Henryk Łagodzki „Orzeł”
Henryk Łagodzki, urodzony 15 lipca 1927 roku w Warszawie, pseudonim konspiracyjny „Hrabia”, a w Powstaniu Warszawskim „Orzeł”, sierżant. W konspiracji od 1940 roku, przysięgę złożył w 1942 roku.
- W jaki sposób trafił pan do konspiracji?
Może zacznę od 1939 roku. W 1939 roku w sierpniu byłem na kolonii jak zwykłe dzieci, miałem przecież dwanaście lat, cieszyłem się życiem, rodzice byli względnie dobrze sytuowani i wróciłem do Warszawy pod koniec sierpnia. Wojna wybuchła 1 września, w Warszawie zaczęły się bombardowania. Mieszkałem wówczas na Śliskiej 58 mieszkania 12, a na Śliskiej 33 został zbombardowany dom. To już mnie poruszyło. Były alarmy. To było coś trudnego dla mnie. Przyjechała ciocia z Michałowic, w których obecnie mieszkam i mówi: „Słuchajcie, musicie wyjechać tu, bo w Warszawie będzie niespokojnie.” Kolejki jeździły jeszcze dość regularnie i chyba 4 czy 5 września wyjechaliśmy z Warszawy. Moja mama, ja, brat i siostra, a mój ojciec pozostał w Warszawie i bronił kamienicy, to znaczy była obrona przeciwlotnicza, przed samolotami, przed bombami. Tutaj było względnie dobrze, nie mieliśmy jedynie pieczywa, o żywność nie było tu trudno. Mój tata miał w Warszawie dość dobrze, bo mama zawczasu suszyła pieczywo, bułki i inne, tak że ojciec miał suszone pieczywo i z kolegą był akurat z pracy w mieszkaniu, że cały 1939 rok byli tam i bronili kamienicy. Mój brat nie mógł tu już długo wytrzymać i zapragnął przedostać się do Warszawy. Za pierwszym razem mu się nie udało, za drugim razem dostał się do okopów polskich i bronił Warszawy. Potem dostał się do niewoli i został wywieziony do Breslau, obecnie Wrocławia. Tam był gdzieś w szkole więziony jak inni jeńcy. W 1940 roku udało mu się zbiec z niewoli i wrócił do Warszawy. Nie dane mu było długo być na wolności, bo w kilka miesięcy później, w pierwszej łapance, która była w Warszawie brat został wzięty do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Później się o tym dowiedzieliśmy. Przebywał tam od 1940 do bodajże grudnia 1941 roku. Moja ciocia prowadziła skład apteczny na Placu Narutowicza, dokładnie: Akademicka 1 i tam miała klientów sprzed wojny i była taka klientka […] i moja ciocia kiedyś rozpaczała, jak się dowiedziała, że siostrzeniec jest w obozie, jeszcze nawet nie wiedziano, że te obozy są takie straszne, to powiedziała jej, że siostrzeniec jest więziony. Ona mówi: „Będę starała się pomóc i na pewno pomogę, ale nie mogę w pełni tego [obiecać]”. Ale słowa dotrzymała. W 1941 roku, bodajże w grudniu mój brat wrócił do Warszawy. To była ruina człowieka. Ale chciałbym powiedzieć, że w 1939 roku tam, gdzie mieszkałem, na Śliskiej 58, miało powstać getto i my musieliśmy się przeprowadzić do innego mieszkania. W każdym bądź razie zaraz w 1939 roku stałem się prawie dorosłym człowiekiem, musiałem zacząć dbać o rodzinę, mając już trzynaście lat prawie, zacząłem myśleć, trzynaście, czternaście, to już myślałem o rodzinie i zaopatrywałem w węgiel, drzewo, ziemniaki, bo nie było żadnej żywności, węgla, przecież zima w 1940 roku była straszna, mrozy dochodziły nawet do czterdziestu stopni w niektórych miejscach, drzewa pękały nawet z mrozów, tak że była tragiczna zima po ciężkiej wojnie. Proszę sobie wyobrazić, zamieniliśmy się na mieszkanie, tu mieliśmy ładne dwa pokoje na Śliskiej, a zamieniliśmy się na trzy pokoje na ulicy Łuckiej 14 mieszkania 7 i mój ojciec tam po prostu założył lokal konspiracyjny dla ZWZ AK. Związek Walki Zbrojnej wtedy jeszcze był, a później się przekształcił w Armię Krajową. Mój ojciec i moja mama prowadzili lokal konspiracyjny, bo w jednym pokoju, gdzie mieszkała siostra, tam się odbywały zebrania. Za prowadzenie lokalu groziła kara śmierci nie tylko rodzicom, wszystkim uczestnikom, nawet i sąsiedzi niektórzy byli [zagrożeni], tak że mój ojciec się narażał i my wszyscy. Do konspiracji należał mój ojciec, mama, szwagier, brat i ja, moja siostra nie. Po prostu nie miała życzenia, ale cały czas była z tym związana. Przechodziłem kurs piechoty i inne jeszcze nauki z bronią, różne propagandowe rzeczy za wojny, pisałem Polski Walczącej znak i tak dalej, tak że to jako młody człowiek przeżyłem. W 1942 roku zostałem zaprzysiężony. To już od tego mi się liczyło, bo w sumie od 1940 roku należałem, ale za młody byłem, tak że mnie do szeregów jeszcze nie [brano], byłem takim po prostu na posyłki, a później od 1942 roku już byłem w pełni żołnierzem, bo złożyłem przysięgę. W 1943 roku z kolegą Ryszardem Kowalskim poszliśmy na plażę i tam spotkaliśmy koleżanki i się umówiliśmy z nimi na róg Chłodnej i Żelaznej. Tam często przechodziłem, tam było gestapo. Przechodziliśmy z kolegą, się umówiliśmy z tymi dziewczętami i nagle doszło do nas dwóch esesmanów i zaprowadzili nas na drugą stronę do gestapo. Zostaliśmy aresztowani. Na drugi dzień przewieziono nas w Aleje Szucha. W Alejach Szucha wtrącono do tramwaju, tak zwany tramwaj, cela - tramwaj, zakratowana. Tam przechodziliśmy badania, przesłuchania, przez dwa tygodnie w tej celi byliśmy w strasznych warunkach, bici. „Szyto nam spodenki” tak zwane, bito nas w przyrodzenie i w ogóle te części ciała, że było czarne jak pana koszulka. Tak że proszę sobie wyobrazić, że wyglądaliśmy, jak to młodzi chłopcy, ja miałem piętnaście lat, kolega mój Rysio miał siedemnaście lat, ale wyglądał tak jak ja, ja poważnie wyglądałem, tak że jak byśmy byli rówieśnikami, dwa lata nie robiły różnicy. Byłem w samym tramwaju dwa tygodnie przesłuchiwany, potem przewieziono już na Pawiak i byłem więźniem Pawiaka dość długo, około dwóch miesięcy, jeszcze przez dwa tygodnie przewożony na przesłuchania. Byłem więźniem Pawiaka i byłem z początku więziony w celi w suterenie, a następnie na drugim piętrze przy kaplicy. Cela była ogromna. Znaczy ogromna, tam było około trzydziestu osób w tej celi, a cela była przeznaczona może na dziesięć osób, tak że warunki były trudne. W każdej chwili każde stuknięcie, każde puknięcie groziło, że nas wezwą na rozstrzelanie, bo tak młodych ludzi brano, którym coś zarzucano. Tak się złożyło, że już, gdy ze mnie nic wydobyć nie mogli, nagle wezwali nas z Rysiem Kowalskim i skierowano nas do obozu koncentracyjnego na Gęsiej. Ale więzienie Pawiak i obóz na Gęsiej to było jakby jedność, bo uznawano wtedy, że Pawiak jest także obozem koncentracyjnym. Tak władze niemieckie to uznawały. Wtrącono nas do obozu koncentracyjnego. Tam pracowaliśmy bardzo ciężko przy odgruzowywaniu, przy budowaniu baraków dla Żydów. Wożono nas jeszcze w Aleje Szucha, gdzie obecnie jest Urząd Rady Ministrów i tam uprzątaliśmy te tereny. Tak że było to bardzo ciężko, byłem tam wielokrotnie też bity. Byliśmy w tak zwanych celach więziennych na Gęsiej, to było dawne więzienie śledcze wojskowe. Gdy już Niemcy zaczęli sprowadzać Żydów z Grecji i innych krajów, nas Polaków i Cyganów przenoszono do innych obozów - do Majdanka, Oświęcimia i innych obozów. Jak jeździłem transportem w Aleje Szucha, od czasu do czasu udało mi się rzucić gryps i zawiadomiłem swoją mamę, że mniej więcej tego i tego dnia będziemy przewożeni do obozu koncentracyjnego, a z początku mieliśmy być na Kredytową przeprowadzeni do Arbeitsamtu. Tego dnia moja mama już czekała na wylocie, znaczy na Lesznie, obok kościoła … Tam moja mama już czekała z marynarką i czapką, bo byłem uwięziony, gdy byłem w samej koszuli, tak że w lipcu byłem aresztowany, a w listopadzie to się działo, kiedy mnie przenoszono, to proszę sobie wyobrazić, jak mi zimno było, bo nic nie dostałem, w drelichach poprzednio, a teraz już w samej koszuli tylko. Mama trzymała marynarkę i czapkę, byłem z wygoloną głową. Zamiast nas samochodem, to nas wyprowadzili, akurat zało transportu i nas wyprowadzili do ulicy Leszno, a z Leszno do Placu Bankowego i później od Placu Bankowego w stronę Kredytowej do Arbeitsamtu. Ale mamę wstrzymałem, żeby nie podała marynarki, Broń Boże, i czekałem na odpowiednią chwilę, żeby uciec z kolumny. Mama szła tak jak inne kobiety, matki i siostry, żony więźniów i doszliśmy do Placu Bankowego. W pobliżu Elektoralnej na Placu Bankowym chwyciłem taki moment, że Niemiec troszeczkę się skierował do przodu, a ja w ostatniej trójce byłem, mama mi podała marynarkę, czapę, wziąłem, szybko założyłem marynarkę, czapkę, mamę pod rękę, skręciłem w Elektoralną. Niemcy jak się zorientowali, że zbiegłem zaczęli strzelać. Jeszcze drugi kolega uciekł i nas dwóch zbiegło. Tego dnia jeszcze poszedłem do domu, z ojcem się spotkałem. Ojciec się uradował, ale mówi: „Nie możesz w domu przebywać.”. Więc skierował mnie do swojej rodziny, byłem u stryjenki na Dalekiej 6. Tam się ukrywałem. Tam jeszcze się ukrywał mój stryjeczny brat, który działał w konspiracji i się ukrywaliśmy tak wiele miesięcy. Gdy Niemcy już nie nachodzili mojego mieszkania, nie poszukiwali mnie, to tuż przed Powstaniem w 1944 roku, bodajże w maju czy w czerwcu wróciłem do domu i od początku lokal konspiracyjny zaczął działać, tak że już z kolegami przychodziłem. Dnia 1 sierpnia byłem u kolegów, czekaliśmy na zebranie, była godzina chyba szesnasta, przybiegła łączniczka, mówi: „Chłopcy, zebranie się już nie odbędzie. O siedemnastej Powstanie.” Byliśmy zaskoczeni. Jeszcze przybył mój dowódca, pseudonim „Krok”, on mówi: „Słuchajcie, biegnę na miejsce zbiórki, a wy czekajcie, jeszcze może przyjdą tu inni.” Ale się nikogo nie doczekaliśmy. Rodziców nie było w domu, wyszliśmy na balkon, już usłyszeliśmy strzały. Nagle zobaczyliśmy, że ulicą Wronią - bo mieszkałem na Łuckiej, na czwartym piętrze mieszkałem i balkon wychodził na ulicę, tak że spojrzeliśmy w stronę Wroniej - szła kolumna już powstańców z flagami, z pieśnią na ustach. Proszę sobie wyobrazić. Ale strzały na balkonie, musieliśmy uciekać szybko z balkonu, bo Niemcy zza kominów, skąd tylko mogli, strzelali, szczególnie z terenu „Syberii” tak zwanej. Na Towarowej to się tak nazywało „Syberia”, gdzie teraz jest Muzeum Powstania Warszawskiego, tam była „Syberia”, bo tam pociągi towarowe podjeżdżały, różne towary zwoziły. Widząc, że rodziców nie ma, napisałem karteczkę: „Kochani rodzice niedługo wrócę. Nie martwcie się o mnie.” Martwiłem się o rodziców, ale wtedy to jeszcze człowiek inaczej myślał, nagle zobaczył tyle entuzjazmu. Dobiegliśmy do kolumny, włączyliśmy się, wszyscy szli w stronę browaru Haberbuscha. Tam też dotarliśmy, zobaczyliśmy dużo wojska, ale wszyscy bez broni, nikt nic nie miał. W ogóle powstańcy byli bez broni! Wiele oddziałów nie mogło dotrzeć po swoją własną broń, którą mieli ukrytą, bo akurat byli Niemcy w tym miejscu, lub coś innego się działo. W każdym bądź razie większość była bez broni, ale oddziały się organizowały, dowódcy…
Jeszcze nie byłem w oddziale żadnym. Mój oddział podlegał pod Żoliborz. Tak że się do niego nie dostałem, tylko w terenie zamieszkania znalazłem się. Później tu powstało zgrupowanie „Chrobry”, później się wydzieliło „Chrobry I”, który poszedł na Stare Miasto czwartego czy piątego dnia Powstania, a my, którzy pozostaliśmy, to był „Chrobry II”. Pozostałem w „Chrobry II”. Pierwszego dnia, już pierwszej nocy poszliśmy na patrole. Udało mi się chwycić jakąś butelkę z benzyną, to jedyne co było, jeden miał jakiś karabin i szliśmy na patrole, gdzie Niemcy, gdzie to. Chodziliśmy Grzybowską, Ciepłą do Towarowej. Widzieliśmy, gdzie Niemcy są, po prostu się orientowaliśmy. Ale to nic nie dało, postanowiliśmy za wszelką cenę zdobyć broń. Nas dwóch z początku było, ale jeszcze trzech kolegów spotkaliśmy, tak że było nas pięciu. Z początku był ze mną Kazio Szeromski, później Sylwek Zgodziński się znalazł, Tadeusz Tarczyński i Miecio Honorowicz. Nas pięciu było i każdy coś myślał. Oni nie mieli pseudonimów, więc mówimy: „Musimy przyjąć pseudonimy”. Mówią: „Słuchaj, musisz zmienić pseudonim”. Nie będziesz „Hrabia”, musisz przyjąć inny. Rzucimy monetę.” Rzuciliśmy monetę i co wystrzeli, to ja będę i wystrzeliło, że ja orzeł, kolega drugi - reszka, a trzeci - moneta. Powstał „Orzeł”, „Reszka”, „Moneta”. Jeden z kolegów miał pseudonim „Rondel”, a drugi, Sylwek, pozostał przy swoim imieniu, Sylwek Zgodziński miał pseudonim „Sylwek”. Drugiego dnia Powstania dowiedzieliśmy się, że jest wytwórnia granatów na Placu Grzybowskim bodajże 8 czy 10. Ale dostać się do tej wytwórni to było straszne. Obstrzał z PASTY był tak olbrzymi, tak wielki, że ktokolwiek się pokazał na Placu Grzybowskim, musiał zginąć, dosłownie. Mysz się nie mogła [przedostać]. Ale pięciu chłopaków, którzy od piętnastu do siedemnastu lat mieli, to gdzie tam, gdzie oni się bali. Niczego się nie baliśmy, byliśmy ostrożni, już byliśmy w konspiracji przecież. Ale było trudno. Dostaliśmy się w pobliże kościoła Wszystkich Świętych i teraz trzeba było przebiec szeroką jezdnię w tym miejscu, bo tak samo i teraz jest w tym samym miejscu, jest szeroka jezdnia; przebiec pod obstrzałem. Przebiegaliśmy. Już się przyzwyczailiśmy do serii, jakie padały, widzieliśmy już kilku zabitych, którzy leżeli na drodze i widzieliśmy, jak seria była, to jak moment się kończył, wtedy się przebiegało i znów seria następowała. Wtedy nas pięciu przebiegło, udało się, nikt nie został ranny. Dostaliśmy się do wytwórni granatów, tam każdy dostał po dwie paczki granatów powstańczych, sidolek i woreczkowych, to było popakowane i mieliśmy to zanieść do zgrupowania „Radosława” na Plac Kercelego. Proszę sobie wyobrazić, paczki były dość ciężkie, może każda ważyła około dziesięciu kilo, to był naprawdę ciężar, ale młodzi chłopcy, dość silni byliśmy. Teraz z paczkami przebiec tą samą drogą musieliśmy, bo nie było przejścia po tamtej stronie ulicy Twardej, musieliśmy przebiec tą samą drogą, żeby iść do Wroniej… W tym samym systemie przebiegaliśmy, ale z ciężkimi paczkami, każdy po dwie paczki w ręku. One były opakowane szarym papierem, związane sznurkiem. Udało nam się szczęśliwie przebiec. Znów nikt nie został ranny. Pod murami, później przez przebite piwnice doszliśmy do ulicy Prostej, Prostą dotarliśmy aż do Wroniej bodajże, już było spokojniej na Wroniej, szliśmy ulicą Wronią i dotarliśmy do Chłodnej. Na Wroniej przy Chłodnej była barykada. Gdy my doszliśmy do barykady akurat z paczkami, zobaczyliśmy, że na barykadzie jeden, dwóch powstańców z starym karabinem, chyba z I wojny światowej ten karabin był, miał chyba ze dwa naboje, tak że żadna obrona, było kilka butelek z benzyną, to była cała obrona barykady. My w odpowiednim momencie się zjawiliśmy z paczkami. Okazuje się, że nastąpił atak niemieckich czołgów na ulicę Chłodną w stronę Żelaznej, bo budynek gestapo, co był Żelazna róg Chłodnej, został zajęty bodajże drugiego dnia przez Powstańców i Niemcy postanowili go odbić, budynek i uwięzionych jeszcze tam gestapowców. W tym czasie, kiedy my dotarliśmy do barykady, nastał atak. Rozstawiliśmy się, rozpakowaliśmy paczki, wyciągnęliśmy granaty, daliśmy obrońcom, sami, jeszcze inni się zjawili tam mężczyźni, były butelki z benzyną i granaty. Jak czołgi podjeżdżały już w pobliże ulicy Wroniej, zaatakowaliśmy ich z okien z pierwszego, drugiego piętra granatami, butelkami z benzyną. Z drugiej strony, od Placu Kercelego, powstańcy od „Radosława” zaatakowali te czołgi, tak że Niemcy byli wzięci w dwa ognie. Nie mogąc już jechać do przodu, czołg już jeden zaczął się palić, zaczęli się wycofywać. Byliśmy szczęśliwi, że oni już odjechali, jeszcze słyszeliśmy ataki, strzały i wybuchy granatów. Tu już spokój jest, to sobie jeszcze po jednym granacie schowaliśmy, paczki spakowaliśmy jak tylko było można i idziemy do Placu, dalej ulicą Wronią do Ogrodowej i do Placu Kercelego. Gdy znaleźliśmy się już na Placu, zobaczyliśmy czołgi. Właśnie te czołgi, co my zaatakowaliśmy, to Powstańcy od „Radosława” je zdobyli i widzieliśmy już na czołgach Powstańców. Wielka radość dla nas była. Dowódca z „Radosława” mówi: „Chłopcy zostańcie u nas, tak się dobrze zachowaliście, pomogliście nam, że Niemcy nie poszli do przodu, tylko musieli się cofnąć i my mogliśmy zaatakować.” Ale oddaliśmy im granaty, mówimy, że my nie zostaniemy, że jednak wrócimy, skąd przyszliśmy, tam gdzie mieszkamy, w pobliżu. Może i dobrze zrobiliśmy. Jeszcze nam dano po jednym granacie, po jednym sobie zachowaliśmy, tak że mieliśmy później każdy z nas po dwa granaty. I co? Postanowiliśmy iść na Stare Miasto, bo się dowiedzieliśmy, że tam są walki, tam jest jakaś prawdziwa wolność, coś nas zachęciło. Jeszcze tego dnia, jak wracaliśmy - już się zmrok zaczynał, to się jednak od rana zaczęło, a tu już zmrok powstał, jakieś panie nas zaprosiły na kolację, zjedliśmy, byliśmy zmęczeni, ale jeszcze postanowiliśmy benzynę zdobyć. Na ulicy Grzybowskiej naprzeciwko browaru Haberbuscha były beczki z benzyną, bo tam była firma mleczarska AGRYL, były transporty mleka stamtąd i musiały być zabezpieczone, musiała być benzyna i chcieliśmy tą benzynę znaleźć. Nie mieliśmy butelek i gdy się znaleźliśmy między tymi beczkami już wieczorem, nagle wybuch powstał, Niemcy na ulicy Chłodnej 11 w szkole powszechnej wysadzili się w powietrze. Tak że odłamki cegieł doleciały od róg Waliców i Chłodnej, aż na ulicę Grzybowską. Proszę sobie wyobrazić, jaki musiał być silny ładunek, że odłamki cegły leciały. Byliśmy przerażeni, bo byliśmy między beczkami z benzyną. Szybko stamtąd się wydostaliśmy. Jeszcze poszedłem do rodziców, koledzy też się rozeszli i wcześnie rano na drugi dzień postanowiliśmy iść na Stare Miasto. Już byliśmy uzbrojeni, idziemy na Stare Miasto. Szliśmy ulicą Złotą i przy ulicy Złotej 14 przed Marszałkowską był ostatni dom po lewej stronie, zatrzymał nas mały człowieczek, może metr pięćdziesiąt w kapeluszu i mówi: „Chłopcy, są granaty, jest broń. Chcecie?” Jak to, kto nie chce broni? Mieliśmy już po dwa granaty, ani karabinu, ani pistoletu jeszcze nie mieliśmy. Mówię: „No dobrze.” Idziemy i przez podwórze przeprowadził nas piwnicami, wyprowadził nas na posesję od ulicy Marszałkowskiej, na klatkę schodową weszliśmy i mówi: „O, widzicie chłopcy, tam leżą granaty i broń.” Nam nie trzeba było długo mówić. Nie wiedzieliśmy, że byliśmy po prostu wprowadzeni w błąd. W domu Singera tak zwanym od ulicy Marszałkowskiej ukryli się Niemcy, bo Powstańcy podpalili czołg, z czołgu Niemcom udało się wydobyć całą broń, erkaem nawet i granaty, wszystko i skryli się w kamienicy tego domu w bramie na klatce frontowej. Stamtąd, gdy Powstańcy od Kilińskiego chcieli ich zdobyć, to po prostu zginęło wielu Powstańców. My nie wiedzieliśmy i broń i granaty, które zobaczyliśmy, to były powstańcze granaty, tylko już niemieckie granaty, były związane po pięć i one tam leżały. My tego nie wiedzieliśmy wówczas i gdy się znaleźliśmy akurat na wprost bramy, granaty podjęliśmy, z kolegą mówimy, ale one są związane i nożyka, scyzoryka jakiegoś [szukaliśmy], chcieliśmy przeciąć, nagle strzały się posypały. Nie wiedzieliśmy, co się stało, ale widzimy skąd strzały, z powrotem wbiegliśmy na klatkę schodową i nagle mieszkańcy się ukazali i mówią: „Chłopcy, ale przecież tu Niemcy są, tu zginęło wielu Powstańców, uciekajcie stąd. Wy jesteście bezbronni, tamci byli z bronią.” Ale co nam. Jeszcze kilka granatów zdobyliśmy, już prawie po trzy granaty mamy, jeszcze się dozbroimy, mówimy: „Nie, my stąd się nie ruszymy.” Mówimy: „A jak się przedostać?” Mówią: „Piwnicami dostaniecie się na drugą klatkę, a z klatki kuchennej dostaniecie się na klatkę frontową, gdzie są Niemcy.” Mówię: „Dobrze.” Dostaliśmy się na klatkę frontową. Niemcy zaczęli jeszcze nas atakować, jak się pokazaliśmy na tej klatce kuchennej. Niemcy zaatakowali nas granatami, przez lufcik też rzuciłem granat. Te granaty jakoś się zderzyły w dużej odległości i mnie poraziło rękę odłamkami. Jak głowę wyciągałem z lufcika, ale ręka pozostała i obsypaną rękę miałem drobnymi odłamkami, z których jeden nawet siedzi do dnia dzisiejszego. Później jak zszedłem do piwnicy, pani mi wyjęła przy świecy te odłamki. Uważałem, że ręką mogę ruszać, wszystko dobrze. I co? Jednak wszyscy chcą walczyć. Mówi: „Ale co zrobimy, nie mamy jeszcze broni? Ale my musimy.” Nagle, jak na klatce byliśmy, poczuliśmy zapach smażonego mięsa. Proszę sobie wyobrazić, drugi, trzeci dzień Powstania, już smakołyków nie było przecież i gdzie? Okazuje się, że służąca dyrektora domu Singera smażyła kotlety, ziemniaki gotowała i inne rzeczy, obiad szykowała. Jak się później okazało, to dla Niemców. Przecież Singer to było jakieś pochodzenie niemiecko-żydowskie, powiązania były takie. Tak że my jak później dobiliśmy się na drugim piętrze do tego mieszkania, służąca nie chciała nam otworzyć, wreszcie otworzyła, powiedzieliśmy, że wyważymy drzwi. Dla kogo ona gotuje? Później się przyznała, że dla Niemców, bo oni stukali do i porozumiewali się z nią. My zjedliśmy ten suty obiad, a były jeszcze koniaczki, to proszę sobie wyobrazić, młodych chłopców, entuzjazmu nabraliśmy, mówimy: „No, teraz to ich zdobędziemy.” Postanowiliśmy zaatakować tak: dwóch kolegów było naprzeciwko tej klatki, klatka w klatkę naprzeciwko Niemców, każdy miał po trzy granaty, jeden pozostał na klatce kuchennej, a nas dwóch poszło i na drugim piętrze, to była kamienica dwupiętrowa, otworzyliśmy delikatnie drzwi, cisza, nie ma Niemców, a Niemcy byli na samym parterze przy drzwiach wejściowych na klatkę schodową. Zobaczył że cicho, wyszliśmy, kolega potrafił - Miecio Honorowicz „Rondel” co miał pseudonim - mówić po niemiecku i mówi, że my chcemy im pomóc, żeby się nie martwili, że im pomożemy zaraz. Ale oni byli nieufni, zorientowali się, że coś po pewnym czasie nie przychodzi pomoc, tylko cisza panuje i widzą, że tu podchodzą, bo widzimy kolegów przez okno, bo okna były bardzo duże na ostatnim piętrze klatki schodowej, tak że z kolegami mieliśmy wzrokowy kontakt. Mówiliśmy, że będziemy atakować, pokazywać rękoma, że będziemy atakować Niemców w dół i zaczęliśmy schodzić, rzucać granaty w dół. Wybuchy, Niemcy zaczęli strzelać między poręczami, też rzucać granaty na podwórze. My wszyscy zaatakowaliśmy, Niemcy okazali się być osłabieni, było ich pięciu. […] wszystko po pięć jakby się składało. Jak my rzucaliśmy granaty, granaty wybuchały jeden po drugim i jeden nie wybuchł, baliśmy się zbiec, nie wybucha granat. Ale po pewnym czasie, gdy chcemy zbiec, nagle granat wybucha. Niemiec, który szedł już w naszym kierunku, padł. Jak granat wybuchł, nadbiegłem, zobaczyłem, że Niemiec leży, karabin na nim, złapałem za karabin, chcę go uderzyć, patrzę, on chyba nie żyje. Dobiegłem do drugiego, drugi siedział, hełm mu ściągnąłem, patrzę, już koledzy dobiegają, już karabiny zabierają. Jeden kolega buty nawet ściąga, saperki. Mój kolega Tadeusz chwycił za parabelkę, ja kb i okazuje się tak, że zdobyliśmy pięć kb, elkaem, wszystko prawie bez amunicji, chyba jeden czy dwa granaty trzonkowe i nie było żadnej amunicji. Ale zaraz się oddział żandarmerii zjawił i mówi: „Chłopcy oddajcie broń.” A my: „O, spróbujcie tylko dojść. Erkaem proszę bardzo, ale karabinu ani pistoletu nie oddamy.” Oni nas pilnowali, nie wiedzieli, czy mamy amunicję. Nie mieliśmy, bo w karabinach nie było, może jeden nabój w niektórym był, nawet nie byliśmy w pełni zorientowani. Oni się cofnęli i mówili, że nas nie przepuszczą, ale jakoś udało nam się wydostać. Dowiedzieliśmy się od mieszkańców, że dalej na Złotej można koniak wymienić na amunicję, a że było dużo butelek koniaku w domu Singera, więc kilka butelek wzięliśmy i wymieniliśmy na amunicję. Żadnego alkoholu, Broń Boże, nie piliśmy. Jak zdobyliśmy już amunicję, ładownicę, bo tam i ładownicę zdobyliśmy, pasy, to załadowaliśmy ładownice amunicją i mówimy, że teraz musimy iść do oddziału. Dotarliśmy do zgrupowania „Chrobry II”, prawie tak samo, co od pierwszego dnia byliśmy. Jeden kolega poszedł do Lecha Grzybowskiego na ulicę Grzybowską przy Ciepłej, a nas dwóch poszło do fabryki Bolmana. Jeden kolega musiał wrócić do domu, po prostu poszedł, bo musiał się opiekować dzieckiem, Miecio Honorowicz, nawet bohaterski żołnierz. Drugi kolega, Sylwek, też poszedł do domu, już nie walczył i nas trzech zostało. Kolega mój Kazimierz Szeromski - „Reszka” został ciężko ranny w brzuch, bodajże siódmego dnia Powstania, czy troszeczkę później, a nas dwóch: ja – „Orzeł” i „Moneta” byliśmy w fabryce Bolmana. Tam mieliśmy bardzo utrudnione zadanie, fabryka Bolmana mieściła się na wprost „Syberii”, na „Syberii” stały działa i karabiny maszynowe i tam było dużo Niemców i fabryka Bolmana była spalona, to nie była już fabryka to były tylko same mury, okna, które założone były workami z piaskiem i innymi sprzętami, czym tylko było można, tak że to było utrudnienie. Wielokrotnie Niemcy atakowali nas od Alej Jerozolimskich w stronę Srebrnej i w stronę Towarowej, bo chcieli się przedostać aż do Chłodnej i z „Syberii” działa [wyciągnąć]. Jedyna fabryka Bolmana pozostała w naszych rękach, a domy, które w stronę Chłodnej szły, wycofali się wszyscy Powstańcy na linię ulicy Wroniej, bo tak ostrzeliwali te kamienice, że nie sposób było bronić, bo z ciężkich dział ostrzeliwali, że byśmy zginęli wszyscy, a tu już osłaniały nas zburzone kamienice…, bo ulica Wronia była bardzo wąską ulicą, w wielu miejscach miała sześć do dziesięciu metrów szerokości. W fabryce Bolmana walczyliśmy dość długo, ja byłem do końca sierpnia. Byliśmy na posterunku, na tak zwanej „Kurzej Stopce”, na której bohaterski nasz kolega, też młody, szesnastoletni, pseudonim „Generał” dowodził. Znaczy też posterunek trzymałem na „Kurzej Stopce”, tylko nie byłem w drużynie „Generała”, tylko w drużynie „Żbika”, plutonowego, później sierżanta. Tak że tam walczyliśmy, ale 15 sierpnia dowódca, porucznik „Kos” zwrócił się do nas, kto by na ochotnika nie poszedł na wypad na magazyny na „Syberii”, tam były magazyny i nas zgłosiło się pięciu. Trzech nas, ja - „Orzeł”, Tadzio - „Moneta”, później jeszcze kolega…, trudno mi teraz powiedzieć i dwóch Rosjan. Było nas pięciu bodajże czy sześciu. Dlaczego Rosjanie? To było dwóch Rosjan, którzy zbiegli z Armii Kamińskiego. Oni byli w mundurach armii wyzwoleńczej z tego względu, że gdyby nas Ukraińcy spotkali, to oni mieli nas uchronić i obronić, bo znali język rosyjski dobrze i byli w mundurach, tak że to wszystko miało sens. 15 bodajże sierpnia, późno już w nocy, to była chyba jedenasta czy dziesiąta wieczór, poszliśmy na wypad. Nasz dowódca plutonu „Żbik” usadowił się w tak zwanej garbochemii, naprzeciwko bramy, przez którą mieliśmy wejść i gdzie miał wgląd w pozycje niemieckie, był na drugim czy trzecim piętrze garbochemii i tam przez lornetkę zza worków z piaskiem, obserwował nasz wypad na „Syberię”. Gdy przebiegliśmy jezdnię, znaleźliśmy już się za murem na terenie „Syberii”, tam cichutko musieliśmy się zachowywać. Jednego kolegę [niezrozumiałe] przy budce tak jakby wartownika, tam była budka mała przy bramie, a my z Rosjanami szliśmy wzdłuż magazynów, żeby przejrzeć pozycje niemieckie i zobaczyć. Niewiele nam się udało, Niemcy zauważyli jakieś ruchy, zaczęli nas ostrzeliwać, ale to co my powinniśmy wiedzieć, niewiele wiedzieliśmy, ale obserwator zauważył już wszystko. My uważaliśmy, że nie spełniliśmy zadania, ale spełniliśmy go w pełni, jak się później okazało. Z chwilą gdy byliśmy już przy magazynach wzdłuż, jak Niemcy nas zobaczyli, Ukraińcy zaczęli nas atakować, więc zaczęliśmy się wycofywać w stronę zbawczej bramy, ale obstrzał był straszny. Został jeden z Ukraińców, dostaliśmy butelki z benzyną i on miał podpalić magazyny. Z chwilą, gdy pierwszy błysk powstał, to nas oświetlił jeszcze i Niemcy zaczęli się wstrzeliwać bardzo. Wstrzeliwali się, wstrzeliwali, a my biegliśmy… Ten jeszcze pozostał, trzeba powiedzieć, że ten Rosjanin był bohaterski i znów podpalił i znów zgasło. Powiedzieliśmy szybko, żeby uciekał razem z nami. I dotarliśmy w pobliże budki i teraz trzeba przebiec do bramy, to była przestrzeń chyba trzech metrów, brama była pół przymknięta i tu się wstrzeliwali z karabinu maszynowego. Tak jak mówiłem na początku, drugiego dnia Powstania, jak Niemcy strzelali, a później chwilowa przerwa, sekunda, dwie może i wtedy trzeba było wyczuć tą sekundę i wtedy znów przebiegaliśmy, nas pięciu, sześciu przebiegło i znaleźliśmy się już poza murem. Tu już nie byliśmy ostrzelani, bo mur gruby, nas nie ostrzelali. Nikt znów nie został ranny szczęśliwie. Dotarliśmy do fabryki Bolmana, później powiedziano, że musimy się zgłosić do dowódcy na Łucką 15. Poszliśmy zaproszeni do dowódcy porucznika „Kosa” i tam czekaliśmy na naszego dowódcę bezpośrednio plutonu „Żbika”. Tam poczęstowano nas herbatą i gdy „Żbik” dotarł, to zdaliśmy relację dowódcy, jeszcze z innych oddziałów dowódcom, tak że zebrało się kilku oficerów i my mówimy, co zauważyliśmy, a dopiero „Żbik” mógł powiedzieć, co się działo naprawdę, skąd padały strzały, punkty ogniowe niemieckie, skąd zauważyli i jakie armaty i to wszystko było spisane. Później, gdy były ataki różne, już wiedzieli wszyscy, dowództwo wiedziało, jak się zachować. Tak, że nasz wypad nie był taki zły, okazało się. Do końca sierpnia byłem na fabryce Bolmana z kolegą Tadeuszem i przeniesiono nas na Pańską 108, na pierwszą linię frontu. Tu był troszeczkę cofnięty, ale to była bardzo niebezpieczna placówka. Gdy znaleźliśmy się już na posterunku Pańska 108, to było na drugim piętrze, okna nie były jeszcze zabezpieczone, były bardzo nisko, na wysokości trzydziestu może czterdziestu centymetrów, duże okna, pokój był bardzo wysoki i to był narożny pokój, to była pracownia krawiecka i tam miał być posterunek, my mieliśmy dopiero zabezpieczyć go workami i tak dalej. Gdy się tam znaleźliśmy, nie zorientowani jeszcze w pełni, nie poinformowano nas dokładnie, chodziliśmy jeszcze po pokoju, nagle strzały się posypały. Jeszcze jak przyszliśmy, to przyniesiono wielkie pudło pięciokilowe z granatami woreczkowymi i akurat tak głupio ustawiono na środku pokoju, a okna były przecież duże. Wgląd mieliśmy w Pańską do Towarowej z okna narożnego, tutaj mieliśmy wgląd w kamienicę Pańska 110, wychodziły okna na Wronią, ale nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, granaty były. Gdy znalazłem się pod oknem od strony ulicy Wroniej, posypały się strzały. Kolega uciekł, z „Monetą” byłem, do przedpokoju, a ja przykleiłem się do ściany, a że bardzo wąsko było, chyba czubek mojego nosa zza murku było widać, nie mogłem się ani pod oknem skryć, ani mocniej przykleić do ściany, po prostu było niemożliwe. Kule tylko gwizdały, widziałem, jak niektóre wpadały w mur i się kręciły i się paliły, ale nic się nie zapaliło. Bałem się o granaty, które tam były. Gdyby kula wpadła w granat, to proszę sobie wyobrazić, co to by było. Przykleiłem się do ściany, nie mogłem się ruszyć i był taki moment, że zaczęli rzucać granaty. Jeden granat upadł między moje nogi, bo się przykleiłem do ściany, rozstawiłem ręce i nogi, granat syczał. Proszę sobie wyobrazić, co ze mną się działo, pomyślałem, że muszę za chwileczkę zginąć, to normalne. Uważałem, czy wychylić głowę jeszcze, jeszcze był ten moment, czy zginąć od granatu. Postanowiłem zginąć od granatu, nie wychyliłem głowy. Granat syczał, granaty sypały się obok w pokoju i granat przestał syczeć i nic się nie dzieje. Granaty się sypią w drugim pokoju, nagle wyrwa powstała za mną, może pół metra ode mnie, nieduża wyrwa, bo to drewniana ściana była, jak granat blisko ściany, tak wyrwało kawał ściany, mnie nic nie poraziło, tylko odłamki drzewa z tynkiem. Jak zobaczyłem kątem oka, że tam dziurę wybił, to tylko drzazgi były, mówię: „Kule gwiżdżą, muszę się jakoś uratować.” I przez tą dziurę twarzą, po prostu wbijały mi się w twarz, w głowę kolce drzewa, przedostałem się na drugą stronę i dotarłem do przedpokoju. Tu już byłem uratowany. Już tam kule nie docierały. Kolega był, ściągnął jakiś bosak, żeby granaty ściągnąć, to już mu pomogłem ściągnąć granaty, ale jak już byliśmy w przedpokoju granat wybuchł, dopiero później. Czy go kula trafiła, nie wiem, czy miał opóźniony zapłon, w każdym bądź razie wybuchł, rozerwał kawał ściany jeszcze. Przybiegł dowódca, przybiegli koledzy i dostaliśmy się na czwarte piętro, tam były facjaty. Okazuje się, że Ukraińcy naprzeciwko naszego pokoju też na wysokości drugiego piętra ustawili karabin maszynowy w oknie pokoju i wstrzeliwali się w nasz pokój, a że kawałek muru mnie wtedy przysłaniał, to mi się nic nie stało, nikomu się nic nie stało. Ukraińców tych zaatakowali z czwartego piętra. Z bronią wszyscy przybiegli, granaty, zaatakowaliśmy i ci podpalili kamienicę Pańska 110 i zbiegli. Karabin maszynowy chyba został tam, bo pokój się zaczął palić, jak rzucaliśmy granaty. Który granat trafił, mój, czy innych, to nie wiem, bo nas było już kilku. Niemcy zaczęli uciekać. My wróciliśmy na miejsce posterunku, pokoju i zobaczyliśmy już, jak Ukraińcy ze zrabowanym dobytkiem uciekają wzdłuż ulicy Pańskiej pod murami. Wszyscy zaczęli ostrzeliwać, ja też i udało mi się jakiegoś, mnie się wydawało w każdym bądź razie, że któregoś trafiłem, bo padł jeden, później drugi, jak strzelałem, ale może to i inni zrobili. Dobiegli Ukraińcy na Towarową, tam był wyłom w murze i jeszcze druty były kolczaste i oni przez to przeskakiwali i nie udało się żadnemu przebiec na drugą stronę. Było ich kilku i tak się wszyscy wstrzeliwali, że wszyscy prawie zginęli. Ale co było? Wieczorem kilku kolegów postanowiło iść po broń. Owinęli buty szmatami i po cichutku pod murami dotarli do ulicy Towarowej, tam czołgali się, rakiety błyskały, Niemcy coś może zauważyli i oni czołgając się dotarli do tych zabitych Ukraińców, ściągnęli broń i wrócili. Po prostu nic im się nie stało, żaden nie został ranny, ani nic i już mieliśmy i granaty i broń krótką i broń długą, tak mniej więcej każdy przyniósł po dwa karabiny, pistolety jakieś, w każdym bądź razie nasze placówki zostały dozbrojone. Tak się udało odeprzeć atak. Później Niemcy [byli] naprzeciwko ulicy Pańskiej 112/114, ludność cywilna pomogła im zrobić nie barykady, ale z cegieł ułożono przejście, że my nie mając przecież działa, ani nic, nie mogliśmy tego zniszczyć, a oni punkt obserwacyjny w ulicę Pańską aż hen do Żelaznej i obserwowali, w ogóle nawet nikt się, ani nic nie mogło pokazać na ulicy. Tak że już później Niemcy sobie tak to dobrze zrobili. A my posterunki nadal mieliśmy na Pańskiej. Później mnie przeniesiono, zrobiono drugi posterunek na tym samym piętrze, w tej samej kamienicy Pańska 108 od ulicy Prostej, że otwór był wybity mniej więcej sześćdziesięciocentymetrowy i miałem obserwację z kolegą, właśnie cały czas z Tadeuszem „Monetą” byliśmy w Powstaniu razem. Zawsze posterunki mieliśmy tak, że wszyscy się do nas dostosowywali, że chcieliśmy być razem. Mieliśmy posterunek obserwacyjny wzdłuż ulicy Wroniej i wzdłuż ulicy Prostej do Towarowej. Ale na ulicy Prostej przy Wroniej w Powstanie była zrobiona barykada przez nas z mebli, kłód drzewa i tak dalej, takie różne, obok budynku wystającego, dwupiętrowego, spalonego. Proszę sobie wyobrazić, byliśmy wtedy na posterunku, to było już we wrześniu, nadjechały dwa czołgi i pokazali się ludzie z opaskami. Okazuje się, że Polacy, których wzięli Niemcy, mieszkańcy domów jakichś i patrzymy, że idą do rozbierania barykady. Mówię: „Tadeusz, co robimy?” „Będziemy strzelać!”. „ Ale co, strzelać do Polaków?” Niemcy się ukryli za załomami murów, a tu krzyczą, żeby oni rozbierali. Zaczęli rozbierać, bardzo delikatnie to robili i zaczęliśmy strzelać nad głowami. Ci bardzo mądrzy popadali na ziemię, my zasmuceni, wystraszeni byliśmy, myśleliśmy, że któregoś zabiliśmy, jak się później okazało to nikogo. Gdy strzały coraz bardziej padały, przerwaliśmy ogień, patrzymy, że już nikt nie rozbiera, nagle się ci poderwali i do kamienicy. Niemcy zaczęli krzyczeć, ale nic nie pomogło, więc nie mogąc już sobie poradzić, nie mogli rozebrać barykady. Czołgi podjechały bliżej i zaczęły się wstrzeliwać w naszą kamienicę, w oficynę kamienicy Pańska 108. Jeden czołg zaczął podbijać na wysokości czwartego pietra, a później na wysokości pierwszego piętra, a na pierwszym piętrze mieliśmy tak zwane kwatermistrzostwo. Tam był Żyd nasz, nawet go znałem z mojego domu, Żyd, który kiedyś prowadził sklep spożywczy i on tutaj rozdawał powstańcom kawę, jakieś opatrunki czasami miał, wszyscy się do niego zgłaszali. Tak oni się wstrzeliwali, że to mieli po ukosie i jak my już baliśmy się o nasz posterunek, ale akurat pociski blisko nas przebiegały, znaczy przed oczami mieliśmy pociski, jak się wstrzeliwali, my nadal na posterunku tkwiliśmy i nagle podbili tak na parterze, że wszystko zaczęło się walić, wszystkie pietra, cztery piętra. Sufity były drewniane i Żydowi, on siedział blisko okna i sufit mu przygniótł nogi i zaczął krzyczeć:
Giwaut! Giwaut! Giwaut! Wszyscy biegli go ratować. Nic mu się specjalnie nie stało, nogi miał przygniecione, jakoś go wydostaliśmy. Z posterunku też uciekliśmy, bo baliśmy się, że pociski będą bliżej padać. Tak że Żydowi się nic nie stało i do szpitala go wzięli. My na tym posterunku nadal tkwiliśmy. Raz, gdy posterunek już był wykryty, Niemcy się wstrzeliwali i nam wybili pod tym otworem drugi otwór z działa. Działa czołgowe strzelały wzdłuż ulicy Wroniej w stronę naszego punktu obserwacyjnego i się wstrzeliwali, bo wiedzieli, że tam mamy punkt obserwacyjny, Niemcy jednak mieli dobre wiadomości. My nadal tkwiliśmy, ale do nas przyszedł na inspekcję podporucznik „Bocian”. Mówimy, że punkt jest bardzo już znany, że jest bardzo niebezpiecznie i żeby uważał, bo tu może paść strzał, bo strzały padały, pociski nieraz przelatywały przez otwór i niszczyły dalsze pokoje. Tak się złożyło, że gdy go ostrzegaliśmy, nie bardzo słuchał nas, bo nie był cały czas na linii frontu, tylko na kontrolach i nagle, gdy stał i coś nam pokazywał i tłumaczył, nagle padł strzał. Słyszeliśmy takie „pyk”, a on nagle pada i krzyczy: „Nie mam nogi!” Mówimy, jak to w oficerkach jest, jak to nogi nie ma, widać buty całe, ale podbiegliśmy do niego z kolegą, wzięliśmy go pod ręce, a ta noga zaczęła mu się ciągnąć. Dostał w łydkę z kuli dum-dum, znaczy że wpadła, rozerwała kość, wszystko i tylko na bucie się trzymało. On był bardzo bohaterski, opisuję to w drobnych fragmentach. Sprowadziliśmy go z drugiego pietra, na skrzynce usiadł, była tam skrzynka jakaś, wyjął nóż, mówi: „Przecinaj.” Odciąłem i noga odpadła z butem. A przed tym jak jeszcze go znieśliśmy, to mu związaliśmy nogę. Proszę sobie wyobrazić, jak noga odpadła, krew już nie ciekła, nie wiem jakoś. Nadbiegły sanitariuszki, wzięły „Bociana” do szpitala, gdzie go odwiedzaliśmy. Był naprawdę bohaterski, trzeba przyznać. Później nie wiem, co się z nim stało, bo już w szpitalu na Śliskiej 51 był. Jeszcze miałem wiele takich przygód i później byłem przeniesiony na Pańską 105 po drugiej stronie. Będąc kiedyś na posterunku, Niemcy wstrzeliwali się w balkon, balkony były z piaskowca, jeden balkon przed tym strącono i zginął dowódca tej placówki, który został pochowany na podwórzu w oficerkach, a nas przeniesiono balkon wyżej i też obłożono workami i tam trzymałem posterunek. Niemcy zaczęli atakować i tak atakowali. Mój kolega jeden, starszy kolega, gdy trzymałem posterunek, kręcił się koło mnie strasznie, niedawno zszedł z posterunku, a koniecznie jakby chciał być na tym posterunku. Mówię: „Słuchaj, tak ostrzeliwują, że zaraz nasz balkon strącą.” Obserwowałem, jak pociski padały, jak [w moją stronę], to chowałem głowę za mur. Mówię: „Teraz chyba uderzy”, a kolega mówi: „Kłamiesz.” Wychylił głowę i zginął. [...] Ściągnęliśmy go, on jeszcze żył troszeczkę. Nie wiem, [urazów] nie było, nic nie było, w każdym bądź razie mówią, że to mózg mu wypłynął ustami. Jaka prawda była? Widziałem, że jakąś żółta masa później wypływała, jak sanitariuszki przybiegły i niedługo zmarł. Ten dowódca, który zginął na pierwszym piętrze na balkonie, był pochowany na podwórzu tego domu i proszę sobie wyobrazić, że był płytko pochowany, że jak pociski padały później z granatników i innych, tego oficera znów wyrzuciło. Dwa razy go wyrzuciło z grobu i dwa razy był chowany. To był wyjątkowy wypadek, wyjątkowy. Widziałem, jak go chowano, jak go wyrzucano, był poharatany, po prostu jakoś, bo cegłami był przykryty, bo nie było możliwości jego pochowania. Na Pańskiej 105 dotrwałem do końca Powstania Warszawskiego.Byłem na Pańskiej 105 na posterunku, w tym czasie na posterunku byłem z kolegą Tadziem Tarczyńskim do 5 października. Ale 2 października, kiedy było zawieszenie broni i byliśmy wolni od służby, więc chodziliśmy sobie swobodnie, poszliśmy na Pańską 104. Na Pańskiej 104 mieliśmy kwaterę, że tam mogliśmy się, kto zszedł z posterunku, na godzinkę, dwie mógł się przespać, napić się kawy i tak dalej i tam był rów łącznikowy na ulicy Prostej i można było dotrzeć do ulicy Łuckiej 15 do dowództwa. Z Tadeuszem poszliśmy sobie na ulicę Prostą i stanąłem na wykopie i obserwowałem, jak nasi koledzy z Niemcami rozmawiają sobie na ulicy Wroniej. To była odległość pięćdziesięciu metrów, może więcej. Oni sobie rozmawiali, ja stałem na wykopie, Tadeusz mnie pytał…, on w wykopie, rozstawiłem szeroko nogi, stałem i po prostu patrzyłem. Przechodziła łączniczka z siostrą, niosły kubły z wodą, od Łuckiej niosły i nagle ona się zatrzymała koło mnie i się pyta: „Słuchaj, co się dzieje tam?” Mówię jej po prostu, mówię, mówię, nagle padł strzał, coś cichutko, odwracam się, a dziewczyna szybko kładzie się w rowie, z kubła woda się wylewa, dostała prosto w czoło, krew zaczęła się sączyć. Między moimi nogami dostała postrzał. Mniej więcej się orientowałem skąd był postrzał. Znaczy zbiegłem szybko, z Tadeuszem wnieśliśmy [ją] na podwórze, za nią biegła siostra, porzuciła kubeł, znów się wylała woda w rowie, tak cenna wówczas, nadbiegła matka, bo w tym domu mieszkali. Proszę sobie wyobrazić rozpacz, zginęła po prostu od jednego strzału. My z kolegą bardzo to przeżyliśmy, bo było przecież zawieszenie broni, przecież nie wolno było strzelać. Postanowiliśmy jednak zaobserwować, skąd padł strzał i nie darować. Po tym, na drugi dzień bodajże byliśmy na posterunku i nasz kolega starszy troszeczkę, miał pseudonim „Żyrafa”, mówi: „Słuchajcie, jak powiecie, to po prostu zaobserwuję.”, a on dobrze strzelał, był dobrym strzelcem wyborowym naszym. Obserwowaliśmy z Pańskiej 105, co się dzieje, przeszliśmy się na Pańską 108, gdzie mieliśmy lepszy wgląd i mówimy: „Słuchaj, tu na parterze siedzi w wypalonym mieszkaniu jakiś SS-owiec i on się tam rusza. Zaobserwuj to.” On sobie ustawił, miał karabin bez lunety, tamten Niemiec miał z lunetą, nasz mówi: „Słuchajcie, nie daruję mu.” Wyobraźcie sobie, wstrzelił się i musiał zginać ten Niemiec i zginął. […] To było dla nas wielkie przeżycie, bo niewinna dziewczyna, było zawieszenie broni, nic się nie działo i dziewczyna zginęła. To było bodajże ostatnie, co najgorsze, bo przepuszczaliśmy wcześniej ludność cywilną, Niemcy rozebrali á la barykadę na Pańskiej i przepuszczaliśmy ludność cywilną, żeby wychodziła z Warszawy, a zostawało wojsko. Wtedy, gdy było zawieszenie broni, to Niemcy wychodzili ze swoich posterunków i my się dozbrajaliśmy, chcąc pokazać Niemcom, jak jesteśmy uzbrojeni. Po prostu dwóch, trzech kolegów dawało granaty, pistolet, karabin, jeszcze hełm jakiś niemiecki czy panterkę i wychodziliśmy, że my tak, a Niemcy tylko cmokali
gut, gut, gut , patrzyli, nie zdawali sobie sprawy, że nieraz jedna butelka z benzyną i nic więcej, chłopcy tylko… Odwaga była najważniejsza chyba w Powstaniu, bohaterstwo młodych żołnierzy, starszych, dowódców to było coś pięknego. Na Pańskiej 105 dotrwałem na posterunku do 5 października. 5 października przyszedł rozkaz zejścia z posterunku i idziemy do niewoli. Proszę sobie wyobrazić, dla nas to było coś strasznego. Wielu nie mogło sobie tego darować, że po walce tak heroicznej, takim bohaterstwie musimy teraz iść do niewoli. Ale cóż było robić?
- Czyli chcieliście do końca siedzieć? To znaczy bardziej byliście gotowi polec niż…
Naturalnie, bo nikt z nas, w każdym bądź razie ja i moi koledzy, których znałem, śmierci się nie baliśmy, baliśmy się jedynie, żeby nie być ciężko rannym. Byłem trzykrotnie ranny i raz zasypany.
- W jakich okolicznościach był pan zasypany?
To było jeszcze, jak byłem na fabryce Bolmana. Schodziliśmy już z posterunku i gdy szliśmy już na kwaterę, to była bodajże piąta rano, Niemcy zaatakowali, tak zwane „szafy”, „krowy”, to jest siedem wybuchów następowało. My mieliśmy kwaterę na Śliskiej 50, tam było kwatermistrzostwo, mieliśmy kwaterę na drugim piętrze. Gdy dotarliśmy do Śliskiej, akurat padały pociski na Śliską 50. Gdy „krowy” się uspokoiły i dobiegliśmy do tego, zastaliśmy jeszcze pełno kurzu i zwaloną kamienicę. Nasza kwatera była zniszczona całkowicie. Dużo mieszkańców zostało zasypanych w piwnicach, nasz kolega, pseudonim „Czarny”, który mieszkał w tym domu, zginął i na klatce frontowej zasypani byli kwatermistrz i ludzie z kwatermistrzostwa. Byliśmy bardzo zmęczeni schodząc z posterunku, ale cóż było robić, trzeba było ratować rannych i zasypanych, więc odgruzowywaliśmy. Mój kolega „Moneta” bardzo był bohaterski, „Żbik” także – nasz dowódca i nasi koledzy, Wojciechowski i inni, jeden miał pseudonim „Wojciechowski”, drugi było Wojciechowski tylko Zenek się nazywał. Tak akurat było, ten sobie przybrał pseudonim, a ten miał nazwisko Wojciechowski. Tych dwóch Wojciechowskich odgruzowywało, ja z Tadeuszem też, inni koledzy także robili to. Gdy na frontowej klatce ludzie byli tak przysypani, bo domy były tak zrobione, że stropy były drewniane, frontowa klatka na Śliskiej 50 była drewniana i jak to się sypać [zaczęło], to wielu ludzi przygniotły belki czy stropy, że nie mogli się ruszyć, a jak się ruszali, to inne się waliło. My wyciągaliśmy zasypanych i był taki moment, że jeden już jęczący, baliśmy się go wydostać i gdy go ruszyliśmy, belki zaczęliśmy odsuwać, zaczęło się sypać i nie wiem kiedy, zostałem zasypany. I koledzy mnie zaczęli ratować. Gdy wydostali mnie, nie byłem mocno zasypany, później wydostano tego drugiego. Jeden kazał się zastrzelić bodajże wcześniej, jak pamiętam, nie wiem, jak to się stało, wiem, ze strzały padły jakieś, czy jemu dano pistolet, bo był przygnieciony tak, że mówi, że już nic nie czuje. A mnie przeniesiono do szpitala w bożnicy żydowskiej, zrobiono z bożnicy żydowskiej na Śliskiej 62 szpital. Ale niedługo odzyskałem przytomność, lekarze bardzo się mną opiekowali, tak że niedługo wróciłem do oddziału. Nic mi się nie stało, miałem urazów głowy, miałem jednak ją zabandażowaną, bo najwięcej bodajże głowa ucierpiała, bo byłem wtedy już bez hełmu, pożyczyłem koledze hełm, bo zwykle w hełmie chodziłem, ale jeden z kolegów mówi: „Słuchaj, zostaw mi hełm, to ci go oddam, jak będziesz przejmował posterunek.”. To mu zostawiłem. Nieraz nie wiadomo było, czy odzyskam hełm, czy nie, a to jednak była rzecz zdobyczna i karabin był zdobyczny, karabinu nikomu nie dawałem na posterunku, po prostu z karabinem wracałem z powrotem. A tu akurat było broni troszeczkę, tak że już wtedy więcej zdobyliśmy. To na Śliskiej 50 byłem tak ciężko ranny, a przed tym, jak byłem ranny trzeciego dnia Powstania, wyjmowano mi kulę z nogi. Ale też nie było wielkiej operacji, po prostu nogę położyłem na krzesło, odwróciłem się, sanitariuszki poddawały mi coś pod nos, żebym trzeźwiał bardziej i zrobiono operację, obandażowano i znów wróciłem do walki. Tak że byłem trzykrotnie ranny, ale nie ciężko, byłem szczęśliwy, że nie byłem ciężko. Jedna kula mi pozostała w nodze, którą dostałem na Pańskiej 108 i siedzi do dnia dzisiejszego, nie przeszkadza, nic nie było, mam prześwietlone, wszystko jest dobrze, tyle lat noszę, nie odczuwam nic. Odłamek też w ręku jest, nie odczuwam go w ogóle. Tak że okazuje się, że można z innymi materiałami żelaznymi być w zgodzie. 5 października zszedłem z posterunku, pobiegłem w pierwszym rzędzie do domu do rodziców, mieszkali w piwnicy, bo z piętra wszyscy w piwnicy mieszkali. Na Łucką 14 dotarłem, powiedziałem: „Kochani rodzice, idę do niewoli.” Rodzice rozpaczali, ale brat przyszedł ze mną. Brat - ręka na temblaku, pożegnał się z rodzicami. Pożegnałem się z rodzicami i poszliśmy i rano była msza święta. Zgrupowanie Armii Krajowej „Chrobry II” miało mszę świętą na Żelaznej 36, ustawiono ołtarz i w pełnym uzbrojeniu poszliśmy do niewoli. Szliśmy ulicą Żelazną, gdy przechodziłem obok Łuckiej zobaczyłem swoich rodziców, machałem, ale oni mnie widocznie nie zauważyli, ale ich widziałem jeszcze, doszliśmy do ulicy Grzybowskiej. Już od Grzybowskiej stali Niemcy, esesmani i Wehrmachtowcy, rozstawione było do Chłodnej, skręcili w Chłodną obok budynku gestapo. Idąc Chłodną poczuliśmy straszny zaduch spalonych ciał, bo na podwórzach palili tych, co rozstrzeliwali Niemcy, tak że widzieliśmy w otwartych bramach stosy spalonych ciał. Tak że szliśmy ulicą Chłodną, dotarliśmy Placu Grzybowskiego, skręciliśmy w Plac Grzybowski, tam stały kosze i stoły, na które rzucaliśmy broń, nie składaliśmy, tylko rzucaliśmy, Niemcy się wściekali i wracaliśmy do ulicy Wolskiej, bo Chłodna łączyła się z Wolską. Schodząc już po zdaniu broni z Placu Kercelego zobaczyłem swojego brata idącego zdać broń. On miał rękę na temblaku, małą walizeczkę, nie miał broni widocznie przy sobie, ale szedł, wszyscy musieli przejść przez ten plac. Ostatni raz sobie pomachaliśmy w życiu, nie wiedziałem, że to ostatni raz w życiu. Poszedłem do niewoli do Ożarowa. Przeszliśmy do Ożarowa, tam część ludzi uciekła, ludność cywilna podawała nam żywność, wodę. Bardzo, bardzo, trzeba przyznać, się nami zaopiekowali, Niemcy nas poganiali. Dotarliśmy do fabryki kabli, noc, już ciemno się zrobiło, tak że każdy, gdzie kto stał, tam zasnął i gdy się obudziliśmy nad ranem, patrzymy, że wyglądamy jak czerwonoskórzy, w mini byliśmy utarzani, bo gdzieś minia była rozsypana. Z mini ledwo się oczyściliśmy, ale to było straszne. Podano nam jakąś kawę, później dano nam po bochenku chleba, po konserwie i na transport nas od razu wzięli na drugi dzień rano. Wieziono nas przez kilka dni w zamkniętych wagonach do Lamsdorfu, obecnie Łambinowice. To był międzynarodowy obóz jeniecki. Pakowano nas po sześćdziesięciu w wagonie. W drodze wagon drugi, przed nami, został ostrzelany i mój kolega Witold Antoniewski, znany adwokat warszawski jeszcze obecnie, został ranny w rękę, którą mu w obozie odjęto, prawą rękę. Drugi z kolegów zginął, przez wagon strzelali. Gdy dalej jechaliśmy, zerwało nam dach, a deszcz padał, krzyczeliśmy, krzyczeliśmy i znów nas w nocy przeniesiono po długim czasie krzyków i awantur do innych wagonów. Jak było nas po sześćdziesięciu, to prawie po siedemdziesięciu nasz było w wagonie później. W ogóle tak było ciasno, że człowiek stał. Przez kilka dni nie mieliśmy się, gdzie załatwić, to było coś strasznego. Mój kolega Leszek Brzozowski miał garnuszek, chyba litrowy, załatwiali się i później przez okno zakratowane, zadrutowane wylewało się. To proszę sobie wyobrazić, ci, co stali w pobliżu, wyglądali jak piegowaci. A później jakiś otwór wyrżnęli scyzorykami i to… Straszne to były warunki. To w ogóle nie do opisania. Gdy nas któregoś dnia, po trzech dniach, bodajże, jazdy czy czterech, nad ranem wyładowano z wagonów, to po prostu ludzi wynoszono, bo niektórzy już byli do niczego. Później nas pędzono z pół dnia wkoło obozu, bodajże trzykrotnie. Szczuto nas psami, Niemcy opluwali nas, proszę sobie wyobrazić, to było straszne. Ale mieliśmy chwilę radości. Gdy już mieliśmy ostatnie okrążenie do obozu, zobaczyliśmy nagle na niebie pojawiające się dwa samoloty niemieckie. Te samoloty jakoś tak krążyły, tak nad nami, my je obserwowaliśmy i nagle, widocznie na nas się zapatrzyli, huk, pył i się zderzyły. Wybuch. Niemcy przecież nas okradali po drodze, szczuli psami, jak nas wtedy pogonili, prosto już do obozu, żebyśmy już tego nie zobaczyli. Dwa samoloty się rozbiły, właśnie przez ciekawość. Nas szybciutko wpakowano do obozu.
- To były szkoleniowe samoloty, prawda?
Chyba szkoleniowe były, bo to nieduże samoloty były, nie jakieś myśliwskie samoloty. Chyba wielu kolegów może to widziało. Tak że to był frajda dla nas, wybuch radości. Proszę sobie wyobrazić, jak kolumna była taka, nie było jej widać, to okrzyk radości i Niemców, wściekłych Niemców, jak się wściekli dopiero, jak zobaczyli, że się zderzyły na ich oczach i naszych oczach te dwa samoloty. To coś było dla nich strasznego, a dla nas wielka radość. Nas skierowano zaraz na szaberplac. Tak się złożyło, że mnie i kilku moich kolegów na stronę oficerską skierowano, że razem byliśmy bodajże dwie noce z oficerami. Tu jeszcze mi awans podpisano na starszego strzelca, bo nie podałem, że byłem sierżantem z lat okupacji, nie czułem się jeszcze wtedy na siłach, jak zobaczyłem starszych kolegów od siebie poruczników, niektórzy kaprale, a ja sierżant nagle, który nie miał z otwartą walką do czynienia, to będę dowodził ludźmi? To było dla mnie troszeczkę jeszcze za wczesne, tak że w Powstanie nie przyznawałem się do stopnia sierżanta w żadnym wypadku i tu dostałem tytuł starszego strzelca, znaczy tu już podpisane, bo przedtem byłem awansowany. Byłem tam dwa dni, wtedy Rosjan z baraków wyrzucano. To były straszne, zapluskwione, zawszone, straszne baraki były. Oficerowie napychali sobie sienniki słomą, oficerowie mieli fajne warunki, bo dostali sienniki. Z początku spałem na sienniku, jedną bodajże noc, bo jedną noc spędziłem pod gołym niebem, bo jeszcze Rosjanie byli, a drugą noc na sienniku, a trzecią noc już i następne noce na gołych deskach bez siennika i bez koca i bez niczego. Przeniesiono nas później na drugą stronę, na stronę żołnierską, ale tak się dobrze złożyło, że przez druty mieliśmy dziewczęta z Powstania, tak że mieliśmy porozumienie. To było fajne, rozmawialiśmy przez druty, widokiem dziewcząt głód zaspokajaliśmy po prostu. To było coś miłego. Tu były trudne warunki. Jedyna studnia była, nie było wody, głód panował naprawdę straszny. Obiady były okropne, zupę z brukwi dawano, która była nieraz niejadalna, z suszonej brukwi. Tak że trudne chwile przeżyliśmy. Nie było się czym umyć, najgorsze, że nie było się czym umyć, jak dostało się rano kawę, to część kawy się przeznaczało, żeby obmyć twarz, a resztę się wypijało gorzkiej kawy. Kawa, nie wiem, co to było, coś brązowego w każdym bądź razie... Spanie mieliśmy. Miałem spanie z kolegą na trzecim piętrze pryczy pod samym sufitem. Tam były olbrzymie ilości pluskiew i to nam spadały, byliśmy czerwoni nad ranem od krwi, rozbijaliśmy tylko na twarzy. My się do tego przyzwyczailiśmy przez długi okres czasu, bo od października do chyba 20 listopada byliśmy w Lamsdorfie. Tam spaliśmy tak: barak bez szyb był, bez opalania, bez sienników, bez kocy, nie miałem żadnej jesionki, kładłem się na spodniach, buty pod głowę, marynarką się przykrywałem, drelichową marynarką, bo taką wziąłem akurat z Powstania, nie cywilną miałem, tylko roboczą zdobyłem, rękawy zawinięte były, koszula. Kolega miał jesionkę, czasami pozwolił mi się tą jesionką przykryć jeszcze. Czasami jak było zimniej, to jeszcze się do niego tuliłem. Później w Lamsdorfie było ogłoszenie, że najmłodsi żołnierze, najmłodsze roczniki, które chcą jechać do Polski, żeby się zgłosili. My się zgłosiliśmy. Poprzerabialiśmy sobie lata, 1927 rocznik przerobiłem na 1928, tą kartę mam jeszcze do dnia dzisiejszego, przedarłem ją na dacie urodzenia, troszkę poprawiłem ołówkiem, że 1928 rocznik. Kolega z 1925 zrobił sobie też 1928. Mój kolega Leszek Brzozowski, który był z 1923 roku, 1927 sobie zrobił. Okazuje się w listopadzie z Lamsdorfu przewieźli nas do międzynarodowego obozu jenieckiego w Milbergu. Tam byli Amerykanie, murzyni, inni jeńcy, ale tak się złożyło, że nas najmłodszych skierowano akurat na plac, gdzie już wcześniej przywieźli część dziewcząt z Powstania i przez chyba trzy dni, czy cztery byliśmy na jednym terenie z dziewczętami, że mogliśmy się wzajemnie odwiedzać. Wyobraźcie sobie, jaka frajda była spotkać się z dziewczętami, a dziewczęta już wcześniej dostawały od Amerykanów czekoladę, kawę, już miały co jeść, bo im Amerykanie przerzucali różne. Jak zobaczyli dziewczęta w obozie, młode dziewczynki po szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat, to przecież oni…, ojej Boże, proszę sobie wyobrazić, jak oni się zachowywali, wszystko co mieli, to przerzucali, tak że dziewczyny miały w bród wszystkiego. I my się fetowaliśmy tym wszystkim, nas częstowały, jak przyszliśmy do nich, to nas fetowały tym wszystkim i kawą dobrą i czekoladą, mieliśmy nadmiar. Ale sielanka się skończyła, gdy się zorientowali, że tak nie może być przecież i oddzielili nas, po prostu przenieśli w inne miejsce. Byliśmy w międzynarodowym obozie, nie wiem, do grudnia bodajże, chyba do świąt i stamtąd przewieziono nas koło Drezna do Brockwitz do fabryki zbrojeniowej. Znaczy my nie chcieliśmy w tej fabryce pracować, ale nas tak skierowano i tam wpakowano nas do sali, gdzie było nas ponad siedemdziesięciu. Jedna sala była, bodajże dwa okna w suficie, bardzo to wysoka hala była, po jednej stronie były zlewy i krany, a po drugiej na podłodze nam zrobiono siedlisko, po prostu miejsce do spania. Belkami kolejowymi odgrodzono, narzucono z hebla drewnianych trocin i na tym spaliśmy. Koce nam tylko dano. Zapędzono nas do pracy prze budowie kadłubów samolotów Messerschmitt. Naszymi opiekunami byli i Niemcy i Czesi, bardzo paskudni Czesi. Bardzo się [źle] zachowywali, oni byli cywilnymi więźniami, a my byliśmy jeńcami i nas pilnowali. Później jak zaczęliśmy dostawać paczki Czerwonego Krzyża, to prawie się dzieliliśmy z nimi, żeby nas nie pędzili tak do pracy. W fabryce od grudnia do maja byliśmy, pracowaliśmy. Powiem, żaden samolot, żaden kadłub się nie wzbił w powietrze, bo konstruktorem był podobno z pochodzenia Polak, który plany robił i go później rozstrzelali, dowiedzieli się, że wady jakieś. W każdym razie mieliśmy tą satysfakcję, że żaden samolot... Gdy już wojska sowieckie się zbliżały w pobliże, bombardowano Drezno, widzieliśmy jak płonie całe Drezno, nas wypędzano wtedy do schronów i wojska sowieckie się zbliżały coraz bardziej, nas ewakuowano i pieszo kierowano nas w stronę granicy czeskiej. 8 maja 1945 roku zza wzgórza na kolumnę naszą, znaczy my osłanialiśmy esesmanów, jeńcy wojenni osłaniali wojsko niemieckie, na końcu szliśmy i osłanialiśmy wojsko niemieckie, a na wzgórzu stawiły się armaty i działka rosyjskie i ostrzeliwały tą kolumnę. Proszę sobie wyobrazić, że przy obstrzałach wojska niemieckiego, najwięcej zginęło jeńców wojennych. Dlaczego, przecież mieli lornety i widzieli? Na plecach wszyscy jeńcy mieli napisane
kriegs gefangen białymi literami na zielonym tle, na płaszczu zielonym, bo mieliśmy mundury angielskie, tego wcześniej nie powiedziałem, przecież widzieli Rosjanie i wielu kolegów zginęło właśnie w tym. Później się wszyscy rozbiegliśmy, dostaliśmy się do lasu, ale już esesmani nas omijali, omijali nas inni, z kolegami, nas czterech, jeden Żydek był, skierowaliśmy się do tej samej wioski, w której nocowaliśmy. Po drodze widzieliśmy już rozbite tabory. Koledzy poszli do taborów, ja jeszcze szedłem szosą, nagle widzę Rosjanina z bronią pijanego, zataczał się bardzo, zobaczył mnie w mundurze amerykańskim, mówi: Amerykan, ja Tiebia rozstrielaju! Zdrętwiałem, krzyczę: „Tadek, Czesiek, ratujcie, bo mnie tu zabije ten łobuz, weźcie karabiny.”. Tam broni było pełno, bo w taborach niemieckich było dużo broni, w rozbitych. Wzięli, podbiegli, Rosjanina unieszkodliwili. On szedł sam jeden pijany, czołgi dopiero za nim chyba za jakieś pół godziny szły, nie wiem. Później czołgi rosyjskie nadjechały, z czołgów zeskakiwali jeńcy rosyjscy i nasze mundury nam pościągali, proszę sobie wyobrazić, czapki, miałem polską czapkę, zabrali mi czapkę, zabrali mi płaszcz, zeskoczyli z czołgu. Tak nas witali wyzwoleńcy. Później buty chcieli mi ściągnąć, ale miałem oficerki, miałem tak ciasne tutaj, że nie mogli mi ściągnąć, zrezygnowali. Ale na drugi dzień musiałem się przebrać w cywilne ubranie, jedną noc u niby Polki przenocowaliśmy, która nam obiad ugotowała, w tej wsi pod granicą czeską i poszliśmy do willi niemieckiej i wziąłem bluzę na suwak błyskawiczny, bo jakieś cywilne ubranie, bo to wyrzuciliśmy, zakopaliśmy, bo Rosjanie też polowali na takich w mundurach, się baliśmy. Okazuje się, że Niemiec mniej więcej wiedział, gdzie my przebywamy, porozumiał się z jakimś oficerem rosyjskim, przyszli mnie rozstrzelać za kradzież bluzy. Bluzę musiałem oddać, nie rozstrzelali mnie, bo znów koledzy mnie obronili. Tak to się działo. Wracaliśmy do Warszawy, nic nie mieliśmy, nas czterech wracało. Jeden wracał do Izraela, jeden bodajże do Kanady, nas dwóch jechało do Warszawy. Gdzieś na granicy z Tadeuszem się rozstałem, on pojechał do Poznania, ja do Warszawy, gdzieś miał ciocię w Poznaniu. Po prostu pod koniec maja 1945 roku wróciłem do Warszawy. Zacząłem pracować w Warszawie i odbudowywać Warszawę.
- Czy był pan represjonowany za swoją działalność?
Nie. Miałem takie szczęście, że nie byłem represjonowany, bo tak się złożyło, że w 1945 czy 1946 roku, jak wróciłem, byłem wezwany na komisję wojskową i niechcący, tak się do mnie zwracano, że mniej więcej powiedziałem, że byłem w Armii Krajowej. Może to uratowało mnie przed dalszymi represjami. Bo mój kolega, który chodził ze mną do Wadelberga na Gogolego 14, który siedział w jednej ławie za mną, został oskarżany, że należy do Armii Krajowej, że przeciwdziała przeciwko władzy ludowej i wzięto go ze szkoły. Odbył się jego proces, dostał karę śmierci, z karą śmierci siedział dziesięć lat i gdy Gomułka doszedł do władzy, zwolniono go, jako nie było rzekomo sprawy, dostał odszkodowanie, ale to już była ruina człowieka. Jego mama przed tym straciła…, po prostu zwariowała z rozpaczy, że syn został skazany na karę śmierci. Mój kolega po dziesięciu latach wrócił, ale to była ruina człowieka, dostał jakieś odszkodowanie. Już dalej nie dokończył studiów, rozpił się, te pieniądze przeznaczył na alkohol, jakąś piekarnię chciał otworzyć, nie znał się na tym, stracił wszystko i zmarł w niedługim czasie. Drugi kolega mój, który mieszka w Michałowicach, został oskarżony o współdziałanie przeciwko też władzy ludowej, dostał siedem lat, siedział siedem lat, nie dostał kary śmierci, ale siedział z katem Warszawy w jednej celi. Mieszka tu na [ulicy] 3-go Maja. Tak że tacy koledzy, którzy po prostu nie mieli szczęścia, zostali oskarżeni niewinnie, bo nie działali, byli… Mój kolega tutaj nic nie robił, przecież on nie walczył w Powstaniu, tylko był w „Obroży” tutaj, szli na odsiecz Warszawie, ale już jak władza powstała ludowa, to naprawdę nie walczył przeciwko władzy i siedem lat siedział z katem Warszawy. Znaczy nie cały czas, ale z różnymi zbrodniarzami, był gorzej traktowany jak Niemcy. On opowiada tragedie, ale mówi: „Przeszedłem prawdziwą szkołę życia, prawdziwy uniwerek przeszedłem. Tam się nauczyłem niemieckiego”, nauczył się wielu rzeczy, bo po prostu oni się uczyli. Było wielu ludzi, profesorów, więzionych, którzy po prostu młodych ludzi uczyli, żeby nie stracili roku, żeby coś… Robili maturę niektórzy, wyższe studia robili, później egzaminy zdawali, tak że to była szkoła życia dla niektórych młodych ludzi. Jak wróciłem do Warszawy, to mieszkanie ocalało, ale piwnice zostały spalone, mieszkałem na Łuckiej 14 mieszkania 7. Piwnice zostały wcześniej okradzione, później spalone, bo jak rodzice wrócili, to jeszcze piwnice dymiły, po prostu niedawno były, a przecież rodzice wrócili coś w styczniu, tak że to już nie Niemcy podpalili, tylko szabrownicy musieli podpalić, okradli piwnice. A dużo było szabrowników. Tak że mieszkanie ocalało. Co w nim ocalało? Meble tylko, bo cały dobytek był zniesiony do piwnicy, rodzice ratowali cały dobytek, wszyscy mieszkańcy. I cóż z tego, że mieszkanie ocalało? Od nowa się rodzice dorabiali. Znów jak wróciłem, to od nowa musiałem zacząć życie. Miałem szczęście, że gdy tylko wróciłem w maju, bodajże w czerwcu spotkałem swojego kolegę ze szkoły powszechnej, mówi: „Słuchaj, choć, polecisz do Londynu.” Mówię: „Czyś ty zwariował?” Przecież mogłem iść do Amerykanów na tamtą stronę, poszedłem do Rosjan, część zajęli Rosjanie, część Amerykanie pod granicą czeską, nie chciałem iść na zachód, chciałem wracać do rodziców do domu. I teraz kolega nagle, gdy pobyłem dosłownie tydzień, czy dwa, nie wiem już, pamiętam, czy miesiąc w domu, kolega mnie proponuje pojechać do Londynu. Mówię: „Czyś ty zwariował? Przecież to jest niemożliwe dla mnie.” I drugi raz się złożyło w 1947 roku, drugi raz przyjechał i znów mnie namawiał, żeby pojechać do Londynu i nie pojechałem z nim i już kolegi więcej nie spotkałem. Tak że to się wszystko tak stało. Później się ożeniłem, mam kochaną żonę, która była łączniczką w Armii Krajowej, też w moim zgrupowaniu „Chrobry II”.
Żonę mniej więcej, z widzenia to znałem, może i osobiście się znaliśmy, do jednej szkoły przez pewien czas chodziliśmy na Miedzianą 8. Żona mieszkała na Chłodnej 34, ja mieszkałem na Łuckiej, tak że na Chłodną często chodziłem, bo na Chłodnej mój szwagier miał pracownię trykotaży, często chodziłem koło gestapo, że mówię, tyle razy chodziłem, tyle razy chodziłem, aż raz mnie aresztowano, wtedy kiedy się najmniej spodziewałem.
- Jak się pan poznał z żoną?
Po Powstaniu w 1947 roku się z żoną poznaliśmy, mieliśmy przecież wspólnych znajomych, cała paczka nas była i w 1948 roku wzięliśmy ślub. Tak że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem.
- Jak pan odbiera bezczynność Zachodu i Wschodu podczas Powstania?
To było dla nas przykre. Odczułem to tak w 1939 roku, jak i w Powstaniu Warszawskim. Po prostu nikt nam nie udzielił pomocy. Z Zachodu się spodziewaliśmy, spodziewaliśmy się zza Wisły od Rosjan. Powstanie wybuchło spontanicznie, po prostu nie wiem, czy koś by mógł opanować, żeby młodzi ludzie nie poszli walczyć z Niemcami. Gdy taka sytuacja się otworzyła, na drugim brzegu Wisły Rosjanie i wszyscy, którzy tak jak ja byłem więźniem i moi koledzy byli… Podczas okupacji szkoły były pozamykane, kina nie było, teatr rzadko się zdarzał, radia nie wolno było, kara śmierci groziła za radio, za słuchanie radia też kara śmierci. Co młodzież miała robić, była cały czas niszczona przez okupanta. Teraz, gdy nadarzała się okazja, to każdy chciał wystąpić przeciwko Niemcom. Przecież na ulicy był złapany, z domu wzięty, wychodził na ulicę, mama wypuszczała, mówi: „Synu, idź, kup pieczywa, chleba.”, wyszedł i już nie wracał. Albo został złapany, rozstrzelany, albo wywieziony, albo gdzieś na Pawiak trafiał czy do obozu koncentracyjnego. Taka była niepewność. I jak niektórzy teraz młodzi historycy piszą, że Powstanie nie powinno być. Jak można coś takiego… Trzeba przeżyć kilka lat za okupacji niemieckiej, przeżyć tą gehennę, przeżyć głód, te trudne chwile, żeby dopiero zaistnieć i powiedzieć, że trzeba było walczyć, nie było innego sposobu. A z Zachodu nam nie udzielali też pomocy. To nie była pomoc, to oni nas lekceważyli, już wcześniej uzgodnili, że Polski nie ma. Tak że my tylko wierzyliśmy, że wyzwolimy. I co? Z jednej niewoli się wyzwoliliśmy w drugą. Obóz na Gęsiej Niemcy prowadzili, a po wojnie Polacy go prowadzili. Ten sam obóz, ci sami akowcy byli więzieni, więc teraz się nie mówi o Konzentrationslager - Warszawa. Nie mówi się o tym. Budynek więzienia śledczego został rozebrany, śladu nie ma, bo od Placu Muranowskiego aż wzdłuż Gęsiej budynki pozostały przecież po wojnie, nie zostały zburzone, baraki zostały spalone, te w których byli Żydzi, a mury przecież więzienne pozostały, rozebrano. Po wojnie wiadomo było, znana „Gęsiówka”. Wsadzali tam akowców i rzekomo szmuglerów i innych, trudno powiedzieć, bo to różnie tych ludzi nazywano, a to byli przeciętnie akowcy. Tak że teraz po prostu nie mówi się, że był obóz, że Polacy mogli prowadzić coś podobnego. Nie wolno o tym mówić. Jestem więźniem pierwszej grupy, tak że przeszedłem Pawiak i ten obóz i mam uznany przez władze niemieckie, jak i polskie. Tak że musiał istnieć, prawda? Teraz towarzystwo powstało Konzentrationslager, którzy się domagają, teraz chcą pomnik postawić. Na razie nie mam z nimi kontaktu. Po prostu spotykają się na mszach ci, którzy założyli to stowarzyszenie.
Michałowice , 16 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow