Halina Junak „Iwona”
Kiedy wstąpiłam do konspiracji nazywałam się Halina Zwinogrodzka, pseudonim „Iwona”. Byłam w łączności. Kiedy zostałam zwerbowana, zgłosiłam się – człowiek musiał być przez kogoś przyjęty po znajomości, przez panią Władę Bielicką, byłam posłana na kurs przeszko-leniowy wojskowy, sanitarny. Bardzo krótki, bo przecież nie można było tak tego wszystkie-go oficjalnie zrobić. I potem byłam łączniczką. Później się dowiedziałam, kto to był pan Malinowski, który był szefem łączności. Nosiłam pocztę od jednej skrzynki do drugiej, dawano mi, żeby zanieść do kogoś, tak że roznosiłam tą pocztę. Urodziłam się w Warszawie i całe życie mieszkałam w Warszawie. Urodziłam się w 1924 roku – 8 października. Wstąpiłam do konspiracji w 1943 roku w lecie.
- Jak pamięta pani swoje życie przed wybuchem wojny w 1939 roku?
Chodziłam już do gimnazjum. Przed samą wojną przeszłam do trze-ciej klasy gimnazjum Popielewskiej-Roszkowskiej, które mieściło się na [ulicy] Bagatela 15. Na rogu był półokrągły dom, przy placu Unii Lubelskiej (tam wtedy był Pomnik Lotnika). Kiedy wybuchła wojna, [przez] pierwszy rok nie było szkoły. Początkowo troszeczkę pracowałam, gdzieś w sklepie miałam dorywczą robotę, coś sprzątałam czy pomagałam. Potem zachorowałam – jakieś były sprawy żołądkowe i jakoś ten rok przeszedł. Na drugi rok potem zostały otwarte tak zwane szkoły zawodowe, bo już nie otwierali gimnazjów. Chodziłam do szkoły zawodowej Popielewskiej-Roszkowskiej, w której myśmy się uczyły księgowości, maszynopisania, nie wiem, co tam jeszcze. W ramach tych godzin uczyłyśmy historii, języka, literatury polskiej – tego, co było zabronione. Chodziłam tak dwa lata i każdy okres letni mu-siałam gdzieś pracować. właśnie w 1943 roku miałam praktykę w RGO, to była Rada Główna Opiekuńcza, pomoc dla biednych ludzi. Tam przychodziły matki, [to znaczy] kobiety ciężarne. Dostawały witaminy, mleko. Potem przychodziły z małymi dziećmi. Tam towarzystwo było „swoje”. Myślę dzisiaj, z [perspektywy] lat, że tam było całe gniazdo konspiracyjne, ponieważ wszyscy byli „swoi”, nie było żadnych Niemców, nie było nic i atmosfera była bardzo domowa. Tam właśnie nawiązałam kontakty. Pracowałam w tym RGO, to było chyba w 1943 [roku]. Bodajże tam zostałam zaangażowana w podziemie. Po przeszkoleniu byłam łączniczką do momentu Powstania.
- Na czym polegały pani obowiązki w tym czasie?
Przeważnie nosiłam jakieś karteczki, listy, przenosiłam pocztę. To była łączność. Miałam skrzynkę. Tam na zdjęciu jest jedna z koleżanek, u niej w domu była melina, gdzie się schodziły łączniczki, gdzie, potem – już w Polsce Ludowej, poznałam mojego dowódcę, z którym myśmy poszli do więzienia. Tam była skrzynka pocztowa. Jej starsza siostra była w partyzantce, więc kiedy ona w 1945 roku wróciła z partyzantki, to ci partyzan-ci, którzy przyjeżdżali do Warszawy, tam się zatrzymywali, ponieważ było pewne miejsce. I tam poznałam więcej ludzi. Tak, że ona wyjechała do Niemiec, ta moja koleżanka i tam jest jej zdjęcie w muzeum. Później już nie miałam z nią kontaktu. Miałam kontakt z jej siostrą, która też była potem aresztowana. Część z tych panów, którzy tam przychodzili, siedziała potem. Jak jest wpadka, to na ogół jest duża wpadka. Niemcy na ogół łapali jedną osobę i zamykali i bili, żeby coś się dowiedzieć. A organy UB, to oni śledzili jednego, potem śledzili dwóch, trzech, aż wyśledzili wszystkich. Tak, że oni na ogół wyłapywali całą grupę. Byli le-piej przygotowani do tej pracy.
- Pamięta pani moment wybuchu Powstania?
Tak, pamiętam.
- W jakim pani była miejscu?
Byłam w domu i przyszła referentka, która później była w naszej grupie. Przyszła do mnie i zawiadomiła, że o piątej godzinie mam się stawić tu i tu. Oczywiście przygotowałam się. Przygotowałam jakieś pierwszej potrzeby rzeczy, [wzięłam je] ze sobą i na piątą godzinę stawiłam się na Jasną 1. Jasna 1 to jest budynek „Pod Orłami”. Jesz-cze istnieje, ale był bardzo zniszczony w czasie Powstania. Tam na piątą godzinę przyszło dużo dziewcząt. Podobno było nas około pięćdziesięciu, a może nawet więcej, bo to były i łączniczki i telefonistki. Telefonistki miały swoją kwaterę przez ulicę, na Jasnej 6, [gdzie] była składnica telefoniczna. Tam urzędował, nie wiem, czy on wtedy był porucznikiem, kapitan Malinowski, [który] był całą głową łączności. Naszą komendantką [była] „Krzyśka”, Kry-styna Bańkowska, która była komendantką od łączniczek. A komendantem placówki był „Robert”, to jego pseudonim, Nieścierewicz – nazwisko. Grupa tych dziewcząt to były już [starsze]. Ja byłam z tych młodszych, bo jeszcze byłam w gimnazjum, a te wszystkie dziewczęta myślę, że były już po gimnazjum. To były koleżanki „Krzyśki”, [ale] nie wiem, z jakie-go gimnazjum... Platerówny? Nie pamiętam dokładnie. One były już referentkami, [bo] miały lepsze przeszkolenie. Miałam krótkie przeszkolenie, a one może były przed wojną szkolone, [może] dlatego, że były starsze. Wysyłane byłyśmy z pocztą. Oczywiście w pierwszych dniach budowałyśmy barykady, to była pierwsza rzecz, którą myśmy robiły. Poza tym miałyśmy dyżury na strychu, właśnie „Pod Orłami”, żeby zauważyć, gdzie snajperzy są i ostrzeliwują ulice czy sąsiedztwo. W pierwsze dni nie było dużo do pracy, wszystko się rozwijało. Był okres, że byłyśmy bardzo zajęte. Potem, w pewnym czasie, część tych, które były mocniejsze, były przeznaczone do chodzenia kanałami na Stare Miasto i z powrotem. Ja nie chodziłam, nie byłam w tej grupie, ale było dużo z nich. Był czas, kiedy byłyśmy zajęte, a potem wszystko się zaczęło kurczyć. Już był czas, że nie miałyśmy tak dużo do pracy. Niektóre rozchodziły się po domach. Szukały rodziny w innych dzielnicach Warszawy. Myśmy tam były dość [krótko], chyba byłyśmy do połowy września, na Jasnej. Byłyśmy na górnych piętrach, to były lokale biurowe, ale jakoś tak było pusto. Myśmy zajęły pierwsze, drugie piętro. Każda sobie zrobiła miejsce do spania. Potem, jak zaczęły się bombardowania, zaczęłyśmy schodzić do piwnicy, [gdzie] był skład papierów. Ponieważ tam był bank, jakieś biuro ubezpieczeniowe, różne biura, tam była składnica papierów. I tam, jak się zaczęły naloty, myśmy zbiegały. Ale potem już troszkę więcej byłyśmy w tej piwnicy, bo nalotów było coraz więcej. Pewnego dnia, naprzeciwko – obok naszego miejsca, gdzie była komórka telefoniczna, zdaje się, że w następnym domu, spadła bomba zapalająca z fosforem. Ten fosfor był w płynie, konsystencji miodu i ten płyn się rozlewał, palił się i nie było możliwości jego gaszenia wodą, niczym, tylko piaskiem. Oczywiście w czteropiętrowej kamienicy – skąd wziąć ten piasek i jak jego donieść na wszystkie piętra? [Tak, że] kamienica się paliła. I ludzie nie pamiętam, ile było ratowanych, ale ci, którzy byli [tam], jak się wylał płyn, to niemożliwością było zdjąć ubranie i uchronić człowieka od poparzenia. Ludzie byli spaleni na brązowo. Wyglądali jak czekolada. Do dziś pamiętam widok ciał leżących na ulicy. Dom się spalił, ludzie się poparzyli, spali-li się, a myśmy jeszcze tu byli na naszej kwaterze. [Byłyśmy] na dole, w piwnicy. Jednego razu, otworzyłyśmy sobie małe okienka [i] spadła bomba, też fosforowa, ale taka, która jak wybuchła, to było pełno patyczków. Ja to nazywam patyczkami. I któryś z tych patyczków, nie wiem czy jeden czy więcej, wpadły do piwnicy. Zaczęłyśmy gasić, bo te patyczki były fosforowe – był płyn i te patyczki. Myśmy ugasiły to, co tam wpadło i jeszcze [zostałyśmy]. Potem zaczęły się silne naloty, więc biegałyśmy na taki skwerek, [gdzie] był schron. Nie mogłyśmy znaleźć tego schronu pod tym skwerkiem. Byłyśmy tam tak długo, póki budynek został mocno zniszczony. Ten budynek nie był prosty, ale był jakby zagięty, jakby litera „L”. Budynek był żelazobetonowy, bardzo dobrze zbudowany – cztery piętra czy pięć. Przynieśli dużo rannych ze szpitala ze Starego Miasta. Ulokowali [ich] w korytarzu, w piwnicy zrobili dla tych ludzi szpital. Uważaliśmy, że to pewne miejsce. Jednego razu spadła bomba i nie spadła prosto, tylko ukosem i rozbiła się na pierwszym piętrze, na parterze, w piwnicy. Wszyscy zostali – kto tam był, przyszli ranni – wszyscy zostali zabici, bo to bomba spadła i wybuchła i tak dalej. Pamiętam, [że] przyleciała, nie wiem skąd, z sąsiedztwa, jakaś młoda kobieta i szukała swojej siostry (tam była jej siostra z niemowlęciem) i tylko znalazła nóżkę i rączkę od tego niemowlęcia. Ciała, gruz – wszystko było wymieszane razem, bo to taka eksplozja, wszystko się wymieszało! Strasznie rozpaczała, bo to siostra z niemowlęciem. Ona też była pielęgniarką gdzieś w sąsiedztwie. Wtedy już nie było możliwości zrobienia niczego, bo budynek był mocno uszkodzony. O ile pamiętam, to było gdzieś w pierwszej połowie września i przenieśliśmy się na Nowogrodzką, gdzieś Nowogrodzka 4, niedaleko Eli, która była komendantką. Ona miała swoją placówkę na Nowogrodzkiej. Potem [mieliśmy] jakieś bombardo-wania, uszkodzenia, przenosiliśmy się na Hożą i nie wiem, gdzie jeszcze. Kapitulacja była dla nas straszna, bo my wszystkie młode byłyśmy, pełne idei walki o wolność. Czekałyśmy na moment zrzucenia jarzma z nas. Miałam koleżankę, z którą zaprzyjaźniłam się w RGO. Ona pracowała w wydziale sanitarnym, była kierowniczką tego. I bardzo żeśmy się przyjaźniły [i] ona właśnie mnie poleciła do konspiracji. Nie wiem, gdzie ona była, ale musiała być niedaleko. Spotkałam się z nią po Powstaniu, po kapitulacji. Pamiętam, siedziałyśmy na oknie w jakimś domu na Lwowskiej. Tak mi to utkwiło [w pamięci], nie wiem, czy akurat dokładnie. I siedziałyśmy na tym oknie i zalewałyśmy się [łzami]. Rozpacz była, że to Powstanie upadło, że myśmy tak czekały na to, przygotowywałyśmy się i tak chciałyśmy walczyć, i że to upadło. Pamiętam: rozpacz była. Ona potem znalazła się w Niemczech w obozie, i wróciła do Polski. A byłam w obozie w Ursusie, [skąd] nas wywieźli pod Kraków, do Karsznicy i stamtąd wróciłam z matką w łowickie. Moja matka całą wojnę jeździła w łowickie, skupowała żywność i woziła do Warszawy, sprzedawała – tak nas utrzymywała. Tam zatrzymaliśmy się w Domaniewicach, [gdzie] były jakieś uroczystości, pomnik, nie wiem, coś tam było. Mieszkałyśmy niedaleko stacji u takiego gospodarza, że było dwóch braci gospodarzy i zostali wywiezieni do Niemiec. Sąsiad opiekował się [ich] domem i gospodarką. On wynajął nam, to znaczy użyczył jednego pokoju, bo nie myślę żeśmy jemu płacili. W drugiej połowie mieszkali też wysiedleni z Warszawy. Rodzina była: dziewczynka, potem były bliźniaczki – troje dzieci, mama i dziadek, ojca Niemcy zabrali. Tam myśmy jakiś czas były, póki nie przyszły wojska sowieckie. Jak przyszły wojska sowieckie i przeszły, można było wrócić do Warszawy, [więc] myśmy wróciły do Warszawy zobaczyć, co z naszym domem. Kamienica była spalona już później, [jak] opuściłyśmy kamienicę, wszystko było w porządku, szyby były, wszystko było – nie uderzyło naszej kamienicy.
- Gdzie znajdowała się ta kamienica?
Krucza 6. Wróciłyśmy, wszystko było spalone, nie było nic. Mama wróciła z powrotem do Domaniewic. Już nie było [czym] handlować. Wiem, że w tym czasie u nas była straszna bieda, myśmy jadły zawsze dwa, trzy talerze zupki – była kaszka i troszkę kartofelków. Trzeba było zjeść więcej jak jeden talerz, bo to rzadkie było. Chleba nie było, chleb kosztował za dużo pieniędzy – był [drogi] tak jak tort. Ponieważ mama nie handlowała, nie było żadnego dochodu, tak jakoś my przeżyły. A potem zaczęłam szukać pracy.
- Czy w czasie Powstania miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami?
Nie, nie miałam bezpośrednio. Dlatego, że nie byłam na linii frontowej, tylko byłam tą, która przenosiła pocztę. Nie byłyśmy właściwie okropnie zajęte, ponieważ liczyło się na to, że [Powstanie] będzie się rozszerzać. Tymczasem ono się nie rozszerzało. Nasiliło się Powstanie, [a] potem zaczęło się [kurczyć], kiedy różne dzielnice padały, już nam nie trzeba się było kontaktować z tymi dzielnicami, jakoś to wszystko się kurczyło. Było tak, że jak któraś chciała iść do domu, czy ewentualnie szukać rodziny to nas zwalniano, bo nie było już wtedy [co robić]. Siedziałyśmy bez pracy. Może powiem o Alejach Jerozolimskich. Aleje Jerozolimskie były główną trasą wschód – zachód. Oczywiście w budynku BGK – Bank Gospodarstwa Krajowe-go, to wysoki budynek i oni z dachu ostrzeliwali [ludzi] wzdłuż Alei Jerozolimskich. Ponie-waż myśmy musieli się kontaktować w obydwie strony, [to] było bardzo ryzykowne. Nie można było przejść, przelecieć, ale przestrzeń była ogromna, więc oni próbowali wybudować kanał. Ale ponieważ nie mogli wybudować głęboko, ponieważ tam jest kolej podziemna, były przeszkody, więc trochę zrobili kanału, a potem wyłożyli workami – ścianę zrobili z worków z piaskiem i tak się jakoś przejeżdżało. Jedna z naszych koleżanek, nie pamiętam jej nazwiska, została tam ranna. Niosła meldunek do Eli na drugą stronę i została ciężko ranna. Jakoś się doczołgała tam, oddała meldunek i dwie godziny później zmarła. Inna z koleżanek gdzieś szła z jednej dzielnicy do drugiej, pod domami, bo zawsze pod domami było więcej bezpiecznie, pod murami. I [z jednego] domu, który był [chyba] jeszcze palący [się], gorące gruzy na nią spadły, poparzyły ją. Tak, że ona wiele dni umierała. Właściwie koleżanki modliły się o jej śmierć, strasznie cierpiała, bo nie było takich urządzeń jak teraz są. Tak, że kilka koleżanek myśmy straciły. Chyba większość dziewcząt wyjechała do Niemiec, to jedyne było wyjście – do obozu, bo gwarantowali, że będą nas traktować jak trzeba. Jedna z moich koleżanek dwa dni przed wejściem Amerykanów urodziła syna w obozie. Jeszcze żyje, jest w Stanach.
- Jak wyglądała wymiana informacji między dzielnicami? Czy panie wie-działy, co się dzieje w innych dzielnicach miasta?
Było radio, przez [które] mogłyśmy się dowiedzieć. Jedni przenosili – ci, którzy chodzili – przynosili wiadomości. Oczywiście orientowaliśmy się, jak padła Wola, co tam się działo – gdzieś, ktoś przyszedł do nas. Dużo przez radio. Oni mieli komunikaty regularne, biuletyno-we, czy jakieś różne gazetki były drukowane.
Nie pamiętam. Wiem, że na pewno wychodził jakiś biuletyn, a potem były jakieś [gazetki] różnych grup. Akowcy wydawali swoje, były różne inne orientacje, ale każdy pisał, co mógł. I jakoś tak było, że ludzie podawali sobie informacje. Choćby z ust do ust mówili, kto padł, co zburzone, co się pali. Tak, że nie bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje za granicą, co nasze władze robią. Może nasi dowódcy wiedzieli. Byłam niedaleko naszej komendy. Nie pamiętam Bora-Komorowskiego, ale pamiętam „Montera”, któremu osobiście wręczałam jakiś meldunek. To pamiętam, ponieważ był w mundurze i miał swoje odznaczenia. Wiedziałam, że to jest ktoś. Myśmy właściwie były niedaleko. Oni gdzieś byli, to „Adria” była, czy jakieś kino. Oni się przenosili. Byli w PeKaO, w drugim miejscu i tak dalej.
- Jak pani zapamiętała kontakty z ludnością cywilną? Czy miała pani bezpośrednią z nią styczność?
Oczywiście, ludność cywilna była wszędzie. Wszyscy na ogół schodzili do piwnic, do schronów, dlatego, że jeżeli bomba leciała to... powiedzmy, że nie rozbiła domu, natomiast leciały szyby czy odpryski. Tak, że jak były naloty to ludzie schodzili do piwnicy. Jak już nie było wo-dy, to było wybudowane [ileś] studni artezyjskich i ludzie chodzili po wodę do studni. Stało się oczywiście w kolejce z różnymi wiaderkami, naczynkami. A potem nalot. Piszczą syreny – nalot, wszyscy się rozlatują. Potem znów w kolejkę po wodę. Każdy starał się jakoś prze-żyć. Jak jest taka sytuacja, to każdy jak może, na swój sposób przeżywa. Potem, kiedy już nie było żywności, to były wyprawy do Haberbu-scha, tam gdzie piwo produkowali. Ludzie szli z poszewkami, z jakimiś woreczkami. Nie było jakichś worów, ktoś może miał jakieś wory, ale [zabierali] to zboże i przynosili. Moja mama, to pamiętam, ponieważ była jeszcze w domu i dom był cały, jakoś oczyszczała to ziarno i potem mieliła, nosiliśmy to zboże, ona czyściła to, mieliła na drobniejsze i robiła nam kaszę. To bardzo dobre było, wspaniała ta kasza była, bo już był głód. Natomiast myśmy, jak przynosili zboże do punktu, to myśmy jadły kaszę „pluj”. Ta kasza była z łuskami, ale trzeba było jeść. Był taki okres czasu, że myśmy, nie wiem skąd, dostawały dużo rabarbaru i ten rabarbar kroiło się i z cukrem jadłyśmy. Wiem, że potem, nie wiem czy od rabarbaru czy z innego powodu, miałyśmy kłopoty z biegunką. Później już nie było żywności, więc często bywało, że przez radio ogłaszali, że urodziło się dziecko i matka nie ma pokarmu i czy ktoś ma puszkę mleka, żeby sprzedać, przesłać, podać, żeby można było to dziecko utrzymać. Człowiek w takiej sytuacji, kiedy jest beznadziejna, ratuje się jak może. Ta kasza „pluj” – [jak] ktoś miał jakieś zapasy, [to] jedni i drudzy pomagali. Było tak, że gotowali zupę, gdzieś na podwórku i rozdawali. Kto przyszedł z miseczką, [to] dostał.
- Miała pani możliwość kontaktu z matką w czasie Powstania?
Tak, dlatego że Krucza 6 to było w samym centrum, a ja byłam na Jasnej, więc wtedy, kiedy na przykład była przerwa w działaniach, to można było [wziąć wolne]. Dawali nam pół dnia czy dzień wolny, to wtedy odwiedzałam matkę. Siostra, która była z mamą, podobno też brała udział w Powstaniu. Gdzieś coś dostarczała, pomagała. Siostra moja jest sześć i pół roku młodsza ode mnie. Ja nie miałam jeszcze dwudziestu lat, a ona miała trzynaście. Ale wszyscy brali udział, dzieci małe też, każdy coś robił, coś działał. Były dni, kiedy nie mogłam przyjść. Nie przychodziłam, co dzień, ale odwiedzałam matkę. Właśnie ta kasza była „nie-pluj”, poza tym był czas, że mama na początku gdzieś dostawała mięso. Końskie mięso, bo zaraz jak się Powstanie zaczęło to oni wybijali wszystkie konie, trzeba było. Skąd ona dostawała, nie wiem. Tak, że byłam w kontakcie. Właśnie będąc w kontakcie żegnałam się i przekonała mnie matka, że lepiej iść z ludnością cywilną. I właściwie przypadek, zbieg okoliczności zrządził, że poszłam. Nie pojechałam do Niemiec. Dlatego, że kiedy mnie rozdzielili z matką i już szłam do tej grupy ludzi na wyjazd do roboty, zjawiła się sanitariuszka z Czerwonego Krzyża i mówi do mnie: „Dokąd koleżanka jedzie?”. Mówię: „Do Niemiec na roboty”. I do dziś nie wiem, kto to był. Musiała mnie poznać, musiała wiedzieć, już nie miałam swojej opaski biało-czerwonej, bo to zniszczyłam i legitymację. Jak ona mnie poznała – nie wiem, ale mówi: „Proszę iść ze mną”. Szłyśmy w kierunku budynku [PCK], ona pewnie mnie chciała [zabrać] do budynku PCK i uznać za chorą czy coś. W tym czasie przyleciał Niemiec, zaczął na nią krzyczeć i zabrał ją ze sobą. A ja zostałam na środku. I stoję i nie wiem, co [robić], ona poszła, on poszedł, a ja pośrodku sama. Bałam się ruszyć, po pro-stu byłam zmrożona ze strachu, z wrażenia. A moja matka stała w grupie z siostrą i: „Halusiu! Halusiu!”, jeszcze machała ręką i: „Halusiu, chodź tu do mnie!”. A ja tak powoli, powoli i faktycznie doszłam do mojej matki. Założyła mi babuśkę, założyła okulary i jakoś się prze-szwarcowałam. Ale to nie był zbieg okoliczności, że ona wyszła. Ona musiała mnie skądś znać. Wiedziała, może nie znała mojego nazwiska, ale wiedziała, że ja z [powstańców], choć w tym momencie nie wyglądałam wojowniczo. I tak mi się udało przejść z matką. I byłyśmy w Karsznicy, a później w Domaniewicach. Potem, już po Domaniewicach, przyjeżdżałyśmy do Warszawy. Nie było, gdzie mieszkać. Jedna moja ciotka mieszkała na Bródnie, a druga ciotka gdzieś chyba na Targówku, a jeszcze jedna była na Dobrej, to ona się znalazła w Niemczech. Tak, że nie było, gdzie, do kogoś iść i matka się przeniosła do Łodzi. Tam znalazła sobie po-kój. Jeden pokój i do śmierci [mieszkała] w tym pokoju, [w którym] była spalnia, jadalnia, kuchnia była – wszystko. Ulokowałam się w Warszawie i na święta dojeżdżałam.
- W jaki sposób trafiła pani do więzienia w 1946 roku?
Na tej właśnie jednej skrzynce pocztowej, do której nosiłam pocztę, na Wilczej. Kamienica została w całości, a ci państwo, którzy tam mieszkali wrócili do swojego mieszkania. Nasi rodzice wrócili. I ten pan zginął bez wieści, chyba to był styczeń, same początki. [...] Oni wrócili do domu. Tam była skrzynka całą wojnę, całą okupację. Starsza córka była w partyzantce, której nigdy nie znałam, a młodsza była łączniczką tak, jak ja – „Kalina”. Ona była w Niemczech – wyszła z wojskiem, była w Niemczech i wróciła, ale w tym czasie jej nie było, tylko byli ci rodzice. Oni chyba mieszkali na górnym piętrze, ale kiedy przyszli z powrotem, [to] jakoś tak, że byli na dole. I przyszedł chyba do podwórka wojskowy, nie wiem czy [to] był Polak, czy Sowiet, czy co, ale to nie był akowiec. I przy-szedł – kogoś szukał. I on wyszedł do niego i mówi: „Czy ja mogę panu pomóc? Kogo pan szuka?”. Na tym się skończyło. Ten pan zginął razem z tym wojskowym. I nigdy nie wiedzie-li, co się stało. Jego żona jeździła po wszystkich aresztach, więzieniach, szukała go. Na ogół, jeżeli się podało paczkę i przyjęli, to znaczy, że ktoś jest. Widzeń nie było, żadnych spotkań, ale chociaż paczkę. Nigdzie nie przyjmowali paczki, ani nic nie wiedzieli, co się z nim stało. Tam przychodziłam, bo znałam tych rodziców, znałam młodszą córkę, której jeszcze wtedy nie było. I tam byłam z nimi, przyjeżdżałam do Warszawy, spotykałam się. Oczywiście szukałam pracy. Już teraz się dowiedziałam z dokumentów ubeckich, ponieważ mam teczkę z IPN, dowiedziałam się, gdzie chodziłam, z kim miałam kontakty, gdzie spałam, gdzie nocowałam. Po prostu przez tyle przeżyć, zapomniałam dużo rzeczy. Oczywiście pamiętam tych znajomych, że mieszkałam tu. Ale ponieważ oni śledzili mnie, to wypisane jest, gdzie mieszkałam, gdzie pracowałam, wszystko o mojej osobie znalazłam. I szukałam pracy. Do dziś nie wiem, jak dostałam tą pracę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Nie wiem jak dostałam, bo wiadomo, że do Urzędu Bezpieczeństwa wszystkich nie przyjmowali. Jak dostałam pracę – nie wiem. Do żadnej partii nigdy nie należałam. Nigdy nie byłam po stronie „czerwonej”, ale tam miałam pracę i pracowałam tam do aresztowania.
Pracowałam w Kancelarii Ogólnej w Urzędzie Bezpie-czeństwa, Departament Więziennictwa i Obozów. To było na Rakowieckiej, obok więzienia. Tak, że nie było daleko iść z pracy do więzienia. Pracowałam tam może niecałe pół roku, mo-że pół roku. Wiem, że szukałam pracy. Zaraz jak się działania skończyły, to wiem, że chyba w kwietniu 1945 roku jeździłam do Kutna. Szukałam pracy jako nauczycielka w szkole, choć nie miałam wielkich kwalifikacji, nawet nie miałam świadectwa z ukończenia gimnazjum, dostałam później. Potem szukałam w Rawie Mazowieckiej jakiejś pracy. Tam znalazłam w biurze, w Kancelarii Ogólnej. Po prostu byłam urzędniczką. Ale w tym samym czasie byłam w kontakcie z tą skrzynką. Później wróciła starsza siostra, Basia z partyzantki i dużo jej zna-jomych, kolegów. To znaczy, oni tam nie mieszkali, ale schodzili się, przychodzili, odwiedza-li, ponieważ to wszystko byli partyzanci z Podlasia, Nowogródczyzny, ci, którzy walczyli pod Wilnem, ci akowcy. Basia wróciła z partyzantki, tam był jakiś Tomek, którego najpierw po-znałam. Wiem, [bo] jak ich odwiedziłam pierwszy raz, to nie było ogrzewania i oni obydwoje w całkowitym ubraniu i chyba w żakietach czy w paltach pod kołdrami leżeli na jakimś wy-rku, bo była zima, mróz, żadnego ogrzewania. Nie wiem, czy było światło. Tam odwiedzałam ich od czasu do czasu. Nie za często, bo jak już zaczęłam pracować w UB, to pierwsza rzecz – nie było żadnej komunikacji, wszędzie były gruzy. Druga rzecz – nie utrzymywałam z nikim kontaktu. Bałam się, że mogą za mną chodzić. Poza tym otrzymałam z UB pokój, który dzieliłam z dwoma innymi paniami. Jeden pokój w mieszkaniu, gdzie było nie wiem, ile pokoi. Miałyśmy mały pokój i trzy razy dziennie dosta-wałyśmy wyżywienie, nie było sklepów, nie było komunikacji, miałyśmy śniadanie. Pamię-tam, był świeży żytni chleb ze smalcem, ze skwarkami. I nie wiem, czy była kawa, czy herba-ta. Pewnie herbata, my na ogół pijemy herbatę. Potem był obiad i kolacja. Byłam związana z nimi... Nie pamiętam, jak się tam dostałam, ale będąc w kontakcie z tymi wszystkimi party-zantami, nie miałam żadnych... wiedziałam, że to byli akowcy, słynni partyzanci. Wszyscy byliśmy „nasi ludzie”, „swoi”. Wynosiłam dokumenty z UB i dostarczałam im dokumenty, na przykład imiona naczelników więzień, spis więzień, imię dyrektora i takie różne rzeczy. Ważne było na przykład: spis więzień i powiedzmy, nie wiem, czy jeszcze wtedy zdołałam dostać, każde więzienie miało różnego rodzaju więźniów. Byli więźniowie polityczni i niepo-lityczni. Było ważne o tych politycznych, że jeżeli ktoś był poważnym, czy większa grupa, [to] można ewentualnie było odbić, czy uwolnić. Wynosiłam stamtąd papiery, wszystko. Nie pamiętam jak długo. Na pewno nie od pierwszego dnia, ale to, co uważałam, że może się nam przydać to wynosiłam. I w listopadzie było aresztowanie. To była grupa kontrwywiadu „Wschód”. Kierownik tej grupy kontrwywiadu „Żuk” został aresztowany w listopadzie, po-tem przejęła to Barbara Sadowska. Wyśledzili i nakryli nas wszystkich. Zaczęły się areszto-wania, oni jak przyszli do jednej osoby z wizytą, robili „kocioł” i wszyscy szli do „kociołka”. Aresztowali nas wszystkich. Ją aresztowali ostatnią. Była aresztowana [pod] koniec kwietnia czy maja. Uciekała, ale ją dogonili.
- Była pani aresztowana w marcu, tak?
Byłam aresztowana 8 marca. Już wiedziałam, że się bramy zamknęły. Wiedziałam, że już nie ma wyjścia. Miałam śledztwo, jeszcze z dwojgiem ludzi, którzy pracowali też w UB, jakieś tam dostarczali wiadomości. Miałam sprawę na Koszykowej. Powieźli nas na Koszykową do budynku, gdzie było UB i miałam sprawę pokazową dla UB. Było dwieście, trzysta ludzi w sali i to była pokazówka dla pracowników UB „jak nie należy postępować”. Troje nas było, których nie znałam. Koleżanka dostała sześć lat, a my dwoje dostaliśmy kary śmierci.
- Jak wyglądał proces, jaki miał przebieg?
Nie pamiętam. Wiem, że za stołem byli wszystko wojskowi. Wprowadzili nas. Ogromna była obstawa, jeden szedł strażnik z karabinem przede mną, potem szłam ja, potem drugi z karabi-nem, potem ten Henryk. Tak, że była wielka obstawa. Nie wiem, jak nas wieźli, wiele rzeczy nie pamiętam. Sprawa trwała chyba tylko jeden dzień, bo były dowody. Nas było troje. Nie myślę, że oni mieli żadne kontakty, bo jeżeli jest cała grupa, która współpracuje – jest kie-rownik czy dowódca, to ma różnych podwładnych, jest więcej ludzi. Po tej sprawie na przy-kład nie pamiętałam, że myśmy mieli sprawę na Koszykowej w tym UB. To mnie później powiedzieli. Prowadzili nas do samochodu przez szare, małe podwórko. Cementowana na-wierzchnia i budynki jakieś kwadratowe, małe podwórko. Tak pamiętam, że szedł jeden z karabinem, potem ja i to mi się upamiętniło. I tam na podwórku na jednym kolanie moja mat-ka klęczała, jak wyszła ze sprawy, jakoś wydostała się i próbowała mi podać jakąś żywność. Z tym, że oni nie pozwolili, przeszłam i poszłam, a matka tam tak została. Pamiętam tą sza-rość, małe podwóreczko i ta matka klęcząca z żywnością. Przywieźli mnie z powrotem na Mokotów. Przedtem siedziałam z jakąś panią, której nie pamiętam, ani nazwiska. Wiem, że była starsza pani w latach czterdziestych. Potem mnie położyli na pojedynkę. Siedziałam pięć, sześć tygodni na pojedynce. Wtedy palili światło, stale zaglądali. Choć człowiek był skazany na śmierć, to jednak nie chcieli, żeby sobie sam odbierał życie. Pilnowali, żeby sobie nic nie zrobić. Wiem, że siedziałam wtedy, dużo rozmyślałam i właściwie nie wiedziałam – każde otwarcie drzwi to człowiek nie wiedzia, czy już na wyprowadzenie na śmierć. Myśmy wiedzieli, kiedy dawali trzy razy dziennie posiłki, na spacery żeśmy nie chodzili, paczek nie było, więc jakieś ekstra otworzenie drzwi to zawsze był strach: „Co teraz?”. Dużo rozmyśla-łam i jakoś byłam nastawiona w tym sensie, że uznałam, że robiłam słuszną rzecz, że jednak nie robiłam nic złego, że to właściwie było w obronie wolności. Myśmy zawsze walczyli o tą wolność. Wszystko jedno jak – czy pomyślnie czy niepomyślnie, ale jednak była ta chęć od-zyskania wolności. Wiedzieliśmy, kiedy wojska radzieckie przyszły, już mieliśmy wiadomo-ści, co się działo na wschodzie. Wiedzieliśmy, że się musimy ukrywać, że to nie przyszli przyjaciele.
- Liczyli państwo na tą pomoc?
Może ci dowódcy, to oni mogli. O tyle, o ile czytam, to dowództwo właściwie próbowało uznać ich jako przyjaciół, którzy przychodzą. Oni nie byli nastawieni wrogo. Ale kiedy zaczęły się aresztowania, kiedy już w styczniu cała nasza komenda została aresztowana – oni zaprosili na spotkanie, na połączenie się. Przyszli na spotkanie, kazali złożyć broń i zamknęli ich, to do nas dochodziło i myśmy już byli ostrożni. Wiedzieliśmy, że jesteśmy wszyscy zagrożeni. Tak, że nastroje były [kiepskie]. Zdawaliśmy sobie sprawę, jaka jest sytuacja. Myśmy sobie zdawali sprawę i faktycznie tak było, że każdy, kto nie był komunistą to był wrogiem. A poza tym oni brali pod uwagę pochodzenie, edukację, stanowisko przed wojną na przykład. Na podstawie tego osądzali nas, kto my jesteśmy. My już wszyscy byliśmy ci niedobrzy. Dlatego była ta konspiracja. To powiedzmy było, jako samoobrona. Przecież myśmy ich nie atakowali, a oni nas niszczyli. Siedząc tam, rozmyślając, uważałam, że jednak byłam po tej dobrej stronie, że to, co robiłam nie było złem. Jakoś przetrwałam. Jednego dnia ktoś przyszedł do celi i odczytał mi, że prezydent Bierut zamienił moją karę śmierci na dożywotnie więzienie. Uważałam, że jak głowa została, to zawsze jest nadzieja. I tą nadzieją żyłam przez tyle lat. Z tym, że zawsze człowiek myśli, że kiedyś będzie koniec. Miałam artykuł, który nie podlegał amnestii, ponieważ miałam artykuł „za szpiegostwo”, który właściwie nie był słuszny, bo w moim pojęciu nie szpiegowałam dla żadnego obcego [państwa], szpiegostwo to jest dla obcego państwa. Był rząd w Londynie, który uważałam jako nasz rząd, jeżeli myśmy im przesyłali wiadomości, jakie [rzeczy] się dzieją w kraju, dla naszego rządu, nie uważałam to za szpiegostwo. I w dalszym ciągu, jeżeli czytam, to są nieraz różne odchylenia. [A] jednak uważam, że, czy to był generał Anders, czy inny, to byli nasi wojskowi, nasi Polacy. Przecież różne są partie, różne są pola widzenia, różne są grupy. Ale to wszystko nasi ludzie. Dzisiaj się mówi różne rzeczy: „Bo sprzedali...” Pierwsza rzecz była taka: „Aaaa! – mówi – Ci w Londynie, tam oni was wszystkich wystawili na rzeź. Dali was wymordować”. Nikt nas nie dał [wymordować]. Była taka atmosfera w Warszawie. Wszyscy mieli już tak dość tej okupacji, łapanek, rozstrzeliwań, że myśmy czekali na taki moment, żeby zrobić odwet. Mnie nikt nie zmuszał, nikt nie namawiał – ani generał Anders, ani mój zwierzchnik – nikt nikomu nie narzucał, wszyscy szli dobrowolnie. I walczyliśmy w czasie Powstania dobrowolnie. A jeżeli było zawieszenie broni na dzień, czy dwa, to, kto chciał, mógł wyjść, więc to, że myśmy byli zmuszani, że nam nakazywali, to jest wszystko nieprawda. Kto chciał wrócić z zagranicy, [to] wrócił. Ta koleżanka, która pracowała w sanitariacie i pomagała ciężarnym kobietom i dzieciom, to ona była we Francji i mówi: „Wiesz, co? Byłam w organizacji POW. Po coś ośle wracał?”. Była we Francji, wyszła z obozu i do śmierci żałowała, że wróciła. Całe swoje życie przeżyła w strasznej biedzie. Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci. Siostra, matka zmarły, ona była samotna i w tej Polsce biedowała. Nie wiem, czy ze względu na to, że była w AK. Tak, że żałowała, że wróciła. I ci, którzy wrócili, myślę, że dziewięćdziesiąt procent, siedziało z takich, czy innych przyczyn. On może nic nie robił, ale było tak, że na przykład kogoś przenocował, czy ja przyjechałam [i] mówię: „Wiesz, co? Ja u ciebie zostawię walizkę, za godzinę przyjdę zabrać”. Aresztowali za te sprawy. To nie to, że ktoś popełnił [zbrodnię]. W więzieniu siedziało się i mówiło, że „siedział, że wiedział – nie powiedział”. Żebym ja wiedziała! Mogłam podejrzewać. Przyjechał kuzyn i chciał się przespać, przyjechał skądś. No, to chyba normalne. Koleżanka mnie tutaj trzyma dwa tygodnie. A jak bym była jakimś tam szpionem, to ona mogłaby tam siedzieć. I tak to wtedy było. Kuzyn, kuzynka, ktoś. Przecież, jak ktoś konspirował, to nie miał napisane na czole, tylko po cichu, nikomu nie mówił. Jego złapali, jak gdzieś spał i dochodzili. Ludzi siedziało masę za takie właśnie drobne rzeczy. Poznałam tam w Kanadzie, zawsze wszyscy ci akowcy siedzieli, bo oni coś przeskrobali. My mamy trzeciego maja zawsze uroczystość polskiej konstytucji. I mamy wielki bal, tam się odbywają jakieś odznaczenia, wielka gala. Przyjechał pan profesor, chyba w moim wieku, z drugiego miasta i też dostał jakiś medal, odznaczenie za działalność. Dostałam jego biografię – w tym programie była biografia. Był w AK w czasie wojny, w czasie okupacji niemieckiej. Potem studiował i pracował. Ale jakoś przypadkowo się wydało, że w czasie okupacji niemieckiej był w AK i został zesłany na dwa lata na roboty do Rosji. To już mam dowód, że ten człowiek nic nie robił. Jeżeli coś robiłam, to oczywiście, byłam nie w porządku – mnie zamknęli, ale byli ludzie, którzy nic nie robili. A jeżeli broń Boże się wydało, że był w AK, to już go jakoś karali. Tak, że sami sobie narobili to, co było, gdyby byli z nami, jakoś wciągnęli naszych ludzi do armii Berlinga, to może razem byśmy szli z nimi na Berlin. Ale jak nas zamykali, rozstrzeliwali, to każdy się bronił.
- Mogłaby pani opowiedzieć więcej o pani pobycie w więzieniu? Pani spędziła tam 10 lat?
Tak.
Tak, w 1956 w lutym wyszłam. Byłam aresztowana w moim biurze. Przyszedł kierownik wydziału specjalnego, który był Rosjaninem, bardzo słabo mówił po polsku. Detiuk się nazywał. Przyszedł do mnie do biurka i mówi, że dyrektor Łańcut, chce mnie widzieć, chce rozmawiać ze mną. Poszliśmy na górę do dyrektora. Nie pamiętam, o co się mnie pytał, jak długo rozmawialiśmy, wiem, że była jakaś rozmowa. Potem powiedział do Detiuka, żeby przyniósł mi płaszcz, ponieważ to był marzec i miałam jesionkę. Poszedł do mnie do pokoju, przyniósł mi jesionkę [i] wyprowadził mnie od dyrektora na dół. Już mnie nigdzie nie puszczali. Bali się, że może ucieknę. Choć nie wiem, może bym bała się uciekać, człowiek w takim momencie jest [sparaliżowany]. Jakby zamiera. Po prostu nie mogę myśleć, ani działać, ani nic. Myślę, że myśmy nie szli, tylko musiał mnie do samochodu zaprowadzić, choć budynek był obok. Ale pamiętam, że czekaliśmy chwilę zanim otworzyła się brama, oni mają dużą, żelazną bramę, a oprócz tego furtkę. Musiałam być w samochodzie, kiedy myśmy czekali na otwarcie tej dużej bramy. I samochód wjechał. Wiele rzeczy nie pamiętam. Może ważne i nieważne, że zatarły się, ale człowiek pod takim wrażeniem, że tego nie pamięta. Na pewno nie była [to] ciężarówka, na pewno był osobowy, ale nie pamiętam, kiedy mnie wyprowadził do samochodu. Teraz jak byłam [tam] parę lat temu, to zawsze myślałam, że więzienie jest tu, a Urząd Bezpieczeństwa tu. A okazało się, że urząd jest z tamtej strony. Więc, jak on miał tam samochód, to myśmy podjechali do bramy, a [ona była] żelazna, taka trzęsąca, ona się zasuwała i zatrzasnęła się. Potem jeszcze jakieś inne były bramy i pamiętam, że brzęk żelaza zasuwającego się to tak, jakby się świat dla mnie zamknął. Wiedziałam, że już stamtąd nie ma wyjścia. Miałam takie uczucie bezsilności, że właściwie nie miałam żadnej kontroli nad sobą, że już coś się stało, że nie mam kontroli, nie mogę nic zrobić. Zamknęli mnie na wydziale chyba dziesiątym, bo dziesiąty, jedenasty śledczy, to są te budynki z prawej strony, z boku. I tam siedziałam. Nie pamiętam, kto mnie pierwszy przesłuchiwał, ale wiem, że byłam z tą starszą panią, która była ogromną palaczką. Nie dawali jej papierosów. Pamiętam, jak nasze materace były zrobione z wielu warstw bibułki (nie wiem czy to była bibułka, ale taki cienki [materiał]) to ona miała cebulę, zbierała skórę z cebuli i zawijała w ten cienki papierek, skręcała i paliła zamiast papierosów. Też paliłam w tym czasie, ale nie byłam tak wielką palaczką. To właściwie był nie zapach papierosa, tylko smród palącej się skórki z cebuli. A oni ją wołali na śledztwo i palili – dmuchali jej w nos, a nie dawali papierosów. Śledztwo miałam pół roku, z tym, że nie byłam katowana do krwi i połamania kości. Może byłam uderzona, ale miałam śledztwo właściwie w porównaniu do innych łagodne. Trzymali panią dwanaście godzin na śledztwie i człowiek był nieprzytomny z niewyspania. Wyzywali nas od „ostatnich”, straszne obelgi, o naszych dowódcach, o naszej pracy, o wszystkim i mieszali nas z błotem. Potem miałam sprawę sądową, tak jak mówiłam, na Koszykowej. Śledztwo było od czternastego marca, a sprawę miałam chyba dwudziestego szóstego sierpnia. I był ten wyrok śmierci, i tak dalej. [...] Siedziałam pięć, sześć tygodni, nie pamiętam dokładnie, z tą karą śmierci i tak jak rozmyślałam, że nie żałowałam. Uważałam, że postępowałam słusznie. W moim sumieniu było wszystko w porządku. Oczywiście, jeżeli człowiek stoi w obliczu [śmierci], jeżeli jest się w walce, to kulka przyleciała nie wiadomo skąd, i paf – paf, człowiek nie żyje. A jak człowiek siedzi i nie wie, czy przyjdą dziś, czy jutro, czy pojutrze i [wie], że może być rozstrzelany. Ale jeżeli człowiek wierzy w to, co robił – gorąco wierzy i uważa, że uczciwie postąpił, [to] się wtedy nie cofa i nie żałuje. Może gdyby to było dziś, może bym przemyśliwała inaczej, już jestem tyle lat starsza, wiele przeżyłam.
- Czy pani trochę zmieniła swoje nastawienie do Powstania w ciągu tylu lat?
Nie. Pomimo, że się mówi, że „z motyką na słońce”, że bez potrzeby, że niesłusznie. Oczywiście szkoda, że tyle ludzi wyginęło. Ja do dziś, jeżeli widzę... na przykład jak było poświęcenie naszego pomnika koło Sejmu i miałam kasetę, która jest tylko 20 minut, [to] po prostu zalewałam się łzami, aż szlochałam. Jestem tak na to wrażliwa, tak się robię miękka – nie mogę się opanować, że tyle ludzi zginęło, że tyle młodych poświęciło się dla tej sprawy. Jak słyszę hymn Powstania i [widzę] te białe krzyże, to mięknę. Wychodzę z założenia – patrząc na bieg historii Polski, ponieważ mamy bardzo takich „drapieżnych” sąsiadów, którzy nas zawsze napadają i „rozbierają” – że gdybyśmy nie walczyli o wolność, to byśmy jej nigdy nie mieli, bo nikt wolności nikomu nie daje, my zawsze musimy walczyć i walczymy. I jakiekolwiek były powstania i jakiekolwiek były ruchy wyzwoleńcze, często gęsto kończyły się źle. To nie znaczy, że nie musimy walczyć o to. Tak, że o Powstaniu trudno sądzić czy było trze-ba zrobić dziś, czy jutro, czy za tydzień. To była bardzo trudna sytuacja. Sytuacja na froncie się zmieniała. Oni z początku mieli nadzieje, że jednak wojska sowieckie i polska armia, że dostaniemy pomoc. Przecież jednak wojska Berlinga – ileś tam ludzi się przedarło do nas, oni chcieli nam pomóc, gdyby była pomoc z ich strony, Warszawa nie byłaby tak zniszczona. Ale to była polityka i tak się stało. To nie znaczy, że my musimy żałować tego. Ludzie idą dziś na wojnę i nikt nie chce być zabity, jednak staje się. I to samo się stało z nami. Walczyliśmy od 1939 [roku] z Niemcami. Potem był ten okres przejścia wojsk sowieckich. Potem było Po-wstanie i po Powstaniu myśmy stale, wciąż [walczyli]. Dlatego myśmy siedzieli w więzieniu, myśmy byli opozycją. Mówię – popełniłam przestępstwo, ale byli inni, którzy nie popełnili. Też siedzieli za to, jak byli urodzeni, jakie mieli wykształcenie, [że] byli Polakami – za to myśmy siedzieli. Potem była „Solidarność”, różne inne ruchy i jednak odzyskaliśmy tą wol-ność, bo my chcemy sami sobie rządzić. Nie chcemy, żeby ktoś nam mówił, co [mamy] robić. Dużo rzeczy się zmieniło i uważam, że choć nie miałam młodych lat, nie chodziłam na rand-ki, nie chodziłam do kina, dlatego, że z kina 10% szło na armię niemiecką, więc u nas się nie chodziło, a kto szedł do kina to był popryskany kwasem solnym, porobili dziurki w pończochach i w spódnicach, [to] jednak było warto walczyć. Są ludzie, którym nie zależy. Byleby coś zjadł i się wyspał. Są ludzie, którzy chcą mieć wolność słowa, wolność pisania, wolność sztuki, żeby sztuka, którą idą oglądać była nie napisana stronniczo. Tak, że wolność jest wolność. Ja jestem wolny człowiek u siebie w domu i nie chciałabym, żeby ktoś przyszedł i u mnie rządził. Koleżanka tak samo czeka, żebym wyjechała, choć u niej nie mogę narzekać. Ale ona u siebie w domu. Ona jak długo śpi, kiedy idzie spać – to jest jej [sprawa]. A jeżeli na przykład ze mną, to już ma pewne obowiązki. Każdy chce u siebie być gospodarzem. Uważam, że [po] to myśmy walczyli. Szkoda, że były takie straty, szkoda tych wszystkich młodych żyć. Moja koleżanka, która jest w Kanadzie, straciła męża w Powstaniu i w tym samym Powstaniu urodziła syna. A potem siedziała 10 lat w więzieniu i dzieci rosły z babcią i w do-mu dziecka. Bardzo inteligentna osoba. Była profesorem w Kanadzie, wykładała. Już po tym wszystkim skończyła studia. Myśmy mieli zniszczone życia przez to, że nie mieliśmy swobody. Jedna z pań siedziała też. Nieduży wyrok, nieduża kara. Jej córka nie mogła iść na studia, bo mama była w więzieniu. Ludzie nie mogli dostać pracy, bo byli w więzieniu. Miałam to szczęście, że jedna z koleżanek pracowała w PAX i przyjęła mnie do pracy. Okres pomiędzy wyjściem, a wyjazdem do Stanów pracowałam w PAX. Ale było dużo takich, które były bez [środków]. Żyły w nędzy, bo nie mogły dostać pracy, bo siedziały w więzieniu. Ja nie myślę, że to jest w porządku. Siedział, odbył, to powinno być już zapomniane. A oni do końca życia byli prześladowani.
- W jakich okolicznościach pani wyszła z więzienia?
Kiedy Stalin umarł, już nie pamiętam dokładnie, co się działo po Stalina śmierci, zaczęto, chyba w 1955 roku, przeglądać akta. Polityka się zmieniła, zaczęto przeglądać akta i zaczęły się zwolnienia – 1955, 1956 rok. Ja miałam artykuł, który nie podlegał amnestii, więc byłabym w tym więzieniu aż do śmierci, ewentualnie jakaś łaska. Sama się pytałam: „Powiedz mi, jak ja wyszłam?”. Przecież miałam artykuł nie podlegający amnestii – była jedna czy dwie amnestie, ale im nie podlegałam. Przeglądali akta i uznali, że, zwalniali nie tylko mnie, zwalniali wszystkich, takich jak ja, nie miałam żadnych specjalnych zasług. Widocznie może uważali, że po dziesięciu latach, to już człowiek się nie będzie konspirował.
- Czy pani wierzyła w to, że się pani uda wyjść?
To nie było: „uda”, moja matka pisała, co roku podanie, przyjeżdżała do mnie, do Fordonu, dziesięć lat, co miesiąc z paczką i z widzeniem. Musiała pół dnia stać na słońcu i na mrozie przed więzieniem zanim ją wpuścili. Z Mokotowa mnie zabrali, chyba w zimie 1947 roku. Wywieźli do Fordonu – to było kobiece więzienie, jedyne, które było w Polsce. Najpierw robiłam sweterki na pracowni, a potem, jak generał Świerczewski został zabity, [to] jakoś się zaostrzyła sytuacja. Nawieźli [kobiet] do więzienia. Byłam w celi sześcioosobowej – było sześć prycz i nas było sześć. Chodziłyśmy do pracy, na spacery. Nie mogę powiedzieć, [że było] dobrze, ale nie było najgorzej. Potem przyjechały duże transporty Ukrainek, które zostały aresztowane na południowym wschodzie, po zabiciu generała Świerczewskiego. Całą tą młodzież najpierw oni byli gdzieś w obozie pod Krakowem i te, które dostały wyroki, zostały przysłane do więzienia. Wtedy zrobił się tłok i nas w celach zamiast po sześć, siedziało po dziesięć, jedenaście. Wtedy nie pozwalano nam chodzić do pracy. Zaczęły się izolacje. Od tamtej pory już byłyśmy izolowane długie lata. Miało się 20 minut spaceru, miało się raz na miesiąc paczkę - 3 kilogramy, może dwa razy, miało się raz na miesiąc widzenie, raz na miesiąc można było napisać list i dostać list. To było w Fordonie to było jedyne kobiece więzienie. W 1952 roku zrobiono transport. Myśmy były izolowane siedziałyśmy na górze. [...] Kiedy pracowałyśmy, to siedziałyśmy w większych celach, czy nawet w małych celach, [ale] myśmy chodziły razem do pracowni, była nas cała grupa na spacer, to myśmy mogły rozmawiać i jak miałam widzenie, to mówiłam innym, jakie wiadomości z widzenia, czy z polityki, czy coś. Potem zaczęła się izolacja. Myśmy siedziały w piwnicy, [gdzie] podłogi już były betonowe, było więcej zimno, nawet niektóre z koleżanek miały odmrożone palce u rąk, czy u nóg. Jednego wieczoru zrobił się... Myśmy miały wyostrzony słuch i intuicję. Trzy razy dziennie nam otwierali drzwi na posiłki, a potem tam, gdzie nie było [niezrozumiałe], to myśmy miały takie kible – duże kontenery, które się wynosiło dwa [razy]. [Tak, że] otwierali na kiblowanie, otwierali na [posiłki], to już myśmy wiedziały, dlaczego się trzeba… To był dość późny wieczór i był straszny szum na korytarzu, hałas jakiś podejrzany. Drzwi się otwierały, zamykały, ludzie przychodzili, wychodzili. Myśmy nie wiedziały, co się stało. I część tej piwnicy się opróżniła. Nasze koleżanki – część z nich wywieziona [została] do Inowrocławia. To było straszne. Na ogół, to jakieś wiadomości przeciekały, czy oddziałowi między sobą rozmawiali, czy ktoś. Coś zawsze się dowiedziało. Myśmy nie wiedzieli, co się z nimi stało i byłyśmy w strachu, że zrobili transport na Syberię. A to już koniec życia. Wreszcie dowiedziałyśmy się, może po pół roku, że zostały wywiezione do Inowrocławia. I [one] siedziały w Inowrocławiu na izolatkach, pojedynczo, przez półtora roku. Przez [ten] okres czasu nie miały listów, nie miały paczek. Tak, że nikt nie wiedział, gdzie one są. Rodziny były zrozpaczone i rodziny rodzin i znajomi – wszyscy. Były izolowane, i to nie tylko, że człowiek jest zamknięty w celi, ale one były gnębione każdego dnia i każdej godziny. Cele na przykład były wąskie i była prycza otwarta i stolik. Myśmy zawsze rano miały apel, rano i wieczorem, czy wszystkie są. Tam było tak, że oddziałowa kiedyś otwierała drzwi i pani musiała biec pod okno, stać na baczność i meldować się. I to było, niezliczoną ilość razy, w zależności, jaka oddziałowa i do kogo mieli więcej złości. Dzięki temu jakoś ocalałam, bo pojechałam do Inowrocławia drugim transportem. Ale ten pierwszy transport [był straszny]. Były takie, które zmarły, były takie, które popełniły samobójstwo, były takie, które zwariowały. Bo tak: ani papieru, ani ołówka, ani szpilki, ani nic. Cztery ściany wymalowane na czarno. Maleńkie okienko. Stale zaglądanie przez wizjerkę, otwieranie drzwi. Na przykład przychodzili i robili rewizję. Nic nie mogli znaleźć, ale wysypali sieczkę z sienników –jak raz na rok nabijali sienniki słomą, to po całym roku, to już nie było słomy tylko sieczka, pełno kurzu. Wysypali wszystko, szukali igły w tym wszystkim. Właściwie nie szukali niczego i człowiek później musiał tą sieczkę zbierać w tym kurzu. Poza tym ja na przykład nie wiedziałam o tym, bo pojechałam drugim transportem, rok później. To już nas było trzy w celi. Na przykład jak miałyśmy trzy koce, to dwie mogły spać razem, a dać jeden koc tej, która spała sama. Nie mogłyśmy trzy spać pod jednym kocem. Przez celę przebiegała rurka, która była ciepła – to było jedyne ogrzewanie dla nas. Było zimno, było głodno. I było strasznie, bo kto [tego] nie przeżył, nie może zrozumieć. Na przykład mieszkam sama i telefonuję czy piszę, wchodzę i wychodzę, a one były zamknięte bez niczego do pracy. Ani coś czytać, więc niektóre układały wiersze. Różne były zajęcia. Nie bardzo się można było gimnastykować, to było zabronione, ponieważ obuwie było z drewnianą podeszwą, jeśli chodziła w tym po celi, czy dla gimnastyki, czy dla zabicia czasu, to hałasowała, [a] to nie było wolno. A chodzić boso czy w skarpetkach po cemencie [to po] latach to się odbija. To był okropny okres. Pojechałam drugim transportem, było nas trzy. Potem, po jakimś czasie dostałam pracę w kuchni. Też nas było trzy. Pracowałyśmy bardzo ciężko w tej kuchni, to już był chyba 1953. To już tyle lat byłam w więzieniu, już człowiek był słabszy. Myśmy na przykład gotowały zupy. Po zupie kocioł trzeba było domyć. A nie daj Boże jak była kasza, i ta kasza zaschła. To tak: rozmoczyć niedobrze i na twardo też niedobrze. Musiałyśmy prędko wyczyścić, żeby nalać wody, zrobić zupę na kolację, ewentualnie rano. Raz na tydzień chyba smażyłyśmy rybę. Nie pamiętam, jaka była ryba, jak myśmy to robiły, ale jak myśmy smażyły tą rybę, to tłuszcz albo pryskał, albo unosił się w powietrzu, podłoga była tłusta i jak się wchodziło [to było niebezpieczne]. A [ona] była biała, kaflowa. Nam dawali zimne mydliny z pralni do mycia tego, ale podłoga coraz bardziej szarzała, myśmy kupowały swoje mydło, żeby tą podłogę doszorować. Oczywiście na kolanach i szczoteczką. Mycie kotłów, przygotowanie. Myśmy nie miały [niezrozumiałe] w celi, tylko kibel. To rano jak myśmy szły do pracy, do kuchni, to ręce były sztywne, nie mogłyśmy zamknąć, żeby ten kibel trzymać. Ale nie traciłyśmy humoru i przeżyłyśmy. Tak, że już byłam w drugim transporcie. A te, które były w pierwszym, czytam książki [i] jedna z naszych koleżanek, która miała dziesięć lat wyroku i odsiedziała [całość], napisała książkę o [swoich] przeżyciach w Inowrocławiu. Tej książki nie można czytać bez przerwy, ją się czytam kawałkami, bo jest tak wielka emocja, że człowiek nie może. Choć to przeżyłam, nie w tym sensie, co ona, ale to jest tak emocjonalne. Koleżanka mówi: „A wiesz, nie mogę czytać”. Myślę: „Co ona tam mówi! Nie można!”. Ona ma wszystkie listy, które pisała do swojej matki. I mówi: „Żeby nie moja matka, nie moja religia, ja bym popełniła samobójstwo”. Bardzo inteligentna dziewczyna. Bardzo mocna. Miała takie śledztwo, że po [nim] miała pokrwawioną koszulę. Bili aż do krwi. Jednego razu koleżanka gdzieś ją przykrywała i mówi: „Co ta jej bluzka taka sztywna?”. A ta bluzka była sztywna z zaschniętej krwi. I ta Ruta napisała książkę, [w której] opisuje listy, jakie pisała do matki. Ja nie mogę mówić na ten temat. Jeden raz opisuje, że spała [i] śniło jej się, [że] gdzieś przyszedł zapach pieczonego chleba i tak mówi: „Ach! Przechodzę koło piekarni, ten chleb tak dobrze pachnie”. I obudziła się, a to był tylko sen. Ona dziś jest tyle lat po więzieniu, ma pewnie 86 lat. Mówi, [że] do dziś ma w żołądku ssanie głodu. Nigdy jej nie przeszło to uczucie ssania, mówi, że jeżeli zjadła cały chleb rano, to była resztę dnia głodna. Musiała sobie wydzielić chleb rano, żeby miała po kawałeczku na obiad i na kolację. To jest trudne. Tego jeszcze nie przeżyłam, ale sobie wyobrażam, bo byłam w sytuacji blisko tego. Myśmy na przykład, jak się dostawało paczki, to myśmy się dzieliły. To nie było tak, że nas siedziało sześć i ja zjadłam, a one się patrzyły. Tam tego nie było. To była wielka solidarność, czy to były Polki, Niemki - na ogół nas nie mieszali z Niemkami, bo to były nie Niemki, tylko przestępczynie wojenne – Ukrainki. Między Ukrainkami lepiej – gorzej, ale u nas nie było tego. Była wielka solidarność. Ta książka jest wstrząsająca. I ona zamierza napisać jeszcze jedną książkę, ponieważ bardzo dużo rozmawiała, pukała przez ścianę Morsem. Dużo było takich, którzy byli skazani na śmierć i zostały wykonane wyroki. I ona ma wspomnienia tych ludzi, którzy rozmawiali z nią przed śmiercią. Ona mówi: „ Moim obowiązkiem jest napisać ostatnie ich słowa, czy myśli, zanim poszli i zostały wykonane wyroki, żeby nie wiem, czy jeszcze rodziny żyją przekazać, żeby upamiętnić to”. Z tym, że wiele ludzi nie chce słuchać i czytać. Ale my wciąż przeżywamy. Tego nie można z naszego życia wykreślić i wyrzucić. Przyjeżdżam do moich koleżanek więziennych, my się rozumiemy. My mamy stale o czym mówić. Choć to jest może bez sensu stale powtarzać, ale to jest częścią nas. Nie można tego pozbyć się. Dlatego jest Związek Byłych Więźniów Politycznych. Budują groby, oni zawsze mają sztandary, kwiaty. Koleżanka często stoi przy sztandarze, któraś z naszych umiera i [chcemy ją] pożegnać wspólnie. Tak, że ten, kto nie przeżył, ten nie rozumie. Niektórzy, na przykład mój syn, absolutnie się nie interesuje. W Ameryce w ogóle ludzie tego nie przeżyli – wojny. Tak, że oni inaczej myślą. Ci, którzy przyjechali do Ameryki z Niemiec po robotach, to oni też inaczej myślą. Ci, którzy się znaleźli z tych obozów jenieckich w Anglii, oni też nie przeżyli, tego, co my. Przeżyli Powstanie, wyjechali tam – my wiemy, nie był lekko, oni byli we Francji, byli w Anglii. Oni się jakoś zorganizowali, jakoś się porozumiewali ze sobą. Dużo z nich przyjechało właśnie do Stanów. Ale to, co myśmy przeżyli, to jest trudno opowiedzieć i nie można zrozumieć, kto nie przeżył. Ja to przeżyłam. Zrobiłam to dla Polski. I jestem zadowolona, że muzeum istnieje. To, jest tyle młodych ludzi, którzy się interesują i orientują, to dla mnie jest coś wspaniałego, musimy przecież naszą historię kontynuować. Mamy przeszło tysiącletnią historię. Było wiele powstań, ciągła walka o wolność. No i mamy tą wolność. Choć może nie taka… ale wszystko jedno. Są różne stronnictwa. Jakby byli narodowcy, byłoby niedobrze demokratom, a byliby jacyś liberałowie, byłoby innym niedobrze. Ale jednak mamy ten swój kraj, niezależny, wolny.
Warszawa, 11 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat