Kazimierz Grabczyński „Janosik”
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku byłem uczniem gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego w Toruniu.
- Mieszkał pan wtedy w Toruniu z rodzicami?
Mieszkałem w Toruniu, skończyłem wtedy trzy klasy gimnazjum.
- Czy szkoła miała jakiś wpływ na pana podejście do życia?
Samo nazwisko księcia Józefa Poniatowskiego było dla mnie symbolem. W ogóle jestem z rodziny patriotycznej, od wielu pokoleń. Dziadkowie byli powstańcami styczniowymi, byli skazani na Sybir. Moja babcia się urodziła na Syberii, w kopalniach złota obwodu jakuckiego i również moja mama tam się urodziła. Później skończyła gimnazjum w Irkucku.
Rodzice poznali się w ten sposób, że ojciec uciekając przed aresztowaniem, bo ciężko było wówczas inteligentom w Rosji. To był rok 1917. Dowiedział się o tym, że za Uralem tworzy się Armia Kołczaka, w której jednym z oddziałów była Polska 5. Dywizja Syberyjska. Ojciec się tam przedostał jakimś cudem, nie wiem jakim, ale to było ładnych parę tysięcy kilometrów i tam został szefem drugiego oddziału 5. Dywizji Syberyjskiej, to był wywiad. Był również w Irkucku, bo tam było dowództwo 5. Dywizji Syberyjskiej. Dowódcą 5. Dywizji Syberyjskiej był pierwotnie generał, wtedy pułkownik, Czuma i idąc tam pewnego dnia ulicą zobaczył w aptece jakąś przystojną brunetkę, a to była apteka mojego dziadka i tam moja mama pomagała dziadkowi. Pobrali się w Nowomikołajewsku, tak się wtedy nazywało, w 1918 roku. Jak ojciec uciekł do Irkucka z otoczonej przez bolszewików 5. Dywizji, ponieważ mu groziła wtedy śmierć, tam jeszcze znajdowały się eszelony, czyli wagony misji francuskiej, która wycofywała się właśnie z Irkucka. Udało mu się przedostać i później wspaniałą podróż odbyli [z mamą], mianowicie od Mukdenu poprzez Nagasaki, Hongkong, Batawię, Singapur, Cejlon, kanał Sueski, Gibraltar, Londyn do portu w Gdańsku.
W 1919 roku wrócili do Polski.
Nie, w momencie, jak wylądowali w Gdańsku, to okazało się, że jest wojna polska-sowiecka, ojciec oczywiście przystąpił do wojska i był dowódcą baterii artyleryjskich, walczył pod Wyszkowem w czasie obrony Warszawy w 1920 roku.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny w 1939 roku?
Jeszcze może dwa dni przed wybuchem wojny opowiem. Mieszkałem na ulicy Konopnickiej, na Bydgoskim Przedmieściu, obok był konsulat niemiecki i w tym czasie, na parę dni przed wybuchem wojny, niemieckie samoloty wojskowe przelatywały z Prus Wschodnich w kierunku południowym. Nie wiem dokąd leciały, ciągnęły za sobą smugi i Niemcy wychodząc z konsulatu, oglądają te smugi i mówią: „To jest nasza dalsza, późniejsza granica między Polską a Niemcami”, więc myśmy poprosili policjanta o interwencję. Ci Niemcy uciekli do konsulatu, to był teren niedostępny. To był pierwszy efekt, wiedziałem, że coś się zbliża. Poza tym uczyłem się niemieckiego i słuchałem w tym celu audycji niemieckich, a szczególnie Hitlera, który przemawiał bez przerwy. W radio przemawiał, słyszałem jego głos, ale mówił wyraźnie, miał dość dobrą dykcję i częściowo rozumiałem to i widziałem, że on już zapowiada wojnę. To już wiadomo, że będzie wojna. To było parę dni przedtem, nie pamiętam z jakiej okazji to było. Wybuch wojny pamiętam tak, że ojciec 27 sierpnia już wyjechał tam, gdzie był zmobilizowany, to znaczy na północ od Warszawy była 41. Dywizja Piechoty, gdzie był dowódcą artylerii i wojna wybuchła, i jego nie było z nami, tylko myśmy dowiedzieli się z komunikatów, że jest [wojna]. Rodziny oficerskie organizowały wtedy ucieczkę dla żon i dzieci różnymi metodami, przez Ciechocinek, Włocławek na piechotę, na wschód.
Na piechotę 8 września trafiliśmy do Warszawy i tutaj zamieszkaliśmy, jedną noc mieszkaliśmy w Hotelu Angielskim na Wierzbowej, a później jak to mówili w „Domu bez kantów”, ale to nieprawda, to jest opowiadanie o tym, że Piłsudski tak powiedział, ale w tym Domu Wojskowym żeśmy mieszkali, od strony Krakowskiego Przedmieścia. Kiedyś będąc na obiedzie w [Hotelu] Europejskim, z którego wracając szliśmy Placem Piłsudskiego, patrzymy, nasz ojciec kuśtyka na kuli, bo był kontuzjowany pod Garwolinem. Ojciec właśnie przy dowództwie na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej bywał stale, codziennie, prawie go nie było, nie widzieliśmy go, ojciec stąd poszedł do niewoli, w Murnau przesiedział pięć i pół roku i uparł się wrócić do kraju, a moje losy inaczej się potoczyły.
- Jak wyglądało państwa życie podczas okupacji? Z rodzicami, w tym domu?
Z mamą, ojciec był w niewoli, brat mój po pewnym czasie się przeprowadził, ponieważ należał do AK, był w podchorążówce AK i była rejonizacja w pewnym momencie ogłoszona, że ci co z lewej strony Wisły, tu należeli, a ci co mieszkają na Pradze i na tych innych przedmieściach, to tam. W związku z tym, że zostałem tutaj, to należałem do AK od 1942 roku do praskiego AK, a on się przeniósł na Wronią. Pewnego dnia wracając z Pragi do domu przyszedł jakiś kolejarz i brudną kartkę pakowego papieru mi dał, że tu do ciebie jest jakiś list. Okazało się, że mój brat był aresztowany, na Pawiaku siedział, wszystkie zęby kolbą mu powybijali tam na tak zwanym „tramwaju” na Szucha i był wywieziony do Stutthoffu i resztę wojny przebył w obozie koncentracyjnym. Napisał: „Jadę na północ, nie wiem, gdzie”. Moja mama utrzymywała całą rodzinę.
Tak. W handlu. Żona oficera musiała pół budki odkupić od obcej osoby i tam handlowała. Bez przerwy tam rabowali, okradali. Niemcy wpadali, zabierali cały towar. Mama pożyczała pieniądze od ludzi i to się wiele razy powtórzyło.
- Oprócz pana były jeszcze inne dzieci?
Nie, mieszkałem w domu brata mojej mamy, czyli mojego wujka na Stalowej 14 i tam mieszkał również syn wujka, a jego żona wraz z córką mieszkały w Dęblinie całą okupację, także myśmy razem przebyli czasy okupacyjne.
- Mówił pan, że był w AK od 1942 roku, jak pan się zetknął, w jaki sposób nastąpiło wejście do konspiracji?
Byłem uczniem [szkoły imienia] Władysława IV na ulicy Jagiellońskiej, ale w owym czasie Niemcy nas wykurzyli z tego ładnego budynku i przenieśli nas na teren zabudowań „Braci Albertów” na ulicy Grochowskiej. Nie traktowali tego jako [szkoły imienia] Władysława IV oczywiście, ale mam jeszcze legitymację z tej szkoły, to była szkoła zawodowa, bo Niemcy traktowali, że Polacy mogą najwyżej kończyć szkoły zawodowe. Taką szkołę zawodową skończyłem, ale wszyscy nauczyciele byli [ze szkoły imienia] Władysława IV. Teraz spotykam następne pokolenie, które po wojnie już u Władysława IV kończyli, się chwalą, że oni z Władysława IV, mówię: „Wy jesteście z Władysława IV? Ja jestem z Władysława IV”. Ale to nieważne, ale chodziłem tam do gimnazjum. Potem zacząłem chodzić do liceum, nie było oficjalnie jakiejś szkoły, która by prowadziła liceum, w związku z tym chodziło się na tak zwane tajne komplety. Ponieważ kolega mój, Kazik Kozera, nieżyjący już, miał brata, który należał do Batalionu Saperów Praskich Chwackiego (znany batalion, zorganizowany chyba przez podpułkownika Lewandowskiego, a później Chwacki [był dowódcą])... Ponieważ ten brat widział [w] nas potencjalnych powstańców czy w ogóle, to się do swojego brata zwrócił: „Słuchaj, weź Kazika i zapiszcie się tam i tam” i przez tego mojego przyjaciela zostałem skierowany do pracy na dworcu Warszawa Praga, to jest taki dworzec na tyłach bródnowskiego cmentarza. Skierowali nas tam dlatego, że szły transporty przeważnie z bronią, uzbrojeniem na front wschodni, a będąc dyżurnym ruchu na posterunku rozgałęzień, to się po niemiecku nazywał Abzweigstelle albo na dworcu Warszawa Praga, tam była rozdzielnia, gdzie była górka rozrządowa i transporty organizowano towarowych wagonów. Pociągi wyjeżdżały z Warszawy Pragi na Marki, to musiały pod górkę podjechać, bo tam był nasyp kolejowy i to samo zresztą, jak miały jechać do Warszawy Gdańskiej, to też pod górkę, bo to było niżej położone. Nie dawało się informacji o zmianie sygnału, tylko się sygnał zmieniało. To znaczy jak był elektryczny, to się czerwone światło zapalało, taki był na kierunek jeden, a drugi był wahadłowy, to się zamykało mu szlaban. Pociąg jak się rozpędzał, to zaczął hamować. Dwa – trzy tysiące ton mniej więcej ważył taki pociąg, jak zahamował, to był okres, że można było skoczyć do wagonu, czy między wagony i tam byli specjaliści, którzy otwierali wagony. Były takie olbrzymie nożyce metalowe do przecięcia, bo Niemcy zamykali wagony zaklepując takiej średnicy śruby, zaklepywali z jednej i z drugiej strony, że otworzyć nie można było, tylko można było przeciąć. Ale nasi specjaliści jacyś byli, nie znam ich osobiście, mieli nożyce, że to się obcinało, wsiadało do środka i za stacją Marki zatrzymywało się pociąg. Też prosty sposób. Mianowicie ten pociąg posiadał system hamowania, pod każdym wagonem jest zbiornik próżniowy. Jak parowóz powietrze tłokami zagęszczał, wtedy puszczano powietrze do próżniowych zaworów i te próżniowe zawory miały tłoki, które powodowały rozpieranie hamulców, więc jak był nie napuszczony przez parowóz zbiornik, powietrze nie było napuszczone pod ciśnieniem, to był zahamowany wagon, nie mógł jechać. Jeden stawał między wagonami i rozczepiał te zawory, wtedy pociąg stawał, wszystkie hamulce były pozbawione ciśnienia, zbiorniki pozbawione ciśnienia, a próżnia powodowała hamowanie.
Rozładować różne rzeczy.
Tak. Nieraz niepotrzebne [rzeczy], chociaż nie wiem, czy były niepotrzebne, bo się nie martwiłem później niczym, bo ktoś inny odbierał, myśmy tylko swoje robili. To było tajne.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Muszę wrócić do 27 lipca, ponieważ nasz oddział został zmobilizowany rozkazem w celu zajęcia stacji Rembertów. Mieliśmy się udać do Rembertowa niosąc jakąś część z uzbrojenia. Zgłosiliśmy się z Kazikiem Kozerą, moim przyjacielem, do magazynu i tam dostaliśmy worek szedytu. Nie wiem, ile tam było kilogramów. [Szedyt] to jest angielski plastik, materiał wybuchowy, który ładowano albo wysadzano w powietrze metodą detonatora. Przymocowało się na przykład do szyn taki plastik i detonowało, wtedy pękały szyny. Ale to był między innymi materiał używany do granatów, osobno się łupiny nosiło, osobno był szedyt. Myśmy ten worek dostali, ponieważ chcieliśmy dojechać jakoś tramwajem, okazało się, że 27 lipca, wtedy był chyba dzień zbiórki i Niemcy kazali ludności się zgłosić na kopanie okopów czy czegoś. Oczywiście nikt się nie zgłosił, podobno. Nie wiem, ja tam nie byłem, więc nie mogę tego stwierdzić, ale podobno nikt się nie zgłosił i okazało się, że tramwaje nie chodzą. Myśmy na piechotę doszli do lasku rembertowskiego i chcieliśmy przejść przez znajomy dla nas lasek, bo nasze dziewczyny mieszkały w Rembertowie, więc myśmy nieraz chodzili tamtędy. Nasze, przesada, ale znajome, z naszej szkoły zresztą, z Władysława IV. Chcieliśmy przejść przez lasek, ale okazało się to niemożliwe, ponieważ lasek był zapełniony działami przeciwpancernymi i myśmy widzieli już sztukasy niemieckie atakujące czołgi rosyjskie, które już były prawdopodobnie w odległości najwyżej pięciu kilometrów. Widząc niemożność przejścia, bo gdzie miałbym się z tym workiem pchać między [wroga], dosłownie trzeba było przepraszać Niemców, żeby tam przejść, tak było ich pełno. W tym momencie zresztą nadchodziła Dywizja Pancerna „Hermann Göring”, utknęła na Ochocie i tu był duży ruch wojska niemieckiego, który chciał zrobić jakiś front, więc żeśmy się wycofali z tego lasku, poszliśmy na szosę i idąc szosą, zupełnie pustą zauważyliśmy, że jedzie motocykl z przyczepą. Tam siedział sierżant niemiecki ze Schmeisserem na plecach i tak patrzył na nas, ale pojechał dalej. Odetchnęliśmy, w porządku, a tu pisk hamulców, że on był cwaniak, nie zatrzymał się przy nas, tylko z pięćdziesiąt metrów za nami i:
Halt! Hände hoch!, zaczął nas obmacywać, sprawdzać i okazało się, pyta się nas, dokąd idziemy, mówimy, że matka nasza, pokazuję ausweiss, że mieszkam na Stalowej, ale on się nie znał, gdzie ta Stalowa jest, w związku tym mówi: „Tam już nie idźcie, tam są Rosjanie”. Mówię, że my musimy tam iść, bo matka czeka na nas, w końcu nas puścił, ale jeszcze przy okazji kopnął ten worek i mówi: „Co tu jest?”. Mówię: „Kartofle”.
Kartoffeln. I poszedł sobie dalej. Nie wiedziałem, czy to nie wybucha od kopania, bo się nie znałem na tych środkach wybuchowych. Doszliśmy do fabryki obuwia gumowego, to było po prawej stronie od torów i tam wszyscy w piwnicy byli zgromadzeni, zaczęło się ładowanie granatów, wywiad poszedł w kierunku stacji Rembertów. Okazało się, że stacja cała jest zajęta workami [z] piaskiem przez batalion SS, mocno uzbrojony a całe perony otoczone.
Dowódca stwierdził, że niemożliwe jest zdobycie stacji Rembertów i trzeba się wycofać, a tu nam dali po dziesięć granatów już uzbrojonych i przenieść je teraz przez posterunki niemieckie. Mieliśmy trochę pietra, ale się udało, przenieśliśmy. Muszę jeszcze opowiedzieć pani jedną rzecz, mianowicie jak wychodziłem z ulicy Stalowej, to moja mama mnie żegnała: „Kaziu, Kaziu, pamiętaj, żebyś zawsze był Polakiem” i mówię: „Dobrze, dobrze”. Wyszedłem ubrany w plecak wojskowy, manierka wisiała na plecaku z tyłu, to widać wojskowe oprzyrządowanie i wychodzę na przystanek, czekamy, bo myślałem, że jakiś tramwaj przyjedzie i na tym przystanku z sześćdziesiąt osób stoi, czeka też, i w tym momencie przychodzi moja mama, żegna mnie krzyżem i mówi: „Kaziu, pamiętaj, że jesteś Polakiem”. „Mama przecież tutaj ludzie patrzą!”. Mama nic, machnęła ręką i poszła. Taki moment pamiętam, nigdy go nie zapomnę, byłem zaszokowany takim patriotyzmem mojej matki.
To było właśnie wtedy. Wróciłem wtedy już bez niczego i pewnego dnia, to znaczy 1 sierpnia poszedłem do mojego dowódcy, który mieszkał na ulicy Zygmuntowskiej i pytam się, czy mogę pójść, bo był okres czujności. Okres alarmu był wycofany i okres czujności polegał na tym, że musiałem się zameldować i powiedzieć, gdzie idę. Powiedziałem, że idę na Krakowskie Przedmieście, chciałem się przespacerować po Warszawie, zobaczyć, bo tam słyszałem, że strzały jakieś, to mnie ciekawiło, na co on mi pozwolił. Przez Most Kierbedzia na piechotę przeszedłem, nic oczywiście nie wiedział o wybuchu Powstania tego dnia. Idę koło pomnika Mickiewicza, przeszedłem i wpadłem, tutaj niedaleko był pasaż, „Italia” się chyba nazywał, pasaż, który tylko w znikomej części istnieje, właściwie nie istnieje, bo jest zamknięty, ale taki pasaż, którego wyjście było z Nowego Światu, tam był teatr, wiem, że Dymsza tam występował, bo kiedyś tam byłem na sztuce, na wodewilu, kawiarnie były jakieś różne, restauracje, nie chodziłem tam specjalnie, nie miałem pieniędzy zresztą. Wylądowałem w tym pasażu, stanąłem w bramie i zobaczyłem biegnących z opaskami biało-czerwonymi na placu Trzech Krzyży. Zrozumiałem, że jest Powstanie. Ja tu jestem, a Powstanie wybucha, to co zrobię, muszę wracać do mojego oddziału. Strasznie się zdenerwowałem, w tym momencie jakiś Niemiec, nie wiem nawet z jakiej formacji, nie mogę sobie przypomnieć, biegł z pistoletem w ręku oglądając się na dachy domów, gapił się nie w tą stronę, gdzie trzeba, a ja stanąłem z dwoma chłopakami, mówię: „To bierzemy go!”. Zabraliśmy go, wyszarpnęliśmy mu pistolet. On upadł na ziemię, jeden z tych nieznajomych chłopaków porwał pistolet i uciekł i zostaliśmy z tym Niemcem. Nie wiedzieliśmy co zrobić, to żeśmy go kopnęli: „Idź, uciekaj!”, a sam wpadłem w Foksal i tędy przedostałem się na Powiśle. Chciałem przepłynąć Wisłę w nocy, było po opadach zresztą, była pełnia księżyca, gwiezdne niebo i było tak jasno, że wszystko widziałem, koło pomnika Dąbrowszczaków, tam kartoflisko było, chciałem przejść, przeczołgałem się przez jezdnię i zobaczyłem cień kanonierki niemieckiej, która przepływała tuż przede mną. Myślę: „To jest niemożliwe, żebym ja wskoczył do wody i prąd by mnie wyniósł wtedy na Most Kierbedzia”, a tam dwa działa przeciwpancerne stały zamontowane i Niemcy obstawili ten przyczółek mostu, i wiedziałem, że wyląduję albo gdzieś za nim albo przed nim, a tutaj kanonierka, to niemożliwe. Wobec tego postanowiłem się przyłączyć do jakiegoś oddziału. Wróciłem i na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej, bo nasz oddział stał na Świętokrzyska 27, to jest to miejsce, gdzie teraz stoi ten nowy dom, wybudowany na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej, tuż przy Telewizji. Zameldowałem się u mojego dowódcy i powiedziałem, że jestem „Grom”, z takiego i takiego oddziału, on mnie później jako „Janosika” potraktował, bo mówił, że jestem „Janosikiem”. Tak zostałem [nazwany] przez niego „Janosikiem” aż do końca Powstania.
- Proszę opowiedzieć o swoim oddziale?
Myśmy byli oddziałem, który służył dla „Montera” do wysyłania patroli pod dowództwem oficerów, które penetrowały, szukały linii frontu, bo linia frontu nie była ustabilizowana, to znaczy zmieniała się nawet z godziny na godzinę i nawet szybciej, zależy od tego, jaka sytuacja, różnica sił, uzbrojenia. Poszczególne domy były zdobywane i odbierane z powrotem, a „Monter” musiał znać mniej więcej, z grubsza chociaż, jaka była linia obrony naszej, mówię o obronie, bo atak to był pierwsze trzy do pięciu dni, a później właściwie była tylko obrona, były jeszcze poszczególne zadania. Mam taką taśmę nagraną w Polskim Radio, na której występuję ja, mój przyjaciel Janusz, nasz dowódca, jeszcze wtedy żyjący Ludwik Witkowski czyli „Kosa”, późniejszy pułkownik, a wtedy kapitan, bo w czasie Powstania został kapitanem, dowódcą trzech plutonów.
- Kiedy była przeprowadzona ta rozmowa?
To było chyba dwa lata temu, może. Witkowski już nie żyje niestety, ale bardzo ciekawa wypowiedź, bo się pytałem, czego nie ma w żadnym do tej pory przesłaniu z Powstania, oczywiście u Borkiewicza nie ma, na ten temat nigdzie nie zanotowano, pierwszej próby przebicia na Stare Miasto ze Śródmieścia, brało w nim udział, nie wiem, ile, mogę tylko oszacować rząd wielkości, ale od pięciuset do tysiąca pięciuset żołnierzy, nie wiem ile, bo widziałem cały szereg, myśmy szli do Żelaznej jakoś przedostaliśmy się i później Żelazną żeśmy szli, tam była słynna „Nordwache”, wiele Polaków zginęło tam u nich, to bandyci byli nie z tej ziemi, słynni w Warszawie. Myśmy doszli do Wolskiej i na Wolskiej jeden z oddziałów, który tam się odłączył, zobaczył samochód niemiecki jadący w nocy na reflektorach, oni ich zastrzelili, samochód porwali, ale samochód w końcu został, bo nie można nim było przejechać, coś tam było nie nadającego się do zabrania, w związku z tym oddział się wycofał. Myśmy przeszli jeszcze tam, byliśmy na tyłach, jak teraz oceniam, bo wtedy nie wiedziałem, gdzie jestem, ale jak przeczytałem dokładnie parę książek o Powstaniu, to wiedziałem, że tam oddział pułkownika Schmidta, był taki saper, bardzo dobry żołnierz niemiecki zresztą, nie naraził się Polakom jakimiś morderstwami, to był normalny żołnierz, jak wojna to wojna, giną ludzie, to nieważne, on nie był taki zły znowu i on miał bardzo dobrze uzbrojony oddział, który atakował Stare Miasto i myśmy go mieli z prawej strony i pytałem się na tym, co żeśmy w radio mieli, na tej audycji: „Słuchaj, dlaczego myśmy się wszyscy wycofali?”. Bo w pewnym momencie przyszedł rozkaz, żeby wycofać się i gęsiego ogonek olbrzymi długości iluś set metrów się wycofał, wszyscy wrócili na pozycje.
- Pamięta pan, który to był dzień?
[…] To było przed 31 [sierpnia], bo druga próba przebicia to był 31 [sierpnia]. To był ten moment, który był uzgodniony już z dowódcą Powstania na Starym Mieście i z naszej strony miało nastąpić [uderzenie], bo wiadomo było, że nasi ze Starego Miasta będą się przebijać przez Plac Bankowy. On zupełnie inaczej wyglądał, jak teraz, był trójkątny, taki cypel, najszerszy był przy Elektoralnej i tamtędy mieli się przebijać. Ilu tam zginęło... Jednemu oddziałowi udało się nawet przebić. Przenocowali w piwnicy, Niemcy chodzili koło nich. Byli w ogóle ubrani w niemieckie mundury i przeszli normalnie w nocy w kierunku Marszałkowskiej, ale w tym momencie wiele osób i ówczesny dowódca Kedywu został zabity, pułkownik, nazwiska jego w tej chwili nie pamiętam, ale jest znane. Oni przebijali się od Starego Miasta, a myśmy mieli uderzyć przez Plac za Żelazną Bramą. Żelazna Brama, to była rzeczywiście piękna robota snycerska, zamykająca Ogród Saski od strony Placu za Żelazną Bramą. Tam była pętla „piątki” w czasie okupacji i przed wojną też. Myśmy się przebijali wzdłuż ruin, po prawej mieliśmy Plac Za Żelazną Bramą, w kierunku na zbudowane w czasie okupacji baraki, ale ze ścianami murowanymi. Okazało się, że Niemcy jak zajmowali ten teren, bo mieli tyły Ogrodu Saskiego. A w Ogrodzie Saskim stał bardzo silnie uzbrojony batalion wojska i on się przebijał, stale atakował ulicę Królewską i wylot Marszałkowskiej, pomagał [oddziałom] w budynku PAST-y. Myśmy się tędy przebijali. A opuściliśmy PAST-ę [...], przechodziło się specjalnymi podziemiami, wybitymi otworami, tak że takie przejścia były, cały tłum żołnierzy, który przenikał przez podziemia. Doszliśmy do Żelaznej, a tam już szliśmy wypaloną Żelazną, bo wiem, że Wolska i Żelazna były całkowicie przez Niemców wypalone. Także się paliły składy węgla w podziemiach, bo tam węgiel ludzie trzymali prawdopodobnie. A ponieważ było dość chłodno wtedy, to żeśmy się wygrzewali na tych stropach […] i szli dalej. To było tak, że drugim razem, to już było 31 sierpnia było to przebicie, myśmy utknęli na tych ruinach, tuż przed barakami, o których mówię. Niemcy tam worki z piaskiem, karabiny maszynowe [ułożyli], także oni już się spodziewali na pewno od nas jakiegoś ataku, bo zaczęli od razu strzelać. Nasi zalegli w tych dołach. Miałem razem z sierżantem Stoczkowskim karabin maszynowy czeską „zbrojówkę”, słynną w naszym oddziale, ponieważ nikt nie chciał go obsługiwać. Ja jako obcy, z zewnątrz, to byłem zawsze do najgorszych robót spychany. Dali mi czeską „zbrojówkę”, której trzeba było co pewien czas gorącą lufę odkręcać, wybijać łuskę, która się zacinała, bo naboje były nie wszystkie dopasowane do tego karabinu maszynowego i się zacinały.
Lufa była gorąca, że wytrzymać tego nie było można, to przez szmatkę tylko się kręciło. Trzeba było odkręcić, wystukać grubym drutem łuskę i z powrotem skręcić i wtedy można było strzelać dalej. Tam przeżyłem śmierć mojego dowódcy – Łapińskiego, miał pseudonim „Chmura”. Był bardzo dobrym dowódcą.
Najpierw przyszedł dowódca „Bór” Komorowski razem z generałem „Monterem” i razem z moim dowódcą Witkowskim „Kosą”. Przyszli, stanęli przy takim murku i zaczęli rozmawiać, a my tu się chowamy za tym murkiem, bo trzeba tą lufę odkręcać i wkręcać. Byliśmy wściekli nie z tej ziemi. Patrzymy, trzech facetów stoi przy nas i zdradza nasze stanowisko, Niemcy pilnowali, widzieli ich. Dlaczego widzieli? Bo rzucali race świetlne, żeby rozświetlić pole bitwy, ataku naszego. Nie zwróciłem uwagi, kto to stoi, mówię: „Panowie, zejdźcie stąd! Co to jest? Wystawa?!”, a mój dowódca do mnie: „Cicho bądź! Ty nie zwracaj uwagi”. Myślę: „Co to jest?”. Później zobaczyłem, że to jest, po wąsikach poznałem, Komorowski i Chruściela też znałem, bo przecież często go widywaliśmy.
- I tak nieprofesjonalnie się zachowali?
Tak. To może zaraziło mojego dowódcę, sierżanta, a później podporucznika, pośmiertnie mianowego, „Chmurę” Łapińskiego. „Chmura” stanął tak samo, jak oni, w tym samym prawie miejscu, a myśmy w tym momencie rozkręcali po raz nie wiem, który tą lufę, żeby łuskę wybić z czeskiej „zbrojówki”. I pamiętam, że sierżant Stoczkowski miał płaszcz, i słyszymy serię z karabinu maszynowego niemieckiego, to na pewno był „Spandau”, bo był szybkostrzelny. I jemu na płaszcz spada hełm z czaszką naszego dowódcy. Trafili w niego tak gęsto, że obcięli mu głowę na równo i ten mózg falujący naszego dowódcy… To był straszny moment. Żałowałem, bo to był mój najlepszy dowódca. Następny dowódca, który zginął, też był „cichociemny”. Mam nawet jego zdjęcie, nazywał się Dąbrowski.
- Jakie pan jeszcze pamięta akcje powstańcze?
Myśmy pomagali, bo sami żeśmy nie zdobywali, ponieważ nasz oddział był jak przyczepiony do Kwatery Głównej Powstania. Nigdzie nie występował jako jednostka samodzielna, ale nas dołączano. Po prostu „Kosa”, nasz dowódca mówił: „Dzisiaj pluton ten robi atak na PAST-ę”. I myśmy pomagali przy zdobywaniu PAST-y, nawet przy samym zdobyciu żeśmy byli obecni.
- A sama osłona Komendy, na czym miała polegać?
To była nieduża kwatera, myśmy tylko trzymali wartę przy dowódcy Powstania, pilnowaliśmy go.
Przy „Monterze”. Ale to była nawet znikoma część naszej działalności, ponieważ kwatera była praktycznie niezagrożona. [...]
- Mówił pan, że pan uczestniczył przy zdobywaniu PAST-y, był pan przy tym obecny.
Byłem przy tym, nic specjalnego tam nie zrobiłem, batalion Wileńskiego zdobywał budynek PAST-y. Byłem przy tym, jak usiłowali pompą nadmuchać ropy, żeby tam zapalić, Niemców wykurzyć z tego. To wszystko widziałem. Miałem zadanie – dowódca mi kazał stać i pilnować. Stałem i pilnowałem.
Aż do momentu wyprowadzenia jeńców. Przyznam, że pewnych rzeczy nie mogę pani opowiedzieć, bo to byłoby drastyczne, jeśli chodzi o późniejszy okres z tymi jeńcami. Tych jeńców wszystkich, ku mojemu zdumieniu, władowano do schronu na minus drugim piętrze. To był schron przeciwlotniczy, zbudowany przed wojną, na którym żeśmy byli.
Jaka była zabudowa tego terenu? Na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, po naszej stronie stał wysoki budynek PKO, w którym w czasie okupacji kupowano bilety miesięczne. Jak windą zjechało się na minus pierwsze piętro, to już tam zaczynał się schron. Schron betonowy grubości około półtora metra, może metr, może przesadzam, nie wiem, bo go nie badałem, ciągnął się od budynku PKO wzdłuż Świętokrzyskiej aż pod kopułę dzisiejszej Poczty Głównej przy Jasnej. Aż do tego miejsca były minus dwie kondygnacje schronowe, grubość stropu była znaczna. W każdym razie jak bomby padały, to nie przebijały tego. Może bomby były za małe. Na minus pierwszym piętrze był szpital, przy szpitalu myśmy mieli już spalony swój budynek, o którym mówiłem poprzednio, czyli Świętokrzyska 27, róg Jasnej. On się spalił razem z tym samochodem, który stał spalony w środku.
Myśmy się przenieśli, to znaczy nasz pluton, na minus pierwsze piętro przy klatce schodowej i pokotem leżeliśmy na podłodze, kto miał na czym usiąść, to siedział i to było nasze miejsce postoju. Myśmy stamtąd wychodzili na różne wypady, ale nie mieliśmy stałego miejsca i wszystkich Niemców z PAST-y wsadzono na minus drugie piętro, czyli najbardziej zabezpieczone, czyli jakby oni byli takim skarbem naszym największym, ku naszemu oburzeniu. Zresztą później, jak 31 [sierpnia] przeszło pod ziemią pięć tysięcy żołnierzy ze Starego Miasta wtedy, myśmy ich wyciągali tutaj pełnych smrodu i kanalizacji, już byli prawie bezsilni. Kierowaliśmy na odpowiednie miejsca postoju, bo myśmy też pomagali przy takich akcjach. Tam było trzech naszych kolegów, bo oni byli wysłani na Stare Miasto kanałami i wrócili też kanałami, więc ponieważ na nich czekaliśmy, to przy okazji żeśmy wyciągali innych. To była straszna robota, brudna, męcząca strasznie. Razem z pięcioma tysiącami żołnierzy przyszedł cały sztab naczelny dowództwa Armii Krajowej z Komorowskim, też kanałami. I oni się zameldowali na minus drugim piętrze, tuż obok tych jeńców niemieckich, bo już oni siedzieli ładnych parę dni, to był gdzieś 23 [sierpnia], a ci [wyszli] dopiero 31 [sierpnia].
Część jeńców schwytanych została rozstrzelana, ponieważ mieli na sobie mundury SD i SS. Nie brałem w tym udziału, ale wiem, kto [brał udział], nie żyje już, w każdym razie miał podstawy do tego, żeby to robić. Przeżył swoje.
- Może wątek tych przejść podziemnych, usytuowania zarówno niemieckich jeńców, jak i, mówił pan, nasze dowództwo zostało też tam zakwaterowane.
Mało tego, generał Pełczyński został tam ranny w końcu, mimo, że był na minus drugim piętrze. Chciałem o tym opowiedzieć, jak to było, ale to było dopiero piątego września.
A opowiadam o tym, co 31 [sierpnia], myśmy wyciągali tych po obronie. To było 1 września już, myśmy wyciągali tych ze Starówki, bo już wróciliśmy stamtąd, udało nam się wrócić. Tam byliśmy zamknięci przez pewien czas, Niemcy nas macali granatnikami bez przerwy. Myśmy byli na wolnej przestrzeni praktycznie, tylko osłonięci małym murkiem. Ten murek, [na] którym właśnie myśmy kładli karabin maszynowy i strzelali, i gdzie zginął nasz dowódca. Stamtąd myśmy się wycofali, pogrzeb się odbył zaraz tego samego dnia, na tyłach Hotelu „Victoria”, na tyłach Jasnej, właściwie na tyłach Placu Dąbrowskiego, tam gdzie jest ambasada włoska. Tam był ogródek i tam chowaliśmy zabitych. Jak myśmy się wycofali, to wtedy żeśmy wyciągali tych. A zdobycie komendy policji to było później i kościoła Świętego Krzyża. Byłem w kościele Świętego Krzyża. Nie byłem w komendzie policji, bo nie można być wszędzie, a inni zdobywali komendę policji. W komendzie policji osiągnięto sukces. To była komenda, w której była główna kwatera policji granatowej, którą Niemcy traktowali, jako policję swoją. To byli dawni policjanci nasi.
To byli Polacy i było wśród nich wielu uczciwych ludzi, były oczywiście świnie, jak zawsze, ale tych świń to wszędzie jest masę, co dzisiaj widać bardziej nawet niż dawniej.
Prosta rzecz – myśmy wtedy byli przy Świętokrzyskiej, mieliśmy swoją kwaterę i wybraliśmy się, w poprzek Świętokrzyskiej stały usypane z chodników różne zapory i to było aż do końca. Miałem taką przygodę, że wyleciałem z tego budynku przy Świętokrzyskiej i biegnę, bo tam „Tygrysy”, tak myśmy nazywali, być może to był inny czołg, z takiej odległości nie mogłem ocenić, co to za czołg, ale miał duże działo. Widziałem, jak strzelił, stanął na barykadzie pierwszej przy Nowym Świecie i strzelił pociskiem, który trafił w barykadę tuż przy Mazowieckiej. Ta barykada była usypana z płyt chodnikowych. Pocisk trafił w te płyty chodnikowe i widzę, to był ułamek sekundy, że coś leci w moją stronę. Nie wiedziałem, co. Trudno odróżnić. Zdążyłem zrobić taki ruch głową, miałem wtedy hełm niemiecki, bardziej solidny [niż polski] i to coś trafiło. Część mi pękła. To był kawałek płyty chodnikowej, leciał z ogromną prędkością. Odległość stu pięćdziesięciu metrów przebył w ułamku sekundy. […] Chwyciłem się za głowę, czuję, że puchnie i coraz bardziej oddala się moja dłoń od głowy, myślę, że mózg mi wypływa. Bo byłem przekonany, że to mózg mi wypływa. Trzymając ten mózg niby w ręku pędzę do sióstr: „Trzymajcie, zostałem trafiony”. „Czym?”. „Nie wiem, czym”. One zobaczyły: „Eee, tam!”. Głowę mi wzięły na blat marmurowy i zaczęły mi wałkować i wałkowały mi ten olbrzymi [krwiak]. To był wylew podskórny krwi i on mi pęczniał i do pewnego miejsca wypęczniał. Prawdopodobnie by się zatrzymało, ale byłby duży. Tak mnie wywałkowały, że miałem płaski. Tylko oczywiście wszystko było sino-czerwonoczarne prawie. Boleć mnie to bolało, ale dwa razy w życiu miałem taki przypadek. Wtedy myśmy zebrali się w nocy [na] atak. Oczywiście zawsze mogliśmy tylko w nocy atakować, bo przecież przewaga broni Niemców była znaczna i oni mieli przewagę wszędzie. Większość ataków naszych była nocnych. Myśmy poszli tak, że ja z moim oddziałkiem, niewielkim, to nie był cały pluton, dowódca wydzielił część grupy i powiedział: „Proszę iść!”. Miałem „Thompsona”, to jest pistolet, który jak trafił człowieka pociskiem w rękę, to [pocisk] się wywracał, ponieważ to była bardzo duża średnica pocisku – 11,45 [milimetrów].
„Thompson”, amerykański. Z podwójnym uchwytem. Ale pozbyłem się go bardzo szybko.
- To pan dysponował dużą ilością broni, bo i „zbrojówka” czeska...
„Zbrojówka” to była własność plutonu. Wyznaczono mnie wtedy, akurat to dano, ale nie moja to była własność osobista. Każdy miał mieć karabin, pistolet, to miałem pistolet, „Walthera”. Najpierw dali mi „Walthera”, bo był początek mojej działalności. Później dano mi „Thompsona”, bo nie wiedziano komu, nikt nie chciał tego wziąć, to mnie to wlepili. Ale tym „Thompsonem”, posłużyłem się dość dobrze jak żeśmy następnego dnia weryfikowali, bo myśmy zdobyli kościół Świętego Krzyża.
Tak. Wskoczyłem przez okno, nie wiem, jakim cudem, teraz jak tak obserwuję, to mi się zdaje, że nigdy bym tego nie zrobił, ale wiem, że tam byłem. Byłem za ołtarzem, a na ambonie, na froncie budynku, stał karabin maszynowy i Niemcy z workami z piaskiem. Oni mieli jakiś swój system obronny – pierwsza linia, druga linia. Tam widocznie była druga linia, bo myśmy tych Niemców wykurzyli z kościoła. Oni uciekli w kierunku plebanii i drzwi wejściowych, ale na ambonie jeszcze siedzieli, nie mieli jak, zdaje się, zejść, ale może i mieli… Ten kościół został pozbawiony w końcu obsady niemieckiej i w tym samym momencie była zdobyta komenda policji granatowej. […] Nasz oddział był… ponieważ był dobrze uzbrojony, bo myśmy mieli i PIAT-a. Ze zrzutów dostaliśmy.
- Widział pan jakieś zrzuty, był pan świadkiem jakiegoś zrzutu?
Byłem świadkiem paru zrzutów. Pierwszy zrzut to był, jak byłem jeszcze świeżo w tym oddziale. Przy kościele Wszystkich Świętych, jak stąd patrzeć, to po lewej stronie, było gruzowisko jakiegoś domu, bardzo wysokie, bo w stosunku do powierzchni chodnika na placu Grzybowskim, to było mniej więcej trzy metry, tak oceniam, a tam doły były. W tych dołach żeśmy leżeli i czekali na zrzuty. Biedne te samoloty przyleciały. Widziałem, jak zestrzelili jeden, to nam się niedobrze robiło, jak żeśmy patrzyli na to w tym momencie. Niestety oni, widocznie to byli Anglicy, nie znali warunków Warszawy, chociaż to też trudno z mapy zorientować się w terenie, szczególnie jeśli teren jest zmieniony przez bombardowanie. Przez jedną wojnę, obronę Warszawy w 1939 roku, masę budynków było spalonych i później jeszcze Powstanie przysłużyło [się] do zmiany terenu. Tak że na lotników nie narzekam, bo nie wyobrażam sobie, żebym mógł się zorientować z mapy, która nie jest plastyczną, tylko płaską, w konfiguracji terenu.
- Ale mówi pan, że czekaliście na zrzuty, czy dawaliście jakieś sygnały od siebie?
Tak, parę razy czekałem na zrzuty. Tam wtedy zapaliliśmy ogniska, ale ogniska zapaliliśmy prawdopodobnie, nie wiem, czy to było umówione tam, gdzie można było… Wyleźliśmy na Plac Grzybowski, na lewą stronę stąd patrząc i tam żeśmy zapalili parę ognisk. Nie wiem, czy one długo się paliły czy nie, bo nie bardzo je obserwowałem, bo zaintrygował nas łomot gąsienic czołgu, który raptem zaczął grzechotać od ulicy Chemicznej. Wszystkie zrzuty poszły na niemiecką stronę, niestety. Myśmy chcieli zdobyć coś, co leżało na placu, prawdopodobnie, bo to była noc. Żeśmy nadal leżeli w tych dołkach małych, w ceglanych. Ruiny to były, nie wiem, czy z września 1939 roku. […] W każdym razie tam nas zaprowadzili i leżeliśmy w tych dołkach. Obok mnie leżał, mój odważny kolega […] Na skutek tego, że czołg zaczął do nas strzelać i on strzelał na płask, miał lufę na wysokości około dwóch metrów. Jak pocisk leciał, to mniej niż dwa metry trafiał w ten murek, który pod nami był, więc fontanny cegieł wyskakiwały nam przed nosem. [Pytałem go] „Co się tak trzęsiesz?”. A on dostał drgawek, takich jak konwulsje. Myślałem, że on jest chory. Ale okazało się, że to było zdenerwowanie. To było jedno.
Drugie, nie mówię o tym słynnym zrzucie liberatorów, idiotycznym. To było typowo po amerykańsku. Ale jak czytam „Lądowanie w Normandii”, to wiem, że oni tam więcej swoich zabili zrzutami bomb niż Niemców, bo Niemcy się wspaniale bronili. […]
- Czy zechciałby pan podzielić się wrażeniami, jak pan zapamiętał „Montera”.
„Monter” to był milczący dowódca, który dawał krótkie rozkazy. Bardzo mi się podobał. Postawny, w mundur wojskowy pułkownika ubrany i zawsze był na poziomie. Do niego nie mam żadnych [zastrzeżeń], nie ma śmiesznostek żadnych. Wyglądał jak dowódca, bo Komorowski to wyglądał... A przede wszystkim, nie wiem, czy pani wie, kim on był przed wojną? Jeździł konno i wygrywał wyścigi, był w kawalerii. Był taki sobie, nie był dowódcą nawet takim, a „Monter” to był naprawdę dobry dowódca. Był do nas przyjaźnie nastawiony, nie tak jak inni. Nie był jak Pełczyński na przykład, pełen serca. Generał Pełczyński, który wykazał…, fakt, że on był przy Komorowskim, ale praktycznie to on kupę rzeczy zrobił w Powstaniu. Jak oni byli na Starym Mieście, to on przedarł się na Żoliborz i z Żoliborza do Kampinosu, zorganizował odsiecz. Generał zdawałoby się do czego innego, że odsiecz na Żoliborz, nie udało mu się ich przeprowadzić, on sam wrócił na Stare Miasto i sam tu z „Borem” Komorowskim przyszedł i tam siedzieli.
Tu muszę opowiedzieć jeszcze o tym, jak... pani właściwie chciała o zdobyciu kościoła Świętego Krzyża i później następnego dnia, jaki jest, bo to już było nasze zadanie bojowe zawsze, że sprawdzamy, gdzie jest linia frontu. Okazało się, że „Kiliński” oddał na pastwę Niemców, to co żeśmy zdobyli i nawet nas wprowadzili w błąd, bo powiedzieli, że plebania jest wolna i myśmy tam weszli razem z nimi. Miałem wtedy „Thompsona”. Wchodzimy w bramę, tam jest podwórko i po drugiej stronie był balkon. Na tym balkonie zauważyliśmy, ale zbyt późno, że są worki z piaskiem i karabin maszynowy, i Niemiec stoi, hełmy widzimy niemieckie. A tych hełmów niemieckich to i po naszej stronie było dużo, w związku z tym, u nas były widoczne biało-czerwone, wtedy runęliśmy, do muru przylgnęliśmy, ze swego „Thompsona” strzeliłem. Ja się nie chwalę, ale Niemiec się wykopyrtnął, który był przy karabinie maszynowym. Oni nie strzelali z tego karabinu tylko ściągnęli go na dół, widocznie któryś z nich dostał i chcieli się wycofać i myśmy musieli też się wycofać, bo ta brama była niebezpieczna. Jak byśmy wyszli na podwórko, jeszcze z boku mogliby nas zaatakować. Myśmy zeszli do piwnicy. W piwnicach mieliśmy okienka na ulicę Traugutta i z bramy Uniwersytetu wyjechały czołgi, jeden stanął na ulicy Traugutta, blisko, tuż przy naszych [okienkach], mówię: „Jakby go tu podpalić, żeby samego siebie nie podpalić?”, bo on stoi koło nas, a jeden chłopak, […] który miał może dziesięć, może dwanaście lat najwyżej, mówi: „To ja wyjdę!”. Sam najpierw wylazł przez okienko, nie wiem, czy bym się zmieścił tam przez to okienko, on był taki chudy. Wziął od nas butelki, jedną, drugą, wlazł na ten czołg, rzucił te butelki, podpalił: „Uciekaj, bo się przepalisz!”, i on wyskoczył, schował się z powrotem. Znamy jego pseudonim, ale jak on się naprawdę nazywał, nie wiemy. Ale chłopak był naprawdę odważny, tylko, że w tym wieku nie sztuka być odważnym, moim zdaniem. Też bym to zrobił, gdybym miał dziesięć lat.
Chciałem powiedzieć, że ten czołg, na który ten młody chłopak wlazł i zapalił, oczywiście nie spłonął, bo Niemcy to już bez mała walczyli w Europie i byli wyszkoleni. Mieli albo w czołgach płachty, które zrzucali siedząc w środku, albo jak się wycofali, to gasili czołg gdzieś poza obstrzałem. Oni ten czołg oczywiście wycofali i co się z nim stało, nie wiem. Wybuchu nie było słychać, ani nic się nie spaliło, prawdopodobnie go uratowali. On wykazał się tym, że... Oni później do nas strzelali, musieliśmy się wycofać.
Jeszcze dziwna rzecz, to była plebania, myśmy byli w podziemiu, parter był wolny, a na pierwszym piętrze byli Niemcy.
- Jak się stamtąd wydostaliście?
Myśmy podziemiami przeszli. Tak że żeśmy wyszli bokiem, takie dziwne było. Tak samo było w pałacu Blanka, że nasi, moi koledzy opowiadali mi, szkło rozbijali na klatce schodowej. Tam było odwrotnie, na pierwszym piętrze byli Polacy, a na parterze byli Niemcy i żeby oni wchodząc słychać było w nocy. Najgorzej jest z miotaczem płomienia albo z granatem, jak ktoś wchodzi. Myśmy tak „Cafe Club” zdobywali kiedyś w Powstaniu, że w nocy zdobywaliśmy „Cafe Club”, a w dzień Niemcy odbijali go, bo mieli naprzeciwko przewagę ognia taką, mieli miotacze ognia. Mogli by nas tam wypalić. Myśmy się wycofywali i znowu z powrotem.
- To tych akcji, jak widzę, było bardzo wiele?
Roboty trochę było tam.
- Jak pan zapamiętał życie codzienne, bo przecież musiało też normalnie funkcjonować?
Przypominam sobie szczegóły, moja pamięć jest wybiórcza bardzo. Nie mogę powtórzyć pani dnia po dniu, ale pamiętam, że piętnastego dnia, to było piętnaście dni, kiedy nie spałem w ogóle, bo nie miałem możliwości spania, cały czas człowiek był w akcji gdzieś. Po piętnastu dniach nie spania sanitariuszki przygotowały mnie zupę. Pamiętam, że to była chyba grochowa zupa i usiadłem przy talerzu. To było w domu na ulicy Świętokrzyskiej 27. Usiadłem nad zupą, całe szczęście, że nie była bardzo gorąca, bo z hełmem razem wpadłem twarzą w tą zupę, bo zasnęłam.
- Bardziej był pan senny niż głodny, tak?
Tak mi oparzyła twarz… One mnie zaczęły smarować jakimś olejkiem, czymś. Jeszcze takich przypadków, jak się wygłupiłem i byłem trochę nienormalny, i zrobiłem kawał, za co dostałem areszt jednodniowy. Ale tego może lepiej nie notować.
- Myślę, że lepiej wszystko powiedzieć.
Słuchaliśmy radia na pierwszym piętrze w budynku róg Jasnej i Świętokrzyskiej i tam: „Z dymem pożarów...” akurat. I krew nas zalewała, że oni nam z Londynu: „Z dymem pożarów, z kurzem brwi bratniej”, a my tutaj broni nie mamy. Znalazłem rakietnicę, którą używa się do sygnalizacji. Patrzę, czarno. Nie wiedziałem, że jest nabój, który ma dno czarne. Myślałem, że to jest puste i tak zaczynam do koleżanek naszych, tak niby je straszyć, że odpalę. A w końcu coś takiego się stało, że nie chciałem nic odpalić, oczywiście, ale w końcu nacisnąłem spust tak w róg pokoju. A w tym pokoju był dywan i jak strzeliłem, jak to się rozprysło na cały pokój. Zapalił się dywan, zaczęliśmy go gasić. Dowódcy nie było przy tym, ale oczywiście doniesiono mu o tym. Zamknęli mnie na kłódkę w piwnicy tego domu, „krowy” bombardowały akurat „Prudential”, trzęsło się wszystko. Ja w tej piwnicy jak idiota i żałowałem swego czynu. Żałowałem przede wszystkim, że byłem taki głupi, tego już nie spodziewałem się po sobie. To takie wspomnienia, ale to nie jest istotne.
- Mówił pan, że słuchaliście radia, to znaczy, że informacja dochodziła do was?
Tak, to znaczy dopóty, [aż] Niemcy nam wyłączyli prądu. Elektrownia dość długo chodziła, ale jak elektrownię wyłączono, to prądu już nie było, wody nie było. Po wodę chodziło się kilometry. Jedzenia nie było. Myśmy z głodu prawie że konali. Wódkę mieliśmy, bo okazało się, były obok całe magazyny wódki. Nam dowództwo kazało niszczyć je. Myśmy wrzucali granaty do piwnic, gdzie, nie wiem ile tysięcy butelek było.
Jedno pamiętam, to było przy kinie „Palladium”, po drugiej stronie ulicy, tam gdzie „Relax” jest. Ale nie ten ryzalit budynku. To była węższa ulica niż teraz. Tam stał jakiś budynek, który był wypalony, ale na dole stały [butelki]. Kazali nam zrobić… Nie wiedziałem jak… Czołgaliśmy się. Były w tych murach wybite otwory. Chodziło o to, że ludność cywilna chlała, przeważnie jakieś łobuzy robiły to, awantury wszczynali i widocznie ktoś kazał, mnie mój dowódca, a kto jemu kazał, to nie wiem, żeby zniszczyć to gniazdo rozpusty. Tośmy wyrzucali [butelki]. Wódka [była], ale myśmy jedzenia nie mieli. Wysłaliśmy patrol, nawet dwa, do Haberbuscha i Schielego, mniej więcej koło Żelaznej i przynieśli, nie tylko do nas, bo to i sąsiedzi mieli, tak zwaną kaszę-pluj. To otręby były i te otręby gotowano. Nie wiem, co tam dawano, to każdy później musiał pluć, bo tego połknąć się nie dało. Ale coś tam, jakieś tam kalorie dostawało się z tego. Właściwie od pewnego czasu, to myśmy nie mieli jedzenia.
- Od kiedy nie było jedzenia?
Najlepszy dowód, że byłem kiedyś głodny strasznie, bo mnie postawiono na służbie. W naszych oddziałach bez przerwy były jakieś różne zadania bojowe, to tu, to tam, patrol, brać udział w czymś tam. Ponieważ myśmy mieli broń, nas używano przede wszystkim i mnie postawili przy „Borze” Komorowskim, który był wtedy przeniesiony po… To już było na pewno we wrześniu, bo 5 września zbombardowali i ta bomba zniszczyła… Opowiem, jak wpadła.
W tym budynku od strony PKO, od strony róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, który był wysoki, miał windy dwie. Winda zjeżdżała na minus pierwsze piętro, nie wiem tego, czy jeszcze niżej zjeżdżała, bo nigdy nie zjeżdżała, nigdy nie była ruchoma za moich czasów, jak tam byłem. Na minus pierwszym piętrze nasz oddział leżał pokotem i w pewnym momencie przychodzi generał Pełczyński i oczywiście dowódca zerwał nas na baczność, on się pyta: „No, co chłopcy? Co u was?”. Ponieważ zwrócił się w moim kierunku, powiedziałem: „Sucho, panie generale”. On tak patrzy na mnie, potem zwrócił się do oficera: „O co mu chodzi?”. A ten: „O wódkę”. „A, to dajcie im tu mój przydział” i on pół litra przyniósł na dwadzieścia sześć osób. To się rozeszło, nawet nie wypiłem nic z tego, bo w tym momencie przyszła sanitariuszka Basia i ona mówi: „Słuchaj, Kazik, tam jest ranny”, bo to szpital był na pierwszym piętrze, bardzo daleko on sięgał, sale operacyjne tam miał, światło jakieś specjalne, karbidowe czy jakoś tak. „Ma papierosy jakiś ranny”, a paliłem jeszcze wtedy: „Jakie papierosy?”, „Haudegeny”, to takie „Junaki”, najgorszy papieros, jakiego można sobie wyobrazić na świecie, śmierdzący nie z tej ziemi, ale myślę sobie: „To ja zapalę”. Wyszedłem z nią, przeszedłem jeden przedpokój, drugi i tam salka była, przyklęknąłem przy tym rannym i pytam się, czy mogę wziąć jednego papierosa, a on był przytomny: „Tak, weź”. Chciałem wziąć i w tym momencie słyszę łomot. Bomba ze sztukasa, ostatnia zresztą tego dnia, wpadła w okno. Bo tam jeszcze oprócz tego dużo padało obok, ale wpadła w okno na piątym piętrze, wpadła do windy na trzecim piętrze, z opóźnionym zapalnikiem była, windą spadła na minus pierwsze piętro i wybuchła w tym miejscu, gdzie siedziałem w fotelu. Nie siedziałem, poszedłem do tego rannego i zawdzięczam życie. Ze mnie to by nic nie było. I dwudziestu sześciu zabitych mieliśmy w oddziale, mój dowódca… Znaleźliśmy tylko bryczesy i buty jego. Miał takie eleganckie buty, ten „Puti” Dąbrowski, dowódca naszego plutonu, bo to był cichociemny.
Niedługo się cieszył tym dowództwo, chyba ze cztery dni po śmierci – dokładnie, 31 [sierpnia] zginął „Chmura”, nasz dowódca, co mówiłem, a on 5 września, czyli sześć dni niecałe. Niecałe sześć dni był dowódcą i zginął. I dostaliśmy gorszego dowódcę, żyje jeszcze, doktor teraz, w Łodzi, ale nie…
- Czy pan się z kimś przyjaźnił w tamtym okresie, pamięta pan nazwiska, chciałby pan coś przypomnieć?
Nie wyliczam tych, co zginęli, bo się przyjaźniłem z wieloma osobami. Lubiłem ludzi i wtedy przyjaźnie były zawierane. Można było nawet powiedzieć, że myśmy się kochali niektórzy. W wojsku tak jest, że nie w złym sensie tego słowa, tylko myśmy się naprawdę kochali.
- To były szczególne chwile. Oprócz radia, którego mieliście okazję państwo słuchać, czy dochodziła do was prasa?
Kursowały. Nie miałem czasu na czytanie czegokolwiek, ale „Biuletyn Informacyjny” to można było obejrzeć, bo tego było dużo, powszechnie dostępne było, bo byłem w centrum miasta, przy dowódcy, tutaj nie było żadnych obostrzeń, że front… Były ulice, że nie można było przechodzić, bo strzelali „ukraińcy” czy inni, myśmy byli na różnych patrolach. Mieliśmy takiego lekarza, który był genialny. Robił nawet koleżankom naszym operacje plastyczne. Jednej nos urwała kula, to jej zrobił w warunkach bojowych operację i ze skóry, nie wiem, skąd wybrał. Mówi: „Będzie cię bolało, bo nie mamy środków znieczulających, ale ci poprawię to”. Ona się wstydziła pokazać u nas, miała na nosie opatrunek olbrzymi i mówili, że ona nie ma nosa. To jak to tak kobieta [może wyglądać]. Ale niepotrzebnie jej to zrobił, bo zginęła. Wychodził z nami na wypady. On leży teraz w alei „Parasola” prawie, na cmentarzu wojskowym.
- To znaczy pełnił zarówno służbę i walczył?
On jest w tych poległych wliczony. Pokazałem pani listę poległych i on jest. Tam jest oddział sanitarny, gdzie zginęły trzy sanitariuszki, wszystkie w tym samym gmachu PKO. Tylko że oni zginęli penetrując ten teren po bombardowaniu, o którym mówię. Bo bomba, która wybuchła zniszczyła również schody do minus drugiego piętra i również spowodowała między innymi kontuzję u generała Pełczyńskiego. Jak go zobaczyłem, jak on wyszedł stamtąd, to byłem przerażony. Miał całą twarz zakrwawioną, wszystko w krwi, widać było nawet jakieś dziury, ale on wyszedł cało z tego, w końcu do Londynu chyba trafił. W ogóle to było straszne przeżycie, jak go zobaczyłem, w takiej formie, ale dzielnie się trzymał cały czas. Uważam go za jednego z bohaterów Powstania Warszawskiego, tak sądząc z tego, co czytam, bo przecież tak dokładnie to go nie znam.
- Jakie było zakończenie Powstania, jak pan to pamięta?
Myśmy byli przeniesieni najpierw łącznie ze szpitalem do podziemia przy kinie „Palladium”. W samym kinie i przy kinie „Palladium”, cały szpital był przeniesiony, wszyscy ranni. I myśmy tam mieli swoją kwaterę, nie wiadomo gdzie, nie mieliśmy łóżek oczywiście, myśmy spali tam, gdzie się dało, w przykucu, czy leżąc, czy siedząc, to całe Powstanie. Nie pamiętam, żebym miał jakieś miejsce, gdzie bym mógł się położyć, nie było nigdy takiego miejsca.
Wtedy właśnie wyszedłem na patrol z podziemia na placyk przed tak zwany Bank pod Orłami. To jest Spółdzielczy Bank teraz, a wtedy, nie pamiętam, on się nazywał inaczej jakoś. Wszystkie płyty chodnikowe były zdjęte na barykady, był piaseczek. Na tym piasku żeśmy rozniecili ognisko, przepisowo, co tam było, co ileś metrów jedno ognisko, w kształcie krzyża, nie pamiętam już szczegółów i miał być zrzut. W związku z tym mi i mojemu koledze, który już nie żyje, zmarł po wojnie, kazali patrolować ten [teren]. Mój przyjaciel, który niestety lubił sobie popić, miał pistolet „Błyskawicę”, inny zupełnie, nie powiem imienia i nazwiska, on siedział w witrynie sklepu, był trochę ululany, można powiedzieć. Krzyczał do nas: „Cześć, cześć!”, a my siedzimy na asfaltowej jezdni tej małej uliczki, to się chyba Zgoda nazywała. Jeszcze wtedy dalej, nie wiem, jak wtedy dokładnie było, ale tą uliczką idziemy w kierunku banku, a Niemcy widzieli te ogniska skądś, albo z samolotu albo skądś i granatnikami nas ostrzeliwali i tak co raz było słychać. To były lekkie granatniki. Oni strzelali z odległości niewielkiej, bo na Chmielnej byli pod czternastym, a pod szesnastym już byli Polacy. Tam był bardzo krótki odcinek. Myśmy też patrolowali ten obszar cały. Jeden z granatów z tego granatnika upadł koło nas, ale wbił się pod asfalt, bo był piasek luźny, i wybuchł. Cały impet wybuchu poszedł tam, gdzie najmniejszy opór, w kierunku piasku. Patrzę, nie ma mojego kolegi, z którym byłem, myślę: „Zabiło go? Ale jak go zabiło, to gdzieś zwłoki leżą?”. Rozglądam się wszędzie naokoło, nigdzie go nie ma, odwracam się do naszej kwatery i mówię: „Słuchajcie, zginął ten, rozerwało go”. „Nie zginął, siedzi tutaj i sanitariuszka mówi, że on jest ranny”. Sanitariuszka bardzo długo szukała, żadnej rany nie znalazła i on został. Taki miałem przypadek.
- Ale co z nim się stało? Dlaczego zginął?
On był taki nerwus widocznie, jak coś wybuchło obok niego, to on jest ranny.
Miałem z nim jeszcze jedno przejście, o którym już lepiej nie będę wspominał, ale w każdym razie takie były przypadki. Ale to były właśnie zrzuty, ale proszę sobie wyobrazić, że żadnego zrzutu nie było. Paląc ogniska, myśmy się narażali. Widocznie zestrzelono te samoloty gdzieś po drodze, nie wiadomo. Współczułem tym lotnikom, bo myślałem sobie: „Tyle tysięcy z Brindisi tutaj”. Nie wiedziałem, że z Brindisi [lecą], dopiero po wojnie wiedziałem.
- Mówiliśmy o zakończeniu Powstania.
Z tej kwatery nasze pół plutonu, już nie było więcej, bo tak dużo zginęło w budynku PKO, przenieśli do Braci Jabłkowskich. Na pierwszym piętrze, był taki budynek z balkonem, który był dalszym ciągiem w kierunku Kruczej od Braci Jabłkowskich. Myśmy wzięli tam ten nasz nieszczęsny karabin maszynowy i Niemcy się stale przedzierali, bo jeszcze nie było tego budynku, który jest teraz dobudowany do BGK, taki sam budynek, wtedy był ogródek, wycięty był parkan metalowy, bo Niemcy wszystkie parkany metalowe wycinali na przetopienie i był murek. Niemcy za ten murek wskakiwali i chcieli atakować, bo tam było przejście nad tunelem kolejowym, wykopane, niskie dość, obłożone trochę, z Śródmieścia Północnego na Południowe i to było główne przejście. Tędy przeszedł „Bór” Komorowski razem ze swoimi generałami i on tam gdzieś później był na Śródmieściu Południowym.
Niemcy atakowali, bo chcieli przerwać te przejście, a myśmy karabinem maszynowym strzelali. Oni jeszcze zasłonę dymną puszczali, żeby nie było ich widać. Myśmy tylko nieraz hełmy widzieli. Zajęcie było taka pukawka. Później, co pewien czas „Cafe Club” zdobywaliśmy, jak trzeba było. Tak że było trochę zajęcia, ale poza tym to był spokój i raptem dowiedzieliśmy się, że ma być nalot i spadochrony, że Amerykanie zrzucają na spadochronach zaopatrzenie. To już był koniec Powstania praktycznie. Polecieliśmy, u Braci Jabłkowskich na samej górze, tam się okazało, że tam jest pracownia krawiecka, gdzie szyli wojskowe ubrania, dla Niemców, nie wiedziałem o tym wtedy, ale zobaczyłem w trakcie i patrzymy, jedyne wolne miejsce, gdzie Niemcy nie strzelali, że można było w niebo popatrzeć. Patrzymy, a tu leci kupa samolotów amerykańskich i rzucają byle gdzie to wszystko, rzucili, żeby tylko się pozbyć szybko i do domu, na brandy.
- Proszę powiedzieć o zakończeniu Powstania.
Zakończenie Powstania było tego typu, że po pierwsze najpierw był okres tak zwanej „wegetacji”, przerwanie działań. Myśmy już nie strzelali, Niemcy nie wychodzili już do nas, nie atakowali z budynku BGK, myśmy tutaj spokojnie sobie siedzieli, to było tak trzy dni. Kapitulacja była wcześniej podpisana, ale myśmy wyszli z Powstania dopiero 5 października. Nasze oddziały sformowano na ruinach, na tym Dzikim Zachodzie, można powiedzieć dzisiaj, za Pałacem Kultury i na plac Kercelego żeśmy szli. W pewnym [momencie] trafiliśmy w dwuszereg niemieckich żołnierzy ze „Schmeisserami”, z różną bronią, karabinami, jeden przy drugim, w odległości metra, może bliżej. Myśmy w to trafili i jeszcze żeśmy szli z pełną bronią. Wtedy wyciągnąłem z „Thompsona” zamek i wyrzuciłem gdzieś indziej. Wszyscy, co kto mógł, to uszkodził. I hełm też, już nie brałem, bo jak zobaczą, że mam niemiecki hełm, to mnie jeszcze zastrzelą. Byłem ubrany po cywilnemu. Dostałem ubrania, u Braci Jabłkowskich, [gdzie] była przecież szwalnia. Ubrań można było dostać. Brązowe ubranie cywilne ubrałem, koszulę, krawata nie miałem. Tak szedłem z tym „tomiganem”, tak się wtedy nazywało „Thompsony”. Szedłem sobie [z nim] na ramieniu i wrzuciłem go. Na placu Kercelego była kupa broni, myśmy tam któryś z rzędu byli, to rzuciliśmy to na [kupkę] i prowadzili nas do Ożarowa, też jeszcze, ale rzadziej pilnowanych, bo już byliśmy bez broni,.
W Ożarowie nas posadowiono, zostawiono w dołach po maszynach obrotowych. Tam takie doły do lin [były]. Fabryka kabli, liny widocznie [były], nie znam się na tej produkcji, ale wiem, że oni mieli stożkowe doły żelbetowe, jakieś metalowe urządzenia tam były i myśmy w tych dołach musieli całą noc spędzić. Ludność miejscowa to witała nas tak, jakbyśmy wygrali wojnę, rzucali nam jabłka przez Niemców, którzy nas pilnowali. Niemcy pilnowali nas, żebyśmy się nie rozbiegali, ale myśmy nie mieli gdzie, Sowiety zaraz mieli być, to co, gdzie uciec.
Udaliśmy się do Niemiec w ten sposób, że z rana żeśmy wsiedli do pociągu, który był odrutowany, nawet okienko było odrutowane. Nie wiedzieliśmy, co jest napisane, na „cetlu”, na przesyłce wagonowej i dojechaliśmy. Widzieliśmy Częstochowę, bo myśleliśmy, że nas wiozą do Oświęcimia. Wszyscy tak mówili, że do Oświęcimia: „Słuchaj stary, zobacz”. Później okazało się, że nie, że minęliśmy Częstochowę, to znaczy, że jedziemy gdzieś na Śląsk i dojechaliśmy do Lamsdorfu. To był największy obóz jeniecki w Niemczech. Lamsdorf przywitał nas tym, że, zeskoczyłem z wagonu, niektórzy starsi nie mogli zeskoczyć, to Niemcy złośliwie podkładali im jakieś ostre przedmioty, żeby nadziewali się na to, zaczęli nas popychać ci żołnierze niemieccy. Podchodzę do końca wagonu i patrzę, co było napisane:
Polnische Banditen. Mimo tego, że poszliśmy na konwencji genewskiej, a to było czarno na białym. Chciałem nawet ten „cetel” zerwać, ale nie miałem możliwości. Idąc gubiliśmy różne rzeczy, ale potrafiliśmy przynieść do obozu pistolet maszynowy, parę pistoletów zwykłych, karabinu nie było żadnego i jeszcze radio.Jeden przyniósł radio i słuchał radia. Co było w tym obozie, nie pamiętam, osiemdziesiąt tysięcy [polskich jeńców wojennych], cmentarz radzieckich jeńców wojennych, czterdzieści tysięcy jakichś innych jeńców wojennych. Zaraz po nas przybyli powstańcy słowaccy, bardzo czyści, myjący się.
- Czy dalej was transportowano?
Przeszedłem trzy obozy. Byłem załadowany z moim przyjacielem, jedynym, bo resztę gdzie indziej rozdzielono. Tam rozdzielano według swojego widzimisię. Z nim razem przyjechałem, ponieważ mieliśmy różnicę o jeden numer w numerze jeńca wojennego. Miałem 921, a on miał 920 końcówkę i może według tego. Trafiliśmy do Luckenwalde, to był obóz międzynarodowy, Anglicy, Amerykanie, Hindusi, Francuzów masę, których wszyscy nazywali katanami, nienawidzono Francuzów, wszystkie wojska, już nie powiem, jak nazywali Amerykanie Francuzów brzydko.
Faktem jest, że stamtąd żeśmy na karny obóz pojechali do Berlina. W Berlinie mieliśmy roboty. Bardzo ciekawa historia, ale za długa, żeby tu opowiedzieć. W każdym razie z tego obozu w Berlinie z powrotem nas przywieźli do Luckenwalde i ponieważ postępy wojsk sowieckich były już tak znaczne, że groziło zagarnięciem obozu, to na piechotę sto dwadzieścia kilometrów przebyliśmy do Altengrabow, to jest obóz przy mieście Burg, a Burg leży przy Magdeburgu. Mieliśmy pecha, bo to już był ostatni obszar, ostatnie zawieszenie broni i status quo. Myśmy byli jeńcami. Później ten obóz zdobyli jeńcy, kałmuki sowieckie, w karabiny się uzbroili, zaczęli nas pilnować. Amerykanie przysyłali samochody dla Amerykanów, Anglicy – Anglików, a na końcu Francuzów. Jak już Francuzów zabierają – myślę sobie – to już nie ma co, trzeba uciekać. Już po raz drugi z tego obozu uciekałem. Mieliśmy taki system zawijania drutu kolczastego, tak żeby się zagęszczał i wyciągaliśmy zwój przecięty. Zacząłem się czołgać, a tam posterunki sowieckie już zaczęły chodzić między samochodami. Patrzyli, tu Francuzi i wyłażę pochylony, a tu ktoś mi przykłada karabin, lufę do głowy:
Ty kuda? się pyta, wyciągnąłem paczkę amerykańskich papierosów:
No udielaj , na bok, to mnie puścił. Od następnych to brał już dwie paczki. I tak samochodami amerykańskimi dojechaliśmy do Hildesheim, na lotnisko, stamtąd samolotem do Brukseli, a z Brukseli to już na południe i byłem już u Andersa.
- Kiedy pan wracał do Warszawy?
W 1947 roku, bo byłem w Anglii jeszcze półtora roku i stamtąd, z Anglii przyjechałem do Gdańska-Nowego Portu i kapitan angielski jeszcze mówił: „Kto chce zostać i wrócić do Anglii może zostać, bo tu jeszcze jest ziemia angielska”.
- Czy po powrocie do kraju w 1947 roku dotknęły pana jakieś represje?
Mogę powiedzieć, że nie. Wróciłem, od razu zdałem egzamin na Politechnikę Warszawską, skończyłem Politechnikę Warszawską. Potem odbyłem karne trzy lata pracy przymusowej, bo wtedy był taki zwyczaj, że po skończeniu Politechniki szło się do pracy przymusowej za grosze zresztą. Jak się wyswobodziłem, to przyszedłem do Politechniki Warszawskiej, do Instytutu Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk, bo moim profesorem był profesor Władysław Olszak, słynny profesor, specjalista od wytrzymałości materiałów, teorii sprężystości i plastyczności. To były wtedy nowe dziedziny nauki w naszej branży i pracowałem u niego, później przeszedłem do Instytutu Techniki Budowlanej, gdzie byłem kierownikiem Pracowni Badań Modelowych Konstrukcji. Tam zrobiłem doktorat.
- Jednym słowem pozwolono się panu i kształcić i awansować?
To znaczy, miałem tego typu przeszkody: po pierwsze, cały czas, jak mi ojca aresztowali, to chciałem pracować koniecznie w Biurze Projektów Konstrukcji Przemysłowych. Tam był dyrektor Bruszewski, który był znajomym mojego wujka i on powiedział: „Panie Kazimierzu, niech pan przyjdzie do profesora Lejkama, tam na pana czekają koniecznie”. Więc poszedłem do profesora Lejkama. Lejkam [mówi]: „Panie inżynierze!”, mówię: „Jeszcze nie jestem inżynierem, bo dopiero w czerwcu zdaję egzamin”. „Dla mnie już pan jest inżynierem, ja konstruktorów potrzebuję, koniecznie niech pan od jutra przychodzi do pracy”. Mówię: „Zaraz, muszę się w kadrach zgłosić”. „Niech pan się nie zgłasza.” „Dlaczego?” Poszedłem do kadr mimo tego, nie słuchając profesora, a tam była pani Jadwiga Słupska, jak dziś pamiętam. Nie wiedziałem, że jej mąż jest oficerem służb specjalnych na Oczki. Ona powiedziała: „Gdzie pana ojciec jest?”. „Na emeryturze.” Mój ojciec siedział na minus czwartym piętrze na Oczki, a ona: „To ja do pana prześlę zawiadomienie o przyjęciu”. Poszedłem do domu, z rana o dziewiątej, jeszcze się myłem wtedy chyba, a może i goliłem, dzwonek, goniec przynosi, mam do dzisiaj ten [list], Jadwiga Słupska pisała, że z u etatów nie przyjmuje mnie do pracy. […]
Warszawa, 16 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt