Kazimierz Wiśniewski „Zawisza Czarny”
- Proszę powiedzieć, kiedy i w jaki sposób pan się gdzieś zaangażował?
W 1940 roku z kolegą Zdzisławem Kujawskim w Sochaczewie u porucznika Wojcieckiego zapisaliśmy się do Narodowych Sił Zbrojnych, w grupie harcerskiej.
- NSZ przyjmowało również harcerzy?
Tworzyło grupę harcerzy dla NSZ-u.
W tamtym ugrupowaniu złożyliśmy przysięgę.
- Kiedy była przysięga i przed kim składana?
Przed Wojcieckim we wrześniu 1940 roku, w obecności Zdzisława Kujawskiego i odwrotnie. Nas było dwóch, a on sam.
- To odbywało się uroczyście?
Nie, to było u niego w domu, w mieszkaniu na ulicy Staszica. Dom drewniany, w ogródku u niego składaliśmy przysięgę w 1940 roku.
- Do czego zobowiązywała ta przysięga?
Do wierności – „Bóg, Honor, Ojczyzna” – takie było hasło. Z tym hasłem żeśmy byli zaprzysiężeni. Przedtem byłem w harcerstwie w Paprotni jako szeregowy harcerz.
- Jak pan zapamiętał kontakty, szkolenia konspiracyjne?
Stamtąd przeniosłem się do Warszawy, zapisałem się do szkoły wiosną 1940 roku. Szkołę podstawową skończyłem w Paprotni. Rodzice zapisali mnie do 1. Męskiej Szkoły Handlowej w Warszawie na Miodowej 25. Zaznaczam: był numer 25, w tej chwili nie ma 25, jest 23. Ale był numer 25 i posiadam jeszcze świadectwa z gimnazjum tej szkółki. Mieszkałem wtedy na ulicy Służewskiej 5 mieszkania 13, w 1940 roku.
- Nie zdążył pan podziałać na tamtym terenie?
Komendant armii poznańskiej pod Sochaczewem, który został ranny, jak wydobrzał, założył konspirację ZWS-u [ZWZ, NOW? – red.]. Wszystkich – młodzież, która była spod Warszawy, a znalazła się w Warszawie – zgarnął do siebie i włączył do kompanii harcerskiej, do „Gustawa”. Potem był „Harnaś”, dlatego jest „Gustaw-Harnaś”, bo oni się połączyli, przystąpili do Armii Krajowej we wrześniu 1942 roku. Nastąpiło dalsze już szkolenie. Po pierwsze czynność nasza polegała na tym, że dostawaliśmy zlecenia obserwacji ludzi, obserwacji miejsc zdarzeń, bytności w miejscach zdarzeń, informacji, roznoszenia różnych afiszy, plakatów, malowania na ścianach, na parkanach wszystkich znaków antyniemieckich, później przenoszenia broni na miejsce, ćwiczenia broni. Mieliśmy zgrupowania na ulicy Marszałkowskiej 66, na czwartym piętrze, to był nasz jeden punkt zborny. Drugi był u Janusza. Był punkt zborny na Filtrowej 30 u Andrzeja Małachowskiego, trzeci punkt zborny. Myśmy się zbierali [też] na ulicy Smolnej 14 u Witka Piaseckiego.
- Jak wielu was było na takich spotkaniach?
Przeważnie był zastęp, nie było w komplecie drużyny, bo więcej się nie znaliśmy jak cztery, pięć osób ze sobą – taka szła konspiracja. Aczkolwiek myśmy się potem znali wszyscy, bo przeważnie z naszej szkoły żeśmy się spotykali na zgrupowaniu. Prawie połowa naszej klasy była na zgrupowaniu na Miodowej. Powracając do szkolenia – szkolenie było, zapoznawanie się, jak wykonać, jak podglądać ludzi, jak obserwować, jak dojść, bo dostało się nazwisko i imię, trzeba było znaleźć, gdzie on mieszka, jak mieszka, zająć stanowisko, obserwować go w ciągu dwóch, trzech tygodni.
- Jak wyglądała działalność wywiadowcza?
To było dla nas, jako tych czternasto-, piętnastoletnich, niepozornych… Jakby powiedzieć? Takie były zadania między innymi, jeden z podstawowych celów. Na przykład myśmy obserwowali: taki na Marszałkowskiej grał na skrzypcach pod bramą, zawsze tyłem odwrócony do ulicy, frontem do wejścia. Grał na skrzypcach, była czapka, ale nie patrzył, kto mu rzucił, kto nie rzucił. Okazało się potem, że to był konfident, który pracował dla Niemców. Wiadomo, że z tego miejsca kogoś wywiozą, zaaresztują. Czyli to już była jedna osoba, którą była, pamiętam, pod naszą obserwacją.
- Dokładnie ten element był w filmie „Zakazane Piosenki”.
Nie wiem, czy był.
- Tak. Niewidomy śpiewający, grający…
Grający był, na Marszałkowskiej, w bramie. To była jedna osoba dla nas znaczna, już było wiadomo. Druga taka osoba, mniej znana: była blondyna, dosyć dobrze wyglądająca, młoda, na mandolinie grała. Jeździła pociągami dla odmiany i grała na mandolinie.
Niby zarobkowo, ale raczej dla obserwacji. Ona obserwowała ludzi, którzy byli przeznaczeni na ewentualną wywózkę i aresztowanie. To też była konfidentka, która została zdemaskowana jako taka. Potem były nieprzyjemności, to znaczy było trochę kolegów, którzy dojeżdżali do Warszawy, mieli nieprzyjemności, okazało się, że to z nią. Później był cały szereg innych osób, dostawaliśmy zlecenia o adresie takim i takim, na godzinę taką i taką: proszę obserwować ten punkt, kto wchodzi, kto wychodzi, jak wychodzi, o jakim czasie. Takie były między innymi zadania dla nas, bez przerwy zapoznawanie się z bronią w ramach podchorążówki, taktyka walki różnej. Znaczy myśmy to może mniej przyjmowali, więcej się cieszyliśmy z zapoznania z bronią, bo nas to jako młodzieńców, interesowało głównie. Główny szczegół był na rozebranie broni, złożenie broni, strzał, czas wzięcia broni do ręki, odstrzału. Nam dużo wpajano, że broń walther ma odcisk, vis ma taki, ten ma taki, bo jak się spotka z kimś z bronią, to jeżeli on ma colta na przykład, bębenkowiec, to on inaczej pracuje, inaczej za spust pociągnie, czyli on musi mieć jedna, dwie sekundy czasu na to, żeby dać strzał. Jak się miało visa, jak się miało inną broń, to wystarczyło go podnieść do góry, odciągnąć kurek, już był gotowy do strzału. Czyli myśmy byli zapoznawani z różną krótką bronią. Czasem od strzału z tej broni, od momentu wzięcia do ręki danej broni, odgrywały rolę sekundy do opanowania zimnej krwi. Znajomość z bronią – to był głównie nacisk. Krótka broń – był na to nacisk, poza znajomością…
Przydała się. Był taki moment, że jak wróciłem z Powstania, czyli z partyzantki do domu, ojca już nie było. Wrócimy do tego tematu, później powiem. Zobaczyłem, że żandarm miał broń, to szybciej odbezpieczyłem, powiedziałem: „Proszę rzucić broń, bo inaczej…”. Istotnie, był taki moment, że spasował. To działo się w domu, jak przyszedłem, bo akurat byli żandarmi w domu. Wszedłem do domu, zastałem [ich]. Stąd się przydał ten moment, ta zimna krew, że zdążę przed nim, nim on sięgnie do broni. Co dalej było w szkoleniu z automatami: mieliśmy stena, normalne zapoznawanie, później był szmajser, drugi automat niemiecki, jeden z tych znanych. Sten był polskiej produkcji, jako zasadniczy automat, kbk, to znaczy karabinek produkcji radomskiej. Miałem automat pięciostrzelny, bo były karabiny, [które] za każdym razem trzeba było odsunąć, ładować, odsunąć, ładować. Miałem pięciostrzelny, pięć pocisków do magazynku się kładło, jeden za drugim mogłem odstrzelić, czyli nie było seryjnego strzału, tylko za każdym spustem był odstrzał, ale już nie ładowało się do niego, bo już był naładowany. To był karabin długostrzelny.
Kbk. Był kbk normalny z bagnetem, ze wszystkim, taki dłuższy, i były krótsze. Myśmy mieli zapoznawanie się z kbk. Później było zapoznawanie się dokładnie z granatami, granat zaczepny, granat obronny, potem były „sidolki”, które jeden z naszych kolegów, Witek Piasecki, wykoncypował.
- Pan mówi o tym Piaseckim, który stracił palce?
Tak, o Witku, to kolega, on palce stracił trzy i trzy u rąk. Był architektem w Warszawie dosyć długo. Jeszcze jest, żyje, spotykamy się, jest z naszego środowiska Witek Piasecki. U niego były w mieszkaniu spotkania szkoleniowe. On jeszcze powielał, bibuły były różne do powielania, to u niego się odbywało w mieszkaniu. Z „sidolką” myśmy się trochę później zapoznawali, na czym ona działa, bo on ją właściwie zrobił. To był granat na benzynę, zaczepny raczej, a nie obronny, ale szkody narobił. Jak się rzuciło do samochodu czy w kogoś, to zapalił. Na tym pokrótce polegało [działanie „sidolówki”].
- Czyli byliście właściwie dobrze przygotowani?
Myśmy byli przygotowani dobrze, mieliśmy dobrych wykładowców, byli wykładowcy z konspiracji. Już po Powstaniu spotkaliśmy się w środowisku, człowiek poznawał jeden drugiego. To już było wymierne, istotne, tylko różne losy różnych ludzi rzuciły do tej sytuacji. Jeżeli chodzi o nasze wyszkolenie, o nasze przygotowanie, mimo młodego wieku myśmy byli przygotowani wielostronnie. Była jeszcze walka strategiczna, to znaczy jak jest się na pozycji w tyralierkę czy w dwójkę, czy pojedynczo, robienie okopów, jak się okopać przed atakiem, jak wykorzystać saperkę, idąc do ataku albo idąc pod ogień. Saperka właśnie mnie uratowała. Zasadnicza sprawa, jak idzie ogień na człowieka, to kwestia chowania głowy. To, że dostał tu czy tu, to jest rana. Najważniejsze jest sprawa głowy i piersi. Jak się położy na ziemi, da saperkę w skos, wtedy rykoszetem się kulki odbiją, najpierw zostanie ranny w rękę. Saperka nie ta składana, tylko normalna, wojskowa, z trzonkiem. Wbijało się [ją] w piasek (tak jak w Puszczy Kampinoskiej) w ziemię, normalnie się wykorzystywało na porządku dziennym. Dopiero jak ogień troszeczkę ustąpił, to saperką się kopało dla siebie dołek do schowania. Pierwsza linia – jak się szło, to się szło, to z praktyki na Pociesze zostałem spraktykowany do tego. [??] Od 1942 roku do Powstania cały czas były spotkania, były te czynności wykonywane. Jeszcze były ćwiczenia z ostrej broni w Płudach, jeżeli chodzi o zapoznanie się ze strzałem ostrym. Bo że teoria była, to wiadomo, a ostre strzelanie było w Płudach. Tośmy jeździli z Dworca Gdańskiego do Płud, w żyto, w lasek, tam, gdzie chyba w tej chwili jest więzienie, gdzieś w tamte strony. Nie kojarzę, jak to było, były stare wierzby, było dokonane praktycznie ostre strzelanie. Oczywiście konspiracja, każdy ruch, każda czynność była zdublowana. Taka zasada była przyjęta, że znaliśmy się najwyżej w trójkę. Jeśli wpadł ktoś, to z trójki wpadał. A jeżeli szło się na jakieś działanie, to była zdublowana dyspozycja. Dlaczego? Dlatego że mógł ktoś nie przyjść na czas. Miałem być o godzinie, po pierwsze punktualność nas obowiązywała, dziesiąta to dziesiąta, jak godzina ta, to ta godzina. Jeżeli nie byłem o dziesiątej jeden, dwa, to wchodził drugi, który był wtedy w rezerwie, miał prawo. Czyli jeden drugiego nie widział, ale jeden drugiego mógł widzieć, to była taka ogólna zasada, jeżeli chodzi o wejście. Oczywiście [było] maskowanie terenu, naszykowanie sobie wejść, wyjść. Jak żeśmy się zbierali grupowo, na przykład u Piaseckiego, więcej nas nie było, niedużo, tylko był zastęp, czyli było nas ośmiu, dziewięciu, maksimum do dziesięciu. Sześć, siedem, osiem, ale przeważnie czterech, pięciu nas było. Oczywiście w tym samym miejscu zbierała się następna grupa, tak to szło.
- Nic więcej nie trzeba było?
Nie, bo szczegółowo z bronią… To mniej więcej się koło tego wszystko obracało.
- Przechodzimy w takim razie do Powstania. Gdzie pana zastał 1 sierpnia 1944 roku?
Dwudziestego ósmego lipca byłem na koncentracji na ulicy Złotej 60, może 70, w szkole po prawej stronie. Mieszkałem wtedy na ulicy Złotej 45 róg Sosnowej, miałem blisko. Dostałem numer 7530, taką blaszkę, a brat dostał 7531. Brat nie żyje, dostałem ten numer. Dostałem krótką broń „siódemkę”. To było moje uzbrojenie na Powstanie Warszawskie. Dokumentów nie było, tylko było to. Za jakieś dwie godziny czy godzinę ostre pogotowie zostało rozwiązane.
Przyszedłem do domu, ponieważ nie było nic, a mieszkałem u pani Surdykowskiej. Jej mąż, pan Surdykowski siedział w Oświęcimiu. Bardzo sympatyczna pani, u niej na stancji mieszkaliśmy z bratem. Pojechałem do Paprotni po żywność, do rodziców. Nie zastałem ojca, ojca zaaresztowali Niemcy. Załatwiałem zwolnienie ojca. Zaaresztowali [go dlatego,] że był mały sklepik, on handlował skórami. Ktoś go oskarżył – i to znajomy – zaaresztowali. Poprzez znajomego, muszę powiedzieć, że członka lewicy… Bo pan Siekierski, co go prosiłem o wsparcie ojca, był murarzem, w Niepokalanowie murował różne rzeczy Niemcom. On wstawił się za ojcem, ojca puścili. Ojca wypuścili gdzieś koło 4, 5 sierpnia, a 2 sierpnia dowiedziałem się, będąc tam, że Powstanie wybuchło. Nie mający formuły jak wyjść koledzy, co mieszkali w Paprotni, wiedzieli, że byłem w Warszawie. Zgrupowanie się szykowało na Puszczę Kampinoską, przez Puszczę Kampinoską do Warszawy. Czyli taki był cel – zgrupowanie tamtego środowiska i środowiska wszystkich mieszkańców okolic Warszawy: Milanówek, Pruszków, Grójec, Skierniewice, Sochaczew. [To wszystko] szło do Warszawy, ale miało iść poprzez Puszczę Kampinoską i Puszczą Kampinoską przejść do Warszawy z bronią. Rysiek Komorowski, „Skonieczna” miał pseudo, zapytał mnie, czy nie zabrałbym się z nimi do Warszawy. Jak najbardziej wyraziłem zgodę, nastąpił drugi moment właściwie nie żegnania rodziców tylko opuszczenia domu.
To było już 8 sierpnia. To był drugi mój moment życiowy. Z nimi się zabrałem, doszliśmy, całe ugrupowanie było w Serokach. Całą grupą nocą żeśmy się przedostali do Puszczy Kampinoskiej od strony Kampinosu. Za tartakiem po drodze spotkaliśmy dwóch Niemców, zostali zabrani przez nas na Wiersze. Pewnie ich rozstrzelali później, nie wiem, co się z nimi stało. Doszliśmy do Puszczy Kampinoskiej nocą, rano – luzem, z bronią taką, jaką kto miał. W Wierszach było zgrupowanie, nasze kwatery były przeważnie na Wierszach, w [Truskawiu]. Przeważnie byliśmy w Truskawce na kwaterze. Nastąpiło zgrupowanie, zebranie broni, bo trzeba powiedzieć, że co noc przylatywał samolot z Londynu, zrzucał broń do Puszczy Kampinoskiej. To trzeba też powiedzieć, takie było zdarzenie.
Nie, byliśmy 10 sierpnia, bo żeśmy szli nocą, czyli już koło 10 sierpnia, w tym czasie już było zgrupowanie zrobione. W tym czasie komendantem zgrupowania był „Dolina”. Nazywam „Dolina”, dlaczego, bo on miał „doliniaków”, czyli to była kawaleria wileńska z tamtych stron, która [była] z Puszczy Bolimowskiej czy coś takiego. Oni nie opuścili broni od 1939 roku, cały czas z bronią, ze wszystkim, bili się z Niemcami, z ruskimi, bo to było między frontami, bili się o Wilno, między frontem przyszli, doszli do Modlina. Przez Modlin przeszli, uzgodnili to chyba z Niemcami, bo nie mogło być inaczej, dostali się do Puszczy Kampinoskiej. Osiedli w Puszczy Kampinoskiej, zatrzymali się. My żeśmy z nimi byli razem. Partyzantka, jeżeli jest z Puszczy Kampinoskiej, to tworzyła się właściwie głównie przez „doliniaków”, bo byli na konikach, uzbrojeni, z bronią, ze wszystkim, wyszkoleni, zahartowani tak jak my. To był dziarski żołnierz, z nimi aż było przyjemnie być. On był dowódcą w danym okresie Zgrupowania „Kampinos”. W tym okresie nie było potyczek, były takie czy inne, pilnowanie placówek. Na przykład trzeba było być w Laskach, to w Laskach; jeżeli pod Sochaczewem, to pod Sochaczewem; jeżeli pod Błoniem, to pod Błoniem. Czyli należało tych ludzi z bronią, tej młodzieży, tych żołnierzy, którzy znaleźli się w Kampinosie, pilnować. [Pilnować] całej Puszczy Kampinoskiej, począwszy od strony Lasek, skończywszy: Tułowica, Bzura. Podwodny [teren] z tej strony, a południe tak jak jest Leszno, jak kończyła się Puszcza. Pilnowanie tych placówek – były porobione placówki – trzeba było do tych placówek dojść, czyli to nie były dyżury.
- Często się przemieszczaliście?
Myśmy mieli stałą kwaterę w Truskawcu, ale na placówkę idziemy, przypuśćmy, na Pociechę, żeby pilnować tamtego terenu. Pociecha była o tyle ważna, że tamtędy jeździły samochody pancerne, nie pancerne, bo Niemcy mieli pod Modlinem naprawę [dużo] sprzętu militarnego, przejeżdżali, trzeba było być. Jeżeli trzeba było jechać do Zambrowa, to byliśmy w Zambrowie, jeżeli trzeba było jechać do innych miejscowości, myśmy się przemieszczali, szli z bronią, ze wszystkim, pilnować tamtej placówki. Pilnowało się placówkę cały dzień, całą noc, w zależności jak było, dwa dni, dwie noce, póki nas następni nie zmienili.
- Nie mieliście kontaktu z Żoliborzem?
Nastąpiło gdzieś koło 19 czy 18 sierpnia [powiadomienie], że wszystko zostawiamy, tak jak jest, idziemy do Warszawy. Żeśmy zabrali broń, którą żeśmy mieli, każdy jeden był załadowany, byliśmy uzbrojeni. Ale najważniejsze, że cieszyliśmy się z obronnych granatów angielskich. To była jedyna broń, która nas ratowała.
Z rzutu.
- Przyjmowaliście jakieś zrzuty?
Z samolotu zawsze był zrzut, odzież przylatywała, dużo rzeczy było, papierosy przylatywały dla palaczy, dla wszystkich. Papieros był za złoto dla palaczy. My – to ugrupowanie – idziemy na Warszawę. Wszystko żeśmy zlikwidowali, miałem ciepły sweter, to go też zostawiłem, bo wziąłem więcej broni, żeby więcej naładować na siebie. Z Truskawia żeśmy doładowali, bo każda kompania była z innej miejscowości, ale wszystko działo się w obrębie dwóch, trzech kilometrów w Puszczy Kampinoskiej. Kwatera dowództwa była w Wierszach. Żeśmy szli objuczeni bronią, wszystkim, po piachach, po wszystkim. Doszliśmy do Lasek w nocy, nastąpiła spowiedź…
Byłem przy Wyszyńskim, ale to nie Wyszyński. Nas spowiadał Pachomiusz, ksiądz z Niepokalanowa, on był naszym kapelanem, czyli tego Batalionu „Sochaczew”. O dziwo, jego nie ma wymienianego jako księdza.
Miał zakonne imię Pachomiusz. Jak się nazywał, trudno mi wiedzieć. Nie jest wymieniony ani w Wierszach, ani nie jest wymieniony, gdzie kapelani są wymienieni, w Budach Zosinych pod Jaktorowem. Czyli nie został wymieniony. A według informacji, co o nim się dowiedziałem, to potem prowadził parafię, gdzieś w Białogardzkim. Został zamordowany przez Ukraińców w 1966 roku. Został pochowany prawdopodobnie z matką gdzieś we wrocławskim województwie, ale to jest dalsza sprawa. Odbywała się spowiedź w Laskach, na brzozie, na drzewie. Muszę powiedzieć, że istotnie po spowiedzi człowiek nabrał ducha, takiej [wiary] – nie było bojaźni, nie było nic. Dalej żeśmy szli. Doszliśmy już prawie do przedmieścia Warszawy, zatrzymaliśmy się, nie wiem – Piaski? Nie było lasu, nie było nic, a to się okazało były Piaski, Chomiczówka. Stacjonowała artyleria węgierska w tamtej miejscowości, dzisiaj to są Piaski albo gdzieś w tych terenach. Wyższej rangi oficer naszą grupę przeprowadził przez fortyfikację artyleryjską, czyli niemiecką, doprowadził nas do Żoliborza, przypuśćmy dzisiejszej Broniewskiego, gdzieś ze strony północno-zachodniej, idąc do Warszawy.
Myśmy z tym ugrupowaniem szli dalej na Stare Miasto, weszliśmy już w zabudowę. To już było po południu, godzina pierwsza, druga może, w każdym razie ta pora. Spotkał nas ogień ze strony Dworca Gdańskiego, silny ogień cekaemów. Żeśmy padli, pierwsza czynność, jaka była. Byliśmy zmęczeni, bo się niosło tyle ładunku, tego wszystkiego razem. Miałem jeszcze plecak, w plecaku miałem granaty przeciwczołgowe, ale miałem rozbrojone wszystko. Całe szczęście, bo inaczej by wybuchły, ale miałem rozbrojone. Żeśmy leżeli na bruku, na ulicy Zajączka. To była ulica Zajączka róg Czarnieckiego, nie dochodząc do Mickiewicza, bośmy szli z tej strony. Tu ogień był z czołgu czy z bunkra i jednocześnie ogień z erkaemu, z automatów z ulicy Czarnieckiego, z domków jednorodzinnych, z góry na nas. Żeśmy się zorientowali, że leżymy pomiędzy ogniem krzyżowym, gdzie nie mogą obniżyć ognia do dołu, bo żeśmy za blisko podeszli pod ten punkt, a tamci nie mogą strzelać w tą stronę, bo wtedy będą w nich strzelali; ci strzelali w tą stronę, myśmy strzelali w tą stronę. Leżeliśmy tak na ulicy Zajączka ponad cztery godziny, nie ruszając się, tak jakby ktoś nam powiedział, bez rozkazu, bez niczego. Wieczorem, już było szaro, „Mazur” jako nasz komendant [powiedział]: „Chłopcy, przedostajemy się chyłkiem w zagrodę”. Żeśmy doszli w zagrody domków jednorodzinnych, w ogródki, nie ogródki, żeśmy się wszyscy pochowali. On porozumiał się z dowództwem żoliborskim, czy kontynuować. Tu żeśmy nie wydali żadnego strzału. Owszem, byliśmy ostrzelani na lewo, na prawo, wszystko razem. Żeśmy żadnego strzału nie wydali, tak to nam wyszło. Z Kampinosu przyszło nas ponad 2500 ludzi, to dosyć dużo było, mówię już o Batalionie „Sochaczew”, w którym myśmy byli. Dostaliśmy rozkaz z powrotem do Puszczy Kampinoskiej, bo nie ma możliwości przebicia się w tej chwili na Warszawę. Wróciliśmy, była wioska, krzyż stał na drodze. Teraz wiem, w którym miejscu to jest, to jest teraz osiedle mieszkaniowe przed cmentarzem Wawrzyszewskim. Wziął furmankę, załadował naszą broń, wszystko razem na furmankę. Do Puszczy Kampinoskiej żeśmy się wrócili. To był chyba już 22 sierpnia…
Tak, już po atakach, oni siekli, okazało się, że strzelali, wysiekli naszych gdzieś ponad trzystu chłopców, akurat z drugiej strony. Jest pomniczek – Curie-Skłodowska przy Dworcu Gdańskim, to właśnie w tamtym miejscu było, to miejsce jest akurat tam. Naszych siedmiuset chłopców poszło w tym czasie, chyba trzystu pięćdziesięciu zostało [położonych] trupem. Mówię: przypadek jest, że żeśmy nie otworzyli ognia. Po pierwsze nie było rozkazu strzału, nawet nie wiedzieliśmy, gdzie strzelać i po co strzelać, czym strzelać. Miałem granaty, mogłem granatnikiem rzucić pocisk jeden, drugi, ale nie chodziło o to, żeby wyrzucić granaty. Wróciliśmy do Puszczy Kampinoskiej. Potem się zaczęła w Puszczy Kampinoskiej już pewna partyzantka. Dowództwo wtedy w Kampinosie objął „Okoń”, pseudo „Okoń”.
- Pod Jaktorowem potem zginął?
Do tego też powrócimy. Ujawniono, że on zginął, ale wieści miałem inne całkiem. Wróciłem stamtąd do rodziców, już nie poszedłem dalej do Jaktorowa. To już jest inna historia. Wróciliśmy do tego [Kampinosu], zaczęliśmy pilnować całego tego terenu. Od tego momentu zaczęło się już właściwie nie myśleć o Warszawie, aczkolwiek chcieliśmy iść na Warszawę z powrotem, tylko nie było ku temu okazji. Odwrotny kierunek szedł, już warszawiacy uciekali, trzeba im było otwierać drogę w tą stronę, już był raczej kierunek taki nie za bardzo. „Okoń”, potem, jak się okazało, objął dowodzenie w Kampinosie. Bo do 9 września był dowódcą Krzyczkowski, administracyjny pułkownik z Żoliborza, dowodził całym tym rejonem. „Dolina” objął [dowództwo], jak przyszedł z partyzantami z tamtej strony, a „Okoń” objął po gdańskiej sytuacji. On z Żoliborza przyszedł, wrócił, tak mi się wydaje. Już odbywała się regularna czujka, z powrotem placówka.
- Był w zasięgu niewielkim?
Cały czas, jeszcze byli „ukraińcy” na tym terenie, byli w Warszawie Niemcy, Niemcy stacjonowali w Skierniewicach, stacjonowali w Sochaczewie, stacjonowali w Niepokalanowie, w klasztorze stało wojsko niemieckie. Pilnując przyczółków Puszczy Kampinoskiej, broniliśmy wejścia przez Niemców do Puszczy Kampinoskiej. To było takie zadanie, stąd powstała nazwa Niepodległa [Rzeczpospolita] Kampinoska. Coś takiego było przez dwa miesiące czasu, ale to jest inna historia. Między innymi z tych potyczek: jesteśmy w Truskawiu [w oryginale: Truskawcu], już nie pamiętam daty… Nie będę wspominał, jak było w Janówku, jak było w Zaborówku. Na przykład w Zaborówku dostaliśmy rozkaz ostrzelać kierunek Zaborówka, to była sobota. Zaborów jest, jak się jedzie na Leszno, a Zaborówek to jest miejscowość w głębi Puszczy Kampinoskiej. Tam urzędowali „ukraińcy”. Na skraju lasu dokonaliśmy ostrzał Zaborówka, został podpalony Zaborówek, były pociski zapalające z karabinu w trzech miejscach. Został podpalony Zaborówek przez ostrzały. W tym czasie właśnie kawaleria wileńska podeszła, kilku tych żołnierzy z drugiej strony i zaatakowali cały Zaborówek. Wszystkich „ukraińców”, którzy byli, którzy wyszli w kalesonach, bo oni przeważnie w sobotę pili wódkę, zabawiali się… Był atak na tych „ukraińców”, armię ukraińską.
Nasza kawaleria na konikach. Bo w Piaskach to była artyleria, a to byli kawalerzyści, kawaleria „doliniaków”, którzy byli wyszkoleni, uzbrojeni i mieli automaty Besermana [Bergmana?? – red.]. Mieli niemieckie automaty, inne, to byli żołnierze z krwi i kości. Ich trzech to nasza drużyna nie dała rady, tacy zahartowani byli. Później jesteśmy – pamiętam, to jest sprawa nieszczęsnej Pociechy, szczęsnej albo nieszczęsnej – jesteśmy w Truskawiu, dwie czerwone rakiety poszły, jedna za drugą. Gdzie są rakiety, kto jest najbliżej, to tak jak pogotowie: zabiera się manatki, w to miejsce trzeba było jechać. Ponieważ my byliśmy najbliżej Pociechy, bo byliśmy w Truskawiu, to cała nasza drużyna, cały nasz pluton właściwie, siedemdziesięciu chłopa, były trzy drużyny, udaliśmy się w kierunku Pociechy. Stamtąd było jakieś cztery kilometry po piachach. Z bronią, z tym wszystkim żeśmy się przemieścili. Dochodzimy, byłem akurat w pierwszej drużynie. Dostaliśmy rozkaz do przodu, na przyczółek. Nie mieliśmy orientacji, jak wygląda w ogóle ten przyczółek, a były samoloty, z drugiej strony siekły erkaemy, artyleria niemiecka, która w to miejsce biła, a przed tym byli „Jerzyki”. „Jerzyki” szli z Warszawy, szli do nas. Nie wiem, czy się dowództwo dogadało, czy się nie dogadało, oni ostali się na Pociesze. Tam ich zastali Niemcy, otworzyli ogień. Bili się, wezwali pomocy. Jak myśmy zobaczyli te dwie czerwone rakiety wystrzelone do góry, to żeśmy znaleźli się w tym miejscu. Byłem w pierwszej drużynie, w pierwszej drużynie był dowódca „Mazur”. Jednocześnie druga drużyna poszła na prawo, trzecia drużyna została w odwodzie, znaczy w skraju lasu, w razie odwrotu naszego, oni nas musieli chronić. A z tego skraju lasu do góry może było z trzysta metrów, może było więcej, była przestrzeń. Tu byli „Jerzyki”, w bunkrze z erkaemem byli ustawieni. Myśmy musieli dojść jako pierwsza drużyna na przyczółek, na pozycję zasadniczą, tą pierwszą, gdzie atakowali Niemcy i czołgi, które szły z tej strony. Byliśmy już prawie w centrum Puszczy, a Niemcy się znaleźli… Pierwsza nasza czynność, jak pamiętam, to tak jakby ktoś rozkaz wydawał: [jak] szła seria artylerii, to [był] pad w rowie. Później, jak była artyleria, to nie latały samoloty, bo pocisk nisko leciał. Potem żeśmy musieli zdążyć przeskoczyć pomiędzy ostrzałem artyleryjskim a ewentualnym nalotem samolotów, zrobić kilka metrów do przodu, żeby dojść do placówki. To było sto, sto pięćdziesiąt metrów i następny pad. Tak żeśmy doszli do górki, lasku. Wchodzi nasz celowniczy z naszym erkaemem. Jemu się zaciął erkaem, a już wchodzą. A ponieważ góra była dosyć znaczna, była stroma, piachy, to samochód ani czołg nie mógł podjechać pod tą górę. Ciężko mieli, jeśli chodzi o tamtą stronę. Z tej strony mieliśmy zabezpieczenie swoje własne, z drużyny. Wchodzimy na przyczółek, są pozycje po „Jerzykach”, dołki wolne, leży jeden erkaem, leży drugi erkaem, inne automaty. Jeden erkaem zacięty, drugi erkaem zacięty, nasze zacięte, nie ma nic. Nie mieliśmy innej rady, granaty angielskie, które żeśmy mieli. Robiliśmy wiązankę z trzech granatów razem, odbezpieczało się. Wiązankę trzech granatów jak się puściło w tamtą stronę, to mieliśmy spokój co najmniej dwie, trzy, cztery minuty. Następni nie przyszli. Wziąłem erkaem jeden, erkaem drugi wziął porucznik „Mazur”. Był dołek, przydało się szkolenie, raz dwa zdjąłem kabury, wydmuchałem piach, jeden gotowy, drugi gotowy do strzału, poszliśmy znowu na pozycję. Przydała się saperka dla odmiany, bo chcąc wchodzić pod ostrzałem… Następna grupa Niemców nachodziła na tą placówkę. Nie spotkaliśmy „Jerzyków”.
Miejsca po nich i broń. Myśleliśmy, że tą broń zużyjemy, ale broni nie było, musieliśmy swoją własną… Ta potem strzelała, żeśmy ją ładowali, żeśmy ją mieli. Później żeśmy weszli znowu jeszcze raz, obstrzały granatem, wszedł już nasz celowniczy, bo myśmy mieli dobrego, „Borowik” miał pseudo, dobry był z erkaemem, strzelał celnie i dobrze. Potem żeśmy odparli ten atak. Jak żeśmy odparli atak, to musieliśmy zostać, tylko dowiedzieliśmy się, że został jeden z naszych zabity z trzeciej drużyny, na odwodzie, bo jak pocisk artyleryjski został wystrzelony, uderzył w czubek drzewa, odłamki na niego spadły. On się schował za drzewem, z tamtej strony. Z naszego ugrupowania jeden zginął, kilku było rannych z tego ugrupowania. Osobiście się okopałem ze swoimi dwoma żołnierzami, z haubicą, z bronią, z karabinami. Ale doły żeśmy kopali zgodnie z ćwiczeniem: pod ostrzał w skos, czyli nie dół prosto, tylko głęboki dół na półtora, dwa metry, wykop skosem, wyjście do tyłu, bo z tej strony lasu nie było strzałów. To chroniło podwójnie – jeżeli bomba uderzyła, to nas dosięgła, a pocisk żaden nas nie mógł dosięgnąć z tamtej strony, bo co by nie zrobił ktoś na nas, to by nas najwyżej piasek zasypał, nic więcej nam krzywdy by się nie stało. W każdej chwili mogliśmy wyjść. Zdołowani w takich dołkach żeśmy byli dziewięć dni, dziewięć nocy na Pociesze.
Tak. Nie było podmian, nie było nic. Najgorzej było z żywnością, czyli nie było co jeść. Były ziemniaki na poletku, tośmy surowe ziemniaki gryźli, bo kwestia wody, picie najważniejsze było. Tu już nie chodzi o jedzenie, chodzi o picie. W piwnicy – bo Pociecha została cała spalona, przed nami już się paliła, jak żeśmy szli do nich – znalazły się tam świniaczki dwa, żeśmy ubili te świniaczki. Potem były kwatery, dowoził nam żywność jeden kapitan z armii rosyjskiej, bo poszli na zrzut, znaleźli jeden zrzut pod Modlinem, jednocześnie żołnierza rosyjskiego znaleźli, a tego kapitana wzięli niby w niewolę, niby nie w niewolę.
Nie, zrzut był z tamtej strony, z Zachodu. Tylko czasami jakiś [coś] pomylił, dostali do wiadomości, poszli, znaleźli albo już armia rosyjska przekroczyła z tamtej strony Wisłę, ktoś się znalazł z żołnierzy, albo grupa żołnierzy znalazła się, bo wzięli do niewoli kapitana rosyjskiego. On dostał karabin, dwie kulki w karabinie, dostał konika, wózek, rozwoził żywność. Tym się on zajmował właściwie do końca naszej partyzantki. Sympatyczny człowiek dosyć był ten kapitan. Ale wracając jeszcze do Pociechy. My żeśmy tam przesiedzieli, poszliśmy potem z Pociechy w kierunku Truskawia. Były pszczoły, były ule, to tym miodem żeśmy się trochę pożywili, jakoś żeśmy przetrwali dni, póki nie dostaliśmy. Później, jak dostaliśmy żywność, to żeśmy już tak dobyli, [dotrwali]. Trzeba było pilnować terenu całego, krucho było, bo zginęło tylu w tych stronach. Prawdopodobnie mogły być różne niedomówienia w dowództwie, każdy ma swoje zapatrywania, a militarnie dowodzili „doliniacy”, bo pieszo przejść z bronią, ze wszystkim, to na koniku kilka razy obrócili, konie mieli wyszkolone. Jak padł, to [koń] razem z nim się przekręcił. Wstali, poszli dalej. Strzał nie strzał, konie były przyzwyczajone.
- Słyszę podziw w pana głosie…
Zgranie koń tworzyli z tym człowiekiem. Człowiek po raz pierwszy widział na oczy tych ludzi. Trzeba było ich widzieć, twarz tych żołnierzy stamtąd. A jeszcze
à propos tego, co wspomniałem: jak żeśmy szli, to nam na psychikę dodał sierżant właśnie [kogoś] z tych „Doliniaków”. W dołku kulki świszczą na lewo, na prawo, a ten stał: „Co chłopcy się boicie, pamiętajcie, jak kulka śwista, to już jest za wami, trzeba sobie zdać sprawę, a jak nie śwista, to już nie wiecie o tym, bo już was nie ma, czyli jeżeli żyjecie, to żyjecie, trzeba stać, teraz kulka tu nie padnie, bo lecą do góry”. Nam ten sierżant nadał otuchy, zresztą wprawiony był. Tak żeśmy przesiedzieli, wróciliśmy do kwater.
Nie, do Truskawca, tam żeśmy przeważnie mieli. Później były następne potyczki w Janówku, następne potyczki w innej Pociesze, gdzie w tej chwili ma Guzowaty osiedle. Tam była jednostka wojskowa, była nasza placówka, czyli żeśmy podczas partyzantki musieli też tą placówkę pilnować. Jak żeśmy przyszli na placówkę pilnować, to pamiętam, jednego dnia nam miejscowa ludność przyniosła żywność, nakarmiła nas. Wróciliśmy z miejscowości, która tam była. Później byliśmy kilka razy jeszcze na Pociesze, bo najbliżej była. Następnym razem, to już był wrzesień, pamiętam tą datę 14, 15 września, samoloty przyleciały.
Samoloty nad nami przeleciały, cały szwadron, i zrobiły zrzut. Myśmy widzieli te zrzuty, jak najbardziej było widać, tylko że one nie przyleciały do nas, tylko na pozycje niemieckie. Myśmy się zdziwili, jak to się stało, że tyle samolotów przyleciało, tyle było zrzutów, żaden zrzut prawie nie trafił dla Powstańców ani nie trafił do nas, tylko trafił na pozycje niemieckie. Akurat one przeleciały, minęły Wisłę, jeżeli chodzi lot, dokonały zrzutu. Dokonały zrzutu już właściwie nad pozycją 1 Armii na Pradze. Ponieważ wiatr był z tej strony, to akurat przyleciały w to miejsce, gdzie było wyznaczone. Między innymi [jeden] z tych zrzutów trafił gdzieś pod Modlinem, chłopcy poszli go odebrać, nie nasi, tylko kawalerzyści.
Następnym razem w Pociesze, pamiętam takie zdarzenie, byliśmy. Z Truskawia idą Niemcy w kierunku Pociechy, to żeśmy się już przygotowali, mieliśmy już okopy, już były erkaemy, było to wszystko razem. Byłem już na pozycji na prawej odwodzie, na górce z granatnikiem. Miałem sześć pocisków do granatnika, [byłem] uzbrojony w kbk, w granaty ręczne, to wszystko razem. Nas było trójka na takiej przyczółce. Jak szli „ukraińcy”, to chyba byli „ukraińcy”, z tej strony otworzyli ogień. Oni szli, bo była łąka, na tą łąkę chcieli się dostać. Strzeliłem trzy pociski z granatnika, po raz pierwszy w życiu zdarzył się taki strzał. Pamiętam skręt w lewo, rzut na haubicę, żeby lekko nachylić – odpowiednio do strzału. O dziwo trafiły, ale przed nimi. Nim oni szli jeden, za chwileczkę drugi wybuchł, trzeci wybuchł. Oni nie szli w tym kierunku, wybrali sobie inną drogę. Spotkały ich erkaemy, troszeczkę chyba ich zginęło. Nie atakowali nas już później. Później jeszcze raz atakowani byliśmy z tej strony na Pociesze, ale tamte [ataki] były już mniejsze. [Jak był] ten nieszczęsny, sygnalizowany atak, że idą Niemcy, to poszła czujka zobaczyć Niemców. Ze strony wschodniej, bezpośrednio drogą Pociechy, idą Niemcy. Celowniczy, który ma erkaem ustawiony na ostrzał bezpośrednio, puścił serię strzałów. Istotnie mógł kilku tych Węgrów – okazało się, że to byli [Węgrzy], my słyszymy: „Madziar, Madziar!” – kilku tych Węgrów mógł położyć, nie wiem, dwóch czy trzech, nie wiem ile. W każdym razie myśmy bardzo żałowali tego, ale z pozycji nie wychodziliśmy, bo wyjście z pozycji to był od razu strzał w naszym kierunku.
Później dostaliśmy [rozkaz], żeby pójść na przyczółek Janówek. Janówek jest w kierunku Palmir. Do Janówka był skierowany cały nasz pluton. Leżymy na drodze, jeżdżą samochody niemieckie. Jesteśmy na przyczółku na Janówku, cały batalion sochaczewski. Zajęliśmy pozycje w lesie, wzdłuż trasy, która idzie na Modlin z Janówka. Przejeżdżały samochody pancerne, samochody ciężarowe, żołnierze, Niemcy przejeżdżali do Modlina. Nie było rozkazu otwierania ognia, przypuśćmy dwadzieścia metrów od drogi w zagajnikach żeśmy się schowali, żeśmy czekali, co dalej. Oni przejechali, pojechali w kierunku Modlina. Przelatuje nad nami samolot.
Samolot dwukadłubowy.
To były niemieckie zwiady wojskowe, wykorzystywały go do czegoś. Samoloty dwukadłubowe były na lotnisku za Niepokalanowem, w Paprotni, na łące w Teresinie, gdzie jest Szymanów. Po drugiej stronie torów była łąka, samoloty były na tym lotnisku. Dwukadłubowy samolot przeleciał, nad nami cały czas lata, w kierunku wschód, z powrotem. Daje sygnał od siebie, widzimy, że nadaje Morsem albo czymś.
- Kogoś informował prawdopodobnie o was.
Daje informacje. Później leci z południa na północ, znowu daje ostrzał. Tak chyba gdzieś latał około pół godziny czasu, jeżeli to mogę zmierzyć w czasie. Czyli dokładnie zostaliśmy zmierzeni. Dowódca „Mazur”: „Chłopcy, kto ile może, przesunąć się w prawo. Ale szybko!”. Myśmy się przesunęli może pięćdziesiąt metrów od tego miejsca, każdy z nas się przesunął kawałeczek dalej. Zdążyliśmy się przesunąć, słyszymy szum, z Modlina z „krowy” pociski lecą. Dosłownie w każdą naszą pozycję.
W której myśmy leżeli – uderzył [w nią] pocisk. Jak byłem w odległości gdzieś pięćdziesiąt metrów, to mnie podmuch rzucił do góry, opadłem na dół. Podziękowaliśmy dowódcy za ten rozkaz – kwestia wyczucia w pewnym momencie. Ale po pierwsze żeśmy w ogóle nie strzelali stamtąd, nie dawaliśmy znaku o sobie, a zwiadowczy samolot wytropił nas. Dlaczego? Bo oni dokonywali namiary z jednego kadłuba, drugiego kadłuba na cel. Co do metra był zmierzony cel strzału. Samoloty stacjonowały na lotnisku.
To był teren Teresina, bo to z tej strony torów kolejowych, łąka należała jeszcze do Teresina, tam było to lotnisko. To już był prawie koniec września, to już było gdzieś po dekadzie, już było po tych wszystkich rzeczach, już właściwie się trzymało ku rozwiązaniu partyzantki, ku rozwiązaniu Powstania Warszawskiego. Nie otwieraliśmy ognia, otworzyła ogień jedna z drużyn po prawej stronie, został jeden ranny w nogę. Oczywiście Niemcy, jak ruszyliśmy z granatami… To była broń dla nas nieodzowna do naszej obrony partyzanckiej, angielskie granaty. Z kbk strzelił raz, drugi raz. Trafi, nie trafi… Tylko tyle, że automaty to najwyżej sto metrów, pięćdziesiąt metrów, sto pięćdziesiąt metrów, a steny więcej nie sięgały dalej jak do stu metrów. Myśmy mieli bergmany, ale to była kwestia amunicji. Zresztą broni mieliśmy dużo.
- To była jedna z końcowych akcji?
Jedna z końcowych, gdzie spotkałem się ze stroną militarną. Później jeszcze w Truskawiu też byliśmy, ale tylko po to, żeby na placówkę przyjść do Truskawia, pobyć trochę. Jak dostaliśmy sygnał, że idą stąd czy idą stamtąd, to ten, kto najbliżej się znajduje, miał obowiązek iść na tą placówkę, w to miejsce, żeby bronić wejścia do Puszczy Kampinoskiej. Później, na zakończenie tego wszystkiego, to już chyba był 28 września, wracamy – to było już w Wierszach chyba czy nie Wierszach – był rozkaz, kto chce zostać… Nie było takiego przypadku, żeby zostać w partyzantce, już nie było miejsca. Kto chce w swoim kierunku wrócić do domu, to się ustawi w tym miejscu. Kto chce iść dalej z partyzantką, czyli na południe, Czechy, do Moczara… Ale Moczar nie przyjął. Był znowu kłopot, bo był kierunek do zgrupowania partyzanckiego Moczara, czyli do puszczy w Kieleckie, w ten teren przebić się, tamtędy dostać się do Czechosłowacji, do Szwajcarii. Kto chce iść w tym kierunku to tu, a kto chce iść do domu to tu, a kto chce iść na północ... Bo jeszcze w Puszczy Tucholskiej było dużo żołnierza, dowódca „Nawrot”, było zgrupowanie zrobione. Ponieważ nasze ugrupowanie zdecydowało całe wrócić do Sochaczewa, w swoje strony, to z tym ugrupowaniem z powrotem do domu.
Nie, wszystko jest już w zgrupowaniu. W zgrupowaniu należy opuścić Puszczę Kampinoską. Puszcza Kampinoska, jak Powstanie było ku schyłkowi, była otoczona czołgami, otoczona żołnierzami, otoczona Niemcami, otoczona wszystkim razem, tak że wydostać się z Puszczy Kampinoskiej to był już problem, już nie było tak, że ktoś się prześlizgnie, chyba że ktoś pojedynczo przejdzie przez jakąś wioskę. My żeśmy szli razem z grupą albo obok grupy zasadniczej, która szła na południe, czyli oni szli z Kampinosu po lewej stronie trasy, która idzie na Szymanów, a myśmy szli po prawej stronie, jako Sochaczew. My z Komorowa wyszliśmy, oni szli z Kampinosu. Myśmy byli atakowani, oni byli atakowani, bo już z tyłu normalnie szli Niemcy, armia regularna, bo już Niemcy się uzbroili. Wiadomo było, że było Powstanie, to już wszyscy ci, którzy szli… Rosja wstrzymała front, czyli Niemcy, którzy szli w tym kierunku, zatrzymali się na zduszenie grupki naszego Powstania, partyzantki. Żeśmy szli wśród ognia i strzałów – ci, którzy szli w Góry Świętokrzyskie, między innymi szli „doliniacy”. Szła ludność cywilna, tabory nie tabory za nimi się wlokły i partyzanci, którzy chcieli iść w grupie zasadniczej, razem z grupą sochaczewską, nie strzelając, tylko otrzymując strzały w naszym kierunku. Pomiędzy kartofliskami, Utratę wpław przeszło się, doszedłem do Pawłowic. W Pawłowicach dowiedziałem się, że na cmentarzu ojca mojego pochowali wczoraj. Już nie poszedłem dalej, zostałem w Pawłowicach, został też dowódca „Brzoza” w Pawłowicach, bo on stamtąd pochodził. Stamtąd potem – następnego dnia – ktoś poszedł zobaczyć, czy kogoś nie ma, bo stamtąd było jakieś trzy kilometry do Paprotni, gdzie mieszkali rodzice. Stamtąd przyszedłem do domu. Oczywiście z bronią, krótką bronią, z granatami. W tym momencie akurat byli żandarmi – pierwszego dnia była ta sytuacja – żandarmi zostawili mnie w spokoju. Trzeba powiedzieć, że ci żandarmi potem przyszli mnie aresztować, ale już po Powstaniu Warszawskim. Zostałem u mamy, bo brat był.
Tak, bo Pawłowice, to zaraz Paprotnia, to zostałem. Teraz, o dziwo, jest wersja jedna i druga: ci, którzy poszli tą stroną, doszli. „Dolina” z żołnierzami, przekroczył tory kolejowe, a „Okoń” z niektórymi żołnierzami zrobił postój. Już tam nie uczestniczyłem, tylko wiem z relacji „doliniaków”, czyli tamtych żołnierzy.
- Postój kosztował ich życie.
Zrobił postój. „Dolina” wysłał adiutanta z tamtej strony, już jak przekroczył tory, żeby szybko przekroczyć tory kolejowe, bo pociągi pancerne są w Pruszkowie i w Skierniewicach, za piętnaście minut pociągi pancerne zamkną przejście. Tak się stało. Ten, jak zrobił postój w Budach Zosinych, w lasku, to przez tory czterysta metrów trzeba było jeszcze przejść, normalnie by byli. Z tyłu Niemcy, czołgi, pociąg pancerny zamknął trasę, z tamtej strony ostrzał był; zostało 156 (przeważnie „doliniaków”) zabitych w Budach Zosinych. Ale przed tym – z relacji „doliniaków” – pluton egzekucyjny dokonał kary śmierci na „Okoniu”. To znaczy z tego, co mnie dochodziły słuchy nie w formie plotek, to były właśnie różnice pomiędzy tym dowodzeniem, taktyką nie taktyką. Jakiś sierżant znalazł się, zrobił pluton egzekucyjny. Wiedział o tych różnych sprawach.
- Dokonał egzekucji za błędną decyzję?
Za zdradę Polski. Zrobił pluton egzekucyjny, wydał rozkaz jakiś sierżant, został dokonany wyrok jeszcze przed tym najazdem. Za zdradę, bo żaden dowódca nigdy nie robi postoju przed szkodą, mija ewentualną szkodę. Prawdopodobnie zaważyła sytuacja, bo [go] obserwowali. „Okoń” przegrał sprawę na lotnisku w Bemowie. Na Dworcu Gdańskim dowodził, czyli był dowódcą okręgu gdańskiego. Zginęło prawie trzystu pięćdziesięciu chłopów – nietakt albo zła decyzja odnośnie postoju w Budach Zosinych. Słyszałem to z ust, mogę powiedzieć kogo, oni już chyba nie żyją. Było takich dwóch braci, którzy ocaleli. Żeśmy mieli jeszcze zadanie wtedy, jak doszedłem do Szymanowa, do Paprotni – nasza łączniczka, która była z Szymanowa, z Kampinosu, miała rozkaz załatwić 154 kenkarty dla „doliniaków”, którzy ocaleli, a tam się znaleźli. Nazywała się chyba Jadzia Kamińska, łączniczka z tamtych stron. Poszła do wójta, do Kretera – Niemiec, syn kolonisty niemieckiego, który mieszkał na Maurycowie. Po I wojnie światowej Niemcy osiedlili się na Maurycewie, tam mieszkali. Syn jednych z tych gospodarzy był wójtem, Kreter się nazywał. W ciągu dwóch godzin czasu znalazły się kenkarty, tylko zdjęcia były najważniejsze. Mało tego – jeszcze z adresem, do jakiego gospodarza mają iść. Rozlokował tych chłopców. Takie było zadanie.
Jeżeli chodzi jeszcze potem o dalsze sprawy, ponieważ już, tam gdzie byłem, to już byle feldżandarmeria, żandarmeria nie decydowała. Jak przyszli mnie aresztować żandarmi, akurat… Ojciec prowadził mały sklep, zawsze bimbru trochę było, zakąski jakiejś było, to zastępca komendanta feldżandarmerii przychodził ze mną grać szachy, bo coś musieli robić. Wiedzieli dokładnie o tym, że byłem, dał strzał, wypędził żandarmów, nie dał mnie aresztować. Przed tym jeszcze, jak feldżandarmeria, samoloty stacjonowały, to musieli mieć kogoś do przemieszczenia broni, pocisków, innych rzeczy, to mnie zaangażowali, jeszcze kilku chłopców. Na lotnisku żeśmy chodzili koło samolotów. Obawiali się, że może nastąpić jakieś spięcie. Jak wybuchnie, to woleli nas posłać, w razie gdyby chcieli wysadzić w powietrze albo coś. Żeśmy przemieszczali się tak, jak oni chcieli. To już było po Powstaniu.
Tak. Teraz kwestia inwazji rosyjskiej, też w skrócie powiem. Siedemnasty stycznia 1945 roku, Szymanów był przeznaczony na wysadzenie, bo Niemcy jak się cofali, to wysadzali wszystko, co się może przydać na obronę. Między innymi „ukraińcy” z armii Własowa przyszli do Szymanowa, była godzina może dziesiąta rano, może coś takiego. Przyszli do mnie, akurat gdzie mieszkałem, żebym się stąd wyniósł, bo oni będą wysadzali stację kolejową. Ale ustawili erkaemy na przejeździe gotowe do strzału i zostawili. Czasami [tam] przechodziłem, człowiek wahał się, czy podnieść broń, ręce do góry, czy nie podnieść. Ponieważ nie było nikogo, to tak zostawiłem. Korciło mnie, wziąć za automat, wziąć za erkaem. Tylko, co będę robił? Tak chodziłem. Wysadzili stację, wysadzili pociąg cały, amunicja była, jeszcze szmajsera stamtąd wtedy wziąłem. Było dużo żywności przygotowanej w tym pociągu. O dziwo, że samochodem jeepem, jeszcze
Leutnant niemiecki jeździł – godzina była tuż przed wjazdem rosyjskich – sprawdzał, czy zostało to wysadzone. „Ukraińcy” jak wysadzili stację, to się ukryli w klasztorze. Godzina była druga czy trzecia, przyjechał czołg od strony Szymanowa, Rosjanie przyszli. Tamci wyszli z klasztoru, gdzie jest kaplica, to była furtka. Na klęczkach szli.
Ci właśnie, co wysadzili. Tych pięciu, tą piątkę rozstrzelali na [moich] oczach. Dlaczego? Była taka sytuacja, to był fakt, że najgorzej dostać się było pod pierwszych ludzi z frontu, bo mieli rozkaz strzelać. To dokonali na [moich] oczach, tą piątkę. „Ukraińców” było więcej przy wysadzaniu pociągu na stacji, ale tamci musieli się gdzieś indziej ukryć. Ten szczegół, poza sytuacją, co dalej było, to są już inne sprawy. Potem zostałem, brat został, bez ojca. Później [była] ta cała sytuacja w Warszawie.
Byłem na indeksie politycznym później cały czas. Amnestii się poddałem we Wrocławiu.
- Jakim cudem, jak pan cały czas był związany z Paprotnią?
Potem się ukrywałem. Później – rok 1945, 1946 – wkroczyło NKWD. Trzeba pamiętać, że w każdym powiecie kapitanem był enkawudzista w bezpiece. Zastępcą jego był Leutmann , dopiero porucznikiem był Polak, szef. To była bezpieka, to było jeszcze przed referendum czerwcowym, to był rok 1946. NKWD już wtedy miało zasadniczy cel niszczenia Kościoła, czyli nie wróg militarny dla nich był wrogiem, tylko Kościół. Ponieważ był Niepokalanów, a ja mieszkałem zaraz przy samym Niepokalanowie… Zresztą potem oddałem tą działkę dla Niepokalanowa, między stacją a klasztorem. […]
- NKWD miało do pana zastrzeżenia z powodu miejsca zamieszkania?
Przynależności do Armii Krajowej, czyli to jest kwestia nacisków. Był nacisk polityczny na osobę, poddania się, podpisania rzeczy i wykonywania tych czy innych przesłanek. Czyli to się zaczęło od roku 1946, od NKWD, gdzie mieli zadanie wszczepiać w Polaków [niechęć do Kościoła] i działanie w kierunku Kościoła i dalej to postępowało. Kto się ugiął, to ugiął, kto podpisał, to podpisał, kto podpisał i inaczej wykonywa… To szło aż do tej pory, cały czas. To jest początek.
To nieraz! W roku 1946 siedziałem trzy miesiące w więzieniu w Sochaczewie. Ponieważ było NKWD, to zdecydowałem się nie siedzieć, tylko ukrywać się. Ukrywałem się, stąd poszedłem do amnestii. Wrocław zastał akurat… Wtedy była amnestia, chyba 26 lutego.
- Ujawnił pan przynależność do AK?
Tak. Ujawniłem się, myślałem, że jest pokój, a to psu się zdało, bo nękanie było w dalszym ciągu. To już tak szło, tylko ponieważ było ułaskawienie… A najgorszy to był rok 1950, 1951, 1952, te lata. Potem już był 1956, amnestia formalna, bezpieka już odeszła po czerwcowych wyborach. Zostawiali placówki bezpieki dla samych Polaków.
Ale to już był Urząd Bezpieczeństwa. Przedtem nie było, bo przedtem było NKWD, pilnowali bezpieczeństwa. Ale to już są sprawy życia.
- Nie trafił pan na Koszykową, na Rakowiecką?
Pracowałem na Rakowieckiej, do więzień nie trafiałem, ale trafiałem do takich pomieszczeń, że mi zęby wyjęto, pobito. Takie jakby przypomnienie, że jest się zobowiązanym do czegoś rzekomo. To jest taka pamięć. Ponieważ jestem biegłym rewidentem i w zawodzie pracuję do tej pory, to nie inaczej traktuję przypomnienie Służby Bezpieczeństwa. Mnie oskarżył prokurator dwa lata temu za nic, do tej pory chodzę na rozprawę karną do sądu i sąd nie wie, o co chodzi. W 1952 roku byłem oskarżony jako sabotażysta gospodarczy, też nie wiadomo za co. To jest kwestia psychicznych oddziaływań na ludzi.
- To wszystko, co się działo przez dwa miesiące Powstania, potem się odbijało.
Jest grupa ludzi lewicy, grupa ludzi prawicy, grupa ludzi takich czy takich. Teraz najlepiej położyć tych, żeby ich gnębić i odwrotnie. To jest cały czas skłócanie wewnątrz narodu, tak samo dzisiaj. Ponieważ jest to, bo to jest kierunek ideologiczny jako taki, co był, to jest Prawo i Sprawiedliwość, a Kaczyńskiemu dziękuję za odnowienie życia Powstania Warszawskiego.
Warszawa, 30 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt