moja babcia, która była świadkiem, jak szedł ruski i miał drąg metalowy i rozbijał te chodniki, płyty chodnikowe. Babcia znała rosyjski, bo wychowała się pod rosyjskim zaborem i mówi: „Po co ty niszczysz to, co ci z tego przyjdzie?”. Jakoś się uspokoił ten żołdak. Otworzyli szkołę, ja zrobiłam tam czwartą gimnazjum, tak zwaną małą maturę.

  • Czy jeszcze w tym czasie Rosjanie byli czy już opuścili Rabkę?

Nie, nie oni cały czas. Jak wleźli tam, to siedzieli tam, oni tam zrobili taką bazę dla chorych, dla rannych. Tam było bardzo dużo takich willi zajętych właśnie na takie małe szpitaliki. Kiedy skończyłam ten egzamin z małej matury, to był koniec sierpnia i wtedy wyjechaliśmy z Rabki do Warszawy.

  • Jeszcze mam pytanie dotyczące Rabki. Czy dostała pani polecenie rodziny, w jaki sposób ma pani kontaktować się z Rosjanami? Czego unikać? Co robić?

Tak, bo oni wyłapywali na ulicy czasami kobiety, żeby im posprzątały i pomagały przy chorych. Ja dostałam taki papier, takie zaświadczenie ze szpitala, że jestem zatrudniona w szpitalu i jestem tam konieczna. To było po rosyjsku napisane przez kogoś. Kiedyś jak jakiś taki żołnierz mnie zaczepił, to ja mu pokazałam ten papier i on mnie puścił. Nie zaczepił mnie. W ogóle to staraliśmy się omijać ich z daleka. Trudno było, bo to małe, też mała miejscowość, ciągle oni się kręcili, ale jakoś szczęśliwie udało się tego uniknąć.
W każdym razie skończył się pobyt w Rabce. Ja z zaświadczeniem już formalnym, że mam skończone gimnazjum, bo mama bardzo cały czas dbała o to, żebym ja przez te wszystkie lata wojny uczyła się, żebym nie marnowała czasu. U nas w rodzinie panował kult nauki. Każdy kto się uczył, był otaczany opieką i starali mu się pomóc i umożliwić tą naukę.
Przyjechaliśmy do Warszawy. Jak wysiadłam na dworcu, to chciałam uklęknąć i całować tą – tak jak papież – chciałam całować ten peron, że jestem znowu w Warszawie. Ale niedługo żeśmy tu posiedzieli, bo nie mieliśmy gdzie mieszkać. Takie tymczasowe lokum mieliśmy. Brat mojego dziadka – który był u swojego syna, w Toruniu mieszkał – odwiedził nas i namówił nas, żebyśmy pojechali do Torunia. Mówi: „Toruń jest niezniszczony, będzie wam łatwiej tam o mieszkanie i tam jest znacznie taniej”. I myśmy się dali namówić, bo właściwie nasza czwórka nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, gdzie mieszkać, jak mieszkać.

  • Czy ten budynek na Smolnej był zburzony, czy zajęty?

Spalony był, stały tylko mury spalone. Cała ta strona nieparzysta była spalona. Do dzisiaj tam tylko rosną drzewa, bo nie odbudowali tego, naprzeciwko Muzeum Narodowego. Pojechaliśmy do tego Torunia statkiem ze swoimi bambetlami, które zdążyliśmy przez te dwa lata nazbierać, ten rok właściwie. I rzeczywiście zatrzymaliśmy się najpierw u rodziny. Mama się postarała o pokój, w którym żeśmy zamieszkali. A z cenami to było tak, że rzeczywiście były o połowę tańsze, ino że w Warszawie podawano cenę za kilogram, a w Toruniu to za funt i dlatego – funt to było pięćdziesiąt deko – i dlatego to było tańsze. Takie to było nieporozumienie. No i tak. Poszłam znowu do szkoły, tam zrobiłam maturę i wróciliśmy do domu, a potem była wędrówka. Powrót do Warszawy, pod Warszawę, jedno mieszkanie, drugie mieszkanie, trzecie mieszkanie.

  • To wszystko w okolicach Warszawy czy w Polsce?

Nie, tylko w Choszczówce mieszkaliśmy przez pewien czas, to jest dzielnica północna Warszawy, za Żeraniem. Ona jest włączona do Warszawy w tej chwili, a przedtem do była podwarszawska miejscowość. Potem był mój ślub, urodził się syn i dopiero w ’61 roku osiadłam tutaj w tym mieszkaniu.

  • Jak pani weszła do Warszawy, jak pani drugi raz jakby wróciła tutaj po paru latach…

Tak, bo dopiero w czterdziestym siódmym roku na stałe wróciłam do Warszawy.

  • Czy przez te dwa lata nastąpiła jakaś duża zmiana czy w ogóle nie nastąpiła? Czy było to, co pani widziała za pierwszym razem, jak pani wróciła po tym okresie powstańczym.

Ja tak tęskniłam w Toruniu za Warszawą, że potrafiłam pół nocy przepłakać. Ja tak chciałam szybko, jak najszybciej skończyć, bo mama mówi: „Dobrze, wrócimy do Warszawy, tylko zrób już tę maturę. Niech już w jednej szkole, niech się to już skończy”. Owszem, jak wróciłam pod dwóch latach, to jak szłam Bracką, to nie szłam środkiem jezdni na gruzach sięgających pierwszego piętra, a szłam po ulicy normalnie. Była różnica między tymi dwoma latami. Poszłam na Smolną i zobaczyłam, że gruzów mojego domu już nie ma. Już jest pusty plac, już zaczęli rozbierać to wszystko.

  • Czyli możemy zakładać, że państwa sprowadziła miłość do tego miasta.

Tak. Powiem, że z najprzyjemniejszych wakacji całe życie jak wyjeżdżałam, to jak już przychodził dzień, w którym musiałam wracać do Warszawy, to ja się tak cieszyłam. Jak dojeżdżałam do Warszawy, to byłam taka szczęśliwa. Ja to przekazałam chyba w genach mojemu synowi, bo miał chyba ze szesnaście czy siedemnaście lat, szliśmy po ulicach w Warszawie, chyba Świętokrzyską i w pewnym momencie tak się jakoś rozejrzał i mówi: „Mama, jaki ja jestem szczęśliwy, że ja mieszkam w Warszawie. Jak ja kocham tą Warszawę”. Ja mówię: „Dziecko, ja też ją kocham”. I te lata, ta tułaczka po Powstaniu poza Warszawą była dla mnie bardzo ciężkim okresem. Ja nie wiem, czy równie nieciężkim jak Powstanie. Strasznie tęskniłam za Warszawą. Jestem tutaj najszczęśliwsza, nie wyobrażam sobie, żebym gdziekolwiek mogła mieszkać. Zresztą moja matka była rodowitą warszawianką i mój ojciec był rodowitym warszawiakiem. Tak mi się ułożyło moje życie. Bo w czasie wojny trzeba było być, żeby wynieść całą głowę, trzeba było być w odpowiedniej chwili, w odpowiednim miejscu. Bo jak się nie było w odpowiedniej chwili, w nieodpowiednim miejscu, to się traciło życie. Wystarczyły sekundy.



Warszawa, 4 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Krystyna Anna Kozłowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter