Stefania Tomyślak „Józiowa”
- Proszę opowiedzieć o miejscu swojego urodzenia.
Urodziłam się w Lubrańcu na Kujawach w powiecie włocławskim. Tam się urodziłam, tam mieszkali moi rodzice. Moi rodzice nie pochodzili stamtąd tylko wyjechali na ileś lat i tam zamieszkali.
- Kiedy się pani przeniosła do Warszawy? Czy to było jeszcze przed wojną?
To było jeszcze przed wojną. Wyprowadziliśmy się stamtąd, kiedy miałam dwanaście, trzynaście lat. Przedtem jeszcze mieszkaliśmy pod Warszawą w Wiązownie. Do Warszawy przeprowadziliśmy się w 1937 roku.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Szkołę podstawową kończyłam w Wiązownie pod Warszawą. W 1939 roku jeszcze nie rozpoczęłam średniej szkoły, dopiero w czasie okupacji.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Zapamiętałam w taki sposób, że z moimi braćmi, szczególnie z tym młodszym ode mnie o rok, bardzo interesowaliśmy się tym [co się dzieje] i byliśmy ciągle na zewnątrz, na ulicy, żeby widzieć, czy nie potrzeba gdzieś komuś pomagać. Nie mieliśmy lęku, bo nic takiego koło nas się nie działo.
- Uczestniczyła pani w udzielaniu pomocy?
Mieszkaliśmy na ulicy Tyszkiewicza na Woli. Wtedy tak bardzo nie uczestniczyłam w udzielaniu pomocy. Potrzebna była pomoc ludziom, którzy byli wystraszeni, bezradni, bali się czegoś, nie mieli czegoś i po prostu potrzebowali takiej ludzkiej pomocy.
- Pamięta pani bombardowanie w Warszawie?
Tak, ciągle się paliło, ciągle były strzały, wybuchy, ciągle było jasne niebo i w ogóle udzielał się lęk. Pamiętam, że ludzie, może nie zupełnie starzy, ale starsi od nas zdawali sobie sprawę z tego, co jest, byli bardziej wystraszeni. Miałam wtedy piętnaście lat, a mój brat czternaście, to myśmy nie odczuwali takiego dużego lęku, tylko potrzebę pomocy ludziom.
- Gdzie pani chodziła do szkoły w czasie okupacji?
W czasie okupacji była taka prywatna szkoła na Królewskiej, nie pamiętam numeru, ale między Marszałkowską a Placem Piłsudskiego, który wtedy nazywał się inaczej, w czasie okupacji to był Adolf Hitler Platz. [...]
- Czy to była legalna szkoła czy to były tajne komplety?
Tajne, oczywiście, że tajne.
- W jakich godzinach to się odbywało?
W różnych godzinach. To było tak, że zawsze na dyżurze był ktoś. Młodzież, kiedy mogła przyjść, kiedy miała czas i kiedy czuła się bezpieczna, to przychodziła. Były też stałe godziny i stałe dni. Nie było możliwości, żeby dojechać bezpiecznie na to miejsce.
- Jak dużo osób uczestniczyło w kompletach?
To były grupy po szesnaście osób, po dwadzieścia sześć osób, czasami były mniejsze. To było zależne od tego, jak kto mógł dojechać. To nie było tak, jak teraz jest w szkole, że jest dzwonek i wszyscy muszą być w klasie. Każdy był przyjęty, kiedy dojechał.
- Proszę opowiedzieć; z czego się państwo utrzymywali. Czy rodzice pracowali?
Tak, pracował tata i starszy brat, który urodził się w 1918 roku, przed okupacją studiował i pracował, ale w czasie okupacji nie studiował.
- Kiedy się zaczęła pani praca konspiracyjna?
Bardzo szybko. Od początku, jak tylko Niemcy weszli, za parę tygodni już była konspiracja.
- Na czym polegała pani praca?
Ciągle żeśmy ćwiczyli. Coraz to przybywały jakieś dziewczęta i miałyśmy miejsca, głównie jedno, dla nas bezpieczne, ono się znajdowało na rogu Chłodnej i Żelaznej. Na jednym rogu, tam, gdzie myśmy się spotykały, mieszkała koleżanka, mieli dużo mieszkanie, było bezpiecznie, a po przekątnej na drugim rogu było gestapo. Nikt nie podejrzewał, że pod okiem gestapo może się coś dziać. Myśmy najczęściej tam się spotykały i byłyśmy szkolone pod każdym względem, jako pielęgniarki, jako kolporterki. Uczono nas nawet różnych ćwiczeń, wyjeżdżaliśmy na linię Warszawa-Otwock, wysiadaliśmy trochę wcześniej i tam gdzieś chodziliśmy nad Wisłę w taki niski lasek, gdzie pokazywali nam broń i jak się z nią obchodzić.
- Czy to było harcerstwo czy inna organizacja?
Nie, to byli zupełnie cywilni ludzie, nie było nikogo z harcerstwa.
Nie, do samego Powstania nie. Przynajmniej ja nie. To chyba było w 1940 lub 1941 roku, z moją starszą siostrą byłyśmy właśnie na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej. Niemcy zatrzymali tramwaj, bo tak robili, wyrzucili wszystkich z tego tramwaju i gdzieś obok stały budy. Zapakowali samochody pod plandekę i wywozili. Wywieźli nas na ulicę Skaryszewską, tam był punkt, gdzie przywozili ludzi, których złapali i stamtąd wywozili do Niemiec. Myśmy z siostrą miały takiego pecha, że nas od razu na drugi dzień wieczorem wywieźli. Ze trzy, cztery dni wozili nas różnymi pociągami w Niemczech. Ja z siostrą i jeszcze trochę dziewcząt, bo było nas tam z piętnaście, dostałyśmy się do fabryki papieru w miejscowości Herbert Harz, w Górach Harcu. Robili tam kartony dla wojska. Po jakimś czasie wszystkich nas zabrali na badania lekarskie. Stwierdzono, że moja siostra jest chora na serce i nie może zostać. Oni będą ją leczyć, może się coś stać i wywieźli ją. Miałam wtedy szesnaście lat, a ona była starsza ode mnie o trzy lata. Wszyscy mówili: „Ty jesteś taka młoda, ciebie też zabiorą.” Bardzo się z tego cieszyłam, a potem się okazało, że nie. Siostrze kazali wyjechać, dali jej bilet, a ja zostałam. Byłam tam jeszcze dwa lata. Potem moi bracia i ta grupa zajmowali się tym, żeby ludzi stamtąd wydostać. I wydostali mnie różnymi drogami, wszędzie były jakieś chody. Mieli zaświadczenie od lekarza, że tata jest chory i umierający, to trzeba było poświadczyć przez niemieckiego lekarza. Mój młodszy brat był taki odważny, że wszędzie poszedł. Dostali takie poświadczenie i przysłali do Niemiec na policję do tej fabryki. Dyrektor był bardzo za tym, żebym pojechała na urlop i zobaczyła się z tatą, ale potrzebne było zezwolenie policji. Policja też się zgodziła. Komendant powiedział: „Dajemy ci dwa tygodnie urlopu, pieniądze na bilet, pozwolenie, że możesz bez przeszkód pojechać do Warszawy.” Powiedział, że jak nie wrócę, to pójdę do obozu. Po to się starali o [zwolnienie] mnie, żebym już nie wróciła do [tej fabryki], więc jak wróciłam do Warszawy, to znów starali się o to, żeby zmienić mi dokumenty, zmienić adres zamieszkania i żebym już nie musiała tam pojechać. Już nie miałam tam kontaktu, do koleżanek nie pisałam i tak zostałam do Powstania. Potem mój brat i ktoś z kolegów zaświadczył, że dali mi zupełnie inne dane, inny dowód, kenkartę. Do Powstania już miałam tę fałszywą kenkartę. Dalej uczestniczyliśmy w naszych spotkaniach aż do momentu wybuchu Powstania. Wtedy każdy dostał zawiadomienie, że ma się zgłosić na Obozową, gdzie zastało nas Powstanie. Tej samej nocy, jeszcze pod wieczór, jeszcze nie było zupełnie ciemno, ktoś dał nam znać, że ktoś jest ranny na ulicy, że trzeba przyjść z noszami. Przyniosłyśmy tego człowieka, to był starszy mężczyzna, który wyszedł sobie popatrzeć jak strzelają, jak bomby lecą. Cywil, który nie miał nic wspólnego z Powstaniem, ale trzeba było go zabrać na punkt i lekarz musiał udzielić mu pomocy. Nie pamiętam, która była godzina, w każdym razie w nocy dostaliśmy od strony Koła hasło i rozkaz, że mamy się przenosić na ulicę Płocką do szpitala. Już pierwszej nocy, nic jeszcze nie zrobiłyśmy, tylko opatrzyliśmy tego jednego cywilnego człowieka i już żeśmy się wynosili stamtąd. Nocą się przenosiliśmy razem z tym rannym, ciężkim, grubym człowiekiem. Dziewczyny się męczyły, ale przez barykady jakoś przebrnęliśmy na Płocką. Przyszliśmy tam wszyscy koło godziny trzeciej, czwartej. W szpitalu na Płockiej było straszne zamieszanie, dużo rannych. Ale tam były ekipy ratownicze, był komplet, więc myśmy im tyko zawadzali. Dostałam tylko od dowódcy rozkaz, żeby zanieść zaklejone pismo, rozkaz na ulicę Bema, nie pamiętam numeru. To było rankiem, jeszcze ludzie nie chodzili, nic się nie działo, ale było widno, bo to taka pora roku. Dobrnęłam na ulicę Bema i tam dowiedziałam się, że tej osoby, do której jest rozkaz, nie ma tam, tylko jest w swoim domu. Podali mi adres. To był adres domu, gdzie mieszkali moi rodzice i ja, Karolkowa 48. Wróciłam z tą wiadomością do dowódcy, po drodze miałam kłopoty, bo kuleczki sypały się pod nogi i z góry i z dołu. Po drodze na Wolskiej była fabryka. Stróże zgarnęli mnie i wsadzili do takiej skrzyni z piachem. Jak to wszystko minęło, to mnie wypuścili, powiedzieli tylko, żebym zdjęła opaskę. Wróciłam na Płocką, dałam wiadomość i rozkaz. Dowódca powiedział, że trzeba będzie wysłać to pod ten adres. Zaczęłam go prosić, żeby pozwolił mi pójść z tym rozkazem, powiedziałam, że tam mieszkam, tam są moi rodzice. Powiedział, że w zasadzie to nie wolno tak od razu wysłać, jest obawa, że człowiek jest jednak psychicznie zmęczony i może popełnić jakiś błąd ze strachu. Powiedziałam, że z jeszcze większą chęcią i bardziej odważnie, będę bardziej ostrożna, jak będę to robiła. Pozwolił mi, byłam tam. Wszyscy byli w piwnicy. Ta dziewczyna, dla której miałam ten rozkaz, była ranna, i dlatego była na Karolkowej, a nie na Bema. Okazało się, że mieszkała na tym samym piętrze, co ja. Myśmy się nie znały i o sobie nie wiedziałyśmy, ona była w innym zgrupowaniu, ja w innym. Rodzice się bardzo cieszyli, bardzo płakali z radości. Poszliśmy na górę, na drugie piętro, uraczyli mnie jakimś dobrym jedzeniem, posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pocieszyliśmy się sobą. To był mój tata, a mama była moją drugą matką. Tata nie powiedział do mnie: „Może byś została.” Wyruszyłam stamtąd, ale na Karolkowej pod 48 było dwóch czy trzech chłopców, to byli synowie dozorcy, którzy należeli do takiej służby, nie pamiętam jak się nazywała, która pilnowała porządku, czuwała, mieli swoje dyżury. Nie pozwolili mi wyjść, bo wyglądali na ulicę, a z tej i tej strony szli Niemcy. [Powiedzieli], że mam czekać tak długo, aż dadzą mi znać. Ostatecznie z Karolkowej na Płocką nie było tak daleko. Szczęśliwie tak się złożyło, że po jakimś czasie doszłam na Płocką. Zaraz po tym dostaliśmy rozkaz, że z tego szpitala nasza drużyna przenosi się na ulicę Leszno do dziecięcego szpitala Karola i Marii. Tam było dużo rannych i ciągle ich przybywało. Tam było bardzo niebezpiecznie, ciągle byliśmy ostrzeliwani. Potem przyszedł moment, że dowódca z tamtego punktu mówi, że gdzieś na Żytniej jest rannych dwóch Niemców i trzeba po nich iść i przynieść na noszach do szpitala. Odezwałam się: „Mamy iść po Niemców?” Dowódca na mnie fuknął: „Czy koleżanki nie uczono, że ranny to nie jest wróg?” „Tak, uczono. Przepraszam.” Posłusznie poszłyśmy po tych Niemców. Szpital był przy ulicy Leszno, a to było na Żytniej, tak, że na tyłach szpitala, więc nie szłyśmy ulicami, tylko przez jakieś ogrody doszłyśmy do Żytniej i tych Niemców żeśmy znalazły. Jeden się bardzo szarpał, nie chciał, bo widział, że my w opaskach, więc to jakaś wojskowa służba, a nie cywilni ludzie. Ale my twardo, po niemiecku powiedziałam, że muszą iść. Spakowałyśmy rzeczy. Jeden pod poduszką miał bagnecik, który zarekwirowałam. On się oburzył, że to jest jego własność. Mówię: „Ale nie teraz, bo teraz jesteś w niewoli.” Zanieśliśmy ich na salę, a lekarze w szpitalu Karola i Marii pracowali, opatrywali dzień i noc. Jak żeśmy ich przynieśli do sali, gdzie robiono opatrunki i wszystko, co trzeba było robić, to oni się nie pozwolili opatrywać, bali się, że ich zatrują. Zostawiliśmy ich tak. Stamtąd, nie pamiętam, ale to był chyba piąty czy szósty sierpnia, znowu dostajemy rozkaz, że mamy się pomalutku (jeszcze wtedy nie było przejścia kanałami, tylko ulicami) przenosić na Stare Miasto. Ale małymi grupkami; to znaczy po trzy, po cztery osoby. Myśmy się tak umawiały; nie razem, tylko, co dwie, co trzy godziny, po trzy, najwyżej po cztery osoby. W grupie, w której byłam, było nas cztery osoby; dwie siostry, ja i jeszcze jedna koleżanka. Doszłyśmy ulicą Leszno do rogu Wroniej i był alarm, było bombardowanie. Chłopaki, służba jakaś, oni mieli jakąś nazwę, kazali nam zejść do bramy jakiegoś domu i do piwnicy. Ale powiedzieli, że mamy wszystko pozdejmować; opaski, panterki, czapki. Oni to zwinęli i schowali gdzieś w piwnicy pod węgiel i puścili nas do piwnicy tam, gdzie była ludność cywilna z tego i z sąsiednich domów. Tak byłyśmy do wieczora. Pod wieczór, było jeszcze widno, to była godzina może piąta, przyszli Niemcy i wygarnęli wszystkich z piwnic i kolumną poprowadzili do Pruszkowa. Nawet nie zatrzymywali nas, bo potem słyszałam, wiedziałam, że zatrzymują w Kościele Świętego Wojciecha na Wolskiej, ale myśmy nie były w tym kościele, tylko od razu do Pruszkowa. Tam były jakieś kolejowe budynki i tam wszystkich zatrzymywali. Tam był straszny tłok, było bardzo dużo ludzi. Stamtąd dopiero rozwozili.
- Zostańmy jeszcze przy Powstaniu. Czy miała pani kontakt z innymi narodowościami?
Nie, tylko z tymi dwoma Niemcami.
- Kto był dowódcą pani oddziału?
Dowódcą był kolega Kilko i kolega „Kulasek-Jaśmin”, ale oni nie byli z nami w Powstaniu.
- Jak duży był pani oddział?
Nas było dużo. Byliśmy podzieleni, ja byłam w grupie, w której było piętnaście dziewcząt. Było tak, że myśmy nawet nie znali innych grup, gdzie oni byli, co robili. Mój młodszy brat chodził, tak samo jak ja na spotkania, na ćwiczenia. Oni jeszcze jeździli uczyć się strzelać z ostrej broni, oni mieli inne ćwiczenia. Wiedziałam mniej więcej, gdzie oni jeżdżą, ale to nie było wskazane, najlepiej było, żeby każdy wiedział jak najmniej, bo w razie jakiejś wpadki żeby się nie złamał i nie powiedział czegoś za dużo.
- Operowaliście państwo między sobą nazwiskami czy pseudonimami?
Imionami przeważnie, ale mniej więcej się wiedziało, kto jaki ma pseudonim. W [swojej] grupie, tak jak ja z tymi dziewczętami, to wiedziałyśmy, ale gdzieś dalej, w naszym plutonie, który był duży, to myśmy się nie mogli nawet znać.
- Mówiła pani, że była ubrana w panterkę. Skąd pani ją dostała?
Dostałyśmy, jak przyszłyśmy na punkt. Jak to bombardowanie nas zastało, jak to oddałyśmy, to żeśmy straciły.
- Jakie warunki panowały w pierwszych dniach Powstania?
Jeśli chodzi o wyżywienie, to myśmy za bardzo nie odczuły [głodu], bo krótko byłyśmy. A poza tym każdy, jak szedł na punkt, jak dostał rozkaz, że tego dnia o tej godzinie ma się stawić, to coś ze sobą zawsze miał.
Tam, gdzie dziewczęta, to było względnie dobrze, dlatego że miałyśmy (przynajmniej dziewczęta tak mówiły, ja też o tym wiedziałam), jak szłyśmy do Powstania, obowiązkowo pół litra kolońskiej wody. Ta kolońska woda, zresztą nie tylko mnie, starczała na długo. Jeśli chodzi o jedzenie, to dużo pomagała ludność cywilna. Jeżeli chodzi o chłopców, to oni sami się starali, jak był rozkaz pełnić jakąś służbę, to jak wracali na punkt, to chodzili i zdobywali jakieś jedzenie. Na początku na pewno nie było tak źle.
- Z jakim nastawieniem ludność cywilna pomagała?
My nie odczułyśmy jakiejś wrogiej atmosfery, nieprzyjemnych stosunków, niemiłego traktowania, tylko raczej pomoc.
- Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym?
W tym czasie jak ja byłam, to polegało to tylko na tym, że codziennie rano, jak był apel, to odmawialiśmy pacierz i śpiewaliśmy hymn.
- Czy apele były codziennie?
Codziennie rano, obojętnie, jakie były warunki. Okropne były warunki w szpitalu Karola i Marii i z godziny na godzinę to się powiększało, bo co godzina przybywało rannych. Każda z dziewcząt miała przydzielonych iluś chorych, których ciągle przybywało. Luksus był, jeżeli ranny leżał na łóżku, a leżeli też pod łóżkami, między łóżkami. My, żeby przechodzić od chorego do chorego, to musiałyśmy nogą sobie zrobić miejsce między rannymi, żeby przejść. To było niemożliwe. Niczego się nie słyszało, tylko jęki, ból i płacz, bo lekarze nie nadążyli ich opatrywać. My dużo robiłyśmy, ale tam gdzie lekarz był potrzebny, [to ranny czekał], bo nie było aż tylu lekarzy. Naprawdę to była bardzo trudna sytuacja, bo siły fizyczne były, tylko psychicznych owało Bo trudno było, jak miałam rannego, który nie miał jednej czwartej twarzy, trzeba było go pocieszać, umyć go, dać mu coś, rozmawiać z nim, bo krzyczał, pamiętam, że porwali się z motyką na słońce. Trzeba było ich uspakajać.
- Czy czytali państwo jakąś prasę powstańczą?
Nie.
- Czy słuchali państwo radia?
Nie, też nie. Nie miałyśmy. A przecież w tym szpitalu powinno być jakieś, ale nie było takiej możliwości. Może ktoś taki był, kto siedział przy aparacie radiowym, słuchał wiadomości i gdzieś przekazywał, ale my nie miałyśmy do tego dostępu, nie miałyśmy czasu na to. Nie miałyśmy czasu zjeść.
- W ogóle nie było czasu wolnego?
Nie.
- Czy wiedziała pani, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
Mało. Wiedziałyśmy tylko jeszcze jak byłyśmy na Kole na Obozowej, ale to właśnie stamtąd na Koło przyszło hasło, zawiadomienie, żebyśmy się stamtąd wynieśli, dlatego, że na Bemowie czy na Kole Niemcy już są.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Jest dużo tych niedobrych wspomnień. Niedobrych w tym sensie, że człowiek był młody i miał chęci, chciał dużo zrobić, a możliwości było mało i ta bezradność była ciężka. Najtrudniejsze było dla nas, to pierwsza rzecz, z która nie mogłyśmy się pogodzić, że jeszcze nic nie zaczęłyśmy, a już nam każą się stąd wynosić. To samo było na Płockiej, że nie jesteśmy potrzebne, jesteśmy potrzebne w szpitalu Karola i Marii. I znowu kazali nam się wynosić, jak tutaj pełno ludzi chorych leży i co z nimi będzie. To jest właśnie najgorszy moment, jeżeli człowiek jest bezradny i nie może komuś pomóc, a sam jest zdrowy i silny i chce pomóc.
- Czy miała pani jakieś dobre wspomnienie?
Tak, miałam dobre wspomnienia. Między nami dziewczętami, ale i z chłopcami były takie braterskie stosunki, była taka jedność. Było tyle odwagi, nie było żadnego fałszu, żadnego kłamstwa. Tyle ludzi miało siły i chęci. Naprawdę chcieli zrobić bardzo dużo. To było takie humanitarne, koleżeńskie, prawdziwe, szczere. To się naprawdę miło wspomina. Najgorszy dla nas to jeszcze był moment, jak byliśmy w Pruszkowie, gdzie nas zawieźli. Już na drugi dzień rano, piąta godzina, ledwo się noc skończyła, to już Niemcy byli, chodzili. Też było tyle ludzi, że musieli sobie miejsce nogą robić, żeby przejść dalej. Szukali młodych ludzi i znowuż nas wyłowili. Zapakowali nas do takich wagonów towarowych, które mają małe okienka zakratowane drutem kolczastym. Było nabite tych ludzi, bez żadnego jedzenia, bez żadnego picia, bez toalety i myśmy w tych pociągach jechali trzy doby.
- Pamięta pani, kiedy to mniej więcej było?
To był szósty, siódmy sierpnia.[...] Jechałyśmy jako cywilne osoby.
Nie, były nas cztery dziewczyny, które wyszłyśmy razem. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje z tamtymi dziewczynami. Potem się okazało, że one też się dostały do obozu. Były duże postoje, bo taki pociąg nie mógł jechać, musieli przepuszczać pociągi, które według rozkładu jazdy jeździły, dlatego pewno tak długo jechaliśmy. W nocy gdzieś staliśmy i jak się rozwidniło, to ktoś, kto był przy okienku zadrutowanym drutem kolczastym, mówił: „Jesteśmy w Oświęcimiu.” Rzeczywiście, pociąg stoi, jesteśmy przed Oświęcimiem i to nas załamało. Ale potem zaczęli pocieszać, że ludność cywilna, że gdzieś ktoś słyszał, że Niemcy mówili przez radio, że zabierają ludzi z Warszawy z Powstania, tylko ewakuują, bo Warszawa się pali, nie mają gdzie mieszkać. Nieprawda. Potem wyrzucili nas z tego pociągu. Najpierw, zanim trafiliśmy do obozu oświęcimskiego, byliśmy trzy doby w Brzezince. Dzień i noc pod gołym niebem, na piachu żeśmy leżały, siedziały i czekały aż się nami zajmą. Potem były takie baraki, do których wchodziło się pojedynczo i przy każdym stoliku siedział Niemiec. Miał dużą papierową torbę od cukru; jeden zbierał złoto, drugi zbierał dowody, trzeci zbierał inne rzeczy i wszystko wrzucali do tych worków. Później wzięli nas nago do łaźni. W łaźni trafiłyśmy na obsługę, też więźniarek. To były Żydówki. To był sierpień, ładna pogoda w trakcie lata, dziewczyny młode, rozebrane, opalone, z włosami. One się wzięły za nas tak, że wszystko nam wystrzygły. Nawet zaczęły numery pisać, a nie wolno było. Numer każdy miał, ale nie mógł być wytatuowany ten, co był z Powstania. Tylko tam byłyśmy traktowane jako ludność cywilna, bo nikt nie wiedział, że my byłyśmy z Powstania. Na tym się skończyło, że wyrzucili nas i do baraku. Baraki były tak obłożone, że na przykład w barakach były koje, podłoga była z gliny. Spało się na glinie, potem parter i pierwsze piętro. To wszystko było zajęte. Dopóki nas nie było, nie przywieźli ludności z Warszawy, to one miały luźno, każda miała koc. Oczywiście dostałyśmy pasiaki, drewniane buty, na pasiakach każdy miał numer. My dostałyśmy czerwony winkiel. Jak dołożyli nas, to w baraku na koi musiało się zmieścić dwanaście osób, a dwanaście się nie mieściło, więc musiały być głowy z jednej strony sześć i z drugiej sześć, a nogi między sobą. A jak się trzeba było przewrócić to trzeba było pukać, żeby się wszystkie przewróciły. Miałyśmy tylko takie pasiakowe sukienki, koszulę i majteczki. Tak delikatnie mówię; majteczki i buty na nogi, nic więcej. Oni na jedną koję rzucili dwa, trzy koce na te dwanaście osób. Była obsługa, nie wiem, jak one się nazywały, to rano o trzeciej czy czwartej godzinie, waliły w koje, budziły, bo na godzinę szóstą musiały ustawić kolumnę, bo przychodzili esesmani i odbierali. To było takie nieludzkie. Zdawało się, że nie przeżyje się dwóch, trzech dni.
- Jak długo była pani w Oświęcimiu?
Siedziałyśmy od sierpnia do końca listopada, może grudnia. Potem oni mieli na plecach Rosjan i zaczęli likwidować obóz w Oświęcimiu. Nie tak łatwo jest zlikwidować i wywieźć tyle ludzi. W Niemczech podobno było tak, że wszystkich wywieźli, kto tylko się nadawał do pracy. Czy mały czy duży, czy dziewczyna czy chłopak, czy stary czy młody, to wszystkich wywieźli do pracy. W Niemczech owało im ludzi do różnych fabryk, a szczególnie do zbrojenia. To była taka transakcja, że ci, co byli odpowiedzialni za te fabryki, to musieli zdobywać ludzi, żeby produkcja szła. Nie mieli tych ludzi, to byli w kontakcie, a w wojsku niemieckim to znowuż byli inni ludzie, jak ci esesmani. Ci sprzedawali ludzi tym i zabierali do pracy, ale oni, tamte fabryki, musieli sobie kupić tych więźniów. Na początku było tak, że rano był apel i po apelu tak zrobili, że pojedynczo trzeba było podchodzić do nich, siedzieli za stołem i sprawdzali. To były Niemki, esesmanki i esesmani i sprawdzali ręce. Szukali niezniszczonych rąk i młodych ludzi i odstawiali. Okazało się, że tacy ludzie byli potrzebni do pracy. Myśmy trafiły do fabryki lamp „Osram”. Oni mieli takie małe maszynki, na których trzeba było ręcznie pracować. Robili małe lampki do okrętów i do samolotów i dlatego potrzebne im były elastyczne ręce. W tej miejscowości nie było żadnego obozu koncentracyjnego, więc oni nas zarejestrowali w obozie koncentracyjnym Flossenbürg, gdzie był męski obóz i kamieniołomy. Nasza dokumentacja była tam i numer był z tamtego obozu, a my byłyśmy jako komando tutaj, w miejscowości Plauen. Tam już byłyśmy pod dachem. Było nas tam dwieście dziewczyn, i w tej dużej grupie było ze sześć narodowości, wszystkie z Oświęcimia. Jedzenie dawali, coś tam już było, ale pilnowali nas. To była ogromna fabryka, miała ileś pięter. Na jednym piętrze w jednym miejscu ogrodzili, odrutowali i postawili esesmanów. Esesmani przez ścianę mieli małe zakratowane okienka i nas pilnowali. Ale tu już miałyśmy drewniane piętrowe łóżka i po dwie na łóżku takim byle jakim, ale w każdym razie lepsze warunki i pod dachem już było ciepło, a to była zima. Rano nas budzili i trzeba było schodzić do fabryki. Zrobili osobne wejście, osobną klatkę schodową, żebyśmy nie schodziły tam, gdzie Niemcy chodzą, tylko osobno i esesmanki nas wyprowadzały. I tak byłyśmy do końca wojny. Było już bardzo silne bombardowanie i w nocy i w dzień, i wchodzili Amerykanie. Niemcy bardzo się bali bombardowania. Jak było bombardowanie to Niemcy, czy to było w dzień, czy w nocy (tam były nocne zmiany, Niemcy w nocy pracowali), to schodzili do schronów, bo był obowiązek, nas też zrzucali. Nam się nie chciało, nam się chciało spać, nam było wszystko jedno. Nas koniecznie zrzucali, to brałyśmy ze sobą koc (bo już każda koc miała) i z tego osobnego wejścia [szło się] na główną halę, gdzie był schron. Zrobili tam taki odrutowany drutem kolczastym kojec i wpuszczali nas do tego kojca. Tam było tyle miejsca, że stałyśmy. Pewnej nocy było bombardowanie, wyrzucili nas do tego kojca. Fabryka to był duży gmach na dużym terenie, a wszystkie okienka w piwnicy były [zasłonięte] workami z piaskiem, tak że myśmy wtedy niewiele słyszały i niewiele widziały. Esesmanki, a szczególnie nasza komendantka była taka wredna i powiedziała, że mamy się nie ruszać, bo strasznie się bała, że na nich się rzucimy. Tego najwięcej się bały. Powiedziała, że jak tylko coś się zacznie dziać, będzie jakieś niebezpieczeństwo, to oni otworzą ten kojec i nas wypuszczą. Wcale nas nie wypuścili. Już do piwnicy wchodziły bomby i paliło się, a one pouciekały i zostawiły nas w tym kojcu. Rosjanki były takie odważne i mocne, że ręką rozerwały te druty i zrobiły dziurę. Rzuciły koce na drut w dziurze i my pouciekałyśmy tą dziurą do piwnicy do schronu.
- Rosjanki to były współwięźniarki?
Tak, to były więźniarki, z nami siedziały w tym kojcu. Tam było sześć narodowości, między innymi Rosjanki czy Ukrainki. Wszystkie były bezradne, jak esesmanki pouciekały. Tutaj słychać, że się pali i wali, a my siedzimy w tym kojcu. Weszłyśmy do piwnicy, do tego schronu i nie wiemy, gdzie się ruszyć. Gdzie się nie ruszymy, to drzwi albo zamknięte, albo się palą, ale w końcu wydostałyśmy się na zewnątrz. To była noc. Wydostałyśmy się na zewnątrz na plac przy fabryce. Esesmanki już były, już wyszły, już obstawiły i znowuż nas złapały. Tej nocy wyprowadzili nas gdzieś nad rzekę do lasu, gdzie żeśmy czekały do rana. Potem komendantka porozumiała się z innymi okolicznymi obozami i poumawiali się przy drodze i wywieźli nas. Męskie obozy miały jakieś przyczepy, które więźniowie musieli ciągnąć, ale mieli jedzenie. A my nic, my nawet koców nie miałyśmy. A przecież to był kwiecień, w nocy tam padały śniegi. I tak nas prowadzili przed siebie. Przeszliśmy, nie wiem ile, kilometr, w każdym razie niedaleko, do czeskiej granicy. W międzyczasie, komendantka porozumiała się tak, że sąsiednie obozy męskie idą razem w kolumnie. Ta kolumna była taka, było tam ze dwa czy trzy tysiące więźniów. Po drodze, jak szliśmy pieszo, więźniowie ledwo się trzymali. Jeszcze dziewczyny to się jakoś trzymały na nogach, bo najkrócej były w obozie, a tamci byli długo. Oni mieli jakieś jedzenie i czasami po drodze im dawali, a my nic nie miałyśmy. Komendanci z męskich obozów pytali się więźniów, czy może dziewczynom coś dadzą. Oni się zgadzali, czasem dali nam jakąś kromkę chleba. Szliśmy poboczem, szosą, gdzieś nas prowadzili i prowadzili. W pewnym momencie był straszny nalot. Nie wiem, kto bombardował. W każdym razie ci, co bombardowali, to myśleli, że to kolumna niemiecka i zaczęli puszczać bomby. Natłukli tych ludzi strasznie dużo. Obok pobocza był rów, to w tym rowie wszyscy nie dobici i zabici się znaleźli. Potem, jak się uspokoiło, to nie to, żeby pomóc coś zrobić, to ci Niemcy, esesmani, co z nami szli, strzelali w rów, żeby tamtych podobijać. Po drodze jeszcze jak żeśmy szli trafialiśmy na takie małe miejscowości, na jakieś wioski. Cała kolumna była obstawiona esesmanami, Niemcami z tych męskich obozów. Ludność niemiecka, która tam mieszkała, wchodziła w kontakt. My byłyśmy w pasiakach, bose nogi, drewniaki, zimno było. Drewniaki czasami się wyrzucało, bo nie można było w nich iść, więc się szło boso. Ta ludność wychodziła i dawała jedzenie, wynosili wiadra z mlekiem, wynosili chleb w koszykach. Mówili, żeby zostawili nas we wsi, to nas wykarmią, w stodole będziemy spać, niech oni sobie idą, a żeby nas zostawić, to esesmani nie pozwalali. Jak ktoś taki z ludności ze wsi się znalazł i mówił o tym, to wtedy od razu wyruszamy i dalej idziemy. W końcu w pewnym momencie wyruszyliśmy z dużej wsi i zatrzymaliśmy się w dużym gospodarstwie i oni z gospodarzami w domu się naradzali. Wyglądałam na dziecko. Nie miałam już siły, żeby iść. Dziewczyna z ludności cywilnej z Warszawy, jak wyprowadzali ludzi z podwórka, żeby dalej iść, to ona mnie pociągnęła i mówi: „Tu jest taka szopa, widziałam, że Polak tutaj pracuje, bo z „P” chodzi. Wejdźmy do tej szopy, odpoczniesz trochę, nie będziemy już dalej szły. A potem, jak się zrobi ciemno, to poprosimy tego Polaka, żeby gdzieś nas wyprowadził, żeby nam coś przyniósł.” Tak zrobiłyśmy, zostałyśmy tam, oni poszli. Jak się zrobiło ciemno, szaro, ten Polak przechodził przez podwórze, to ona zrobiła dziurkę w tej szopce i zawołała go. A tam kury się niosły i leżały trzy jajka, to my nawet tych trzech jajek nie ruszyłyśmy, a byłyśmy bardo głodne. Ale byłyśmy uczciwe. Ten Polak przyszedł, ona mówiła, bo mnie już było wszystko jedno, żeby się postarał, żeby nas stąd wydostać, żeby przede wszystkim przyniósł nam coś cywilnego do ubrania. Znowuż czekamy, będziemy wychodziły aż się ściemni. Tymczasem długo nie czekałyśmy, jak przyszło dwóch Niemców, esesmanów, w butach z cholewami, i do nas: „Wychodzić.” Ten Polak zamiast nam przynieść cywilne ubranie, to sprowadził nam Niemców. Nie można było się z tym pogodzić. Ustawili nas na drodze. Myślałam, że będzie strzał. Mnie było wszystko jedno, mówię: „Nie oglądaj się, to nie będziesz wiedziała, kiedy cię kulka trafi.” Ja się obejrzałam. To była bardzo piaszczysta droga i były bardzo duże koleiny od kół od wozu. On stał w tych koleinach, trzymał rewolwer i kazał nam iść dalej. Odwróciłam się i idziemy, mówię: „Bądź spokojna, już wszystko jest dobrze.” Rzeczywiście, wszystko było dobrze. Powiedział: „Idźcie.” Odwróciłam się i zapytałam, gdzie mamy iść. „Przed siebie, bo tam są wasi.” Pokazał tam, gdzie było widać las. Odczekał aż myśmy sobie poszły i poszedł z powrotem. Pomyślałam sobie, że na pewno rozpuścili wszystkich i na pewno jesteśmy wolni. Tymczasem, jak my idziemy tą drogą i droga skręca na prawo, to po jednej i po drugiej stronie są jakieś pola i coś tam rośnie, wychodzą jacyś ludzie, jeden, drugi, trzeci i machają coś do nas, pokazują, żebyśmy nie szły tam, żebyśmy się cofnęły. Spotkaliśmy się na tej drodze. To też byli obozowicze, tylko obcokrajowcy, mówili takim językiem, że nie mogłyśmy ich zrozumieć. Nie wiem, jaka to była narodowość. Pokazali nam na ten las i pokazali nam, że tam strzelają. Jeśli chodzi o ludzi, którzy byli w obozach to ta nasza droga w dokumentach jest nazwana kolumną śmierci, bo w tej kolumnie grupa dziewcząt liczyła dwieście osób, z których ani jedna nie zginęła, nie padła. W tym czasie, jak myśmy przemierzały tę drogę (ja nie pamiętam, koleżanka to wszystko ma zapisane, ile kilometrów myśmy zrobili), to po drodze słabli ludzie. Ci mężczyźni z obozów, którzy tam długo byli. Myśmy szli w kolumnie piątkami. Który zasłabł i już nie mógł iść, to kto szedł obok tego, który zasłabł, esesman kazał wyprowadzić na bok gdzieś (ale myśmy to widzieli i słyszeli) i strzelał z tyłu w głowę. Koce zabierali, bo oni mieli koce, a my nie. Noce spędzałyśmy pod gołym niebem albo gdzieś nad wodą, bo oni się bali, żeby nie było ucieczek. Stwarzali trudne warunki do ucieczki. Razem było dwa tysiące osób. Po skończeniu tego wszystkiego, tego marszu, zostało trzysta pięćdziesiąt pięć osób. Tylu ludzi zginęło. Doprowadzili ludzi - kolumnę, która jeszcze została, na skraj tego lasu. To był rzadki las, dosyć wysokie drzewa. Mieli listy wszystkich obozowiczów i numery z obozów męskich. Wyczytali pięć numerów takich, którzy byli przeznaczeni na skazanie do pieca. Ponieważ nie zdążyli tego zrobić, to wyczytali te numery, kazali im wystąpić i powiedzieli, że są wolni i że mają iść. Ci się nie ruszają, każdy wystraszony dokumentnie. I wreszcie się rozchodzą i wtedy oni strzelają do nich. I zabijają. W taki sposób dobili jeszcze więcej, znowuż następna piątka, następna piątka, aż w pewnym momencie ci ludzie, którzy jeszcze tam zostali i nasze dziewczyny, zaczęli uciekać, rozpierzchać się. Stąd spotkaliśmy tych chłopaków tam, gdzie zdążyli uciec. Coś tam rosło dosyć wysokiego, że oni byli schowani. Powiedzieli nam o tym, a sami gdzieś poszli, uciekli. Myśmy tak zostały. Oczywiście, że myśmy potem doszły do tego lasu, ale robiło się widno. Jak już oni odeszli, na skraju lasu pełno było zabitych ludzi w pasiakach. Ale żadna dziewczyna nie zginęła. Nie wiem, czy policja, czy sołtys (bo to była bardzo duża wieś), oni wszystkich zakopali w tym lesie. Potem na wsi tak jakby się nic nie stało. Ale tymi ludźmi, którzy zostali, zaczęła się opiekować ludność z tej wsi. Wszystkich przyjmowali. Wszyscy byli głodni, ale mężczyźni, którzy są mniej wytrzymali, gdzie nie poszli, co im dali, wszystko jedli i potem zaczęli chorować na tak zwany tyfus głodowy. To trwało z dziesięć dni, jak myśmy się tak włóczyli po tej wsi. Dziewczyna, która kazała mi się siebie trzymać, była starsza. Miała drugie tyle lat co ja albo więcej. Opiekowała się mną. Usiadłyśmy gdzieś na rowie, bo nie miałam siły iść. Na skraju był taki domeczek i ogródek, w którym mieszkało dwoje starszych ludzi. Ona weszła i poprosiła o coś do picia, bo mówiła, że jestem słaba. Zawołali mnie na swoje podwórko i powiedzieli: „To Niemcy takie dzieci do obozów brali?” A ja miałam wtedy już dwadzieścia jeden lat, a ważyłam dwadzieścia dziewięć kilo. Odezwałam się i powiedziałam: „Ja nie jestem dzieckiem, bo mam dwadzieścia jeden lat.” Oni kazali, żebym została. Ten starszy pan, dziadek powiedział, że daje mi swoje łóżko, żebym tu spała. Mówił:„To tak nie można, to nie ludzie tak robią”. I tak się skończyło. Potem wszyscy się tułali, włóczyli po tej wsi. Poszłam do koleżanki, która była ze mną, a on była niedaleko w dużej stodole, gdzie było bardzo dużo zboża czy słomy, ale mężczyźni porobili tam sobie miejsca, takie gniazda i tam nocowali. Chciałam być z tą koleżanką i w nocy słyszę jak jeden z mężczyzn woła, żeby mu przyprowadzić księdza. Był bardzo chory, bardzo słaby. Dwóch ich tam było. Mówię do koleżanki, że mam wprawę, że muszę tam pójść, zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że jeden był silniejszy, a ten, co wołał księdza, to był bardzo słaby. Powiedziałam, że teraz jest jeszcze ciemno, ale jak się zrobi widno, to pójdę po księdza. Jak się rozwidniło to wyszłam. Orientowałam się w tej wsi, gdzie jest kościół. Myślałam, że przecież znajdę tego księdza, przecież ksiądz chyba przyjdzie. Po niemiecku się rozmówię. Wychodzę z tej stodoły i mam przejść do rogu, żeby skręcić w tę wieś, a po tej stronie jest łąka, która troszkę idzie na dół, po lewej stronie są zarośla. Patrzę, ktoś schylony się skrada; trzy osoby. Myślę sobie: „Co, znowuż Niemcy?” Schowałam się i podglądam. Jak się zbliżyli, patrzę; Amerykanie. Wyszłam i wołam ich: „Czekamy na was.” Powiedzieli, że są pierwsi, że idą na zwiady, a za nimi jest kolumna, że się zajmą nami. I zajęli się wszystkimi. Wyrzucili Niemców. Tam był taki duży młyn, duży dom, duże gospodarstwo. Weszli tam i kazali się wszystkim usunąć i dla nas zajęli ten dom. My dziewczyny tam mieszkałyśmy. Powiedziałam: „Zostawcie to, nie zabierajcie wszystkiego. Idźcie na górę, bo tu jest paru chorych chłopaków, to zanim Amerykanie zabiorą ich do szpitala, trzeba się nimi zająć.” Dziewczyny poszły na górę, ja też. Był jeszcze młody chłopak, do którego powiedziałam: „Zostań, będziesz mi pomagał.” Tak to trwało parę dni. Ci Amerykanie, którzy byli na zwiadach przychodzili parę raz na dzień i pytali, czego nam potrzeba. Jeszcze poszli do sołtysa i powiedzieli sołtysowi, że sołtys ma nam robić zaopatrzenie. Wiedzieli ode mnie, że wszystkie jesteśmy bez dokumentów. Kazali sołtysowi wypisać dokumenty. Sołtys mówi, że on zna tylko niemiecki. Niech pisze w niemieckim. Każdy poda swoje dane i niech on da taki dokument. Skorzystałam z tego, bo wtedy jak uciekłam i nie wróciłam do Niemiec na roboty, miałam zmienione papiery, zmienioną kenkartę, w ogóle wszystko było zmienione, wszystkiego musiałam nauczyć się na pamięć.
- Pamięta pani, jakie to było nazwisko?
Urodziłam się w lutym 1924 roku. Zanim zmieniłam nazwisko na Stefania Tomyślak, przedtem się nazywałam Klem. Miałam nazwisko Klimska, imię Stanisława, byłam urodzona w 1926 roku, któregoś maja. Ale nie mam tej kenkarty, bo zabrali w Oświęcimiu. Jeszcze do tej pory mam ten dokument, już taki zniszczony. To jest kawałek szarego papieru i na tym po niemiecku napisane i jest stempel. Jak wróciliśmy do Warszawy, to od razu do Czerwonego Krzyża i od razu na podstawie tego papieru nam wydali. Byliśmy tam kilka dni. Potem przyjechało wojsko amerykańskie i zabrali chorych. Chorzy byli tacy, że lekarze stwierdzili, że mają tyfus głodowy. Oni byli zupełnie nieprzytomni. Zupełnie nie wiedzieli, co się dzieje, gdzie oni są, jak się nazywają, co robią, zupełnie nic nie wiedzieli. Dało im się lekarstwa. Nie wchodziłam tam, bo doszło do tego, że jak szłam z jedzeniem albo z lekarstwami, to otwierałam drzwi, a jeden albo drugi do naga rozebrany i sobie spaceruje. Mówię: „Michał, teraz ty będziesz tam nosił wszystko, ja mogę robić po tej stronie.” Potem zabrali chorych, po jakimś czasie zabrali nas do takiego punktu, ale nie pamiętam do jakiego miasta, do baraków, gdzie kiedyś było wojsko niemieckie. Tam żeśmy czekali na przyjazd do Warszawy. Przywozili nas odkrytymi towarowymi pociągami. Wracało tyle ludzi. Było zamieszanie. Każdy się cieszył. Miałam jeszcze bardzo nieprzyjemną przygodę po drodze, ale tego nigdzie nie opowiadam, bo to dla mnie jest bardzo przykre. Dobrze, że się tylko tak skończyło, ale mogłoby się bardzo źle skończyć, dlatego nie chcę o tym mówić. Też pewno ze trzy dni jechaliśmy z powrotem do Warszawy.
Dojechałam chyba na początku lipca. Nie pamiętam, którego.
- Czy kiedy była pani w Niemczech, to czy miała pani kontakt z rodziną?
Nie, w ogóle nie wiedziałam, kto żyje, kto nie żyje, nie wiedziałam, co się dzieje. Przyjechałam do Warszawy, poszłam na Karolkową 48. Ten dom był spalony i wszędzie były kartki poprzylepiane. Do mnie była kartka, że mam się zgłosić na Wolską 17, gdzie była fabryka Heneberga, że tam się czegoś dowiem. Dowiedziałam się tam, że mój tata… że rozstrzelali wszystkich mężczyzn z tego domu, bo tak robili. Jak wchodzili na Wolę to kazali wychodzić kobietom i dzieciom, a mężczyzn ustawiali w bramie i strzelali w taki sposób do góry, po środku i po nogach. Moja mama jest w Pruszkowie pod takim adresem, bo tam była rodzina. Pojechałam do Pruszkowa i tam się wszystkiego dowiedziałam. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że młodszy brat zginął, a starszy wyprowadził się i mieszkał w Węgrowie. Pojechałam do Węgrowa, gdzie mieszkałam rok, potem wyjechałam na urlop do Karpacza czy do Jeleniej Góry i tam zostałam.
- Kiedy się pani przeniosła do Warszawy?
Nieprędko. W Jeleniej Górze mieszkałam parę lat. Tam poznałam męża i wzięliśmy ślub w 1947 roku. [...] Mieszkaliśmy jakieś trzy lata. Wszyscy się bali, że ci, co mieszkają na ziemiach zachodnich, to może coś się niedobrego dziać i może nas coś spotkać. Rodzina męża robiła starania, żebyśmy się przenieśli do Poznania. Dostaliśmy mieszkanie i przenieśliśmy się do Poznania. Tam się urodziła córka w 1952 roku. Jak miała dwa alb trzy lata, to znowuż moja rodzina się starała, żebyśmy do Warszawy się mogli dostać. Najpierw dostaliśmy mieszkanie w Tworkach i tam mieszkaliśmy ładnych parę lat. Jak przyjechaliśmy do Tworek, córka miała trzy lata. A jak przenieśliśmy się do Warszawy, to była w siódmej klasie, miała czternaście lat.
Jak mieszkałam w Pruszkowie, to pracowałam w administracji szkolnej. Potem jeszcze rok jeździłam tam do pracy, a następny rok już zaczęłam pracować w administracji szkolnej w szkole numer 97. W 1980 roku przeszłam na emeryturę.
- Czy po wojnie była pani represjonowana przez władze PRL-u?
Nie. Inna rzecz, że po prostu człowiek się nie przyznawał do tego. Ale były takie lata, że miałam koleżankę, która była też w AK i ona mówi: „Zapisz się do Zbowidu.” „Po co mają mnie szarpać?” „Nie będą cię szarpać, zobaczysz. Byłaś w obozie i koniec.” Rzeczywiście zapisałam się do Zbowidu. Nie pamiętam, w którym roku.
- Kiedy się pani przyznała, że brała udział w Powstaniu?
To było jeszcze za komuny. To nie było oficjalnie, tylko ludzie, z którymi się spotykałam, pracowałam, w jakim środowisku się obracałam, to wszyscy wiedzieli, że byłam w Powstaniu.
- Czy brała pani udział w jakichś uroczystościach związanych z Powstaniem w czasie PRL-u?
Może ze dwa razy w Pruszkowie, że taki przymus był na 1-go Maja. Ale tak, to nie. Tutaj w Warszawie ani razu nie byłam. Miałam tylko taką historię; już jak tutaj mieszkałam, przyszedł ktoś do szkoły, po cywilnemu, jakiś mężczyzna i chciał ze mną rozmawiać. Ale nie w szkole. Zapytał, czy może się ze mną umówić. Powiedziałam, że tak, ale w domu. Umówił się ze mną i po tym powiedział do mnie, że z tamtego okna widać takie bloki, to jest przedłużenie Alej Jerozolimskich. Pokazał mi jeden blok, że jest tutaj w tym bloku ktoś i tutaj jest najbardziej odpowiednie miejsce, żeby można było obserwować kogoś, kogo oni muszą namierzyć, ktoś niebezpieczny. Ale to był jakiś obcokrajowiec. Żeby stąd mieli punkt obserwacyjny. Powiedziałam, że to nie jest możliwe, dlatego że tu mieszka córka i co ja jej powiem. Spróbują, zobaczą tylko, czy to jest dobre miejsce. Przyszedł ktoś, był parę godzin w tamtym pokoju i obserwował. Na tym się skończyło. Nawet teraz jak była afera z lustrowaniem dokumentów, to przypomniałam sobie. Mówię do córki: „Słuchaj, może ja tam jestem gdzieś zanotowana.” Ona mówi: „Nie, nie, nigdzie nie jesteś zanotowana.”
Warszawa, 6 października 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys