Zbigniew Kuszewski „Opacki”
Zbigniew Kuszewski, pseudonim „Opacki”, urodzony 14 lipca 1910 roku w Opatowie w województwie kieleckim, a więc dzisiaj już staruszek, bo rozpocząłem dziewięćdziesiąty szósty rok. Stała się dziwna rzecz, która zadecydowała o całym moim dalszym życiu, to jest wybuch [I] wojny światowej. W Przedborzu mieszkał burmistrz Rafał Radosiński, mój dziadek. Byłem tam z matką, a ojciec [był] w „Społem” w Warszawie. Była dziwna scena; mianowicie, jak rozpoczęła się wojna, mały dzieciak, który miał wtedy cztery lata, został wyrwany z tej ciszy przez ruch ewakuacyjny Przedborza. Skorzystałem z okazji i wyleciałem na zabrukowany rynek. Wtedy zetknęły się dwie szpice; szpica wojsk niemieckich z Kozakami. Widziałem jak Kozak w pełnym biegu na czarnym koniu wpadł na oficera szpicy niemieckiej i ściął mu głowę jednym machnięciem miecza. Głowa spadła na ziemię, krew się polała i to zrobiło na mnie takie wrażenie i wybuch pewnego rodzaju pamięci. Od tego dnia mam niesłychaną pamięć, rzadko spotykaną. Lekarze z praktyki, mówią, że [zdarza się] jeden wypadek na dziesięć tysięcy ludzi, którzy mają tak wspaniałą pamięć i w barwie i w głowie i w treści. Zostałem zabrany do Warszawy, gdzie przebywałem do wyzwolenia. Zawsze, będąc w szkole, dziwili się wszyscy, że mam taką pamięć. Często bywałem zagadnięty, gdzie, kto ma jaki telefon, na jakiej ulicy mieszka, a ja to musiałem mówić. Mam ten dar, który pozwolił mi na dalsze ułożenie moich studiów, najpierw w gimnazjum Ziemi Mazowieckiej w Warszawie, a potem w Szkole Morskiej. Chciałem koniecznie poznać świat. Świat był dla mnie ciekawy. Wiedziałem od moich kolegów, że wystarczy złożyć odpowiedni egzamin w Szkole Morskiej w Tczewie, bo wtedy szkoła morska tam się mieściła. Tam studiowałem trzy lata, dyplom dostałem w 1931 roku i od tego czasu zaczęło się pływanie na statkach. Zwiedzałem dużo krajów, dużo portów, obcowałem z wieloma ludźmi innej rasy, bo byłem ciekawy, jak zachowują się Murzyni, jak zachowują się Chińczycy. Każdy port był dla mnie nowym odkryciem. [...]Szkoła Morska była pod Gdańskim Batalionem Manewrowym, tak że ćwiczyliśmy normalnie jak wojsko, z uwagi na sytuację, jaka wtedy była w Gdańsku. Muszę powiedzieć, że jeszcze w 1931 roku miałem zatargi z hitlerjugend. W Gdańsku zostałem nawet postrzelony w lewą nogę przez hitlerjugend. Myśmy w szkole morskiej byli wychowywani troszeczkę w rytmie wojskowym i to pozwoliło na to, że jak mnie powołano do wojska w Zambrowie, do Centrum Wyszkolenia Piechoty, to tam byliśmy traktowani już zupełnie na poziomie raczej instruktorów, a nie słuchaczy. Poza tym dostaliśmy wyszkolenie do walki w mieście. Dlatego łatwiej było mi potem przystosować się do zadań, jakie szykowały się po rozpoczęciu wojny światowej. Tu muszę zacząć od najważniejszej rzeczy. Mianowicie, 6 marca Hitler ustalił ultimatum przez żądanie od Polski korytarza do Gdańska i Prus Wschodnich. To ultimatum zdecydowało całkowicie o moim dalszym losieStudiując na Politechnice Warszawskiej, bo już nie było mowy o studiowaniu w Gdańsku, dowiedziałem się, że jestem przewidywany do pełnienia funkcji w Departamencie Dróg Wodnych Ministerstwa Komunikacji, a jednocześnie w Departamencie Wojskowym. W Departamencie Wojskowym już dnia 14 lipca zostałem zmobilizowany z funkcją bardzo ważną, ciekawą, ale jednocześnie bardzo niebezpieczną. Mianowicie; w karcie mobilizacyjnej zostałem wymieniony jako łącznik między Sztabem Głównym a Ministerstwem Komunikacji. Musiałem się pożegnać z żoną, z dzieckiem i musiałem już urzędować w Departamencie Wojskowym na rogu Marszałkowskiej i Alei 3-go Maja, bo tam mieściło się dawne Ministerstwo Komunikacji. [...] Tam w podziemiach urzędowałem tuż przed wojną. Już szóstego mieliśmy ewakuować rząd. Byłem cały czas przy aparacie telefonicznym, który łączył nas z Tczewem i innymi miejscowościami na terenie całego kraju, z uwagi na to, że przecież Ministerstwo Komunikacji miało swoją własną sieć. Dowiedziałem się tam jednej rzeczy, którą chcę stanowczo sprostować; wojna nie zaczęła się w Wieluniu, ale zaczęła się od tego, że dokładnie o godzinie czwartej dwanaście otrzymałem telefon z Tunelu pod Krakowem, że krążą jakieś samoloty. Dwie minuty potem pierwsze bomby spadły na Tunel, a dopiero jakieś dwadzieścia minut potem był atakowany Wieluń. Wojna się zaczęła o czwartej czternaście. To moje pierwsze sprostowanie historii. Ciekawy był dzień ewakuacji rządu z Warszawy, szóstego o godzinie szóstej rano. Przed Muzeum Narodowym w Alei 3-go Maja był punkt zborny i stamtąd autobusy powiozły nas do Łucka. Podkreślam szóstkę; sześćdziesiąt sześć lat mija dzisiaj. [...] W Łucku rząd miał ostatnie posiedzenie i tam dostałem niesamowitą misję, bo nie chciałem uciekać do Rumunii razem z rządem. Dostałem polecenie spławiania trzech barek wyładowanych aktami wszelkich naszych resortów do Pińska. Dlatego do Pińska, bo było złudzenie, że w Pińsku nasza flota będzie się najdłużej biła i tam się da przetrzymać te akta. Naturalnie już z czternastego na piętnastego Rosjanie rzucili ulotki o takiej mniej więcej treści: „Pamiętajcie, że nie możecie być dłużej eksploatowani przez możnowładców, dzielicie zapałki na cztery - najróżniejsze takie bzdurki – Przychodzimy was oswobodzić.” Naturalnie załogi z barek zwiały, a ja zostałem z holownikiem, który musiałem obsługiwać sam. Z trzema kolegami spływaliśmy do Pińska, gdzie nas zaaresztowano, wsadzono do więzienia. Potem z więzienia trafiłem do obozu w Umieńcu. Z obozu uciekłem. Dostałem się znowu do transportu na Smoleńsk, znowu uciekłem przy pierwszym lepszym zakręcie. Dostałem się wreszcie do Baranowicz, a z Baranowicz do Białegostoku, tam mnie aresztowano po raz wtóry. Wreszcie uciekłem i dostałem się do Warszawy. Wspominam o Warszawie dlatego, że w Warszawie na tydzień przed wybuchem wojny Radio goebelsowskie z Wrocławia nadawało ohydne szkalowanie Polaków. Jakiś człowiek goebelsowski specjalnie przeznaczony do tego, żeby posiać nienawiść Niemców do Polaków, oszkalował Polskę, że jest krajem złodziei, pijaków, nierobów, że tylko dzięki kulturze niemieckiej ten naród żyje i że muszą koniecznie zrobić z nim porządek. Szkalowanie trwało co godzinę, nadawali dwadzieścia minut: „Wasz wujek z Wrocławia do Polaków mówiących po polsku i po niemiecku. Wkrótce będziemy u was.” Tak powtarzało się to codziennie. Wzburzony miałem radio przed sobą na parapecie, ukląkłem i powiedziałem: „Boże, jeśli dożyję tych czasów, kiedy wojna się skończy, to pokażę
polnische ordnung.” Oni ciągle mówili o
polnische ordnung jako o objawie najgorszego zdziczenia. To zadecydowało o dalszych moich losach. Kiedy składałem pierwszą przysięgę po powrocie do kraju w marcu, nie wiedziałem o tym, że składam przysięgę w obecności jednego z członków naszej Delegatury Rządu, mianowicie przy Czajkowskim, który był dyrektorem Biura Ziem Nowych. Próbowałem potem organizować administrację dróg wodnych wzdłuż Wisły przez Toruń aż do Gdańska. Wtedy zajęty tą pracą organizacyjną polskiej administracji, dostałem z Gdańska wezwanie do Warszawy, tam znalazłem ministra Rabanowskiego, ministra komunikacji, w towarzystwie nieznanych mi panów. Okazuje się, że jeden z nich, o troszkę zmienionej twarzy, był właśnie delegatem naszego londyńskiego rządu. Ten przypomniał mi moją przysięgę, mówi: „Ma pan okazję jechać teraz do Wrocławia i zrobić to, co pan przysięgał.” To zadecydowało o moim dalszym losie, czterdziestu lat pracy na terenie ziem odzyskanych, głównie przy organizowaniu stoczni, budowie statków, budowie portów, budowie różnych warsztatów. Tak wykonałem ten rozkaz, który mi przypomniano, jako o mojej przysiędze, że poświęcę dalsze moje losy odbudowie na ziemiach zachodnich. Skończyło się tym, że, niestety, po wybudowaniu całej floty, a zbudowaliśmy nie tylko tysiąc jednostek zupełnie nowych, ale jednocześnie eksportowaliśmy statki za granicę, na żeglugę przybrzeżną. Stocznie miały pełno roboty. Ale w tym momencie, kiedyśmy zbudowali pontony dla wojska, zakończyli budowę, to okazało się, że te pontony są głównie dla armii radzieckiej. Wobec tego przestały płynąć kredyty, cofnięto wszystkie inwestycje i właściwie położono całkowicie gospodarkę żeglugi na Odrze. Podałem się Ministrowi Żeglugi do dymisji, odznaczono mnie Krzyżem Kawalerskim za pracę, jaką włożyłem przez czterdzieści lat. Ciągle podkreślam, że tę pracę na Odrze udało mi się wykonać wbrew przewidywaniom Niemców trzykrotnie szybciej niż oni myśleli. Opierałem się głównie na pracy społecznej. Wszyscy ludzie, którzy mi pomagali, to byli społecznicy, jeśli chodzi o organizację Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich, którego byłem przewodniczącym. I dlatego miałem szerokie powiązania ze wszystkimi komórkami wzdłuż Odry. Podałem się do dymisji, podając powody, dlatego, że obstawiono mnie ubekami, miałem cały szereg nieprzyjemnych zajść, byłem prześladowany. To jest osobna sprawa, ale podam to do Instytutu Pamięci Narodowej, wszystkie ciężkie chwile, które musiałem przejść. W każdym razie udało mi się to przeżyć i spisać to wszystko. Tak, że sądzę, że ci ludzie, co po mnie przyjdą i będą odbudowywali Odrę, znajdą materiał, z którego będą mogli szybciej wykonać robotę; prace odbudowy i włączenia Odry w obieg komunikacji europejskiej. Jedno, co mnie dręczy to, że koledzy, działacze społeczni myślą, że nie żyję. Mało tego, w dokumentach, które mam, to wszędzie napisane: „krzyżyk, nie żyje.” A ja jednak żyję. Okazuje się, że komuś zależy na tym, żeby mnie uśmiercić. Ale historii uśmiercić nie mogą, historia pozostanie prawdziwa. Zadaję sobie pytanie, które dzisiaj, sądzę, trzeba w Polsce ciągle zadawać: „Komu Polska jest potrzebna?”. Zadawał to pytanie Churchill, kiedy rozmawiał ze swoimi najbliższymi współpracownikami. Okazuje się, że wielu ludzi zastanawia się nad tym, komu Polska potrzebna. Przede wszystkim Polsce. Chciałem powiedzieć, że przekazując swoje wszelkie opowiadania o tych czterdziestu latach pracy, podkreśliłem, synom przekazałem, jakby w testamencie, że: „Pamiętajcie o tym, że właściwie – co się wydaje nieprawdopodobne – drugą wojnę [światową] wygrała Polska”. Bo gdyby nie było Enigmy, gdyby Polska nie powiedziała veto, kiedy Hitler wypowiedział wojnę całemu światu, gdyby Polska nie dała dokumentacji V1, V2, gdyby nie podała dobrej mapy Wageningen, gdzie V1 i V2 były budowane, gdyby nie stworzyła armii sabotażowej akowskiej, która była największym zgrupowaniem sabotażowym, gdyby w końcu nie wzięto pod uwagę faktu, którego dzisiaj się nie porusza, mianowicie, że tylko jedyny rząd polski nie kolaborował z Hitlerem.
- Wróćmy do pana osobistych wspomnień z czasów wojny. Czy mógłby pan opowiedzieć o tym, jak osiem dni przed wybuchem Powstania wiózł pan meldunek?
Nie wiozłem żadnego meldunku, wiozłem wiadomość. Od „Szarego” w Górach Świętokrzyskich dowiedziałem się, że cały czas jest nasłuch na BBC i podają, że niech Polacy nie liczą na żadną pomoc ze strony Francji i Anglii. W Polsce wybuch Powstania jest za późny. Trzeba było się zdecydować dziesięć dni wcześniej, kiedy Niemcy uciekali przez mosty na Wiśle ze strony Pragi. Wtedy, kiedy przyszły dwie dywizje „Herman Goering” i dywizja lżejszych czołgów „Wiking”, to już cały Wał Miedzeszyński był obstawiony i nastąpiło odcięcie od grupy kościuszkowskiej, która miała przejść przez Wisłę. W stoczni czerniakowskiej stał „Nieuchwytny”, uzbrojona kanonierka z łodziami amunicyjnymi, którą miałem zamiar przechwycić. Niestety, ktoś wprowadził sabotaż i wpadła grupa, która się mianowała szwadronem szwoleżerów i w ten sposób wypłoszyła Niemców na Wisłę i myśmy nie mogli już tego przechwycić. To był pierwszy sabotaż o godzinie jedenastej. Czyli na sześć godzin przed [godziną W]. Powstanie już się zaczęło na stoczni Czerniakowskiej. To zadecydowało, że całe Powiśle upadło, bośmy stracili wszelką łączność. Naturalnie ten szwadron nagle znikł, jak przyjechał samochodem, tak znikł, zabrał ludzi, zabrał amunicję, którą mieliśmy w swoim oddziale. To zresztą opisałem w liście do Sławka Wójcika, który pisał album naszego zgrupowania. [...] Niestety ten list nie doszedł, bo Wójcik akurat spłonął na Banacha. Pisałem tam szczegóły, co myśmy robili, żeby „Nieuchwytnego” nie wypuścić na Wisłę. Niestety, wypłoszyli tę kanonierkę i łodzie amunicyjne i potem naturalnie był posiew na obydwu brzegach. Pierwsze to kanonierka ostrzelała przerzut wojsk kościuszkowskich na wysokości Marymontu, a potem zjechała do mostu Poniatowskiego i tutaj nas ostrzeliwała, zgrupowanie Wójcika. „Kryska” zażądał ode mnie, żebym się przekradł przez linie frontowe. Kanałem nie chciałem iść. Musiałem się usmarować sadzą i pełzałem między frontem niemieckim na wałach za Muzeum Narodowym, a frontem naszym na Konopińskiej. Przeczołgałem się, bo to potrafiłem, do placu Trzech Krzyży, potem przez naszą komórkę na Hożej dostałem się do dowództwa i zameldowałem, że wzywamy pomocy, bo nie ma lekarstw, nie ma bandaży, nasze szpitale polowe już są zupełnie unieruchomione. Jesteśmy właściwie ostrzeliwani co dzień, jest nas coraz mniej żołnierzy. Za pomnikiem Szartera jest tablica, gdzie jest napisane, że zginęło ponad dwa tysiące sześćset ludzi, dzięki temu, żeśmy nie mieli żadnej pomocy. Dostałem już inne misje, mianowicie zorganizowanie kompanii wartowniczej przy dowództwie, gdzie zająłem się transportem pszenicy na zupę plujkę. Przy okazji muszę powiedzieć, że wszyscy pracowali, nosili. Słynny aktor Osterba i jego brat nosili worki, ale Fogg odmówił. Jak zwróciłem się do niego mówi: „Przepraszam, ale mam koncert.” Mówię: „Koncertem się rannych i walczących na barykadach nie nakarmi. Chodź pan.” „Nie, mam umówioną godzinę.” Chciałem potwierdzić jedną rzecz, o czym nie mówi się w historii Powstania, cichutko jest [na ten temat], a to jest bardzo istotne. Mianowicie, mimo tego, że wojsko kościuszkowskie i wojsko radzieckie zatrzymało się na tamtej stronie, na Pradze, to szukali z nami łączności. W momencie, kiedy akurat moja grupa odbierała jakiś zrzut, wylądował Rosjanin, kapitan Łoginow w granatowym mundurze z czerwoną sowiecką gwiazdką w klapie i dwóch jego towarzyszy; Sasza i Misza, jeden był od radia, a drugi był przewodnikiem i od amunicji. Niestety, Misza wylądował na balkonie na Wilczej 2 i zawiesił się tam, nieszczęśliwie kroczem na balkonie. Męczył się strasznie chłopak, zdjęliśmy tego jęczącego człowieka i na Konopnickiej harcerzyki się nim zajęły. Natomiast Łoginow prosił, żeby go doprowadzić do dowództwa, więc został doprowadzony. Jak Chruściel rozmawiał z Łoginowem stałem w niedużej odległości. Na ulicy Twardej akurat odparliśmy atak niemiecki. Chruściel powiedział w ten sposób: „Widzicie, jak nasi żołnierze bohatersko walczą.” Na to Łoginow odpowiedział: „Proszę pana, my uważamy, że to nie jest bohaterstwo, tylko wytracanie ludzi.” Wtedy padła bardzo ciekawa uwaga: „Dlaczego wasze dowództwo rozmawia z Anglikami, z Francuzami, ze wszystkimi, a z nami nie rozmawia?” Otóż to była wina Mikołajczyka. To wyraźnie sowiecka strona dawała znać: „Dlaczego z nami nie ma kontaktu?”, a Chruściel oczekiwał pomocy. A tu była taka dziwna polityka. Na terenie Czerniakowa odbywały się msze, ksiądz mówił: „Jutro przystępujemy do walki z Niemcem, zwyciężymy, ale mamy jeszcze większego wroga…”, i tak dalej. Tego rodzaju nastroje siane z ambon doprowadziły do tego. Chruściel powiedział Łoginowowi: „Oczekiwaliśmy od was pomocy.” Na to Łoginow mówi: „Pomoc trzeba uzgodnić panie pułkowniku, pomoc się uzgadnia, nie może być pomocy bez uzgodnień. Wasza ‘Błyskawica’ nawet nie nadaje odpowiednich komunikatów, które by nas zmusiły do tego, żeby opracować wspólny plan lądowania naszych wojsk po stronie warszawskiej.” Tu jest fatalny błąd, który zrobiło nasze dowództwo. Nie tylko prostuję fakt, że Powstanie się zaczęło sześć godzin wcześniej, że dowódcy ze sobą nie współpracowali, ale też że Mokotów miał inne plany i granice wyznaczył po linii: Łazienkowska - stadion „Legii”, a Śródmieście wyznaczyło po Górnośląską, Ludną, a tu było pusto. To była ziemia niczyja. I dlatego jako Powiśle żeśmy musieli się poddać.
- Jak pan wspomina stosunek ludności cywilnej do powstańców?
O mały włos nie straciłem życia.Ludzie jak mogli, wspomagali powstańców, ale niezależnie od zasadniczej pomocy, entuzjazmu w stosunku do walczących, pośród ludności byli tacy, którzy chowali się po piwnicach, aby przeżyć. Spotykałem się z takimi scenami, że znajdowałem ludzi, którzy obżerali się swoimi zapasami, z walizkami, z pierzynami w piwnicach, gdy tymczasem na barykadzie na ulicy Marszałkowskiej naprzeciwko Ogrodu Saskiego ludzie ginęli z głodu po siedemdziesięciu godzinach na barykadzie. Jako kompania wartownicza musieliśmy te fakty w jakiś sposób ujawniać ludności, która prosiła, żeby wyprowadzić starców, kobiety, dzieci. Chciałbym specjalnie podkreślić jeden ciekawy fakt, z punktu widzenia określenia początków naszego Powstania. Mianowicie, jak pojechałem pożegnać się z rodziną w Opatowie, tam nawiązałem kontakt, który umożliwił mi mój teść. Teść oddał „Szaremu” baranicę, dlatego, że był ranny jakiś żołnierz, trzeba było go okryć, a teść był lekarzem weterynarii i jeździł po tych terenach. Oddał baranicę dla ratowania zdrowia rannemu, a wtedy „Szary” odezwał się i powiedział: „Proszę przekazać wiadomość, że nie można teraz zaczynać Powstania, bo są meldunki z BBC, że ani Francja ani Anglia nie udzielą Powstaniu żadnej pomocy. Wtedy zdecydowałem, że natychmiast muszę przekazać te wiadomości do Warszawy. Nie miałem innych możliwości, bo nie mogłem jechać do Ostrowca, który był cały obstawiony Niemcami, wziąłem ze stajni konia i pojechałem na koniu do Ćmielowa. Tam zaopiekowali się mną kolejarze. Sądzę, że wszystkim wiadomo, że kolejarze byli najlepszą wojskową organizacją, jaka działała na początku wojny. Wsadzili mnie do wagonu sanitarnego, który jechał po rannych żołnierzy niemieckich. Zamknęli mnie w ubikacji, przekręcili klucz, a na ubikacji nakleili kartkę papieru, na której napisali: „Uwaga, tyfus.” Wagon był całkowicie pusty. Widocznie Niemcy bardzo się bali tyfusu. Nie tknięto mnie. Jakoś przesiedziałem kilka godzin w tej ubikacji. Dojechałem do Szczęśliwic w Warszawie. W Warszawie przez łączniczkę skontaktowałem się ze swoim dowódcą, jemu przekazałem dla dowództwa tę wiadomość, którą przekazywał „Szary”. Ciekawa była reakcja. Dowiedziałem się od mojego dowódcy, jak Okulicki to przyjął. Powiedział: „Zdaję sobie sprawę, że pomocy nie można dostać, już zdecydowaliśmy o rozpoczęciu Powstania, bo gdybyśmy nie dali zgody na rozpoczęcie Powstania, to młodzież sama by to Powstanie wszczęła. Nie ma innej rady, bo chaotyczne [Powstanie], bez działalności dowództwa, dałoby w rezultacie większe ofiary.” Taka była postawa Okulickiego. Chruściel musiał się z tym wszystkim zgodzić, zwłaszcza, że już działał, jak pamiętam pierwsze spotkanie z „Wachnowskim”. Tak samo dostałem polecenie, że mam wszystkie dokumenty, które są WSOP-u i AK, dokumenty, które są zgromadzone w dowództwie, żeby popakować w słoje, zalać parafiną i zakopać w którejś piwnicy. Dopilnowałem wykonania tego rozkazu i zameldowałem potem, że wszystko jest w takim i takim miejscu, pod numerem takim i takim, na przykład na Hożej 37, w drugiej oficynie, w piwnicy po prawej stronie są zakopane słoje z dokumentami. Dokumenty te przekazała mi jakaś kobieta niskiego wzrostu i to w randze kapitana, z kapitańską czapką, w rogatywce, z odpowiednimi dokumentami. Miała hasła, miała odzew, wiedziała, jak mnie prowadzić. Doprowadziła mnie do delegatury rządu, która urzędowała gdzieś w rejonie ulicy Koszykowej. Cała komunikacja oddziału była tylko piwnicami, korytarzami. Zorientowałem się, mniej więcej z położenia tego, że to ma miejsce gdzieś w rejonie ulicy Koszykowej. Oddałem, złożyłem meldunek i szkice, gdzie, jak, co zostało zakopane. Nie mogę zapomnieć sceny, która dla historii jest bardzo istotna. W Wojskowej Służbie Powstania kazano mi dostarczyć wodę dla powstańców, bo owało jej po stronie Alej Jerozolimskich, Śródmieścia, tam, gdzie było dowództwo: „Masz wziąć jeńców niemieckich i niech wiadrami czerpią ze studni artezyjskiej przy Marszałkowskiej 76 i nalewają do długich baniaków, cystern, które Niemcy będą ciągnąć jako konie.” Przy Marszałkowskiej 76 były zabudowania „Skali”. Przed wojną właścicielami [tych budynków] był Skiba i Wyborek, pamiętam jeszcze szyld. Po wojnie była tam już „Skala”, która produkowała wszystkie przybory kreślarskie. Na dziedzińcu tej „Skali” jakiś harcerz rano ustawił harcerzy w podkowę i była zbiórka na modlitwę. Ja, wiedząc o tym, że za parę minut należy spodziewać się nalotu sztukasów, podszedłem do tego harcmistrza i powiedziałem: „Odwołuj pan, czym prędzej puszczaj ludzi do piwnicy, chowaj pan dzieci, bo sztukasy nadlecą.” Przywitał mnie tylko: „A co pan ma tutaj do gadania?” Próbowałem go już wtedy brutalnie zupełnie: „Głupcze, dzieci zginą!” Moje słowa nie zrobiły na nim wrażenia, dzieci się patrzyły. Tam było koło setki dzieci; dziewczynek, chłopców od siedmiu do dziesięciu lat mniej więcej. To były Szare Szeregi, „Wilczki”. Sztukasy nadleciały, dwa rzuty po trzy sztukasy, spuściły bomby. Zdążyłem zjechać do piwnicy. Przez okienko piwniczne widziałem, jak leciały do nieba główki, rączki dzieci, krew się lała. Między innymi takich mieliśmy odpowiedzialnych ludzi. Ogólne moje wrażenie [jest takie, że] w Powstaniu nie liczono się z człowiekiem. Gospodarka ludźmi była lekkomyślna. Nie wiem, skąd to się wzięło. Ja, jak mnie dekorowano Krzyżem Powstańczym, to pamiętam, jak Sokorski na placu Powstańca, tam, gdzie [jest] hotel „Warszawa” między innymi przedstawia mnie, że taki bohater, dzielny oficer. A ja mówię: „Nie za dzielność. Ja nie walczyłem, tylko jednego i drugiego snajpera strąciłem, bo dobrze strzelam, ale specjalnie nie walczyłem w Powstaniu. Natomiast jestem dumny i mnie się krzyż należy za to, że byłem odpowiedzialny; nie zginął żaden żołnierz z mojego oddziału. Dowódcę tym się ocenia, jak gospodaruje swoimi kadrami.” Przez cały okres okupacji, mimo bardzo dużych aktów sabotażu, już o tym nie chcę mówić, nie zginął żaden człowiek. Organizacja sabotażowa w okresie okupacji to jest oddzielny rozdział w moim życiu. Sokorski na to mi odpowiedział: „Czytał pan, kolego, moją broszurkę?” Pod Lenino nasza jednostka miała uderzyć na wzgórze obsadzone przez Niemców. Było umówione, że najpierw czerwona rakieta idzie do góry, wtedy odzywa się artyleria, po artylerii lotnictwo i wtedy ruszy polska grupa. Nie ruszyło ani lotnictwo, nie ruszyły żadne samoloty i polska armia wtedy uderzyła pod Lenino. Sokorski to opisał i pytał się, czy to czytałem. „Tak.” „Widzi pan, obydwaj wiemy o tym, że największa odpowiedzialność jest za ludzi, którymi się dowodzi. Dobrym jest ten dowódca, który umie wziąć pełną odpowiedzialność za swoje wojsko. Dowódca, który nie poczuwa się do odpowiedzialności nie powinien być dowódcą.” Przy tych nominacjach to była moja ostatnie rozmowa z Sokorskim. To są sceny, które są przyjemne i nieprzyjemne. W życiu jest tak niestety, że Opatrzność daje pewne dobra, ale potrafi też zabierać. To trzeba wziąć pod uwagę. Wspomniano, żeby zarysować, jak odbierałem różne czyny ludności. W niektórych piwnicach były rodziny, gdzie stara babcia mówi: „Dawaj to, dawaj to, odpakuj to, to trzeba dać powstańcom.” Chłopak mówi: „A co my będziemy jedli?” „Ty nie walczysz, nie potrzebujesz. Trzeba oddać.” Myśmy odpowiadali: „Trzymajcie to, wam potrzebne.” „Nie, musimy zanieść na barykadę.” Pamiętam przygotowanie do naszego napadu na Pastę. To musiało trwać około tygodnia. Przygotowaliśmy się starannie. Oddziały Kilińskiego i inne przygotowywały każdy szczegół natarcia, jak podpalić Pastę od dołu, żeby wykurzyć Niemców. Pamiętam, jak siedzieli na stanowiskach, czekali tylko rozkazu, kiedy ruszyć. Wtedy przy tym czekaniu nie mieli czasu na to, żeby gromadzić sobie żywność, więc stosunek ludności naszej był naprawdę godny wielkiej pochwały, bo to była więź między powstańcami a ludnością. Tutaj muszę powiedzieć o jednej przykrej sprawie. Mianowicie, razem z jakimś redaktorem z Krakowa byłem współtwórcą listu do dowództwa. Myśmy stworzyli taką komórkę centrolewu, ludowych i PPS-owskich organizacji, które napisały list do dowództwa z prośbą o zgodę na wyprowadzenie ludności z Warszawy, dzieci, starców, kobiet. Była rozmowa, niestety polska strona odmówiła. Nie tylko to się stało, ale stała się rzecz przykra, bo któregoś dnia na kwatery przychodzi dwóch ludzi z żandarmerii przy dowództwie, mówi: „Czy porucznik Opacki?” „Tak.” „Słuchajcie, jesteście skazani, masz iść dostać w czapę za to, że działacie przeciwko dowództwu.” Mówię: „Mundek, tyś zwariował, mnie chcesz zastrzelić?” Poznałem, że to przecież jest mój kolega. Roześmiał się, mówi: „Słuchaj, to ja się tobą zaopiekuję.” Byłem potem już po drugiej stronie Alej Jerozolimskich pod opieką żandarmerii, która mnie dobrze chroniła. Dzięki temu mogłem zakopać te wszystkie dokumenty. Jeszcze przyczyniłem się do wyłapania Łoginowa, przyprowadzenia go do dowództwa. Ta charakterystyczna scena zawsze pozostanie mi w pamięci; Łoginow, Chruściel, jeszcze dwóch oficerów i ja z dwoma kolegami staliśmy, kiedy odbywała się ta rozmowa i to bardzo ważne pytanie: „Dlaczegoście z nami nie nawiązali kontaktu?”
- Proszę powiedzieć jak wspomina pan upadek Powiśla?
Mazurkiewicz zszedł dwa tygodnie za późno, tu już były rozstrzeliwania, wygarniali ludzi z prymitywnych szpitalików w innych budynkach, wyganiali rannych. Dowiedziałem się potem od kolegów, których zostawiłem tutaj, z resztek niedobitków zgrupowania „Kiliński”, że nie było wolnego dnia bez rozstrzeliwania nawet rannych. Była taka scena przy kościele Świętej Trójcy na Czerniakowie; sanitariuszki niosły rannego. Rannego stawiali, Niemcy go porywali i walili mu w łeb. Na Czerniakowie usiane są miejsca, gdzie rozstrzeliwali, a nad rannymi się pastwili, bo wiedzieli, że jak ranny, to znaczy, że brał udział, był na froncie. Tych scen mamy na terenie dosyć. Niedaleko miejsca, gdzie stoi kościół Matki Boskiej Częstochowskiej, też było miejsce rozstrzeliwań, tablice na kościele wymieniają powstańców, którzy byli rozstrzelani w tym miejscu. [...]Powiśle upadło już pierwszego dnia, kiedy zastosowano sabotaż, wpuszczono jakichś nieznanych szwoleżerów, nie wiemy, skąd oni byli. Dowiedziałem się dopiero po wojnie. To była grupa zorganizowana przez radzieckie wpływy, grupa tak zwanego Szczurkowskiego, który był jej dowódcą. Omalże na moich oczach [zabito Ledóchowskiego]. Byłem wtedy ze dwieście metrów od fabryki siatek, którą prowadził jej właściciel, dobry inżynier Ledóchowski. To były siatki robione z blachy, cięta blacha i przy rozciąganiu powstawała siatka. [Ledóchowski] był zasłużonym inżynierem, znałem go osobiście. Grupa Szczurkowskiego dopadła Ledóchowskiego. Ledóchowski to hrabia, więc w łeb. I przed drzwiami własnego mieszkania strzelili mu w tył, w plecy. Tak jak strzelili w plecy naszemu pierwszemu prezydentowi w Zachęcie. Tak rozprawiono się z Ledóchowskim, bardzo cennym oficerem i inżynierem, człowiekiem, który nikomu krzywdy nie zrobił. Robotnicy w jego zakładzie byli zawsze zadowoleni, bo płace utrzymywał w przyzwoitych graniach. Wszyscy go chwalili. Tymczasem grupa Szczurkowskiego i spółki załatwiła go. Wspomniałem, że WSOP to była Wojskowa Służba Ochrony Powstania, ale to był też pewnego rodzaju kryptonim wywiadu, bo ni stąd ni zowąd pewnego dnia przychodzi do mnie łączniczka „Teresa” i mówi: „Ma pan polecenie uratować człowieka, który jest naszym wywiadowcą w księgarni technicznej na Krakowskim Przedmieściu.” Niemcy mieli księgarnię techniczną tylko dla wojska, a ponieważ pracowałem na stoczni, więc byłem związany z technicznymi zagadnieniami. „Pan ma podejść tam. Nasz człowiek jest w tej księgarni, przez to mamy z nim kontakt, jeśli chodzi o różne rozmowy Niemców, instrukcje techniczne, książki techniczne. To jest nasz człowiek i go trzeba uratować, bo już wpadli na trop jego jakichś powiązań.” Szybko mam działać, więc wybrałem się tam po książkę, która była mi niby potrzebna do pracy na stoczni. Miałem polecenie, że mam na stronicy dziewięćdziesiąt siedem, pamiętam do dzisiejszego dnia, wcisnąć karteczkę, na której miałem napisać: „Uciekaj”, czy „Są na tropie”, nie pamiętam dokładnie jak brzmiało to zdanie. Tę karteczkę dałem. Poznałem tego człowieka, powiedziano mi jak on wygląda. Przyjął bez zmiany swojej miny, bardzo oficjalnie, wypisał mi rachunek, zapłaciłem, swoją książkę wziąłem pod pachę. On przedtem przeglądając natrafił na to i schował tę malutką karteczkę. I w ten sposób uratował się niejaki Rudolf Props. Był austriackim Żydem, całkowicie zeuropeizowanym, władającym bardzo dobrze językiem niemieckim. W ten sposób uciekł. Dostał jednocześnie polecenie kontaktu ze mną. Potem złapał ze mną kontakt przez „Teresę” i musiałem mu wyrobić odpowiedni auschweis. [...] Gdyby nie „Agaton”, to bym nic nie zrobił. Nigdy nic nie mogłem zrobić bez kolegów. [...] Wszystko to sprawa ścisłych powiązań. Dzięki „Agatonowi” pojechałem do Milanówka i u księdza w Milanówku, który był jedynym naszym łącznikiem, chodziliśmy po cmentarzu, aż wreszcie znaleźliśmy odpowiednie daty. On prowadził dwie księgi, jedną na pokaz, a drugą tajną dla naszego użytku. Wystawił odpowiednie metryki, świadectwa i w ten sposób pan Props otrzymał nazwisko Bęczkowski Zygmunt, urodzenie w księgach było napisane. W ten sposób uratował się on i jego rodzina. Kiedy mnie przedstawiano jako tego, który ma iść i zagospodarować Odrę z ramienia przemysłu węglowego, pan Bęczkowski został naczelnym dyrektorem. Przedstawiają mnie, a on krzyczy, wskazując na mnie: „Proszę panów, to jest mój ojciec chrzestny.” I zostałem ojcem chrzestnym. Potem pracowaliśmy razem na Odrze dopóki nie zmarł na raka, ja musiałem przejąć jego czynności. To był pierwszy taki niby sabotaż, wyciagnięcie z naszej siatki człowieka, który pracował w niemieckiej księgarni.
W 1943 roku. Też w 1943 roku była wielka akcja. Nigdy nie myślałem, że uda mi się to załatwić. Pewnego dni zostaję wezwany. Mam dostarczyć dwa oficerskie niemieckie mundury z legitymacjami i dwa mundury szeregowych i mam to zrobić poza Warszawą, ma się to odbyć bez strzałów, bez krwi. Wezwałem ludzi z mojego specjalnego plutonu (tak nazywano nasz pluton; pluton do specjalnych poruczeń). Mówię: „Jestem bezradny, w jaki sposób to wykonam, przecież to jest nie do wykonania. Dali mi trzy miesiące na to, żeby dostarczyć te mundury. To nie może być w Warszawie, nie może być krwi, to musi być całkowicie cichutko zrobione.” Tutaj odegrał rolę człowiek z Legionowa, który przed wojną pracował w fabryce balonów. Powiedział: „Panie poruczniku, to żaden cymes. Wiem, że dla wyciągnięcia naszych meldunków robi się takie kiełbaski. Lotnik bierze na kotwiczkę i podrywa meldunek na jakiejś polanie jakiegoś lasu. - To akurat było w lasach piaseczyńskich, tutaj się odbierało meldunki. - Wiesza się takie kiełbaski, balonowe płótno, wypełnione bardzo drobnym piaskiem, takim, jak do klepsydry się używa. Wystarczy, panie poruczniku, jak się trzepnie szkopa akurat ciemię nad uchem. Pada, nie umiera, strzałów nie było, krwi nie ma, leży na ziemi, zdejmujemy, puszczamy go akurat w kalesonach, zabieramy mu wszystko” W ten sposób już po dwóch miesiącach mundury były dostarczone. Na Czerniakowskiej po prawej stronie było takie długie podwórko i tam była hala sprzedaży różnych ogórków kiszonych, kapusty i na końcu był warsztat, w którym były zgromadzone te mundury. Mundury te były niezbędne, czego się dowiedziałem dopiero po fakcie, do wypadu naszego wywiadu na ulicę Daniełowiczowską, od Placu Teatralnego, gdzie mieściła się główna gestapowska placówka dysponująca wszystkimi siłami, które walczyły z polskimi działaczami. Wiedzieli o tym, że Himmler przesyła co miesiąc jakąś kontrolę. Miała być wyznaczona niemiecka kontrola na godzinę pierwszą. Nasi przebrani w mundury niemieckie na godzinę przed lustracją himmlerowskiej delegacji weszli do środka i przeglądali wszystkie akta i księgę, kto donosi, kto pracuje, z kim, jakie wtyczki gestapo ma w naszej organizacji. Mieli aparaty w zegarku, sfotografowali tę księgę. Potem, jak to się odbyło, dostałem w nagrodę przejrzenie, zobaczenie klisz i odbitek. Miałem na to dwie, trzy minuty czasu. Otworzyli: „Niech pan popatrzy.” Było gros polskich nazwisk w księdze. Na dwieście osiemdziesiąt parę nazwisk gestapowskich wtyczek w naszej organizacji, nazwisk o brzmieniu niemieckim było bardzo mało. Głównie [były takie jak] Sokołowski, Zagrzebski, taki, owaki, wszystko wtyczki w naszej organizacji akowskiej. Od tego dnia skończyło się nagłe sypanie. Przedtem mieliśmy duże straty w organizacji na terenie Warszawy i Pragi, ginęli ludzie. Nie wiadomo, czy ktoś doniósł. Będzie szkolenie albo zbiórka, ćwiczenia z bronią, czy coś podobnego, to wszędzie wpadało gestapo, aresztowało i ginęli nasi. Dużo ludzi w ten sposób trafiło do aresztu. Myśmy musieli zadziałać w ten sposób, żeby wyłapać, kto jest tą wtyczką, co to są za ludzie. Dzięki temu, że zrobiło się zdjęcia z tej księgi spisu, to myśmy mieli potem spokój. Przez jakiś czas w ogóle nie było żadnych wsyp. Jeśli chodzi o Szucha, to tam było kasyno oficerskie. Do kasyna myśmy wydelegowali naszego dobrego kolegę Janusza Wullerta, który doskonale władał niemieckim, nazwisko czysto niemieckie. Został krupierem. Ponieważ dobrze znał zawód krupiera podjął się w imieniu naszej organizacji zostać tam. Ten człowiek uratował dużo różnych ludzi, którzy nawet nie wiedzą, dlaczego zostali uratowani. Ale już zaczęło się palić pod nim, zaczęli przewidywać, że ma jakieś niesamowite kontakty i musiał uciec. Uciekł. Pod Warszawą był młyn w Sokołowi i tam się schował. Został ostrzelany przez Niemców, parę dziurek mu zrobili w płucach. Uratował się znowu w Milanówku. Milanówek był dla nas schronieniem, tam lądowało się w razie niebezpieczeństwa. Ile razy śpiewają tę piosenkę o truskawkach w Milanówku, to zawsze mi się przypomina i ksiądz i te miejsca, gdzieśmy się po każdej robocie chowali. Jak mnie po Powstaniu prowadzili do Pruszkowa do obozu, to tuż za cmentarzem zwiałem. Kobiety stały i częstowały pomidorami, trzeba było pomidor przekroić, a tam była dyspozycja, gdzie masz uciekać: „Za cmentarzem w lewo. Uciekaj. Schroń się w Milanówku.” I znowu ta sama historia była, że znowu wylądowałem w Milanówku i tam się spotkałem jeszcze raz z Wullertem, który był leczony po tych przestrzałach. Ale jakoś się wylizał. Zmarł niedaleko na Tamce. Był bardzo dobrym oficerem, bardzo dobrym zwiadowcą. Najlepszy dowód, że go nawet wysłano do Chin, gdzie został attache handlowym. Wrócił z Chin, pojechał na Kubę. Wullert był dzielnym człowiekiem. [...]Niezależnie od tego w stoczni czerniakowskiej myśmy produkowali zapalniki do granatów. Nad stocznią był nadzór niemiecki, na czele, którego stał Wurfirth. Zawsze widział, że po godzinach robią małe zapalniczki, a to nie były zapalniczki. Zapalniczki to była tylko pokrywka, fałszywka, a przygotowywało się granaty i zapalniki. To był sabotaż ze strony stoczni, już nie mówiąc o jej łączności z Wałem Miedzeszyńskim, przeprowadzeniu linii telefonicznej na Wał. To były drobne akcje, też dyktowane z góry. Trzeba przyznać, jak czytam wszystkie książki, pamiętniki kolegów, którzy walczyli, to nie wierzę własnym oczom, wszędzie mowa o AK, a nic o Wojskowej Służbie Ochrony Powstania, która właściwie zadecydowała o ratowaniu ludzi, o przygotowywaniu wszystkich barykad, łączności, wyżywienia, lekarstw, szpitali, i tak dalej. To wszystko przecież czyniła Wojskowa Służba Ochrony Powstania, cywilna armia. Bez tej cywilnej armii nie można byłoby uratować wielu istnień. Cóż ciekawego jeszcze z sabotażu… były drobne różne rzeczy, jak ni stąd ni zowąd trzeba było zamontować na holowniku radiostację. Mieliśmy taki mały holownik. Robiło się dwie ściany grodziowe i między te dwie ściany wstawiało się radiostację, montowało się nasłuch. Taki holownik jeździł po Wiśle i w odpowiednich punktach nadawał, czy odbierał komunikaty z Londynu. Złapali holownik, ale nie złapali winnego. [...]
- Co stało się z panem po zakończeniu Powstania?
Nie miałem nigdy zaufania do Niemców, więc nie zgodziłem się maszerować razem z wojskiem, tylko przebrałem się i jako cywil wędrowałem. Wszystkich cywili wtrącali do obozu w Pruszkowie. Wiedziałem o tym, że nie dochodząc do Pruszkowa z lewej strony podejdą do nas dziewczyny i będą nam podawać pomidory. Każdy pomidor trzeba było rozewrzeć i zobaczyć, co tam jest napisane. W ten sposób dostałem się do Milanówka. Uciekłem. Przeważnie cywili eskortowali żołnierze po pięćdziesiątce, starzy ludzie, którzy zostali wzięci już jako pospolite ruszenie. Oni bardzo mało reagowali. Puścili parę pościgów za mną, ale już byłem daleko, tak że wylądowałem w Milanówku, potem do Częstochowy podziękować Bozi za ocalenie, a potem do Opatowa, a przez Opatów do Lublina. W Lublinie zameldowałem się do organizacji polskiego departamentu, w którym pracowałem przed wojną. Departamentu Dróg Wodnych polskiej administracji w Toruniu, Gdańsku, to był mój cel, który wykonałem, a potem mnie wezwali: „Przysięgę składałeś, że pójdziesz na Odrę pokazać polnische ordnung.” Pojechałem i te najcenniejsze czterdzieści lat życia wykonywałem rozkaz, który dostałem.
- Czy był pan represjonowany?
Strzelano do mnie dwa razy. Raz na stoczni w nocy, kiedy robiłem nocną kontrolę posterunków. Strzelił ktoś, kula koło ucha przeleciała, świsnęła. Drugi raz, kiedy wracałem z delegacji warszawskiej. Wiedzieli, którym pociągiem przyjeżdżam. Szedłem na skróty. Wiedzieli o tym, że od tramwaju do domu chodzę na skróty i tam w krzakach ktoś się zaczaił i znowu mi strzelił koło ucha. Ściągałem od kolegów wszystkie materiały potrzebne mi na napisanie właśnie na temat Powstania, między innymi o Łoginowie. Ale potem dostawałem telefony: „Przestań się tym interesować.” To ciągle były ostrzeżenia typu: „Chcesz żyć? Daj spokój.” Pewnego dnia miałem przekazać Czechom holownik czeski wyremontowany przez nas w ramach przyjaźni polsko-czechosłowackiej. Do Głogowa przyjechała telewizja czeska, polska. Jechałem z dziennikarzami „Słowa Polskiego”, z kolegami. Prowadziłem wóz, który wziąłem z remontu. Okazało się, że remont był tak przeprowadzony, że ten samochód kuśtykał, a w pewnym momencie na szosie, dojeżdżam do wzgórka, a tuż przede mną cztery czy sześć beczek ze smołą stoi na szosie. Zobaczyłem tylko ścianę. Wiedząc o tym, że trzeba zrobić odpowiedni zwrot, zrobiłem w lewo zwrot, poszła opona i uderzyłem o słupek cementowy, obróciło mnie i tyłem wjechałem w pole. W ten sposób uratowało się pięć osób razem ze mną. Naturalnie dojechaliśmy innym wozem, który wezwaliśmy. Ale to było przygotowane. Wiedzieli, kiedy, o której godzinie będę przejeżdżał drogą na wysokości Żagania z tymi ludźmi na przekazanie holownika czeskiego. Jeszcze były inne takie zasadzki na mnie. Z uwagi na odpowiednie przeszkolenie uważałem, przygotowałem się. [...]
- Na zakończenie proszę powiedzieć, czy pana zdaniem Powstanie powinno było wybuchnąć?
Nigdy. Od początku jestem [takiego] zdania. Przecież słałem meldunki o tym, że na koszarach Legii są rozmieszczone karabiny, [słałem] rysunki, podałem, gdzie Niemcy są przygotowani i meldowałem, że w ogóle nie jesteśmy w stanie zlikwidować tych posterunków. Stosunek uzbrojenia Niemców do nas to było jak sto do jednego. W głowie się nie mieści, żeby ktoś, znając proporcje uzbrojenia, dawał rozkaz Powstania. To trzeba być zupełnie niepoczytalnym, nieodpowiedzialnym. Znowu wracam do tego: „Komu Polska potrzebna?” Nam potrzebna i myśmy powinni trwać w głębokim przekonaniu, że myśmy wygrali wojnę. Dzięki Polsce wojna została wygrana. Mówimy, gdyby nie Gorbaczow, gdyby nie rozmowy z Reaganem, gdyby nie wiele innych czynników, gdyby nie przygotowanie strajku w Gdańsku, gdyby nie było innych zajść. To jest splot wielu czynników, które doprowadziły do tego, że jesteśmy dzisiaj wolni. Dzisiaj dziwię się. Odzywa się jakiś głoś, że gdyby nie było „Solidarności”, gdyby nie „Solidarność”, to nie byłoby wolności. Nie, na to złożyły się dziesiątki różnych innych zdarzeń i dopiero w wyniku tych zdarzeń możemy dzisiaj z otwartym czołem powiedzieć, że Polacy wygrali drugą wojnę światową. Niestety, natrafiamy na opór. Ciągle zadaję to pytanie; dlaczego o powstaniu w getcie wie cały świat, a o Powstaniu Warszawskim [nie]? Nam nie wolno było mówić o Powstaniu. Za to, że bardzo zabrałem się do zbierania wszystkich danych o Powstaniu, prześladowali mnie. O Powstaniu nie wolno było mówić. [To był] zakazany temat. Przyznam się, że bardzo często wspominam moich kolegów, którzy padli. Ja zostałem [jako] jeden z niewielu ludzi. Zostałem przy życiu, żeby troszeczkę powiedzieć o tym, pewne rzeczy uzupełnić, pokazać prawdę. Przyznam się, że to, co się dzieje wokół nas, ten niesamowity jarmark, to wzajemne obrzucanie błotem, mierzi mnie do tego stopnia, [że zastanawiam się], po co te ofiary, po co żeśmy tyle ofiar ponieśli. I dzisiaj nikt nie wspomni wezwań naszego Papieża, który mówił: „Wreszcie zacznijcie działać razem, solidarnie.” Przecież solidarnie, to jest jedno z rodowodów „Solidarności”, a przedtem była przecież wspólnota spółdzielcza tkaczy w Anglii, potem Żeromski rzucił „Społem”. Dlatego zabieram głos w tej sprawie, powiem za sformułowaniami Żeromskiego, że trzeba rozdzielać wszystkie rany, żeby nie zakrzepły tą podłością, jaka miała miejsce i tą podłością, jaka się dzisiaj dzieje między ludźmi. Jeden drugiego gotów w łyżce wody utopić. Jak słucham wypowiedzi panów, którzy dzisiaj działają w komisji śledczej, czego chcą, czego obiecują, powinni przypomnieć sobie słowa Asnyka: „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, a nie w zwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę.” Czas, żeby to zrozumieli. Z apelem zwracam się do wszystkich ludzi, a specjalnie do tych, którzy muszą wreszcie zejść ze sceny naszej rzeczywistości: „Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy, choć macie sami doskonalsze wznieść, na nich się jeszcze święty ogień żarzy i miłość ludzka stoi tam na straży i wy winniście im cześć.” Myślę, że tym zakończymy.
- Jaka nauka płynie z doświadczeń Powstania Warszawskiego dla obecnych i przyszłych pokoleń Polaków?
Jeśli kultura jest zbiorową pamięcią, ciągłością dziedzictwa, to stłumienie jednego z jej źródeł musi prowadzić do wynaturzenia. Żyjemy w wynaturzonym pojęciu kultury. To musi młodzież przyjąć do wiadomości. Często wspominam o powiedzeniu Konwickiego, który kiedyś powiedział: „Świat sumienia odchodzi w niebyt, a w jego miejsce wkracza nowy bohater, bohater nowych czasów, bez historii i bez przeszłości.” Nieszczęśliwi będą młodzi ludzie, którzy nie będą sięgać do przeszłości. Nie można żyć bez przeszłości. Ludzie, którzy zapomną o przeszłości, będą nieszczęśliwymi. Pewnego dnia mnie delegowali: „W tym technikum będziesz pan miał referat o Powstaniu.” Dyrektor tego liceum mówi: „Dwa roczniki się zbiorą, proszę pana, żeby pan powiedział coś o Powstaniu.” Podzieliłem referat na dwie części, bo wiedziałem, że w jednych czterdziestu pięciu minutach nie zdążę. Mówiłem o Powstaniu; jak wybuchło, jak przebiegło, jakie [były] ofiary, wszystko dokładnie przekazałem. Zauważyłem, że w tylnych ławkach wszyscy śpią, więc zwracam się do starosty rocznika, który to organizował i mówię: „Panie starosto, dziwi mnie, że na tyłach sali towarzystwo śpi, a nie słucha.” „Zwróciłem im uwagę, ale oni powiedzieli, że to była wasza sprawa.” Do dzisiaj słyszę te słowa: „To była wasza sprawa.” Nasza? To my wszystko przygotowaliśmy po to, żeby dzisiejsza młodzież miała dach nad głową, miała uczelnie, komunikację, wakacje, naukę. Po to, żeśmy to robili i dlatego nowe pokolenia muszą ciągle myśleć. Jak młodzież idzie Nowym Światem na Uniwersytet, to chciałbym czuć przez ich zachowanie jakiś szacunek dla starszego pokolenia. [...]
Warszawa, 6 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska