Maria Gołębiewska-Czarnecka
Maria Gołębiewska, obecnie Maria Gołębiewska-Czarnecka.
- Czy ma pani jakieś wspomnienia sprzed wybuchu II wojny światowej?
Sprzed wybuchu nie, ale wtedy miałam trzy lata. Sam wybuch pamiętam wyrywkowo. Jeden moment. Byliśmy z rodziną pod Warszawą w wiosce Klembów i w tym Klembowie mama została w domu, a ja poszłam na łąkę tuż obok domu. Piękna zielona łąka. Na tej łące rosły prześliczne purchawki białe. Dla mnie jako plastyka wspomnienia te to wspaniały widok, kontrast niesamowity. Piękna zielona łąka. Malutkie białe purchaweczki. Chodzę, zbieram z wielką radością, bo to było lato, letnisko. Nagle nadlatują samoloty. Tak nisko niesamowicie i za chwilę wybuchy. Wbiegam do domu, przerażona do mamy. Mama w tym czasie opalała kurę oskubaną na spirytusowej maszynce. Zapamiętałam zapach tej opalanej kury, bo to bardzo specyficzny zapach. Teraz nikt nie zna tego, bo nie robi się tych czynności. I to był właśnie rok 1939. Leciały samoloty niemieckie, żeby zburzyć stację. I tak też się stało. A ten nasz dom był w okolicach kilometr od tej stacji, więc można sobie wyobrazić, jak już nisko leciały te samoloty i jak blisko były te wybuchy. To jest taki fragment, który pamiętam. Dalej właściwie to się urywa. Resztę, co się tyczyło 1939 roku, to więcej z opowieści, ale [to] mogłabym coś poplątać. W każdym bądź razie po wakacjach jakoś udało się powrócić do Warszawy i od tej pory byliśmy w tym domu na ulicy Paska, gdzie wynajmowali rodzice mieszkanie. Taka nieduża willa była.
- A jak wspomina pani relacje rodzinne, pani rodzinny dom, czym zajmowali się rodzice?
Ojciec był geodetą, pracował w Urzędzie Miejskim na Filtrowej. Dlatego wynajął letnisko dla rodziny niedaleko Warszawy, żeby mógł w soboty, niedziele przyjeżdżać. Dzięki temu, że ojciec był geodetą, to jeszcze los nasz nie był tak tragiczny, ponieważ miał (zlecone prawdopodobnie przez Niemców, jak przypuszczam) wyjazdy na prowincję. Nie wiem, co miał tam robić jako geodeta. W każdym bądź razie z urzędu tam wyjeżdżał. Jak udało mu się kupić jakąś słoninkę, to między te papiery, [te] mapy geodezyjne, wkładał do malutkiej walizeczki [przywoził]. Dzięki temu mieliśmy trochę tej słoninki. To było bardzo istotne. Później też się to skończyło. Przede wszystkim skończyło się po wybuchu Powstania. Ale przy ulicy Paska mieliśmy między dwoma domami wolną działkę. Rodzice wydzierżawili ją. I tam sadzili jak w ogródku marchewkę, kapustę, kartofle, cebule. Wtedy można było [się] trochę zasilić. Właściwie [na tym] bazowało […]. Żywienie nasze. […] Zbiory z tej działki były utrudnione, bo naprzeciwko były koszary niemieckie. Ale sąsiedni dom był zamieszkany przez ludzi. Myśleliśmy, że byli to Polacy, ale mama mówiła po Powstaniu, że to chyba byli folksdojcze. Tak mówiła, bo Niemcy z tych koszar przychodzili (pewnie niektórzy jakoś zaprzyjaźnili się czy poznali) grać w karty. Ci sąsiedzi wyprosili, że tutaj ludzie sadzą na działce różne rzeczy – wszędzie ludzie sadzili kartofle, sadzili to, co się dało [posadzić], bo z tego ludzie żyli – żeby dali w tych koszarach godzinę zwolnienia na zbiór tych właśnie warzyw. W ten sposób przynosiło się to do domu. Mieliśmy dzięki temu jedzenie. Siostra moja wspomina taki dość śmieszny moment, jak nasza sąsiadka postanowiła też z workiem pójść i zbierać dla siebie. Dają gwizdek, że kończy się ta godzina i trzeba już zmykać z tym towarem. A ona i jeszcze i jeszcze zbiera. W końcu już wszyscy polecieli, a ona została sama. Niemcy zaczęli na nią krzyczeć, że zaraz zaczną strzelać. No to ona podleciała pod mur, tak że oni już nie mogli strzelać. I stoi przerażona z tym workiem. I nie może się ruszyć, bo jak by poszła w naszą stronę, to będzie taka odległość do strzału. W pewnym momencie wychyla się jakiś Niemiec, który mówi po polsku. Prawdopodobnie jakiś Ślązak znający język polski i krzyczy: „Ty babo, wstrętna” – i coś tam jeszcze. Pomstuje nad nią i mówi: „Leć już z tym towarem do domu”. A ona mówi: „Nie zabije, nie zastrzeli mnie pan?”. – „Idź, leć”. I ona z tym doleciała do domu, jak wpadła i drzwi się zamknęły w klatce, to salwa kul poleciała, ale w mur. Więc spełnił swoje postraszenie, ale dał kobiecie zabrać.
- Proszę powiedzieć, czym pani się zajmowała w czasach okupacji. Jak wyglądała pani codzienność?
W czasie okupacji to jako dziecko to… nie wiem.
- Czy pamięta pani może jakieś gry, z kim pani spędzała ten czas?
Wiem, że chłopcy się bawili w wojsko, strzelanie, zabijanie. Natomiast jak wybuchło Powstanie, to ja pamiętam taką scenę. W momencie wybuchu była u nas [sąsiadka] (później w opowiadaniu będzie się pojawiać taka pani Marysia), [która] posłyszała strzały. Przyleciała do mamy i mówi: „Coś się dzieje”. I tak siedziały przestraszone, rozmyślały i przez okno już zobaczyły, że już jakiś młody chłopak jest zabity. Rozważały, co to może być. Ja przysłuchując się temu, wzięłam nożyczki, kartkę i cięłam takie paseczki. Nacięłam taką stertę tych paseczków, że mama mówi tak: „Nie dość, że tu się dzieją takie straszne rzeczy, to jeszcze taki śmietnik tu zrobiłaś”. Ja sobie pomyślałam, że jako dziecko to ja ze zdenerwowania cięłam ten papier w paseczki. Żadnych kształtów nie wycinałam. Tylko tak mechanicznie cięłam. Mamy zresztą odezwanie, która nie była pedantką, było też takim odreagowaniem. Tak jakby jakaś normalna reakcja, jakby nic się nie działo i się zdenerwowała tym, że naśmieciłam. To też był wynik nerwów.
- Czy chodziła pani do szkoły, uczyła się w czasie okupacji?
Była taka szkoła powszechna niedaleko. W tej szkole było parę klas. Ja chodziłam do klasy niższej, siostra do klasy wyższej, [ale w] zasadzie nauczycielka powiedziała, że trzeba mnie zabrać, bo na lekcjach śpię. Ja na lekcjach spałam z głodu. Jedyne co mnie przy jakiejś trzeźwości trzymało, to to, że na drugiej przerwie wydawali chleb posmarowany smalcem. Ja tylko o tym chlebie myślałam i tylko czekałam tego momentu. A tak to lekcje w ogóle mnie nie interesowały. Chyba mnie mama wycofała, nie wiem. Tak coś chyba mówiła.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Tu, na ulicy Paska. Właśnie w tym domu, który rodzice wynajęli. Ponieważ ojciec miał [w sąsiednim domu] ciocię, która była właściwie jakby jego matką. Był sierotą od trzeciego roku życia i był wychowywany przez ciocię i jej brata. Traktował ich właściwie jak swoich rodziców. Jak skończył studia w Leningradzie, zresztą ojciec jak się żenił, to był starszym człowiekiem. Miał czterdzieści lat, więc jego młodość sięga czasów zaborów. Jak skończył studia i niepodległość wybuchła nasza, to ojciec bardzo dobrze zarabiał, ponieważ tyle było do zrobienia dla geodetów, że mógł sobie kupić mieszkanie tu, na Gdańskiej, jedno dla cioci, drugie dla nas [na Filtrowej] i jeszcze jedno na Willowej, tam gdzie moja siostra mieszka. Tak że dość zamożny był na owe czasy człowiek. To mieszkanie tu było tylko od ulicy. My odzyskaliśmy to w spadku, bo tamto było zajęte. Wynajął mieszkanie na Paska, żeby być blisko cioci. Już wtedy zmarł jej brat. Ciocia była sama.
Nie wiem, czy to w czasie Powstania te „szafy” bombardowały. W każdym bądź razie było takie wydarzenie, że właściwie zdecydowało o życiu cioci. Właściwie o końcu jej życia. Ciocia była sama w jej mieszkaniu. Jak rąbnęła „szafa” i cały narożny pion poleciał do dołu, do piwnic, ciocia doznała szoku, posypały się [szyby], wzięła szczotkę i szufelkę i [usiłuję] zamiatać [to wszystko]. Były przeszklone drzwi do saloniku i przez nie taka dziwna jasność biła. Ciocia otwiera te drzwi i mówi: „O jejku, nie ma mojego saloniku”. Salonik leżał na dole. [Jakiś taki szok].
Potem mama wzięła opiekę nad ciocią, która przeniosła się do nas tutaj na Paska. Ciocia już była po szoku, bo później [jak] siedzieliśmy w piwnicy, to było tuż przed rozstrzeliwaniem, wszyscy modlili się intensywnie. Niemcy wrzucili granat. Chcieli zgromadzić ludzi do ustawienia, do rozstrzeliwania. Wrzucili jakiś taki granat dymiący, [żeby ludzie wyszli stamtąd]. Wszyscy, moja mama miała na rękach moją młodszą siostrę, byłam ja i moja [o rok] starsza siostra. My z tymi wszystkimi ludźmi wyszliśmy, a ciocia mówi: „Nie, nie będę wychodzić”. Mama na to: „Ale ciociu, niech ciocia wychodzi, bo zaraz Niemcy przyjdą i zabiją”. Ciocia na to: „Niemcy, naród kulturalny, nikogo nie będzie zabijał”. Mama szarpała się z tą ciocią i szarpała. Mając w końcu na rękach dziecko i dwoje [małych] dzieci obok, to musiała z tymi ludźmi obcymi iść. Okopami wyszła tam, gdzie niestety Niemcy kazali przyjść. Ciocia tam została. Myśmy zobaczyli z przerażeniem, że to nie Niemcy będą nas rozstrzeliwać. [To znaczy] my nie wiedzieliśmy, że to będzie rozstrzeliwanie, tylko że coś się szykuje. Ja pamiętam w odczuciu taką grozę niesamowitą. Taki pogłos poszedł: „To nie Niemcy, tylko »ukraińcy«”. Niestety to było jeszcze gorsze. Zgarnęli oni nas przed domem, [przed] taką willą, którą ludzie nazywali „pałacem Marysieńki”. W rzeczywistości „pałac Marysieńki” znajdował się tu, gdzie teraz jest kościół na wzgórzu. To była willa letniskowa pod wynajem przez jakiegoś kupca, wytwórcę rękawiczek, który ją wybudował. Nie wiem, skąd to się wzięło, może był pałacyk, może to było miejsce dla myśliwych od Sobieskiego czy coś takiego. Nazywało się pałacyk i tak to się utarło. Rozstrzeliwanie pod pałacykiem. Zebrali tych wszystkich ludzi, kazali rozdzielić osobno mężczyzn, kobiety. Kobiety ustawili pod tym [pałacykiem], a za chwilę czołg podjechał i obrócili lufę i ludzie się zorientowali, że to będzie akcja rozstrzeliwania. Nam uratowało życie to, że wypadło nam stanąć pod drzwiami. Takie dość duże wrota były. I jak ludzie zobaczyli, że to już będzie rozstrzeliwanie, pchnęli te drzwi i kto mógł, wpadł w te wejście. Ale tylko na boki, bo już rozstrzeliwanie się zaczęło. Stojąc [przywarci] wzdłuż ściany, widzieliśmy, jak takie kule ogniste leciały. Potem słyszeliśmy nadlatujący samolot, który przyleciał, odleciał. Ja jako dziecko sobie tego nie uprzytamniam, tylko to już z opowieści wiem. Odleciał i za chwilę przyleciała eskadra samolotów, które zastrzeliły tych Niemców. Bo wtedy już Rosjanie zaczęli występować w obronie mieszkańców. Właśnie spowodowali, że ta akcja została [przerwana] i dzięki temu uratowaliśmy się. Zapadła cisza, schowaliśmy się do takiej małej ziemnej piwniczki w tej willi. Była tam dziewczynka, która miała rozharataną rękę i strasznie jęczała, a w pewnym momencie odgłosy, że ktoś chodzi. Była taka dramatyczna scena, że trzeba było właściwie zobaczyć kto, czy to Niemcy nie przyszli dobijać ludzi. Równocześnie ta dziewczynka nie potrafiła się powstrzymać. Płakała, tam były jakieś sceny dantejskie, bo ktoś tam mówił: „To trzymaj, niech ona wyjdzie. Trudno, bo wszyscy zginą”. Uciszyła się ta dziewczynka, ktoś odchylił i zobaczył. Wprawdzie nie wiem, jak to było można po ciemku zobaczyć. Ale odchylił i [chyba] odważył się zapytać: „Kto to chodzi?”. A to były sanitariuszki polskie. Wtedy wszyscy wyszli z tej piwnicy. One zbierały rannych. Każdy [kto mógł to przemieszczał] się w inną stronę. Myśmy poszły fatalnie, bo pod górę, gdzie byli Niemcy i reflektorami nas oświetlali i zaczęli nas ostrzeliwać. Trzeba było się wycofać.
- Czy spotkanie z tymi sanitariuszkami było pani pierwszym spotkaniem z Powstańcami?
Chyba tak. Później okopami przedostaliśmy się na ulicę Krechowiecką do tego domu, [który] do dziś stoi. Tam było duże podwórze. Wtedy był tam szpital. Myśmy tam siedzieli w piwnicy. Ja to pamiętam jako rzecz straszną, ponieważ Niemcy wiedzieli, że tam jest szpital. Nasyłali kolejno samoloty. Te samoloty słychać [było] z daleka. To było dla mnie coś takiego strasznego, że ja w pewnym momencie powiedziałam do mamy: „Ja wolałabym być na strychu, bo jak rąbną, to wszystko od razu, wiadomo, się załatwi. [To jest nie do wytrzymania tak siedzieć i czekać]”. Te naloty się powtarzały dość często, bo oni usiłowali trafić tymi bombami w ten szpital. Jako dziecko pamiętam tylko taką [scenę]. W związku z tym, że był tam szpital, to tam obok była kostnica, ale ona była na zewnątrz – na świeżym powietrzu. […] Jak się wyszło, to się widziało takie zwalisko trupów. Tam na ulicy Krechowieckiej, dotrwaliśmy o głodzie do końca Powstania.
- Była tam pani z całą rodziną?
Ojca nie było, bo go Powstanie zastało na Filtrowej w urzędzie ziemskim i już całe Powstanie spędził bez nas, czyli byliśmy tylko z mamą.
- Jaka atmosfera towarzyszyła Powstaniu, jak to pani pamięta? Czy to była atmosfera grozy? Czy ludzie mieli nadzieję na wyzwolenie?
Chyba nie myśleli o wyzwoleniu. Na początku to pewno tak, ale raczej to było rozmyślanie o przetrwaniu.
- Co działo się potem? Byliście w tym szpitalu, a później?
To nie w szpitalu, tylko w piwnicach budynku obok szpitala. Jak była ewakuacja, to kazali wszystkim wyjść. W całym takim tłumie szliśmy aż do Dworca Zachodniego. Tam też były jeszcze jakieś ostrzeliwania z samolotów. Jak pamiętam, gdy szliśmy, zobaczyłam piękną lalkę. Powyrzucane były jakieś rzeczy z okien: kołdry, łóżka jakieś i tak dalej. I [zobaczyłam] taką piękną lalkę.. [Mama mówi – nie ruszaj się, bo gdybym] wyskoczyła po tą lalkę, to by zabili. Nie mogłam tego przeboleć. […] Po pierwsze to nie był człowiek w tej duszącej piwnicy, gdzie bez przerwy od tych bombardowań ten tynk osypujący się ze ścian, on daje specyficzny zapach, taki ceglany. Jakoś drżą ściany, ten tynk jakoś się czuje w tym powietrzu. Wyjście na słońce, świeże powietrze i jakaś lalka po drodze to było jakieś wyzwolenie.
Drugie wyzwolenie, to jak przyjechaliśmy na wieś […] podkrakowską. Dowieźli nas do Słomnik, przed tym był obóz w Pruszkowie. Można powiedzieć, że to wymyślili Niemcy dla nas wczasy. Bo tam warszawiacy mogli dojść do siebie. Rozdzielili warszawiaków z rodzinami po gospodarzach. Nasza rodzina, ponieważ nas było czwórka, nie trójka, nie, cztery nas było – trzy dziewczynki małe [i mama] – to nie dali do jednego gospodarza. Na początku tak, ale potem [rozdzielono]. Gospodarz był dość zamożny, więc sobie jakoś załatwił, żeby rozdzielili. Moja siostra poszła do innego gospodarza, ja do innego, mama z najmłodszą u innego. Ale tak czy inaczej było to jak wczasy. Bo to w końcu normalni ludzie, normalny świat, [jakieś] normalne jedzenie. Można było zapomnieć o tym wszystkim. Chociaż wieśniacy nie zawsze byli przyjemni. Nie ma co się im dziwić, bo też niektórzy warszawiacy potraktowali, że oni tam są i ci miejscowi powinni im usługiwać. No ale każdy musi zrozumieć jeden drugiego.
- Wracając do czasów, kiedy była pani w Warszawie. Czy pamięta pani może, jak się zaopatrywaliście w żywność, wodę, jak to wówczas wyglądało?
W żywność, to tak jak powiedziałam. Myśmy korzystali z tej działki. Powstańcy zdobyli olejarnię na ulicy Gdańskiej. Ona już teraz nie istnieje. Mama z niektórymi ludźmi pobiegła tam i przyniosła wiadro oleju dla wszystkich mieszkańców. Jak później przeszliśmy na Krechowiecką – to [już] zupełnie obce rejony – to tam był [rzeczywiście] głód. Ostatni posiłek, jaki przygotowała mama, to było coś z płatków suchych z wodą chyba jakąś. Bo była na podwórzu pompa. Z tą pompą była tragiczne [wydarzenia], jak opowiadała mama. Kobieta urodziła bliźnięta. Stała w kolejce do wody, trzeba było ją pompować, więc trochę to trwało. I ta kobieta mówi: „Mam bliźniaki i one tam czekają na mnie, przepuście mnie bez kolejki”. I przepuścili ją i w tym momencie została zastrzelona, nadleciał samolot. Gdyby ona stała w końcu tej kolejki to by przeżyła, bo te pierwsze osoby zostały zastrzelone. Tragiczne: dwójka dzieci – niemowląt. Stąd woda była.
- Jak często, w jakich okolicznościach spotykała się pani z Powstańcami? Czy to spotkanie z sanitariuszkami było jedynym spotkaniem?
Ja sobie nie przypominam spotkania z Powstańcami.
- Czy pani wiedziała, co się działo w innych dzielnicach? Czy to wykraczało poza zainteresowania pani w tym momencie?
Chyba jako dziecko to nie wiedziałam. Na pewno mama się orientowała.
- Czy uczestniczyła pani w jakichś formach życia religijnego? Msze, nabożeństwa?
Tak, pamiętam [nieustające] modlitwy w tejże piwnicy, do której wrzucili granat, i trzeba było wyjść. Był tam taki ołtarzyk z Matką Boską. [Śpiew] intonowała [jedna pani], była bardzo pobożna. Ona przeżyła to rozstrzeliwanie. Jej siostrzeniec, był oddzielony wtedy na mężczyzn i kobiety, czy w końcu uciekł, nie wiemy, czy on się uratował.
Co do wyżywienia, to pamiętam taki moment, już opowieści, że po skończeniu tej akcji rozstrzeliwania, w sąsiednim domu dwie panie się jakoś schowały, ale stwierdziły, że nad nimi chodzą Niemcy, więc nie mogły się ruszyć. Były bardzo głodne, więc złapały kota i postanowiły go zjeść. Udusiły tego kota i usiłowały go zjeść. Nic im z tego nie wyszło, bo to było dość straszne. Ale zapamiętałam to opowiadanie z tym kotem, którego nie mogły zjeść, bo to było okropne. Co dalej z tymi paniami się stało, chyba Niemcy gdzieś jakoś… Chyba jednak one gdzieś się uratowały.
- Czy słuchała pani radia, czytała prasę podziemną? Mieliście dostęp do jakichkolwiek źródeł informacji?
Ja byłam za mała, żeby takimi rzeczami się interesować. To chyba pytanie do osób bardziej dorosłych. Właśnie takie dramatyczne, powiedziałabym, malownicze. Jeszcze wracając do śmierci cioci, która wtedy po tym szoku, zburzeniu części jej mieszkania nie chciała wyjść. Świadkiem jej śmierci była pani, która była ranna podczas akcji rozstrzeliwania. Upadła i leżała. Obserwowała ciocię, która w końcu wyszła na górę, nie szła okopami i krzyczała: „Kazia, gdzie ty jesteś”. To dowodzi, że jej umysł się pomieszał. Ona [ranna pani] natomiast leżąc, krzyczała: „Niech się pani położy, niech pani zejdzie do okopu”. Wymachiwała ręką, „Kazia, gdzie ty jesteś”. Oni strzelili jej w rękę. Ona [patrząc] na tą rękę [krzyczała] i: „Co oni zrobili, jak mnie urządzili?”. A potem oni strzelili w pierś, no i ciocia [zginęła]. To była opowieść po Powstaniu. Wróciliśmy i spotkaliśmy się z tą panią – Chojnacką, z którą po wojnie moja mama dużo opowieści toczyła. Dorosłe osoby chciały to jakoś odreagować. Tak długo opowiadały różne fragmenty, wymieniały się wiedzą i ja tą opowieść o cioci to pamiętam [z opowiadań].
- Pamięta pani moment wyjścia? Szła pani przez Pruszków.
Tak, właśnie ani ja, ani siostra w ogóle nie pamiętamy, jak to się stało, że znaleźliśmy się tam. Ciekawe, jak to wytłumaczyć. Może to wszystko, co się przeszło, było tak straszne, że to wyjście na świeże powietrze, już jakiś inny świat, to się nie pamiętało tamtych szczegółów. Natomiast to jak było w Pruszkowie, to pamiętam. W tych hangarach tej fabryki zgromadzeni ludzie, każdy jakoś tam próbował się urządzić. Gdzieś jeden szukał jedzenia, gdzieś tam jakąś zupę dawali. Nie było [w co ją wziąć] – nie było żadnych naczyń. Ja pamiętam, że ktoś powiedział, że trzeba wziąć butelkę i sznurek i okręcić i tak kręcić, żeby się rozgrzała, a potem polać zimną wodą i ona pęknie. W ten sposób zrobiło się naczynie do pozyskania wody czy zupy. Jakieś tam jedzenie, chleb był rozdawany [i zupa]. Później już przy wychodzeniu to oni robili selekcję mężczyzn na roboty, a kobiety z dziećmi to wywozili.
- Pamięta pani, jak długo była w Pruszkowie?
Dzień, dwa?
- Pociągami potem zostaliście zawiezieni?
[Zawiezieni] pod Kraków. Pamiętam, nie wiem, w jakiej to było miejscowości, ale we wspomnieniach powoduje to u mnie duże wzruszenie, bo był wiadukt, na nim stali ludzie, którzy wiedzieli, że [jadą] warszawiacy, i rzucali im chleb. [To było] wzruszające. Ludzie wiedzieli, że jadą głodni, zbombardowani warszawiacy. Dowiedzieli się i rzucali chleb. I te otwarte wagony, platformy, chwytali ludzie ten chleb.
- Kiedy odnalazłyście się z ojcem, czy on był w Pruszkowie, pod Krakowem?
Nie, to już po wojnie, jak wróciliśmy z wysiedlenia. Ojciec był już wtedy [w domu. Ale ] jeszcze, jak dotarliśmy już pod Kraków – miasteczko Słomniki. Zapomniałam nazwy tej wsi…[Gruszków]. Chyba to jeszcze było w Słomnikach, nim nam przydzielono, dokąd mamy jechać, [to] w jakiejś chacie gospodarz położył słomę i powiedział: „Tu możecie się rozgościć”. Mama pozwoliła nam buty zdjąć, przez ten cały czas [byłam] w takich wysokich sznurowanych. Pamiętam, jakie odczucie największego szczęścia w życiu mnie spotkały. Pozbyłam się tych butów. Wyzwoloną nóżkę miałam. Miałam tak nieprawdopodobną radość, że mnie się wydawało, że większe szczęście mnie nie może spotkać. Potem byliśmy u tych gospodarzy. Ja mówię [takimi] fragmentami, które sobie przypominam. To jest fragment chyba z opowieści, bo ja nie byłam świadkiem tej sceny. Mama mówiła, że była taka okropna scena. Mianowicie jak było już wyzwolenie, żołnierze rosyjscy wyzwolili ten teren i siedzieli w jakiejś chałupie. Taka siedziała dziewczyna młoda i mówiła do ojca: „Tato, czy ja mogę wyjść?”. – „Możesz, córko, wyjść”. – „Ja mogę wyjść popatrzeć na drzewo, na słońce?” – „Tak, możesz wyjść”. Tak się tym wszystkim cieszyła, a w pewnym momencie podchodzi ten żołnierz i mówi tak: „Co to, ryża taka, to Niemka, ona tu się ukrywała”. Poszedł za nią i ją zastrzelił. To było coś okropnego. To była po prostu Żydówka, która wyszła z ukrycia i tak się cieszyła, że [ona już] wszystko może, a ten wziął przez to, że Żydzi kojarzyli się, że mają czarne włosy, a ona miała rude włosy. Ruda – no to Niemka – nie pytali. Polacy to przecież wiedzieli, jak wyglądają Żydzi. Rude! To byli Niemcy. Polacy przecież wiedzieli, jak wyglądali Żydzi. Do głowy by mi nie przyszło! Jak przechowywali Żydów, to [by przecież] do nich [nie] strzelali. Ten myślał, że to z ukrycia wyszła jakaś Niemka.
- Jak długo byłyście pod Krakowem?
Jakiś czas tam byłyśmy. W lutym bardzo wcześnie wróciłyśmy do Warszawy jakimiś pociągami, [wioząc] ze sobą jakąś mąkę, miałam na plecach przywiązany worek z mąką. Później worek się urwał, a mąka się wysypała. Mama mnie zbeształa. To była kobieta, która miała trójkę dzieci, wieczne kłopoty i zdenerwowanie. Wróciliśmy. Było tak pusto w Warszawie, że jak dotarliśmy, to w domu spotkaliśmy ojca, który był chory, przeziębiony, ale była to wielka radość. Pamiętam, jak mama mówi na drugi dzień: „Zobaczcie! – to było na końcu ulicy – Zobaczcie, tam zapaliło się światełko. Ktoś też już wrócił!”. Każdego dnia pojawiało się jakieś światełko w oknie. W ten sposób przybywali warszawiacy. Nie stało się to nagle, ale była to wielka radość.
- Co stało się z panią po wyzwoleniu? Po roku 1945?
Mieszkaliśmy w tamtym domu. Mama nigdy nie pracowała, bo ojciec dobrze zarabiał. Były dzieci. Było nam bardzo biednie [ponieważ] na początku ojciec dostał jakiejś zapaści i nie mógł psychicznie się przełamać, żeby pójść do pracy. Wreszcie poszedł [i dalej] pracował tam, gdzie przed wojną – w urzędzie ziemskim. Niestety, było to gnębienie inteligencji. Miał tam niedobrą atmosferę w pracy. Jako inżynier był przez [takie] młode, niedouczone osoby traktowany per noga. Źle się czuł, ale pracował i jakoś nas utrzymywał. [Dalej ten ogród nas wspierał].
- Czy dowiedziała się pani, co się działo z pani ojcem podczas Powstania?
Ojciec przemieszczał się gdzieś, do Milanówka. Nie wiem tego. To tylko tak z rozmów, jak teraz z siostrą rozmawiałam.
- Wspominała pani o sąsiadce, która przychodziła i rozmawiała o Powstaniu z pani mamą.
Tak. Było bardzo dużo tych opowieści. Właściwie całe wieczory spędzały na opowiadaniu [wszystkich] tych szczegółów. Niektórym [się przysłuchiwałam]. Niektóre zaczęły mi się plątać z moimi wspomnieniami i wyobrażeniami.
- Jakie ma pani najlepsze i najgorsze wspomnienia z czasów Powstania?
[Dla mnie] najgorsze to były bombardowania. Nadlatujące samoloty, taki nikły odgłos bombowca [to jakby] odruch został, bo czasami lecą jakieś samoloty i mają podobny odgłos. [Nadlatuje], leci z daleka i wolniutko narasta. Odzywa się u mnie odruch lęku. Czekanie i myślenie, że lecą ciebie zburzyć. Wiedzieliśmy już, że tu jest szpital i na to się nastawiają. Natomiast był taki moment dość miły. Mianowicie wracając do tych koszar i odwiedzin tych Niemców u tych sąsiadów [z domu w sąsiedniej klatce]. Kiedyś bawiłyśmy się na drodze przed działką. To było [jeszcze] w czasie okupacji, a nie Powstania. Można tam było [jeszcze] jakoś chodzić na tę działkę. Z siostrą grzebałyśmy w ziemi. W pewnym momencie czuję, że ktoś mnie za kokardkę ciągnie do góry. Patrzę, czarne buty oficerskie – Niemiec. A ten człowiek mówi po polsku: „Nie bój się”. Ja mu mówię: „Pan nie Niemiec?”. A on mi: „Niemiec, ale nie wszyscy Niemcy mają zęby”. Prawdopodobnie był to któryś z tych Ślązaków. Też przeżywali momenty wzruszenia, też mieli dzieci i nie wiedzieli, co z tymi dziećmi się dzieje, więc też u nich była ludzka reakcja. To był miły moment. To pytanie mocno filozoficzne. [Najmilsze wspomnienie… Nie byłam przygotowana na takie pytanie].
- Czy czas okupacji miał duży wpływ na pani późniejsze życie?
Wojna zawsze ma wpływ. To w snach się odzywa najczęściej.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać?
Mając wtedy dziewięć lat... Ludzie rozważają, czy to Powstanie było potrzebne, [czy] słuszne? Ja wtedy widziałam, a może później mi się to ugruntowało, ale nie pod wpływem tego, co mówią ludzie. Przy tych opowieściach z tą panią nigdy nie padło takie rozważanie – „[a właściwie] po co to Powstanie i ilu ludzi w nim zginęło”. Ten temat nigdy nie był poruszany. Być może to i na mnie wpłynęło. Wydaje mi się, że to Powstanie wybuchło, bo [jakby ono] musiało wybuchnąć. Nie można wyobrazić sobie cofnięcia historii, że Powstanie nie wybucha. To było coś tak naturalnego w odczuciu. Jako dziewięcioletnia dziewczynka mogłabym zapamiętać, że ludzie w schronach, bombardowani, głodni, mogli mówić: „Po co my się tu mordujemy, bo im zachciało się robić Powstanie, a wszystko to na nas spadło. Nigdy przenigdy nie słyszałam takiego zdania. Ani potem wśród rozmów z ludźmi. To dopiero po latach zaczęły się jakieś dywagacje polityczne. To było coś naturalnego. [Ja nie] wiem, czy słusznie myślę, ale to było tak naturalną sprawą, że to Powstanie wybuchło, że byli Powstańcy i [było] cierpienie z tym związane.
Warszawa, 7 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Gitler