Nazywam się Magdalena Grodzka-Gużkowska z domu Rusinek, urodzona 7 stycznia 1925 roku. W czasie Powstania nazywałam się „Magdalena Zawadzka”, byłam przydzielona do Sztabu Generalnego, jak również do Batalionu „Kiliński”.
Moja rodzina należała do inteligencji. Bardzo otwarty dom. Mnóstwo ludzi się przewijało, moi rodzice przyjaźnili się z Wańkowiczami, Kuncewiczami, Zollami. Chodziłam do znakomitej szkoły. Moja matka była nauczycielką, mój ojciec był posłem, najpierw w partii „Piast” Witosa, następnie był jednym z dyrektorów Izby Skarbowej, dlatego, że miał również skończoną ekonomię. Dom był zawsze otwarty – bardzo dziwne, dlatego, że moja matka nie miała żadnego nastawienia politycznego. Jako nauczycielka poszła do kuratorium z prośbą, żeby dostała zezwolenie, bo chciałaby odwiedzić wszystkie szkoły żeńskie w Warszawie – bo wtedy były żeńskie i męskie – i zdecydować w której z nich najpierw jej starsza, a potem młodsza córka zaczną naukę. Wybrała Platerównę na [ulicy] Pięknej 24, która miała bardzo wysoki poziom nauki. Dopiero po maturze dowiedziałam się, że wykładali nam prawdziwi profesorowie – pan i pani Retfojtowie, Szup. Już wtedy były w szkole licea profilowane – trzy języki w wieku lat dziesięciu. Zaczynało się szkołę od „A”, „B”, „C” – nie od zerówki – ładniej się to nazywało... Same dziewczynki. Dziewczyńska szkoła... endecka i bardzo katolicka. Moi rodzice na pewno nie byli Endekami i nie byli za pobożni. Moja prababcia ze strony mojej matki była Żydówką, lekarką u Marii Teresy Habsburg, jako pediatra. To, że była Żydówką nikogo nie obchodziło, natomiast to, że była lekarzem – bardzo.[...]
W sierpniu miałam bardzo poważną operację – rozlany wyrostek. Ponieważ nie mogli mnie uśpić, więc zatruli mi nerki i miałam spędzić w szpitalu całą jesień i zimę. Byłam bardzo chorowitym dzieckiem, po trepanacji czaszki, sepsa całego organizmu, szereg razy mało nie umarłam. Miałam zostać w Rabie Wyżnej przez całą jesień, całą zimę – wiadomo było, że dogonię szkołę, bo tu nie miałam trudności. Raba Wyżna była wspaniałym majątkiem „dwór gumowy”, naprzyjmował się wszystkich. Nazywałam panią Zduniową – Babunią, a właścicielkę panią Głowińską – Ciotką Dulą i do dzisiejszego dnia nawet nie myślę inaczej.
Jakieś trzy dni przed pierwszym września w Rabie Wyżnej stacjonował pułk ułanów. Był ślub w kościołku w Rabie jednego z poruczników z piękną panną młodą. Babunia Zduniowa dała nam pozwolenie, że możemy ściąć wszystkie głowy kwiatów – a tam było mnóstwo kwiatów – do takiego wielkiego kosza wiklinowego. Weszliśmy na poddasze i jak państwo młodzi odchodzili od ołtarza to myśmy sypali kwiatami. Następnego dnia rano, o piątej tenże podporucznik zajechał przed dwór na koniu, z którego piana po prostu zlatywała. Z konia stojącego dęba i powiedział: „Wysokie – pięć kilometrów od Raby – zajęte przez Niemców. Wszyscy mężczyźni do lasu.” Mężczyźni polecieli do lasu, a babunia poprosiła mnie o pomoc, żebym wyszukała najładniejszą sukienkę – bardzo elegancko się ubrała – miała starą ładną antykę. Niemcy zajechali przed dwór i zaczęli strzelać. Ona wyszła i świetną niemczyzną zapytała: „Panowie do mnie?” To jest pierwszy dzień wojny.
Moja matka mnie odwiozła i moją siostrę. Następnie moja mama, ponieważ nie widziała, co się dzieje z ojcem – to było znakomite małżeństwo – postanowiła jechać do Krakowa, do babci i do dziadka, żeby dowiedzieć się, co się stało. Wsiedliśmy w pociąg – wtedy nie kursowały już inne pociągi jak tylko cielętniki – zamiast dwie i pół godziny Kraków – Chabówka, a do Raby troszeczkę dłużej – tam później jest Sieniawa i Nowy Targ – jechaliśmy szalenie skomplikowaną drogą dwadzieścia dwie godziny do Krakowa! Przy otwartych drzwiach była przybita deska, bo było bardzo gorąco, byłam oparta o tę deskę, był zachód słońca, płonęły stogi i powiedziałam mamusi: „Jako cudowna jest ta wojna”, ale to był pierwszy dzień.
Nie, wtedy przestali strzelać. Potem zajęli, ale dopiero później. Następnie przyjechaliśmy do Krakowa i jedyna bomba jaka spadła w Krakowie w 1939 roku, to spadła jak myśmy byli na stacji, ale nikomu z nas nic się nie stało – co jest niezwykle zabawne. Pojechaliśmy do dziadków, mamusia [powiedziała], że absolutnie musi w tej chwili jechać z Marysią szukać ojca. Dziadkowie namówili [ją], żeby poczekała kilka dni, odpoczęła troszkę. Rozumiemy, ale może Zygmunt, czyli mój ojciec, się znajdzie. To [...] było przed samym jedenastym listopada – nawet może trochę wcześniej. Okazało się, że mój ukochany wujo Optułowicz, mąż najmłodszej siostry mamy – później bardzo słynny pan profesor od odczuleń i różnych szczepionek – udawał trupa, bo dostał tylko szrapnelami po plecach, gdy Niemcy się wycofali przeszedł z powrotem do domu. Wszyscy polecieli naturalnie do wuja, tylko ja zostałam z psem w domu przysięgając, że nikomu nie otworzę, bo wtedy Niemcy chodzili po domach i zbierali na „jakąś niepodległość” – czego zupełnie nie rozumiałam. Wówczas był dzwonek do drzwi i nie poznałam ani głosu, ani osoby. Nie otworzyłam, powiedziałam, że mi nie wolno, a przez wziernik nie widziałam dobrze. Na to tatuś powiedział – „Córeczko nie otwieraj, z łańcucha tylko zobacz, że to ja jestem.” Przez łańcuch nie otwierając [...] – nie poznałam go – był zarośnięty, bardzo brudny – takiego go nikt w rodzinie nie widział, bo natychmiast był wykąpany, [ubrał się] w dziadka garnitur i polecieliśmy wszyscy do wujka Optułowicza.
Wszyscy razem znaleźliśmy się w Krakowie. Na ulicy Górnośląskiej gdzie mieszkaliśmy padła tylko jedna bomba w 1939 roku, tak, że nie było szyb.
Moja siostra zdawała pierwszą potajemną maturę, [...] jechała z rodzicami do Warszawy, a ja zostałam z dziadkami w Krakowie. Uczęszczałam najpierw do szkoły Królowej Wandy, którą bardzo szybko Niemcy zlikwidowali i Uniwersytet dał nam aulę Kopernika. Jestem naocznym świadkiem aresztowania profesorów.
Aula Kopernika – wpadli Niemcy – wtedy tradycyjnie zawsze we wszystkich szkołach mówiło się „Królowo Korony Polskiej Błogosław Ojczyźnie Naszej” i myśmy to mówiły jak wpadli Niemcy. Raus!! Nie zdążyliśmy wyjść. Trzymałam Krysię Estreicher za rękę. Ostatni raz swego ojca wtedy widziałam. Myśmy się znały z Raby Wyżnej. To było jedno z pierwszych strasznych przeżyć – jak można podnieść rękę na profesora? Wtedy miało się nawykły szacunek do nauki, a przynajmniej w moim domu – tak byłam wychowana. To było przerażające... Mój dziadek nie był – chwała Bogu – na tym, bo miał chyba grypę a wujek Obtułowicz również nie był, dlatego że miał te szrapnele. Mieszkałam z nim wtedy, dlatego że mu wyłaziły na wierzch. Kładł się na stole kuchennym, kazał mi się kroić, ja kroiłam i wyciągałam. Zawsze chciałam być lekarzem – dla mnie to był zupełny drobiazg. […] Szkoła nam się urwała. Powinnam jeszcze dodać, że w Krakowie był Uniwersytet, a w Warszawie był tylko w podziemiu. W Krakowie studenci kazali nam mówić, że chodzimy do Uniwersytetu, nie na Uniwersytet – żebyśmy o tym bardzo dobrze pamiętały. Przenosiłyśmy wszystko z Królowej Wandy, niosłam tak zwanego Stefanka, czyli kościotrupa, na którym wszyscy uczyliśmy się biologii, on zawsze i wszędzie nazywał się Stefanek – nie wiem dlaczego. [...] Tym Stefankiem straszyłyśmy panie, które sprzedawały pod Mickiewiczem kwiaty – byłyśmy okropne.
Robiłam bardzo szybko rękawiczki dla niemowląt, takie na jeden paluszek i sprzedawałam na Rynku Głównym w Krakowie, pomiędzy pomnikiem Mickiewicza, a kościołem Mariackim. Bardzo dobrze to szło, jak raptem jest przy mnie ciotka Dula Głowińska z Raby Wyżnej i bardzo nieładnie sprawdziła czy mam ciepłe majtki – nie miałam, a było już zimno. Ciocia wtedy zapytała: „Gdzie mieszkam?”, „U dziadków.” Poszła do dziadków i powiedziała, że zabiera mnie do Raby Wyżnej. Przedtem powinnam powiedzieć, [...] że jednak mama zdecydowała się szukać ojca, z Raby Wyżnej pojechać do Krakowa. Nim wróciliśmy to jeszcze się przejechaliśmy, mieliśmy jechać do Warszawy, ale pociąg był przewekslowany na Lwów. Naturalnie były bombardowania pociągów, to bardzo długo trwało, czternastego września został zabity maszynista. Wyglądałam przez okno i powiedziałam do mamusi, że to chyba nie są polscy żołnierze. Byli to na motocyklach niemieccy żołnierze. Zabili maszynistę przed Sanem, a nas wszystkich wyrzucili z tego pociągu. Miałam psa. Mamusia znakomicie władała po niemiecku, właściwie wszystkie dialekty znała – co się jej bardzo później przydało – poprosiłam, żeby [zapytała] tego głównego pana, czy mogę tylko jedną rękę podnieść do góry, bo pies się boi, pan wyraził zgodę. Przydzieli nam opuszczone wille, następnie [...] podpalili Radymno, myśmy gasili. Tu zaczyna się dla mnie nauka zupełnie nowego słownictwa, bo ja nie bardzo mogłam zrozumieć. Rzeczywiście willa została uratowana. Nad ranem było skrobanie w okno – zawsze miałam bardzo lekki sen – więc podeszłam [...]. Za oknem była pani w chustce, ciemne włosy, przyniosła bardzo piękny ser, dziękując, że uratowaliśmy jej dom. Zaprosiłam ją na herbatę – [mówiąc:] „Bardzo zapraszam do środka” Odpowiedziała: „Nie, nie chcę państwa narażać”. Nie wiedziałam co znaczy narażać? Na co narażać? Można się narazić, jeżeli ktoś jest chory na chorobę zakaźną – wtedy do niego nie podchodzi się. To wiedziałam, ale narażać, żeby ktoś nie wszedł do ciebie do domu, to nie wiedziałam. Dopiero później się dowiedziałam. Zgonili nas w Radymnie na rynek i to było moje pierwsze bezpośrednie spotkanie – Żyd i Niemiec. Nas [trzymali] na rynku. Moja mądra matka trzymała rękę na moich ustach i bardzo mocno mnie trzymała, bo wiedziała, że zareaguje natychmiast. Młodzi Niemcy w mundurach z pejczami jeździli na bardzo starych panach z pejsami i bili, aż tamci upadli. Też tego nie rozumiałam.
Tak. Byliśmy zupełnie bez pieniędzy. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, żeby wrócić! [...]. Mama jedno z nas brała z sobą, ponieważ mówiła świetnie po niemiecku, wchodziła do sklepu i ładowała jedzenie. Mieli ją za jakąś generałową. Natomiast kiedyś się okropnie przestraszyła, cały czas słyszałam – bo mama rozmawiała z nami – że jeszcze nie możemy jechać, bo trzeba przekupić Niemców, żeby dostać się na jakąś lawetę i dojechać do Krakowa, musimy zastanowić się, jak to zrobić. Mamusia wróciła z moją starszą siostrą po tych niby zakupach i zobaczyła strasznie dużo Niemców naokoło tego domku. Jak miałam czternaście lat, trzeba zarabiać pieniądze jak nie ma pieniędzy. Wobec tego otworzyłam pralnię dla Niemców. Tyle fenigów za pranie gaci i tyle fenigów za..., a oni płacili. Ponieważ byłam harcerką, umiałam zrobić kuchnię polową, kocioł z wodą, potrafiłam elegancko prać, ponieważ sprawność harcerki pokojówki zdawałam u naszej pokojówki, która okropnie poczuła się ważna i bardzo mnie przeszkoliła. Nie wiem ile razy pastowałam podłogę, prasowałam i myłam okna, ale w każdym bądź razie nauczyłam się. Proszę sobie wyobrazić, jaka ona [mama] była przerażona, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, nie dotarły do nas [informacje], że Niemcy nigdy nie gwałcili Polek, żeby nie mieszać ras. Własowcy owszem, ale Niemcy nie. Także tutaj nie było, co się obawiać. Mama się bała, że tam się dzieją jakieś makabryczne historie. Potem poszła do księdza prawosławnego, chciała sprzedać zegarek, który otrzymała od swojego ojca – złoty zegarek z pokryweczką, na której było wygrawerowane dzień, data i że od dziadka – on powiedział, że tego się nie sprzedaje, bardzo prosi żeby wzięła pieniądze, ile potrzebuje [...]. Myśmy poszły mu podziękować. Opłaciło się Niemców i [...] samochodem normalnym na lawecie wjechałyśmy do Krakowa.
Jak mnie ciotka Dula wzięła do Raby Wyżnej. Tam były komplety, uczyli nas profesorowie, którzy nie poszli, albo wyjechali z Mauthausen, wypuszczeni po dużych interwencjach światowych, albo ci co nie doszli, tam mieszkali – jak mówiłam był to dwór z gumy – kto nie miał [gdzie] się ukrywać, czy nie miał gdzie mieszkać, to w Rabie Wyżnej mógł. Wiemy, że generał „Karaś” Tokarzewski w dniu kapitulacji Warszawy założył organizację – Służba Zwycięstwu Polski, a to już istniało na Podhalu, tu zrobił to Get-Getyński, który zginął w Oświęcimiu. Byłam zaprzysiężona 1 stycznia 1940 roku. Dlaczego? Sądzę, że po prostu wiedzieli, że jestem harcerką, więc postaram się porządnie pracować, wiedzieli, że świetnie jeżdżę na nartach – trenowałam narty u Bronki Polankównej, która była złotą medalistką Europy w biegach – znałam języki, to było niezwykle ważne. Język angielski nie był wówczas językiem modnym, władałam nim biegle, przed wojną byłam sama w angielskiej rodzinie w Anglii. [Program] BBC zaczynał się pierwszą frazą piątej symfonii Beethovena – ta, ta, ta, taaa, V – Victory. Wtedy wiedzieliśmy na pewno, że to BBC, to dwójka brytyjska zrobiła mądrze. Był nasłuch, potem okazało się, że trzeba przeprowadzać lotników [...] przez Wysokie i do następnych na Słowacji, ale to bardzo blisko, tylko pięć kilometrów.
Nie! Skąd! Znałam Jaśka Głowińskiego. System w Rabie był tego rodzaju, że nas było strasznie dużo dzieci. [...] Do jedenastego roku życia dziećmi zajmowały się bony, nianie [...]. Od jedenastego Jasiek bardzo ciężką ręką nas wychowywał, dostawał cały zespół potwornej gromady Estrajcherów, Zollów, nas i tym wszystkim rządził. Myśmy się świetnie znali. Wuj Mayre był powstańcem z poznańskiego, także on to umiał. Get-Getyński, gdzie miał być, jak nie w Rabie? To było normalne, także ja nie szukałam żadnego kontaktu. Mam kilka momentów dumy, pierwszy moment dumy jest taki, że mając czternaście lat wypowiedziałam osobistą wojnę Hitlerowi – co uważam dzisiaj za czarujące mając osiemdziesiąt przeszło [lat] – i wiedziałam, że zginę, że nie mogę przeżyć, [...] dlatego że ma okropnie dużo zbirów, jest bardzo silny, ale ja mu tyle nadokuczam, ile będę umiała. Wygrałam wojnę! Jego szlag trafił, a ja żyję!
Przeprowadzanie pilotów, w Jabłonce był konwent sióstr, tam dostarczało się pilotów, to był taki ostatni postój. Następnie oni przyjeżdżali do Rawy i miej więcej trzech na raz można było przeprowadzić. Później się ukrywałam, dlatego że dostaliśmy wiadomość, że w tej chwili gestapo jest na tropie i że trzeba natychmiast przeprowadzić dwudziestu czterech lotników.
Niemożliwe, w ogóle niemożliwe! W tej grupie przeprowadzającej był ksiądz Kondziołka, który w Wadowicach siedział razem z Janem Pawłem II w ławce, a u nas był wikarym w Rawie Wyżnej, jak już się wyświęcił na księdza. On mógł iść z sakramentami do chorego. Można się było wyłgać Niemcom, tylko trzeba było znać języki, ja znam. [...] W Rawie przyszła wiadomość, Staś Kondziołka miał sześć minut, żeby odprawić mszę – biedny ministrant myślał, że ksiądz zwariował – ale chodziło o to, że miałam pomysł. W ogóle nie wiedzieli, co zrobić. Moim dowódcom przekazałam pomysł. [...]Oni jeździli jak anioły. Każdy sportowiec do drugiego sportowca jednak ma nie miłość, ale szacunek do sportu.
Tak, oni jeździli fenomenalnie! Alpejscy strzelcy strzelali bezbłędnie w biegu, cudo zupełne! Był halny i tyle było śniegu na powalonym drzewie. Wiedziałam, że każdy z nich musi stanąć na te kilka sekund, a ja ich wezmę na siebie, a dwudziestu czterech [lotników] przejdzie drugą drogą – gorszą. Nie było wyjścia, oni wyrazili zgodę. Rzeczywiście tak się stało. Nie ma narciarza, który narazi się, żeby złamać sobie nogę, przestaje być narciarzem. Ja lekka jechałam takimi zakosami i zanim oni wjechali, to ja na ostatnim pieńku rozwaliłam sobie nogę. Trzasnęła! Owczarz mi ją składał, a oni przeszli.
A tymczasem inną drogą, bardzo blisko wszystkich się przeprowadziło – biegiem.
Nie, nie – no bo by mnie nie było. Natomiast wiedziałam, że owczarze świetnie [składają nogi], bo bardzo często owce sobie [łamią] nogi. Nie wiedziałam, że to jest trzaśnięte tylko strasznie mnie zabolało, poleciałam do niego na tych nartach jeszcze, on mi złożył nogę i zawiązał. Z tą nogą wróciłam do Rawy i wtedy byłam wezwana przez ojca do Warszawy.
Zrobiłam sobie opaskę na głowę, dwie liny, przywiązanych dwóch panów, którzy nigdy w życiu nie mieli nart na nogach – może świetni piloci – ten jeden, co trochę umiał to go kułam w tyłek kijkiem, żeby szedł do góry – okropnie głośno oddychali. Doskonale się czułam w górach, świetnie jeździłam na nartach, biegałam po tych górach i w ogóle nie mogłam zrozumieć dlaczego, ci panowie nie mogą..., robiłam to w furii, a furia jednak zawsze pomaga w sile. Niemcy zawsze grali w brydża o tej samej porze. Już wtedy też grałam w brydża, wiec jeżeli ktoś dostaje szlema w piki, to na pewno nie wstanie od stołu – to jest w ogóle niemożliwe! Ryzyko było, że ich złapią, do głowy mi nie przychodziło, że mnie mogą złapać.
Powielacz musiałam kiedyś przywieść pociągiem z Nowego Targu, to znowu zrobili całą obstawę w Rawie Wyżnej na stacji. Przysiedli się do mnie młodzi Niemcy, przeprosiłam, że nie rozumiem, co oni do mnie mówią, ale miałam walizkę z powielaczem, dość ciężką – wtedy nie było takich lekkich jak dzisiaj – oni zapytali czy to moja, powiedziałam, że tak i postawili ja na górze, siedli ze mną. Chcieli mnie poczęstować jedzeniem, powiedziałam, że dziękuję nie jestem głodna. Mówili bardzo dobrze po francusku. Jak zajechaliśmy do Rawy Wyżnej, to mało nie zaczęła się strzelanina. Wysiadam z pociągu, wysiada Niemiec z powielaczem w ręku, sanki czekają na mnie, a oni wszyscy trzej żegnają się ze mną bardzo uprzejmie, wsadzają do sanek powielacz, a chłopaki już prawie strzelali, żeby mnie odbijać. To są komedie, jak jeszcze nie znaliśmy konspiracji. Musieliśmy się nauczyć wszystkiego – o tym trzeba też pamiętać.
Myśmy się naprawdę uczyli nowych wyrażeń, nowych słów, nowych zachowań i decyzji. Mnie się wydaje, że wybory – to było dla niektórych trudne – dla mnie nie, mam wrażenie, że otrzymałam tego rodzaju wychowanie – na pewno zawdzięczam to rodzinie – że nie miałam trudności z wyborami. Świetnie wiedziałam, co powinno się robić – od razu! Bez żadnego wahania!
Tak, ojciec mnie wezwał do Warszawy, bo był wezwany do londyńskiego rządu. Wylądował w kacecie, nie w londyńskim rządzie, tam - dopiero po wojnie. Nie wiedzieliśmy, w którym. Schlosenburg – stamtąd wyjeżdżało się do Oświęcimia jak na wakacje. W jedenaście miesięcy sto procent ginęło.
Tak, moja matka była wtedy chora. Miałam dziewięć osób na utrzymaniu. Zaczęłam wtedy robić torty mocca – są ludzie co mają pieniądze i ludzie ubodzy, nie ma tego szarego, albo czarne albo białe – Wedel kupował każdą ilość, robiłam je bardzo dobrze, miałam również w tym dużo frajdy, bo codziennie było pukanie do naszej kuchni: „Kto tam?” „Jacuś” – Jacuś miał pięć lat, przychodził wylizać [miskę], to były słodkie torty. Naturalnie ulica Górnośląska była Nur für Deutsche jak przyjechałam do Warszawy.
1941 rok. Przyjechałam do Warszawy. Pan Olszewski był właścicielem tej kamienicy, nasze mieszkanie zostało zabrane przez jakiegoś folksdojcza, bardzo duże mieszkanie, wygodne i bardzo piękne. Zatelefonowałam do Zollów, którzy mieszkali niedaleko. Całe Szare Szeregi przyszły w pięć minut, mieliśmy dwadzieścia minut na przeprowadzkę. Wyprowadzili wszystko łącznie z obrazami na podwórze. Potem postawili mamie fotel i mówi: „Ciociu, to gdzie mamy to ustawić?” To jest raczej piękna i prawdziwa historia. Jeszcze żyje kilku z nich. Andrzejek był zupełnie malutki. Urodził się w 1938 roku , nie brał w tym udziału. Później od razu byłam na kompletach, żeby kończyć maturę. Trochę skakałam, także trochę wcześniej miałam maturę. Od razu z konkursu matur dostałam się na medycynę. Tylko zdałam maturę i miałam propozycje kontrwywiadu, z ich strony, nie z mojej. Byłam spalona – dlaczego? Dlatego, że wówczas, kiedy przyjechałam do Warszawy, Felek Zoll – który zginał w czasie Powstania, brat Andrzeja – zawiadomił mnie, że jest szalona wsypa w Rawie. Z Rawy Wyżnej i okolic poza Get-Getyńskim zaaresztowali wszystkich.
Tak. W każdym razie przeszło sto czterdzieści cztery osoby z małego terenu zostały aresztowane, wśród nich Rysiówna Zosia – ta co nam zmarła niedawno – aktorka wielka. Dostałam się na Ziemie Zachodnie czyli Adama Mickiewicza. Tak się wtedy nazywał Uniwersytet: Ziemie Zachodnie Adama Mickiewicza, dostałam się na medycynę. Tutaj Felek powiedział, że muszę się szybko wyprowadzać z domu. Na własną prośbę właściwie, jak ich aresztowali. Pierwsza zasada w konspiracji była taka, że nie wytrzyma nikt tortur. Przyjmuje się, że sto procent nie wytrzyma tortur. Byłam tego świadoma, mnie o tym mówili, byłam o tym zawiadomiona. Wykombinowałam sobie, że trzeba mieć trupa, na którego się sypie – tak się wtedy mówiło. Wysłałam do nich zawiadomienie przez najlepszą więzienną komórkę, którą mieliśmy w konspiracji, żeby sypali na mnie, dałam im carte blanche. Według niemieckiego porządku [...] obliczyłam sobie, że najpierw musi być Nowy Targ, potem musi być piekielne Zakopane – w Palace, najgorsze gestapo jakie było – następnie musi być Montelupich w Krakowie, Radom i Warszawa, więc się wojna skończy – pomyliłam się o kilka lat.
Nie, zupełnie nie wiedzieliśmy, tylko tak robili Niemcy. Poprzednie komórki więzienne były znakomicie zorganizowane, od samego początku – to było genialnie zrobione – wszystko było pod ręką, znaliśmy się sprzed wojny: Mały Wawer, Kamiński... Dałam im carte blanche, niestety aresztowali moją siostrę i moją ciotkę. Popruli wszystko, ale nie znaleźli żadnych skrytek, natomiast wszystkie fotografie moje mieli.
Wykupione zostały za łapówkę, Niemcy brali łapówki i kontrwywiad zapłacił za nie siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów – dlatego nie brałam żołdu. Kontrwywiad dostawał żołd, ja dlatego odmówiłam żołdu. Nie mogli im udowodnić, dlatego że ich nie było w ogóle w Rawie Wyżnej, tutaj była dobra pokrywka. Musiałam się zacząć ukrywać. Dostałam się na Uniwersytet. Miałam znakomite lewe papiery, od Jankowskiego, Ekatończycy robili to znakomicie – Arbeitskarte i inne. Od czasu do czasu Niemcy dodawali jakąś gapę, jakiś stempelek, [coś, że trzeba było uzupełnić] to w dwanaście godzin dostawało się z powrotem. Ale u mnie zabrakło, z tym że miałam swoją prawdziwą kenkartę na Magdalena Rusinek – Rusinkówna się wtedy pisało, [ulica] Górnośląska 22 mieszkania 4, wszystko było. Jechałam na wykład, jak była łapanka, zostałam złapana na prawdziwych papierach. Wtedy to późny okres 1942 roku – po Powstaniu w getcie warszawskim. Wtedy wszystkich rozstrzeliwali.
Tak, to jest 1943, późny już - zima. Wtedy wszystkich rozstrzeliwali w getcie, [...] była strasznie duża łapanka, 17 stycznia 1943 rok – dziesięć tysięcy ludzi złapali w Warszawie – dobry towar! Zabrakło miejsca na Serbii i kobiety szły również na Pawiak – dźwięk bram Pawiaka! Bramy niebieskie nie mogą tak brzmieć pięknie! Jeszcze była okazja ucieczki. Byłam już wytrenowana i odmóżdżona przez kontrwywiad. Pewne rzeczy trzeba robić zupełnie w odmóżdżeniu, prowadziliśmy inwigilację [...] – okropnie trudne – obserwowanie, pamiętanie... Naprawdę zapomniałam jak się nazywam zupełnie! Mogli mnie pokroić na drobne kawałki, naprawdę nie pamiętałam! Wiedząc, co mam robić, natychmiast założyłam opaskę – która przypominała gwiazdę Dawida, w tych kolorach – była to opaska, [informująca], że pracuje dla 13 Urzędu Wyżywienia na Ostfront, Arbeitskarta do tego i prawdziwa moja Kenkarta, która była dopasowana do wszystkiego. Byliśmy wytrenowani, że zawsze idziesz do najważniejszego, więc poszłam do najważniejszego – bałagan okropny, tłum – dałam mu to i mówię, że muszę być w biurze. Przecież to jest strasznie ważna funkcja, którą robię. On się spojrzał na mnie, spojrzał się na zdjęcie, spojrzał się na mnie jeszcze raz i powiedział: Ein Moment. No to nie czekałam na Ein Moment, tylko w ten tłum. Wtedy w celi na Pawiaku męskim, w której powinno być sześć osób, było nas pięćdziesiąt sześć. Zgłosiłam się od razu jako dyżurna, chciałam kible wynosić, żeby wołać imiona, kogo jeszcze złapali ze znajomych – nikogo. W tej celi, w kącie na stole siedziała pani starsza ode mnie – ale bardzo młoda – łzy się jej lały, podeszłam do niej i pytam: „Dlaczego pani tak strasznie płacze, jeszcze się nic nie stało, ja panią się zaopiekuję, ja naprawdę nam dużo szczęścia, niech pani nie płacze.” Okazało się, że ona była uciekinierem z poznańskiego, jest w ciąży, nie wie, co z mężem i nie wie, co z ojcem, matkę straciła. Zaczęłam się nią opiekować. [...]Najpierw ich wszystkich musiałam nauczyć, że trzeba się dostosowywać do tego, co istnieje – roznosili zupę w bardzo brudnych miskach, które były rzucone najpierw, wszystkie rozdałam i rozlewali nam więźniowie polityczni – szarzy. Wszyscy pytali: „Co z tym się robi?” Mówię: „Pije, bo nie wiadomo, kiedy dostaniemy następny raz.” Zbierałam wszystkie papierosy, kto miał, żeby więźniowi dać. Już wiedziałam, co robię, zawsze miałam to ułatwienie, o którym mówiłam, że nie miałam kłopotu. Dwie noce później ścisnął straszny mróz, [...] przeszło dwadzieścia osiem stopni mrozu, wywalają nas z Pawiaka, więźniowie zrzekli się chleba, dostaliśmy po bochenku, kobiety dostają histerii, widzę ten Pawiak – w tej chwili – w kratach – co nie wolno było – białe twarze, baby w histerii... Zawsze miałam donośny głos, wzięłam je na swoją komendę – powiedziałam: „Do jasnej cholery krzyknijmy im coś wesołego!” Zaczęłyśmy krzyczeć: „Trzymajcie się chłopaki.”, a potem zaśpiewałyśmy „Jeszcze Polska nie zginęła…” – dlaczego nie, i tak nas rozprują! Pawiak chodził. Dosłownie miałyśmy wrażenie, że oni wyskoczą na hura! Wyjechaliśmy stamtąd. Miałam w kieszeni kawałek papieru i ołówek, napisałam sześć kartek, które zwinęłam z adresem, telefonem, wszystkie były zatelefonowanie i wszystkie były odniesione. Taka była Warszawa!
Tak, kto przechodził to patrzył… [...] Jance Milewskiej [...] powiedziałam, że jeżeli jedziemy na Dworzec Wschodni, to nie znasz mnie, będę musiała uciekać, bo mnie poszukują, a to jest tylko Treblinka, Majdanek, Oświęcim i jeszcze inne po drodze. Natomiast, jeżeli zachodni to można jakiś Bauer, od Bauera się ucieknie – to drobiazg. Niestety był wschodni... Myśmy siedziały po tej stronie tak jak od peronu w cielętniku, nasz [wagon] jedyny był mieszany – kobiety z mężczyznami. Bardzo dużo nas w to ładowali, jak z drugiej strony leciał ktoś i krzyczał: „Janka Milewska, Janka Milewska!” Ona nie mogła odpowiedzieć. Zatkało ją. Powiedziałam: „Tu!” Ona powiedziała: „Tata!” Mówię: „Pewnie wziął numer wagonu” – i rzeczywiście! [...]Jechaliśmy w kierunku wschodnim, nie do Treblinki tylko raczej do Majdanka. Noc była księżycowa, było bardzo zimno i bardzo dużo śniegu. Jak coś się długo robi, to zawsze puści. Poprosiłam panów, żeby to okienko..., dość długo myśmy tupały... Powiedziałam im, że muszę wiać i oni posadzili na tym okienku z tym, że nogi miałam na zewnątrz, automatycznie spojrzałam się na lewo, a tu była lufa karabinu. Naprawdę nie ma sensu, nie po to uciekam, żeby być zabitą, także ich poprosiłam, żeby mnie wciągnęli powrotem, wciągnęli powrotem, ładnie to okienko wsadzili. Dwadzieścia dwie godziny jechaliśmy na Majdanek, Warszawa – Lublin. Był ojciec Janki Milewskiej – po mężu Milewska, – na miejscu już był, podał się za Niemca – świetnie mówiąc po niemiecku – i krzyczał do nas: „Wszystkie jedziecie na Majdanek, łapówek nie biorą, ciąża ich nie obchodzi!” Powiedziałam Jance: „Nie znasz mnie.” Ona na to krzyknęła: „Jest ważne! Musisz uratować Magdę!” W dalszym ciągu siedzimy z tej strony, pociąg wekslują na rampę – wtedy była para, parowozy – raptem otworzyły się drzwi na wprost, podobno ją wyciągnęłam – czego nie pamiętam – [...] pod pięcioma pociągami się przeczołgałam ciągnąc ją – to pamiętam – chleba już nie miałam, komuś dałam i trzasnęły mi okulary, także nic nie widziałam. Było bardzo dużo krwi. Naturalnie nikt mi w to nie wierzył, ale po wojnie jak wróciłam do Polski, to znalazłam starego kolejarza, który dokładnie pokazał to samo miejsce, w którym uciekłam – to się ma fotografie mózgu – do dziś mogę pokazać, w którym to było miejscu. Ojciec wiedząc, że nie da rady niczym, w momencie, kiedy strażnik – my jesteśmy na rampie już – [...] był pod parą, wyskoczył i rękoma odplombował, rozerwał plombę – to były mocne plomby – nie miał w ogóle żadnej skóry na dłoniach, ani żadnego mięsa – to były same kości, dlatego było tyle krwi. Wiec przegryzłam szalik.
Tak i dwie jeszcze dziewczynki. W całej Polsce miałam znajomych – w Lublinie nikogo, one miały. Myśmy zostali we trójkę. Najpierw zrobiłam mu opatrunek, żeby nie krwawił – śnieg i... On mówi: „Pani jest taka spokojna, czy pani mogłaby wyjść i zobaczyć czy nie ma Niemców?” On mi uratował życie, nie mogłam jemu powiedzieć, że nie widzę, ale jak wyjdę, to oni mnie zobaczą. Dlatego najpierw wyszłam, bardzo długo stałam w tę stronę, potem do tyłu na wszystkie strony. Mnie tam nie było wyraźnie... Była to niedziela.
Na stacji towarowej, dzielnica Tatary, do dziś się nazywa Tatary. Wtedy były bardzo małe drzewa, teraz są duże. Tam mieszka najbiedniejsza dzielnica Lublina. Lublin już teraz wszedł w Majdanek, zmniejszył się teren Majdanka. Powiedziałam im, żeby oni tu zostali, a ja pójdę zobaczyć czy jakaś pomoc może być. Zapukałam do najbiedniejszego domku, otworzyła bardzo wysoka, duża pani, było strasznie dużo pary. Powiedziałam: „Dzień dobry, czy pani jest Polką?” Powiedziała, że jest. Powiedziałam jej, że uciekłyśmy z transportu, „Bogu Dzięki, mój syn siedzi na Zamku”, chodźcie dzieci. Dzieci zostały wykąpane – bo ona była praczką – wyjęła pranie i nas wyprała w bali, dostałyśmy cudowne jedzenie, kawałek czarnego chleba – wspaniałe to było. Wtedy pożegnałam się z nimi, bo byłam bez żadnych papierów. Nie miałam prawa ich [narażać]. W książce, którą wydałam, jak również teraz, bardzo im chciałam podziękować za uratowanie mi życia.
Tak, został z nią. Oni mieli papiery, pieniądze, bałam się ich narażać. Byłam naprawdę trefna, okropnie, przecież na mnie sypali bez przerwy. Z tą nogą – było bardzo zimno, dlatego trochę mniej bolało – przeszłam piechotą Majdanek –Otwock, w niedzielę wyszłam, a w środę byłam, cały czas szłam!
Nigdzie. Nie wolno się zatrzymać, bo zamarzniesz. Tylko śpiewałam, musiałam patrzeć się na tory, żeby się nie zgubić i uważać, żeby nie spotkać człowieka, bo nie wiadomo co to będzie za człowiek. Do dzisiejszego dnia jak mnie wzywali na KUL z wykładem, to odwracam się tyłem, bo po tej samej trasie jedzie pociąg, nie jestem w stanie patrzeć się na te lasy do dzisiejszego dnia! To było bardzo trudne. Wtedy jak zaaresztowali moją siostrę i ciotkę to wszyscy na mnie sypali, że ta czternastoletnia dziewczynka była na przykład w poniedziałek w sześciu miejscach o tej samej godzinie. Oni się [tym] zainteresowali. Z dumą mogę stwierdzić, że po pana prezydenta Starzyńskiego przyjechało trzech gestapowców, po mnie – dwudziestu siedmiu.
Do Otwocka. Jak zobaczyłam Otwock to po prostu nie miałam już siły na nic. Wiedziałam, że upadnę. Natomiast [...] wiedziałam, że w kasie siedzi pani, która jest w konspiracji. Tam były zmiany, nie wiedziałam czy na dobrą trafie – jestem bez żadnych papierów. Podeszłam do okienka, doszłam do wniosku, że nie ma innego wyjścia. Padnę – ktoś mnie znajdzie, a jestem bez papierów. Całkowite zmęczenie takie prawdziwe zmęczenie, że już nie da rady! Doszłam do kasy i zapytałam: „Czy byłaby pani tak bardzo uprzejma pożyczyć mi bilet do Warszawy? Przysięgam, że juro oddane będą pieniądze.” Ona mnie wzięła za rękę, na zaplecze, dała mi szklankę gorącego mleka, dwie bułki i bilet. Przyjechałam do Warszawy i tak jak bym była chroniona przez aniołów – wszystkim absolutnie sprawdzali na dworcu papiery, mnie nie! Przeszłam Aleje Jerozolimskie z takim suchym łkaniem – nigdy nie płakałam w czasie wojny, miałam system zamrożenia się, znacznie później nauczyłam się płakać, to była taka własna obrona, nie było można się rozklejać – biegłam z suchym łkaniem, słyszałam, że u głuchoniemych, zegar bił dwudziestą. O dwudziestej była godzina policyjna. Biegłam jak szalona i andrusiak, który usłyszał, że [łkam] mówi: „Ni ma się czego bać panienko! Łapanków już niema!” Doleciałam na ulicę Książęcą 7, do rodziców mojego pierwszego męża. Dozorca mi otworzył drzwi i powiedział: „Wszelki Duch Pana Boga chwali, że pani jest” i zatrzasnął drzwi. Tam przenocowałam i wróciłam na Tłomackie. Ukrywałam się, zresztą to też było dziwne, dlatego, że Olechnowicz Hanna przyszła odwiedzić moją matkę, nie wiedząc, że moja matka nie żyje. Miałam wówczas lat szesnaście, a ona była już po studiach. Wtedy mówiło się proszę pani, a nie per ty. Miałam szczyptę herbaty i jedną ładną filiżankę, resztę diabli wzięli w 1939 roku. Podałam jej tą herbatę i ona była przekonana, że jestem krezus. Zaprosiła mnie do siebie na ulicę Górnośląską 39, po drugiej stronie gdzie oni mieli dół willi. Tam mnóstwo było młodzieży. Wówczas poznałam ludzi z kontrwywiadu. Hanka dowiedziała się bardzo niedawno, że byłam z kontrwywiadzie. Natomiast u jej matki, bo ich wyrzucili jak małe getto było zlikwidowane, to te domy zasiedlili Polacy wyrzuceni z dzielnicy Nur für Deutche. Tam pojechała pani Pużańska – matka Hanny Olechnowicz – otrzymała ogromnie mieszkanie. [Ulica] Tłomackie była troszkę inaczej niż jest w tej chwili, [...] tam, gdzie jest niebieski wieżowiec była synagoga. Jestem naocznym świadkiem wysadzenia synagogi. Patrzyłam się przez okno. Wszyscy oszaleli wtedy, ja to widziałam, to już było po Powstaniu jako finał. Pani Pużańska zrobiła cudowną rzecz [...] podzieliła jedną wielką salę na karnisze i kotary, żeby każdy z ukrywających się Żydów mógł mieć trochę intymności.
Nie. Najrozmaitsi. Wszyscy przeżyli. W Warszawie wszyscy znali adres i nazywali to według wiary, albo się mówiło: „Hotel pod Kotarami” albo pod „Opatrznością Boską”. Każdy znał ten adres. Tak poznałam pana profesora Kotarbińskiego, który przyprowadził siwą panią – Żydówkę. Błagał, że nie ma gdzie – naturalnie natychmiast znalazło się miejsce.
Jaga Piotrowska, pracowała razem z Ireną Handlerową, która jeszcze żyje, Hanka Olechnowicz pracowały w Żegocie. Iranek–Osmecki zezwalał, ażebyśmy my również pomagali Żydom. Miałam fart niebywały, dostawałam wyłącznie obrzezanych chłopców. Nigdy nie miałam żadnej dziewczynki. Rozmawiałam z generałem zapytałam się: „Dlaczego?” Ponieważ znaliśmy się bardzo dobrze, on powiedział: „Z dwóch powodów, nie tylko dlatego, że tak uważam..., że tak należy zrobić, bo tak mi dyktuje sumienie, ale jak wiesz nikt nie wytrzymuje tortur, jak ciebie złapią z żydowskim dzieckiem to cię od razu zastrzelą.” Prawda! Święta prawda! Latałam z dziećmi, żeby je ocalić – to znakomite zajęcie – plus wszystkie inne, które mi kazali w wojsku.
Tak. Jaga Piotrowska, która ma swoje drzewko w Yad Vashem – nawet je podlewałam – była ze mną w kontakcie. Jaga była w Żegocie, natomiast ja nie.
Jaga telefonowała na Tłomackie. Niemcy nie wpadli na pomysł podsłuchu, także rozmawiało się zupełnie swobodnie, nie mówiło się, „że dziecko”, tylko „czy mogłabyś pojechać tam i tam.” Marek Edelman zaprzecza, ale ja wiem na pewno – nie wszystko się widziało, co się działo – ten chłopczyk był przerzucony przez mur, górą przeszedł do naszej wspólnej znajomej, pani Marii Magenchajm. Ona nie wiedziała, co robić, więc do Hanki, Hanka do Jagi i ja dostałam tego małego – Włodzia.
Sześć lat miał. Był bardzo mądry, bardzo chudy i bardzo szary i miałam go opalić. Najpierw znaleźliśmy mieszkanie – ponieważ ja nazywałam panią Pużańską prababcią, żeby jakoś wcielić się w rodzinę. Znajoma prababci miała bardzo piękne mieszkanie na [ulicy] Miodowej – [...] istniejące do dzisiaj, mogę pokazać okna na parterze – które było świeżo odmalowane. Ponieważ ta pani nie znosiła zapachu farby, wobec tego wyjechała. Chłopaki dorobili klucz –to żadna filozofia – tylko prosiłam Włodzia, żeby nie z tej strony. Od Baśki Majewskiej – co Pruszków do nich należał, chodziłam tam do szkoły – [...] dostałam duże pudełko kredek z fabryki, nie wiedziała dla kogo. Poprosiłam Włodzia, żeby rysował po drugiej stronie. Codziennie go brałam nad Wisłę. Pierwszy nasz wypad nad Wisłę... – to był drobiazg przecież, nie było tych wszystkich zabudowań – piękna pogoda poszliśmy nad Wisłę i mówię: „Włodziu rozbieraj się, będziemy się kąpać.” Mówi: „Nie.” Zapytałam: „Dlaczego?” „Przecież wiesz, że jestem obrzezany.” Mówię: „Wiem, no co z tego?” W końcu go namówiłam, że będziemy zamki budować, jakieś żarcie miałam w kieszeni, to zawsze się przyda... W końcu Władziu się zdobył na odwagę i bawiliśmy się świetnie. Było późne popołudnie – nie chciałam go przegrzać za bardzo, bo się trochę bałam o niego – wracając... była łapanka.... na Miodowej. Znałam wszystkie możliwe przejścia, złapałam go pod pachę i zdążyliśmy wbiec – bo to ostatni dom przy palcu Krasińskich – [...] nim łapanka doszła do nas. Byliśmy w domu. Włodziu był strasznie przerażony, trząsł się cały, usiadł mi na kolanach, tak wepchnął się we mnie, wtulił. Mówię: „Nie martw się już jesteśmy w domu, wszystko jest w porządku, jestem z tobą.” A on mi na to: ”Nie zostawiłaś mnie.” „Przecież ci powiedziałam, że cię nie zostawię, ale gdyby cię ze mną złapali to wiesz co by z tobą zrobili?” „Wiem – to samo co z tobą”, to była moja odpowiedź. Getto się już paliło. To był 1943 rok. Włodzio taki wtulony zadał mi pytanie: „Czy mogła byś mi powiedzieć co się tam pali?” Mówię: „Ludzie.” Powiedział: „Dziękuję, do tej pory każdy mi odpowiadał, że Żydzi.” Sześć lat! Włodzio przeżył i wylądował w Stanach Zjednoczonych, ale nie miałam z nim żadnego kontaktu. Jego ojciec był dziennikarzem. W ogóle miałam tak zwana lekką rękę. Potem wiozłam tramwajem nieprawdopodobnie semickiego [chłopca]. Idiotka! Zabandażowałam mu głowę i w tym samym momencie zorientowałam się co zrobiłam, posadziłam go na kolana i zdjęłam bandaże, miał jakieś osiem lat. Też się udało. Następnie Jaga zatelefonowała, żeby koniecznie gdzieś jechać – to znaczy, że jest dziecko do wzięcia. Rykszarze byli nasi – wszyscy! Można było rikszę za darmo [wynająć] o każdej porze, tylko trzeba było powiedzieć: „Nie mam pieniędzy.” – to było hasło. On wtedy jak był swój to brał, a jak nie był swój to nie brał. Wtedy wzięłam rikszę, bo to miał być pośpiech. Okazało się, że państwa zaaresztowano, tylko został szczeniak – pies. Tego szczeniaczka przywiozłam do prababci na Tłomackie gdzie tylu Żydów się ukrywało i nazwaliśmy go Lejek. Uniwersytet Jagielloński robił badania – bardzo szczegółowe: żeby uratować jedną osobę – trzeba było dwadzieścia, a żeby stracić – tylko jedną. Następnie dostałyśmy niezwykle inteligentnego dwunastoletniego chłopca, ale nie miałyśmy gdzie go przechowywać póki on dalej nie pójdzie. Myśmy mieli tylko szopę żelazną z kłódką zewnętrzną. Wiedzieliśmy, że musimy szybko to zrobić – bardzo źle wyglądał. [Wtedy] był pierwszy nalot rosyjski na Warszawę. O piątej była godzina policyjna, dziesięć po piątej Zosia Baniecka – która pomagała również – Hanka i ja spotkałyśmy się przed szopą. Wszystkie mieszkałyśmy gdzie indziej – musiałam się bardzo ukrywać, u prababci już nie mogłam być. [Nie wiedziałyśmy], co zastaniemy, był zamknięty, może się powiesił, może zwariował wszystko jest możliwe. Uśmiechnięty Rysio otworzył drzwi i powiedział: „Ale była burza, co?” Gdyby nie było komedii nie było by tragedii i na odwrót. Wszyscy Żydzi, którzy ukrywali się u pani Pużańskiej przeżyli! Byli to dorośli ludzie! Jędrzejewski Roman czyli Romek Littfeld naprawdę, tylko został przy swoim nazwisku, był znanym chirurgiem w Warszawie po wojnie. Między innymi mnie proszono – chyba Jaga również – żebym uczyła ich chodzić po ulicy – oni nie umieli – Żydzi się sami wydawali, dlatego, że jak zobaczyli z daleko Niemca to szarzeli, jeszcze bardziej byli szarzy niż w ukryciu, przestawali oddychać. Miałam już wprawę, różne rzeczy robiłam w konspiracji i miałam już wypracowane różne sytuacyjne zachowania, które zawsze dawały efekt. Jak szła sztrafa – czyli tych trzech – to się szło na najważniejszego promiennie uśmiechniętym i bioderkiem, to raz cię klepnął w pupę, no to co z tego? Uczyłam Żydówki tak chodzić. Najpierw były przerażone zupełnie, pokazałam im jak to się robi – uwierzyły – że kapelusz niema być tak - tylko tak, żeby twarz się opaliła. [Mówiłam im]: „Słuchaj, co za szczęście, że może flirtować ze Szkopem, a ty jesteś Żydówka! Przemyśl sobie to!” i one wszystkie to pojęły. Natomiast miałam kłopot, Niemcy zaczęli po kościołach latać, zresztą dużo było aresztowań. U Aleksandra wprost spod ołtarza zaaresztowali państwa młodych. Niemcy robili w ten sposób, [przychodzili] do kościoła i [obserwowali] jak się zachowa i o te najprostsze modlitwy, które wszystkie dzieci potrafią – pytali. Moim zajęciem był uczyć „Aniele Boży” czy „Zdrowaś Mario” – Broń Boże żadnych przykazań i tak dalej i zachowania się w kościele. Kiedyś miałam pana, który był na pewno rabinem, był bardzo wygolony i nieopalony, miał bardzo piękną rękę. Jak weszliśmy do kościoła, jest kropielnica, on szalenie delikatnie tą rękę położył... Ja wychowana w domu największego szacunku do każdej religii, absolutnej tolerancji do wszystkich ludzi na świecie, że nie wolno oceniać... Przed wojną było grzechem chodzenie do innych kościołów, ojciec mnie zaprowadził do wszystkich wyznań – za co jestem mu niezwykle wdzięczna – byłam uświadamiana od małości, że szanuje się człowieka, a na pewno starszego. I ja temu starszemu panu w ucho wrzasnęłam: „Już wpadłeś!” Wyciągnęłam go z tego kościoła i powiedziałam, że idziemy do drugiego, teraz będziesz tu stał i będziesz się patrzył – na ty, żeby go trzasnąć – będziesz się patrzył jak zachowują się katolicy. On zobaczył, podszedł ze mną do kropielnicy. Mówię: „No, teraz!” On tak bez oddechu, powiedział: „Tak bez szacunku?”„ Mówię: „Tak! Bez szacunku!” i umiał. To było dla mnie bardzo trudne. Natomiast na pewno najtrudniejszy był Adaś. Dostaliśmy wiadomość od pani Pużańskiej, że na Boernerowie jest umierające dziecko żydowskie, któremu matka wykopała jamę w ziemi i poszła sama żebrać. Nasi polscy bandyci podpalili go – nie mógł ręką ruszać. Od razu wsiadłam w tramwaj. Na Boernerowie wówczas zaraz po pierwszej wojnie były zbudowane małe domki, dla tak zwanych… myśmy nazwali katorżnicy – jeżeli ktoś siedział za cara… Matka Klary Malinowskiej miała taki domek, do tego domku ta pani przyszła z tą wiadomością i Klara [...] do nas: „Co robić?” Od razu wsiadłam i pojechałam. To już była jesień. Jestem w tym domu, wchodzi bardzo piękna pani i ma tłumok związany sznurkiem w ostrym kocu. Ja mam osiemnaście. Żydzi nie klękają... nawet modląc się. Klękła przede mną, powiedziała: „Proszę, weź mojego syna jako swojego!” – zawsze płaczę jak o tym mówię, ale nie wstydzę się tego, że płacze – wzięłam jak swojego. W między czasie zorganizowaliśmy „Rockelfelda” czyli Jędrzejewskiego, jego siostra już miała wynajęte mieszkanie z córką na [ulicy] Kościelnej 7, gdzie był rząd pokoi z wnękami kuchennymi. Wzięłam to dziecko, przepakowaliśmy ten sam koc, związałam. Miał straszliwą wszawice ropną. Złapałam rikszę, zawiozłam do Spisa – to była świetna apteka na Placu Teatralnym, dwadzieścia cztery godziny na dobę otwarta – poprosiłam wszystko na oparzenia najgorsze, dostałam wszystko za darmo. Powiedziałam, że nie mam pieniędzy, tak samo jak rikszarzowi. Podjechaliśmy – tam wszystko już było gotowe, Romek był. Nie wiem skąd Władka – jego siostra zdobyła cukier w kostkach i kasze manną. Rysia – jej córka – gotowała tą kaszę, żeby była bardzo rzadka. Romek był chirurgiem przedwojennym. Ten bohater jeździł codziennie do getta, wiedział jak można uśpić dzieci, pod trupami [...] je wywoził – obrzezany Żyd. Nasi chirurdzy zrobili tak, że miał syfilisa. Byliśmy bardzo dobrze zorganizowani. Poprosiłam Romka, żeby zbadał dokładnie – powiedziałam, że to jest mój syn. Jeżeli jest jeden procent życia to ratujemy, a jeżeli nie to proszę uśpić nas moja odpowiedzialność. To była moja druga bardzo ważna decyzja w życiu. Pierwsza była jak moja matka miała wylew. Prosiłam, żeby miała godną śmierć, żeby nie leczyć – musiałam się ukrywać. Wtedy miałam szesnaście lat jak moją matkę usypiałam. Romek bardzo dokładnie zbadał Adasia, powiedział: „Wydaje mi się, że jest półtora procent.” Powiedziałam: „Ratujemy.” Ja robiłam głowę, on robił penis, naturalnie największe oparzenia były w okolicach penisa – zalany był benzyną i podpalony. To dziecko ani razu nie powiedziało „mamo”, ani razu nie powiedziało „boli”, nie miało siły podnieść rączki, tylko mówiło takim papugowanym, skrzeczącym głosem: „Jeść, jeść” – nic więcej. Jak miało bardzo boleć to dostawał cukier i co chwila bardzo rzadką kaszkę. Szpital Maltański był szpitalem, w którym wszystko mogliśmy robić, to byli wszyscy nasi ludzie. Kontrwywiad, Żegota i wszyscy absolutnie. Wsadziliśmy tam Adasia. On musiał mieć w szpital. Jego trzeba było ratować. Następnego dnia był telefon, że proszę zabrać paczkę – to znaczy, że gestapo będzie. Adasia przywiozłam ze szpitala, do prababci na Tłomackie i wsadziłam w szufladę od szafy, żeby Żydzi się nie bali, ani babcia, ani dziadek – nikt nie wiedział. Tyle powietrza miał… Po kilku dniach znalazły się nadzwyczajne siostry zakonne ewangeliczki, na ulicy Królewskiej – jeszcze te budynki stoją – gdzie miały szpital. Wiedziały, co biorą – za darmo. Z tym, że jeżeli ktoś umierał to Niemcy musieli sprawdzić akt zgonu. Jeżeli Adaś by umarł, to trzeba go zabrać nim stężeje. Adaś umarł, ale umarł w czystym, ciepłym łóżeczku, nie był głodny, w otoczeniu ludzi pełnych miłości, nie przez komin!
Tak, byli znani ci bandyci. To był jedyny przypadek w kontrwywiadzie wojskowym 993/W, że bez sądu, tylko na moje stwierdzenie i mojego przyszłego męża – który mnie wciągnął do tej organizacji – został wyrok wykonany, [a] wydany później. [...]
Bardzo dobrze pamiętam, dlatego, że wówczas ukrywałam się u państwa Banieckich – on był rzeźbiarzem grobowców na Powązkach – tego domeczku już niestety niema, tam jest rondo – to było przy [ulicy] Powązkowskiej. Odległość od getta była jak przez ulicę, bardzo niedaleko. Myśmy leżeli na dachu patrząc się na płonące getto. Już się zaczęło Powstanie. Miałam ogromne szczęście w czasie wojny, że jakoś tak się stało, chociaż byłam zupełnie sama, że wpadałam w doskonałe towarzystwo, dużo ludzi starszych ode mnie, malarzy, pisarzy, poetów, rzeźbiarzy jak również najnormalniejszych, cudownych bandziorów z Burakowa… Nikt nie miał takich braci jak ja... Żebym nawet chciała, to nie mogłam się puścić. Trzymali krótko. Natomiast tamci dawali takie zabezpieczenie psychiczne. Leżeliśmy na tym dachu i ogarniała nas absolutna bezradność – to jest straszne uczucie, a już najgorsza bezradność była jak zobaczyliśmy – na to mogę przysiąc – z naszego dachu... mniej więcej to było drugie albo, trzecie piętro,. płomienie sięgały bardzo wysoko, jak na balkon wyszedł starzy pan – było tak blisko, że mogłam rozróżnić, że to był starszy pan – starsza pani, młody człowiek, młoda kobieta i dwójka małych dzieci. Widziałam to na własne oczy. Starszy pan każdemu położył rękę na głowie – sądzę, że błogosławił – potem wyrzucał po kolei, zacząwszy od małych dzieci kończąc na sobie. Myśmy nic nie mogli zrobić. Zeszliśmy w potwornym stanie psychicznym – nie do opisania, jakie to było straszne! Jeden z poetów zaczął deklamować Tuwima: Jeden wiatr Bogu wiał, drugi wiatr, w sadzie grał, cichuteńko, leciuteńko, liście pieścił i szeleścił, łkał. Nie zgadza się zemną Marek Edelman, ale on mógł widzieć co innego, ja mogłam widzieć co innego. Natomiast z całą pewnością słyszałam śpiew kantora, który w połowie się urwał i wiedzieliśmy że to koniec. Bezradność – do dziś jestem przekonana, że to był ogromny nasz błąd. Przecież, jeżeli chcieliśmy sobie postrzelać to trzeba iść pomóc. Bierność! Bardzo niewiele osób brało udział w dostarczaniu broni! Bardzo niewielu ludzi pomagało w ucieczce. Mój wielki przyjaciel Roman Jędrzejewski czyli Julek Littfeld, który ukrywał się u pani Pużańskiej na Tłomackie był złapany i był na Umschlagplaz. Nie powinien przeżyć, ale wtedy mówił doskonałą niemczyzną. To był ten bohater, co jeździł do getta i dawał zastrzyki, żeby móc uśpić dzieci, był chirurgiem, trupami się te dzieci nakrywało i wywoziło z getta, wyszedł z getta i [wracał tam] robił to codziennie. Wyjątkowy człowiek! Do końca jego życia kłóciłam się o to. Nasi byli maszyniści i on z Umschlagplaz’u krok do przodu, krok do tyłu, dwa kroki do przodu... Otwarte były już wagony, wiadomo było, że nie uciekną. Doszedł w ten sposób do lokomotywy. Miał zaszyte przez matkę siedemset pięćdziesiąt złotych – kilo masła kosztowało sto złotych, to była waluta wtedy – wzięli go, przeciągnęli, na drugą stronę ulicy i był u siebie w domu. Mieszkał na [ulicy] Słonecznej. To było dosłownie trzy kroki. Kłóciłam się z nim do końca, że świnie, że wzięli pieniądze, a on mi tłumaczył, że za życie siedemset pięćdziesiąt złotych to jest bardzo tanio. Natomiast nic nie zrobiliśmy! To jest wstyd!
Nie można tego nazwać akcją. To można nazwać drobniutkim wypadem. To nie była pomoc i całe życie to powtarzam. Jeżeli chcieli zrobić Powstanie to wtedy trzeba było razem! I tak byłby holokaust i tak byłby holokaust! I getta i Warszawy! Jak było w końcu! Natomiast zachowaliśmy honor.
W moim towarzystwie naturalnie. Z rozpaczą, z absolutną biernością! Z buntem ogromnym! Prawdziwym, młodzieży buntem! Dlaczego... nic nie robimy?! Nigdy nie spotkałam się z ludźmi, którzy nie wiedzieli o Powstaniu w getcie.
Wszystko polegało na tym, że jak najmniej mówimy. Dlatego, że mogą cię zaaresztować. Im mniej wiesz, mniej sypniesz! Nie mieliśmy szansy dyskusji. Myśmy tylko wykonywali rozkazy.
Praca w kontrwywiadzie jest niezwykle nudną, żmudną, dokładną. Trzeba mieć dużą cierpliwość i świetną pamięć, nie zmieniać się na twarzy i podejmować szalenie szybkie decyzje. Wydaje mi się, że przydaje się instynkt. Dostałam się do kontrwywiadu w momencie, kiedy zdałam maturę. Zdawałam ją trochę wcześniej, w maju 1942 roku. Wszystkie struktury państwowe poszły w podziemie. Nie byłam od tak zwanej mokrej roboty, natomiast byłam od inwigilacji, to znaczy, jak rozpoczęła się wojna niemiecko – rosyjska to nas wysłano – już były mikrofilmy – żeby zrobić zdjęcia bardzo dokładne, żeby móc je przesłać kontrwywiadowi brytyjskiemu.
Trzeba było przejść zieloną granicę i dostać się do Rosji. To nie było wielką sztuką. Bardzo rzadko w mojej komórce mówiło się, że ktoś jest groźny, żeby nie deprymować swojej roboty. Miałam nieprawdopodobne szczęście – tych co nie mogli znaleźć, na mnie wychodzili sami. Nawet nie musiałam się fatygować, żeby ich szukać. Było kilka akcji, które mogą wydawać się śmieszne, naturalnie, że musi być jakiś humor we wszystkim i jedna była groźna. Raz okazało się – to się nazywało akcja „Dziady” – że taki dziad bez nogi – jak on akurat tam jest, to zaczyna być łapanka. Rozpracowaliśmy go rzeczywiście i tego dziada trójka goniła nas przez całą Warszawę – fenomenalnie biegał, jak Kusociński – skacząc z tramwaju do tramwaju, my razem też. Pierwsza go złapałam, chłopcy lecieli z boków, leciałam na wprost. W Annopolu, już [leżał] w łóżku nakryty, w pierwsze łóżko wszedł. Pokazałam, tu leży. Obowiązkiem tych co wykonywali egzekucję było to, że muszą przeczytać werdykt. Nas – młodzież – szlag trafiał, że tak strasznie długo ten sąd się odbywa. Naturalnie mieli rację, dzisiaj wyrażam zgodę, żeby nie robić pomyłek. Z tym, że to w dwie strony działa. Czasami było późno. Na przykład cała rodzina Błońskich z ulicy Brackiej 6, zginęła, dlatego, że zdradził bardzo dobry znajomy, więcej niż znajomy. Rodzice, Jaś ucieka – przeżyła ona, już nie żyje – Jasia zatłukli kijami, matka zwariowała i rozstrzelali, a ojca zatłukli.
Tak. Ale to działa w obydwie strony. Drugi moment taki raczej ciekawy – był jak piskorz, wyślizgiwał się – szmalcownik, informator, wszystkie grzechy miał na sobie, już było po sądzie, tylko nie można było go znaleźć. W biały dzień, naturalnie byłam wyszkolona, że musisz wiedzieć, kto mieszka na dole, kto mieszka na górze, musisz mieć dobrą legendę, co robisz. Akurat wtedy sprzedawałam mydło. Wchodząc było napisane, kto gdzie mieszka. Pamięć miałam dobrą, więc nauczyłam się od razu, kto gdzie mieszka. Chłopaki byli na dole – biały dzień, na [ulicy] Koszykowej – zapytałam dowódcy: „Może on jest w domu? Wszędzie go szukamy, ale czy ktoś był w domu?!” Nikt nie był w domu, więc poszłam i on otworzył mi drzwi. Musiałam powiedzieć, że sprzedaję mydło i mówię, że było zamówione piętro wyżej, bo znałam, kto mieszkał. On już był ubrany do wyjścia. Biegiem na górę, dzwonek, biedna starsza pani otworzyła drzwi, ręką odepchnęłam ją i przeleciałam – bo te wszystkie mieszkania mają kuchenne wyjścia – przez to mieszkanie do kuchni, po poręczy zjechałam, wypadam i zdążyłam chłopcom pokazać, że to on. W biały dzień. Jeszcze zdążyli wyjąć [mu] notes. Zbiegli nikomu się nic nie stało, a on został. Ludzie byli już wytrenowani w Warszawie, że w takim momencie znika się niema nikogo. Trzecia rzecz – niezwykle zabawna, ale była niezwykle groźna. Powiedziano mi, że mam stać na Emilii Plater i obserwować dom. Nie pamiętam po co. Jednak miało się wyprany mózg, żeby zapominać – to jest ogromna umiejętność zapominanie, a przypominanie sobie jest jeszcze większą. Na drugim rogu ulicy stał pan. Mnie powiedziano, że jest bardzo niebezpiecznym gestapowcem, Garbaty – „Garbus”. To była zima, ja sobie stałam i pan sobie stał. Pan przechodzi ulicą i idzie do mnie. Byłam przekonana, że nie przeżyję tej wojny, zobaczyłam śmierć idącą do mnie. Pan, świetną polszczyzna zapytał: „Czy dzisiaj robimy to samo? Jest bardzo zimno, może zrobimy w ten sposób: tu jest taka cukiernia, będziemy chodzić na herbatę.” Nie zdziwiłam się – ja się nie zmieniam na twarzy – powiedziałam: „Świetny pomysł.” On poszedł, ja poszłam, naturalnie zameldowałam moim władzom. Prosili, żeby to dalej ciągnąc, aż do samej informacji, że już dość. Nie wiem po co tam stałam, natomiast to co mieli zrobić, zrobili. Nie widziałam Garbusa więcej.
Na pewno. Z całą pewnością. Później to się okazało groźniejsze. [...] Szkolono mnie w grupie samych mężczyzn, w lasach podwarszawskich. Niech zmienia będzie lekka instruktorowi, gdyż on strasznie mnie traktował. Okropnie! Była jedyną dziewczynką, bo jeszcze nie można tego nazwać było kobietą. On zaczynał swoje przemówienie zawsze tak samo, że baby powinny w domu siedzieć, gacie chłopom prać i gotować obiady. Sama chciałaś! Wobec tego jak chłopcy robili pięćdziesiąt kilometrów to ja byłam gońcem i dostawałam trzydzieści kilometrów w prezencie. Musiałam się nauczyć meldować do krzaczka, do kibelka, do kamyczka. Tresura absolutna! Z tym, że ze strachu mojego się uczyłam tego, co kazał – to mi się kilkakrotnie w życiu przydało. Nauczył mnie Konwencji Genewskiej – która mi się bardzo później przydała – i regulaminu służby Wojska Polskiego, co również później mi się bardzo przydało. To wygląda na idiotyzm, prawda? Po co takich rzeczy uczyć, ale ze strachu uczyłam się...
Jestem w bardzo złym obozie, w którym wybili Żydów – nazywał się Monsdorf. Było do kolan błoto, ale obsada ta sama. Nasza mała grupa oficerów tam jest. Przerzucali nas z obozu do obozu. Wszędzie były deski położone na błoto – do baraków, na Apelplaz i do kibli. Każą na iść na Apelplaz i ustawić się. Przede mną jedna z koleżanek, której nie znałam, bo mnie również nikt nie znał – drgała, czyli się bała. Stanęłam przed nią. Z tyłu niech się boi, bo z przodu to ją od razu wezmą. Przyjechało gestapo z Warszawy – to całkowite przekroczenie konwencji genewskiej. Siostra Tokarzewskiego, która była w tym obozie – pseudonim „Haka” – nadzwyczajnie mądra pani – o niej filmy robią, idiotyczne i mnie szlag trafia, ona podaje herbatkę, a to była wybitna kobieta niezwykłej dzielności i mądrości, niestety nie była naszą komendantką, tylko namówiła naszą komendantkę, aby pani kapitan – to jest taka dobra ranga, bo Niemcy badali nas, wybierali na badanie, tego też nie wolno – doprowadziła Niemców do szału i dostała w pysk. Wtedy muszą wyjść! Najpierw oni szli, jest mój „Garbus” cholerny... – szczęśliwie po Powstaniu bardzo źle wyglądałam, moja przyjaciółka po kapitulacji nie poznała mnie na ulicy, tam już się trochę gorzej czułam, już dłuższy czas nie jadłam, w różnych miejscach się ukrywałam – stanął przede mną, bardzo mi się dokładnie przyjrzał – patrzyłam na niego zupełnie normalnie, jako, że się nie bałam, „My się skądś znamy?”. Wiedziałam, że mogę zdradzić się głosem. Już tego mnie nauczono – trzymania miny!. Poszedł dalej, pani kapitan dostała w pysk i musieli pojechać – też tak może się zdarzyć... Pamięć trzeba mieć dobrą. Szalenie nas sprawdzali koledzy, czy nie mamy jakiś gazetek w domu, nie wolno było mieć żadnych rzeczy, tylko przez Agatowa Jankowskiego jakieś skrytki proszę bardzo. Sprawdzali pamięć – na przykład musiałam kiedyś stać na rogu Placu Trzech Krzyży i zapamiętać bez pisania, numery wszystkich Studebaker’ów gestapowskich, które przejeżdżały przez godzinę. Miałam świetną pamięć, także nie sprawiało mi to trudności. One były potrzebne, bo się podrabiało. Bardzo mało opowiadało się o akcjach – w ogóle się nie mówiło na takie tematy. Moja przyjaciółka Hanna Olechnowicz, u której matki się ukrywałam i znałam ją od szesnastego roku życia, dowiedziała się dopiero teraz, że byłam w kontrwywiadzie.
Bardzo dobrze pamiętam. Po pierwsze dlatego, że kontrwywiad wojskowy mając wszystkie możliwe informacje cały czas informował, że nie można mieć Powstania w Warszawie. Ma być akcja „Burza”. Omija się Warszawę. Najlepsza broń z zrzutów została wysłana przez gońców – którzy narażani życie – do lasu. Wysłano środki opatrunkowe i dużo jedzenia. Masę ludzi narażało się przed Powstaniem, bo nie ma być Powstania w Warszawie. Powstanie wybuchło pierwszego sierpnia – to już było po podpisaniu Jałty i po podpisaniu PKWN’u 22 lipca w Lublinie. Myśmy świetnie wiedzieli, że żadna Rosja nie pomoże, bo Jałta podpisana! I nie można w Warszawie! Pierwszy projekt był, że komenda będzie w Baszcie na Mokotowie, „Monter” – czyli dowódca Powstania – zmienił. Z absolutną pewnością zawiadamiam, że on podobno na Woli widział czołg – a już Bonaparte powiedział, że najpierw trzeba zdobyć Modlin, żeby zdobyć Warszawę – byłam wysłana, żeby sprawdzić, żadnego czołgu nie widziałam. Również byłam wysłana na Pragę, żeby sprawdzić czy coś tam się dzieje. Poza tym, że wzięłam rozsądnie kilka dobrych worków i plecaków, w które kupiłam od razu nałęczaki, bo nie wiadomo jak będzie, a żarcie to ważna rzecz. Babuszki, analfabetki siedziały pod ordnung niemieckim, że kara śmierci grozi za sprzedaż białego pieczywa – co też ma swoją komiczną stronę naturalnie – one nie umiały czytać, a już po niemiecku na pewno nie. Im doradziłam, żeby gdzieś indziej usiadły. One machnęły ręką, że im to wszystko jedno. Nie było nic na Pradze. Mój pierwszy mąż – dowódca w kontrwywiadzie – Roman Grodzki był umówiony na pierwszego w kościele Świętej Barbary ze swoim szefem – prokuratorem Stefanem Rysiem, pseudonim „Jung”. Kontrwywiad nie został zawiadomiony o wybuchu Powstania. To jest prawdą…! Miało być tak, że z Goleniowa – naprawdę nie wszyscy granatowi policjanci byli świniami, bardzo wielu było ogromnymi bohaterami i wszyscy mieli broń! – oni mieli przyjść na elektrownię, naturalnie myśmy nie wiedzieli, wobec tego oni też nie wiedzieli. Nikt nic nie wie! Miało się zacząć w nocy, żeby było mało cywilów – jeżeli się uprą, że Powstanie! Iranek-Osmecki nie podpisał wybuchu Powstania czyli dowódca kontrwywiadu wojskowego. Podpisał – są zdjęcia – kapitulację.
Nie.
Bardzo rozsądnie mnie zastało, dlatego że byłam umówiona u państwa Grodzkich, że tego dnia Romek ma się spotkać z „Jungiem” – przyjdzie opowie co dalej.
Byłam na ulicy Książęcej 7, która dzisiaj nie istnieje. Przyszedł Romek i powiedział: „Słuchaj nic nie wiem, ale coś się dzieje złego.” „Jak to nic nie wiesz, widziałeś się z „Jungiem”?” „Nie, jesteśmy umówieni przecież na popołudnie, ale coś dziwnego jest w Warszawie.” Niemcy rzeczywiście uciekali Warszawy. Myśmy im dali informację, że się przegrupowują i że będzie ofensywa, co się sprawdziło później. [...] Byliśmy na dachu – na piątym piętrze jak zaczęła się strzelanina. Książęcą 1 podpalili własowcy, YMCA była zajęta przez Niemców. Zaraz jest [Zakład] Głuchoniemych, ogromny plac, jeszcze ten rów istnieje, którym myśmy lecieli. Własowcy się posuwają wyżej z psami. Cała rodzina i wszyscy, który jeszcze tam byli zeszli do piwnicy, a my poszliśmy tym rowem. Dwoje drzwi – uratował nas smród polskiego kibla! Co jest cudem! Myśmy weszli w złe drzwi, weszliśmy do kibla, drzwi wyglądały tak samo. Strzelali do nas z Ymca jak myśmy szli, a własowcy z psami szli. Romek bardzo wysoki stał na ziemi, a ja stałam na tak zwanym siedzeniu. Wzięłam od niego przysięgę, że mnie na pewno nie odda żywej w ręce Własowców. Trzeba zdać sobie sprawę, że Niemcy nie gwałcili, żeby nie mieszać ras. Własowcy gwałcili wszystkich i zabijali. Psy straciły trop. Oni sobie poszli. Właściwie powinnam napisać piękną książkę: „Sracz, a sprawa polska.” Która będzie przezabawna, a to jest fakt. Wróciliśmy z powrotem, zbierając pomidory i co rosło. Mama Romka dostała zupełnej histerii, że myśmy zwariowali, że wracamy do [niezrozumiałe]. My nie wiemy, co robić! W nocy nie pójdziemy, nie mamy żadnego hasła. Nic nie wiemy! Nie wiemy, co jest na placu Trzech Krzyży! Nie mamy zielonego pojęcia! Decydujemy się iść w dzień. Miałam swoją broń, Romek miał swoją. U nas nie było problemu z bronią i nie było systemu, że kobiety donosiły broń, kobiety w naszej firmie miały swoją broń, mężczyźni swoją. Tym razem weszliśmy w dobrą bramę – udało nam się tym rowem. Postrzelaliśmy trochę, tylko tak dla strachu i wypadliśmy przy Głuchoniemych, jak Romek spotkał kolegę z podchorążówki – Dzidka Bobkowskiego ze swoją narzeczoną, który miał hasło. To był cud! Najpierw nas skierowali do serowni, potem [...] skierowani do Instytutu Geograficznego, a potem przykleili nas do Kilińskiego. Właściwie byliśmy w Śródmieściu, tylko że myśmy byli wszyscy uzbrojeni, nas nie kochano za to, że mieliśmy broń. Sam początek Powstania, wiedziałam gdzie jest broń ukryta. Z panem porucznikiem „Szarym”, który – niestety zginął nie wiem jak się nazywał – w moich rękach zginął, dostał w arterie, ale to już dużo później, przeszliśmy przez tak zwany Nomensland – nie wiedzieliśmy czyje. W tamtą stronę byliśmy uzbrojeni i mogliśmy sobie trochę postrzelać, ale myśmy szli do skrytki, którą umiałam otworzyć, która była pełna broni, granatów, amunicji. Powrót był raczej utrudniony, dlatego że nie tylko mieliśmy plecaki i torby, ale ponawieszaliśmy na sobie. Przeszliśmy szczęśliwie. Mieliśmy broń!
To była ulica niedaleko getta spalonego, ale nie potrafię powiedzieć, która to była ulica. Wydaje mi się, że to była Sienna. Nie byliśmy lubiani.
I że umiemy strzelać. Że jesteśmy tacy jacyś obcy, dlatego, że nie mamy opasek czerwono-białych, że nie mamy na hełmach nic czerwono-białego, że jesteśmy w mundurach niemieckich.
Dlatego, że myśmy nie mieli być celem. Tylko mieliśmy zabijać Niemców – z bardzo prostej przyczyny.
Przez całe Powstanie nie miałam żadnej biało-czerwonej opaski – nikt z nas nie miał! Ja miałam niemiecki hełm. Z pokrzywy Niemcy robili materiał, z którego miałam kombinezon jednoczęściowy – bardzo cieniutki. Hełm na głowie i buty. Kilkakrotnie chcieli nam zrobić kuku, ale im się nie udało. Raz jak rąbnęli w Pocztę Główną na placu Napoleona teraz Powstańców to nas wyznaczyli – dwudziestu czterech esesmanów było, mężczyzn aresztowanych, którzy mieli odkopywać zabitych – mieliśmy ich identyfikować. Zorientowałam się w pewnym momencie, że jestem sama. To było niezwykłe, dlatego że bardzo żeśmy się pilnowali. Oni bardzo szybko się zorientowali, bo wrócili. Wystarczyłaby sekunda – to byli dorośli mężczyźni, było bardzo dużo gruzu, poza tym mieli ręce... To przecież ręką można zabić.
Bo ich wywołali, a ja nie usłyszałam. Zaraz wrócili. Myślałam sobie, no zobaczymy ilu zastrzelę.
Tak, to było szalenie źle zorganizowane. Jak „Morro” przechodził ze Starówki to był z tej strony atak, zaproponowałam, że przejdę – bo oni się mogą bać Niemców – jeżeli zacznę sobie gwizdać, czuj czuj, czuwaj, oni wszyscy harcerze to będą wiedzieli, że swój człowiek. Ale oni się bali, że mnie zastrzelą. Wtedy od „Morro” dostało wszystkich, nie przeszedł przecież nikt, ani jeden.
To było przed, ale to było źle zorganizowane, chociaż uznali, że to było strasznie bohaterskie. To nie było bohaterskie – to było źle zorganizowane.
Tak. Organizacja zawalona znowu. Zmiana "Baszty" na Wolę miała konsekwencje straszne dlatego, że Powstańcy atakowali i wycofali się i przychodzili "własowcy", dlatego tyle ludzi cywilnych zginęło na Woli.
Naturalnie, bo były Lasy Kabackie, był odwrót jakiś. Wtedy te lasy były lasami. To było znacznie bezpieczniejsze miejsce. Poza tym wszyscy o tym miejscu wiedzieli, którzy byli w konspiracji. Ostatni raz widziałam Stefana Zolla – do jego ojca całe życie mówiłam: ”Wuju” i do jego matki również – Antka Głowińskiego i Petenberga. Poza Antkiem obaj zginęli. Bałagan. Potworny, nieludzki bałagan!
Wrócimy na chwile do poczty: Był rozkaz, że za szaber jest kara śmierci. Lepiej, żeby spaliło się jedzenie, niż ludzie, którzy siedzą w piwnicy, gdzie umierają, rodzą się, strasznie cierpią, nie mieli co jeść. Będąc na tej poczcie jak chłopcy już weszli i nim żandarmeria przyszła po tych Niemców – wtedy bardzo szybko się ruszałam – zauważyłam, że jest pokój pełniusieńki paczek jednokilowych na Ostfront. Cudo! Wszyscy się boja ognia – ja zupełnie nie. Wtedy byliśmy na [ulicy] Widok – nasze MP [miejsce postoju] było – i broniliśmy tego przejścia, co Niemcy chcieli przejść podziemiem i się udało. Nie boję się ognia, dlatego wiedząc, że Niemcy w nocy nie chodzą po Warszawie, nasi również nie chodzą, a na poczcie musi być sznurek, chodziłam po te paczki tam i z powrotem, tam i z powrotem... aż się je wszystkie wyniosłam. Naturalnie od razu zaopatrzyłam nasze piwnice. Za szaber jest kara śmierci – to był szaber.
Myśmy nie mieli. Postanowiłam zrobić śniadanie dla kolegów, otworzyłam paczki i każda paczka zawierała: sztuczny mód, sztuczną margarynę, suchary i cebulę. Rozłożyłam to na stole dla moich przyjaciół i wtedy wszedł dowódca. Tutaj musiałam zadziałać szybko – ja bardzo dobrze w stresie myślę – i powiedziałam: „Częstuj się”, ugryzł i nie mógł mi nic zrobić – współudział!
Chciałam powiedzieć kilka słów o bardzo dziwnej relacji, która u nas istniała. Nie potrafię wytłumaczyć tego inaczej, że przecież to nie byli nasi mężowie, kochankowie, miłość męsko – damska. To było więcej niż brat, więcej niż mąż, więcej niż kochanek, więcej niż syn. Wydaje mi się, że to polegało na tym, że bez sekundy zastanowienia oddalibyśmy życie jeden za drugiego.
Natomiast największymi bohaterami Powstania byli na pewno ludzie cywilni – nie wojsko! Naturalnie jak zaczęło się Powstanie i myśmy doszli do tego to był entuzjazm tłumu. Piękny dzień, sztandary, szał radości, potem było piekło, nieprawdopodobne piekło, nieprawdopodobny nonsens!
Cały czas z ludźmi z naszej piwnicy miałam kontakt. Nadzwyczajni! Nie mam słów dla nich! Oni naprawdę mieli prawo nam poderżnąć gardła. Naprawdę! Oni strasznie cierpieli! O nich nikt nie dbał! Oni byli zostawieni sami sobie! Tak nie wolno robić! nie robi się Powstania w Warszawie, którego miało nie być! Miała być „Burza”. Dlatego nie było broni, nie było amunicji, dlatego nie było środków opatrunkowych. To jest prawda! Bohaterstwo walczącej młodzieży – równa się głupocie! Bohaterstwo było ogromne, ale to była głupota. Absolutna, autentyczna głupota!
Nie – głupota. Myśmy informowali. Uczciwie informacja była dostarczona, że będzie kontrofensywa, że Rosja nie pomoże, bo jest Jałta podpisana, PKWN podpisany. Może być „Burza” w Polsce, ale nie wolno robić tego w Warszawie.
Na pewno Powstanie nie wybuchłoby samo z siebie, co niektórzy twierdzą. Była to jedyna armia na świecie, która była pod polskim dowództwem. Nawet brygada [generała] Sosabowskiego nie była pod dowództwem polskim, pojechał pod Arnhem, gdzie ich w okropny sposób poszatkowali. Jedyna armia na świecie, która była pod polskim dowództwem, została stworzona natychmiast w dniu kapitulacji Warszawy. Wobec tego wszyscy pracowaliśmy w konspiracji. Wszyscy się znaliśmy, uczyliśmy się tej konspiracji. Nie umieliśmy tego przedtem przecież. Były dwie koncentracje – to znaczy znowu narażenie na niebezpieczeństwo, kto miał broń szedł na swoje Miejsce Postoju. Było odwołane, była zmiana i dlatego łączniczki nie miały jak zawiadomić. Powstanie nie wybuchłoby bez rozkazu. Jeżeli nie wybuchło po raz pierwszy, tylko wracali do domu. To jest kłamstwo. Myśmy byli niezwykle zdyscyplinowani.
To nasza grupa.
W najgorszym wypadku dziewięć, w najlepszy piętnaście. Też mieliśmy taką akcję, bardzo ciekawą, o której zapomnieli. Dowództwo miało się przenieść z ulicy Złotej na ulicę Piękną. Myśmy mieli trzymać odcinek ulicy Wareckiej. Byliśmy tam, ale nikt nas nie zwalniał, było nas bardzo mało, bo dowódca został ranny. Byliśmy tak wykształceni, że każdy mógł objąć dowództwo, objęłam od razu. Był jeden Rysio, Żydek, który do nas doszedł – on szukał mnie po wojnie z ojcem, znalazłam go – już niestety nie żyje.
On się ukrywał ze swoim ojcem w Podkowie Leśnej. Ojciec przyjechał do Warszawy odwiedzić matkę, która ukrywała się u jednej pani – tam było wielu Żydów – jednak ktoś ich wydał. Ojciec wpadł do kuchni żeby chociaż wodę zagotować, żeby ich poparzyć. Strzelali, do kuchni nie weszli, ojciec nie draśnięty. Rysio ojcu – myślałam, że on ma dwanaście lat, a okazało się, że ma czternaście, fatalnie wyglądał, nie mówię o semickim wyglądzie – powiedział, że jedzie na Powstanie. On miał czternaście lat i do nas się przykleił. Był niezwykle dzielny, nieprawdopodobnie odważny i miałam chłopca z Pragi, który miał jedenaście lat i też da nas dołączył. Jak bronimy tego odcinka, to robiliśmy wartę – tak na wszelki wypadek. Stałam z Leszkiem Zbyszyńskim, pseudonim „Zbyszek” – bardzo wysoki mężczyzna – jak zauważyliśmy, że jakiś człowiek się posuwa. Wtedy dzień i noc były do siebie podobne, wszystko się paliło, było masę dymu i kurzu. On się wydał i krzyknął: Kamerad! . Leszek naturalnie odpowiedział – myśmy musieli znać języki – ale zauważył, że w ręku trzymał coś, co przypominało granat angielski – to dostał w nogę. Ja uważałam to za mój jedyny heroizm całej wojny. I tak to nazywam. Może wydawać się, że to jest jakaś duma, ale uważam, że nie. Chłopaki chcieli go zastrzelić. Odbezpieczyłam broń. Jak się odbezpiecza broń to się strzela – wszyscy o tym wiedzą, w naszej grupie na pewno, powiedziałam nie tą samą metodą, nie strzelamy do rannych. On wszystko wysypał, że atakuje nas – on w ogóle nie mógł uwierzyć – Karna Kompania SS Oskara Dirlewanger’a. Nas jest dziewięciu, w tym Rysio jest włączony i Kajtuś, ten z Pragi. Ta Karna Kompania Dirlewanger’a to dobrze nie brzmi? Jego od razu zabrali, a my nie dostajemy rozkazu wycofania – żadnego! Dlatego obsadziłam ich w bramach i nauczyłam, że teraz ty strzelasz, teraz ty strzelasz – pojedynczo, żeby oni myśleli, że jest nas dużo. Chłopcy byli na pierwszym piętrze, kamienica numer czterdzieści dziewięć, Hotel Savoy był naprzeciwko, gdzie była karna kompania. Na piętrze stało moich dwóch przyjaciół z firmy, pseudonim „Aba” – Muranowicz i Leszek Zbyszyński. Oni byli przyjaciółmi, od 1939 roku jesteśmy u Górskiego w szkole. Był pusty plac i trzeba było przelecieć przez ten plac, donosiłam im amunicje. Wtedy dostałam po lewej stronie, przestrzelili mi hełm, pod pachą i spodnie. Niedraśnięta. W ogóle byłam niedraśnięta w czasie Powstania – wszyscy byli ranni, a mi nic nie było – wstyd się przyznać słowo daję! Chłopcy trochę zbaranieli, bo esesmani puścili zasłonę dymną. Musiałam im pokazać, że jak Niemiec wyjdzie z dymu to on nie widzi, ale ty go widzisz. Musiałam zastrzelić Niemca, żeby chłopcy się opanowali i wtedy to im już łatwiej szło. Niemcy się wycofali, a my czekamy dalej. Już raz miałam zaszczyt przeprowadzać cały sztab i oni się zachowywali na takim trochę nomensland wcześniej tak, że musiałam ich obsobaczyć, co zrobiłam z największą przyjemnością, a pan kapral Obara wszystkiego mnie nauczył. Byłam z dobrego domu i kopiowałam, co na Hitlera się pisało, nie znałam tych słow. Dopiero moi przyjaciele powiedzieli, że pewnie już czapa – czyli, że pewnie zginiemy i musimy cię nauczyć języka polskiego, bo jak staniesz przed Panem Bogiem to się zapyta z jakiego kraju, a ty nic nie umiesz. Nauczyli mnie kląć, potem był egzamin. Myśmy ratowali swoją psychikę w doskonały sposób. Wtedy oni się wycofali. „Aba” dostał po oczach krową, czyli napalmem. Wzięłam go na ręce, bo wtedy ma się cholerna siłę. Już wszystko jest rozwalone, nie znam hasła. Za rogiem był Czerwony Krzyż i była pani okulistka, zdjęła to wszystko. On miał taksówkę po wojnie i czerwone oczy. Sam początek Powstania, zanim doszłam do chłopców – bo mnie chcieli całe życie ratować – byłam sekretarką Iranka-Osmeckiego, ale wypłakałam, że nie po to mnie szkolili, nie po to wydawali na mnie pieniądze..., że chcę do chłopców, że nie będę żadnych papierków nosiła. Miałam numer dwa przepustkę, której inteligentnie nie oddałam. Mogłam żadnego hasła nie znać, dzięki temu uratowaliśmy się.
Nikt nie odwołał. Wysłałam Rysia, żeby sprawdził czy tutaj nie ma kogoś – nikogo nie było, wrócił. Postanowiłam, że pójdę na [ulicę] Złotą 3, gdzie byli. Henryka zrobiłam dowódcą i poszłam. Mam przepustkę numer dwa i nie potrzebuje hasła. Tak dostałam się na [ulicę] Złotą, gdzie byli wszyscy. Dali nam pijanego pana kapitana, zameldowałam gdzie jesteśmy, skąd jesteśmy. Pijany pan kapitan powiedział: „Henryk dostanie dwadzieścia pięć knutów w tyłek, a użył innego słowa”. To jest aż niemożliwe co mówię.
Tak, przyszli. Byli trzydzieści sześć godzin i odeszli, że to nie jest warte trzymania. Myśmy nie dostali rozkazu, żeby przejść. W między czasie zdołałam dotrzeć do [niezrozumiałe] i go zapytałam, co mam robić, bo nie ma rozkazu jeszcze. Przypadkiem pan porucznik „Szary”, co umarł mi potem na rękach, przechodził tamtędy i zapytał: „Rany Boskie co wy tu robicie? Jak to rozkaz do was nie doszedł? Ale już!” Wtedy wróciliśmy straszliwie zmęczeni, tak jak byliśmy, tak padliśmy na ziemię. Hełmu nawet nie zdjęłam tylko usnęłam. Obudzono nas, że trzeba odbić Cristal.
Byłam jego sekretarką przez tydzień, bo chcieli mi ratować życie, wiadomo, że w dowództwie najbezpieczniej. Wypłakałam, że nie po to mnie szkolili, że nie po to mnie kapral męczył w tym lesie i tak dalej, to kosztuje pieniądze, wykupili mi ciotkę i matkę z więzienia. Wypłakałam, że chcę do chłopców, ale przepustki nie oddam.
Żadnych. Absolutnie żadnych. Dostawałam papierek, że tutaj trzeba zanieść, tu trzeba przenieść – niezwykle nudna robota. Jeszcze nudniejsza niż w kontrwywiadzie.
Musiałam ich przeprowadzić. Dlatego im powiedziałam, że jestem ich dowódcą teraz i że mają się słuchać. Ponieważ nie wolno palić światła – będziemy iść przez Nomensland: nie wiadomo czyje – żeby rękę położyli na ramieniu, żeby nie pogubili mi się. Wszyscy byli tam. W pewnym momencie zaczęli ze sobą głośno rozmawiać, to ja ich ochrzaniłam.
Które to było przejście już nie mogę sobie przypomnieć, ale w każdym razie był Bór-Komorowski. Wszyscy byli… Ja ich raz, a dobrze ochrzaniłam. Cisza była absolutna, bardzo się posłuchali. Miałam frajdę, muszę przyznać. Przepustka bardzo dużo dobrego w ogóle zrobiła, dlatego, że jak już wiedziałam, że muszę wszystkich rannych moich kolegów – bo nie jesteśmy tu potrzebni a nikt się nami nie zajmuje – przenieść przez aleje, dlatego, że jesteśmy już w tym sztabie, który zaraz będziemy mieli na [ulicy] Pięknej bo tam jest nasze miejsce postoju. Na [ulicy] Marszałkowskiej 58 chyba mieliśmy skrytkę. Mieszkaliśmy na [ulicy] Widok. To jest trochę zaczarowane...
To już jest końcówka. Rozwalono już Aleje Jerozolimskie, nie wolno nikomu przechodzić. To wyglądało okropnie, aleje nie wyglądały tak jak dzisiaj. Strasznie dużo było gruzu, powywalane tramwaje, jakieś druty. Wcale to nie była droga do przejścia. Byliśmy na [ulicy] Widok 9 – w mieszkaniu, w którym ja się urodziłam. Rzeczywiście przezabawne. Miałam ich wszystkich rannych ułożonych pokotem w jednym z pokoi. Niemcy jak wyjeżdżali, oni kradli, to wywieźli wszystko. Nakryłam ich jakimiś kapotami, miałam jeden granat i swoją broń. Była noc jak usłyszałam Niemców idących po schodach... Tutaj tylko to, że byłam tak dobrze wytresowana zawdzięczam sobie i im, że przeżyliśmy, dlatego, że wejście ze schodów było albo na lewo albo na prawo. Myśmy byli z jednej strony, a Niemcy poszli na drugą. Któryś mógł jęknąć, któryś mógł chrapnąć. Siedziałam w kucki i tylko się zastanawiałam czy już zacząć czy jeszcze poczekać. Postanowiłam poczekać. Udało się – zeszli i ich wszystkich przeniosłam do przejścia. Pokazałam przepustkę. Dowódcy Chrobrego na noszach nie przepuścili.
Nie tylko mnie. Wszystkich przeniosłam. Najpierw Kajtusia zapytałam się – to był ten chłopiec z Pragi – czy on wie, co to jest dukt w lesie. On nie wiedział, no bo skąd miał wiedzieć, więc mu wytłumaczyłam, że on będzie takim zającem, że będzie w zygzak biegł. Zapytałam czy umie gwizdać na palcach – umiał - jak doleci na drugą stronę to ma zagwizdać, wtedy ja zacznę przenosić, a on będzie koło nich stał. On się bardzo ucieszył. Puściłam dziecko na śmierć. Przeleciał. Wszystkich po kolei przenosiłam górą, układając na chodnikach.
Jeden, dwa, trzy... Siedem i ja. Nie draśnięta, oni wszyscy ciężko ranni, nie lekko – ciężko ranni. Mówiłam, że teraz jest potrzebna strasznie szybko pomoc i wiedziałam, co trzeba zrobić. Zrobiłam, poleciałam, zostawiłam Kajtka z nimi. Poleciałam, zawiadomiłam, od razu przyszli pomóc. Jeszcze musieliśmy odbić z mojej szkoły. Dawniej tam gdzie jest teraz przychodnia dla dzieci – ambasada niemiecka była. Tam się Niemcy jeszcze bronili. Tabliczka „Ruczaj”, wtedy nas dołączyli do „Ruczaju”, ci co mogli chodzić znowu byli potrzebni. Wtedy cudowna rzecz się stała, dlatego że kukuruźniki zaczęły latać i zrzucać tuszonkę. To się skakało po dachach i kto usiadł pierwszy z bronią ten [niezrozumiałe]. Całą wojnę trzeba było być szybkim.
Później była kapitulacja. Jak myśmy ją przyjęli? Myśmy byli strasznie zmęczeni! Nieludzko zmęczeni! Dopiero w dniu kapitulacji poczuliśmy to zmęczenie, nieprawdopodobne zmęczenie. Myśmy nie wierzyli, że za rogatkami nas Niemcy nie rozprują. Myśmy byli głęboko przekonani, że zginiemy. Nikt nie miał żadnego sprzeciwu. Trzeba było jakoś broń zrzucić, Niemcy tego wymagali. Już było podpisane wszystko. Padło na mnie, ale robiliśmy: „ele mele dudki gospodarz malutki” – dokładnie w ten sposób. Trudno, na mnie padło, moją ukochaną szóstkę musiałam zrzucić, nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia jak to ludzie przeżywają jak zrzucali broń. Na mnie to zupełnie nie zrobiło wrażenia. Natomiast zrobiła na mnie wrażenie nieprawdopodobno historia: Wtedy barykady już były rozłożone, a przynajmniej były przejścia. Na jednej barykadzie gdzie myśmy wychodzili, koło Politechniki zrzucałam broń, na [ulicy] Lwowskiej w stronę Pola Mokotowskiego barykada stała, na tej barykadzie stała pani – nie potrafię powiedzieć w jakim wieku – miała na sobie szary albo czarny koc i bardzo duży krucyfiks. Ona nas błogosławiła. Myśmy nie wierzyli…
Tak.
Wyłapywali Żydów strasznie dużo jak ludność cywilna wychodziła. Moje dwie przyjaciółki przeżyły wszystko, u nich się ukrywałam i je złapali. To były strasznie rzeczy. Rysia szczęśliwie wtryniliśmy do młodzieżowego obozu. Nie wiedziałam, czy on przeżyje czy nie. Po wojnie bardzo późno dowiedziałam się, że on tu był z ojcem szukając mnie. Ojciec również przeżył. Marian Muranowicz powiedział, że mnie nie ma, bo jeszcze nie mogę wrócić z powodu ojca, Romka i siebie. Jak mój drugi mąż już był bardzo chory, zawsze śmiał się i twierdził, że to był najkosztowniejszy i najgłupszy telefon na świecie. Dlatego, że w końcu znalazłam, więc napisałam list, ale nie było odpowiedzi.
Podobno był lekarzem. Wszyscy go szukali, przez wszystkie izby lekarskie. Musi ktoś wiedzieć o lekarzu. Okazało się, że rzeczywiście figuruje w spisie akowców – nie jako Ryś tylko jako Henryk – skąd mogłam wiedzieć, że on nie jest Ryszard, tylko Arnold, a nie znałam nazwiska. W każdym razie znalazł się i od razu napisałam list, jak najserdeczniejszy, ale nie było odpowiedzi, więc też to chyba pomyłka. Aż była odpowiedź telefoniczna. Po pierwsze szalenie mi podziękował za list, ogromnie się ucieszył, że żyje... Przepraszam! Pierwszy był list, w którym napisał, że mój list przyszedł w dniu śmierci jego ojca, który zmarł mając dziewięćdziesiąt trzy lata, dla niego to była największa pociecha. Przepraszał, że tak długo, ale musiał ojca pochować, stracił żonę, [która umarła] na raka – to wszystko mi napisał. Później powiedział – wiesz, ale zatelefonuje. Czekałam na ten telefon, to był ten najgłupszy telefon, dlatego, że nie mogliśmy inaczej, co innego czytać, co innego słyszeć. Czterdzieści pięć minut mówiliśmy – ja się cieszę, że żyjesz.
Tu, w mieszkaniu. Rysio już nie żyje.
Jesteśmy po Powstaniu wychodzimy z Warszawy. Każdy naturalnie inaczej reaguje. Romkowi sama zdjęłam gips, dlatego że po pierwsze mu się wszy wdały z tyłu, a po drugie [niezrozumiałe] na gitarze. Baliśmy się, że wyłapują rannych. Dlatego nawet temblak mu zdjęłam. Podpierając się o nas wyszedł. Naprawdę nie wiem jak myśmy doszli do Ożarowa – na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Natomiast wiem, że każdy inaczej reagował. Dla mnie to było zupełnie nadzwyczajne. Był tak piękny dzień, było słońce, myśmy słońca bardzo długo nie widzieli. Były jesienne kwiaty, pomidory... Było tak przecudownie, tak sobie pomyślałam: „No jeszcze dali by nam trochę życia.” Myśmy byli przekonani, że nas rozwalą. Doszliśmy do Ożarowa. Wtedy byliśmy rozdzieleni kobiety – mężczyźni. Najpierw na jakimś betonie od razu usnęłam i rano do cielętników nas wepchnęli i pojechaliśmy do Lamsdorfu. To był jeden z lepszych, przyznaję. Niemcy nie byli tacy bardzo mili, ale do tego człowiek się przyzwyczaił, że ostatecznie byliśmy w stanie wojny. Dla nich też nie byłam miła. Pamiętam, że zrywali opaski, kto miał jakieś lekarstwa to wdeptywali w błoto. Ten obóz to był ogromny tłum kobiet. Z jednej strony kobiety, droga, polscy oficerowie. Z drugiej strony zasieki, nasi żołnierze, Apelplaz. Za Apelplaz ogromny rów, bo nie było kibli, po tamtej stronie rosyjscy jeńcy, którzy już nie mieli nic do jedzenia, więc byli kościotrupy, trawę wyjedli. Co miałyśmy to przerzucałyśmy. Wtedy od razu dostałam podporucznika czasu wojny. Od razu stawałam do raportu karnego.
Dlatego, że pani komendantka, która moim zdaniem była kretynką, kazała mi zrobić musztrę na Apelplaz’u tym dziewczynkom po powstaniu. Załamane wszystkie psychicznie i fizycznie, umęczone, może były ode mnie starsze, ale to wszystko jedno. Zrobiłam musztrę – baczność, spocznij, rozejść się. Wykonałam rozkaz. „Haka” za nią była – Tokarzewskiego żona – która wiedziała kim jestem, myśmy mogły się porozumiewać, byłam przedstawiona do raportu karnego. Kochany mój instruktor nauczył mnie jak trzeba się zachować w czasie raportu karnego, to znaczy, że ma się mieć czyste gacie – niestety nie mogłam mieć, bo miałam jedna jedyna parę na sobie – i cały czas odpowiadało się: „tak jest!”. Odpowiadałam: „Tak jest.” Panią komendantkę szlag trafiał, ale co miała zrobić. Wtedy Haka powiedziała mi: „Słuchaj jest duży kłopot, dlatego że po ciemku nie wolno było wychodzić z baraku, bo strzelali. Kobiety dostaną skrętu kiszek, jeżeli nie pójdą nad tę dziurę czyli rów. Masz donośny głos – wymyśl coś.” Pozwalam sobie użyć języka, który wówczas użyłam: „Chciałyście srać na Szkopów przez pięć lat, jest okazja!” Mało się nie pozabijały. Ja za rękę – bo rękoma trzeba było się trzymać – złapałam Bronkę Polankówną, moją trenerkę – nie wiedziałam, że żyje. Natychmiast zaczęłam zarobkować w obozie, dlatego że pisałam listy miłosne. Stamtąd przewieźli nas grupami już wtedy do Mühlbergu, gdzie spotkałam Józka, to dla mnie był cud. Po Powstaniu dostaliśmy dziesięć dolarów. To było straszne, no bo gdzie ukryjesz te dolary! Okropne obciążenie! Miałam sposób, na który Niemcy się nabierały. Miałam podklejone pod pietę. Miałam jedyne buty. Ponieważ skarpetek nie miałam od razu reagowały nie ta noga tylko ta – wszystkie sześć obozów. W drugim już oddałam Dudkowi dziesięć dolarów, mówię ty będziesz wiedział co z tym zrobić, dla mnie to jest cholerne obciążenie, ty tu już mieszkasz, jesteś zadomowiony. Co chciałam? Tu byłe te zasieki. Już z naszej grupy wyłączono oficerów i Józek szukając rodziny wiózł nam obiad. Nie było silnej, żeby mnie oderwali mnie od Józka! Dopiero mi tłumaczył, że on na pewno przyjdzie, żebym się uspokoiła, spokojnie, ze wszystko dobrze. Drugi list zaginął, bo w pierwszym napisał, że mnie spotkał. Zapytał co potrzebujesz? Powiedziałam długie, ciepłe... bo mi już było strasznie zimno. Wszystkie narodowości były w Mühlbergu. Jak weszłam pod druty kolczaste – potem są te zwoje, potem ziemia zaorana, znowu zwoje i druty – jak Józek przerzucał gacie to one się rozwinęły jak sztandar i wszystkie języki świata szalały z radości i biły brawo. Poleciałam do baraku, żeby je założyć, jak wyszłam to wszystkie języki pytały mnie czy mi ciepło. Były mi ciepło, było mi bardzo dobrze! Potem Józek zaaranżował – znakomicie znał niemiecki, to był bardzo odważny człowiek – [...] przy pomocy innych dwie rzeczy: jedną, że jedenastego listopada – a Niemcy w ogóle się nie orientowali co to za dzień, padre francuski również się nie orientował co to za dzień, Józek był ministrantem, inny Polak też – mieliśmy msze polową dla wszystkich. Myśmy zaczęły „Boże cos Polskę...”, nasi też, padre nie wiedział co się dzieje, ale Józek mu wytłumaczył – to było bardzo zabawne. Druga rzecz, która załatwił, to powiedział, że jest bardzo dużo krewnych. Co było zupełną nieprawdą. Troszeczkę to wyglądało jak... tu chłopy, tu baby, spotkanie, wszyscy uradowani... Chociaż tego nieznajomego chłopa pogłaskać – miło i żeby chłop cię pogłaskał było miło. Z Józkiem naturalnie gadamy sobie – to nie było straszne, to można było wytrzymać.
Stamtąd pojechaliśmy do Altenburga. To był bardzo niemiły obóz, żołnierze mieli dobrze. Sam Altenburg nas przyjął wrogo, Niemcy nas przyjęli wrogo. Jakimś cielętnikiem jechaliśmy znowu nie wiem dokąd. To się powtarzało. W Altenburg’u kobiety – oficerowie miały mieszkać w teatrze. Teatr wyglądał jakby śnieg sypał, a to były wszy. Odmówiłyśmy wejścia – przydała się Konwencja Genewska. Na Apelplaz’u stałyśmy czterdzieści osiem godzin, już było zimno. Raptem Niemcy zaczęli wynosić i palić materace, robić jakieś dezynfekcje – straszny szum się zrobił. Zaprosili nas, żebyśmy weszli – szalenie byli mili – rzeczywiście wszystko było czyściutkie, ale to było okropne, trzysta pięćdziesiąt kobiet, które nawet szeptem mówią. Cały czas był szum – można zwariować. Od razu zrobiłyśmy sobie godziny milczenia w całości. Trzy lub cztery prycze... Gestapo już wtedy od dawna się kłóciło z Abwerą. Mnie nauczono, co mam powiedzieć panu z Czerwonego Krzyża, który równocześnie z panem generałem z Abwery przyjeżdżał. „Haka” kazała mi się nauczyć, więc się nauczyłam. Idąc bokiem spotkałam – skauci witają się lewą ręką na całym świecie – żołnierza angielskiego idącego z lewą ręką do przodu. Powiedział, że do nich nie przyjdą, miał listę, której się nauczył. Znałam angielski, więc mogliśmy się dogadać i on mi to wszystko podał. To jest zupełnie normalne zdarzenie. Nie mogłam przyłapać pana z Czerwonego Krzyża sam na sam. Pan z Abwery – bardzo ładnie po polsku mówiący, bardzo możliwe, że nasz dwójkarz , nie twierdzę, że nie – zrobił tak, że byłam sama z panem w pokoju, a on pilnował, żeby nikt nie wchodził. Byliśmy tam przez pewien okres czasu i wszystko przekazałam.
Nie mogli dlatego, że nas przerzucili do Monsdorf’u koło Erfurtu. Żydów wybili, ta sama obsługa. Obóz na bagnie, bardzo blisko Erfurtu. To nie był miły obóz. To było bardzo denerwujące. Znowu się przydała konwencja genewska, dlatego że według konwencji oddajesz honory wojskowe tylko dowódcom obozu – nikomu innemu. Deska, Apelplaz – tam koleżanki stoją, na wprost mnie idzie sierżant niemiecki, a ja byłam boso – autentycznie – nic nie miałam na nogach, już buty się już rozleciały. Szłam sobie..., on w wypucowanych butach, w eleganckim mundurze. Wszyscy prawie, że przestali oddychać! On zszedł! Poszłam sobie prościutko, ku chóralnym okrzykom koleżanek. Byłam wyższa rangą – Konwencja Genewska, którą przekroczyli w Monsdorf’ie. Przyjechało gestapo z Warszawy, jesteśmy na Apelplaz’u. Unikałam kontaktu z nimi z wiadomych powodów, mnie poszukiwali, nie chciałam narażać nikogo. Koleżanka cała się trzęsła, wzięłam za siebie, bo wyłapią. Wtedy „Haka” miała świetny pomysł: jedna z naszych koleżanek mówiła świetnie po niemiecku, była w randze kapitana – to jest doskonała ranga, ani nie za dużo, ani nie za mało – też z firmy naszej – w konspiracji kontrwywiad to firma i jak Niemcy wywoływali na przesłuchania to ma spróbować dostać w pysk. Sprowokowała – musieli wyjechać.
Było to niezgodne z konwencją genewską. Wojna się kończy. To już jest 1945 rok.
Nie. Tam jeszcze zdarzyła się okropna historia. Były u nas cztery dobre lekarki, ale wszyscy byli wynudzeni obozami. Erfurt niedaleko, więc się puściło plotkę, że jest gruźlica. Niemcy się bali, wobec tego one wszystkie wyjechały. Miałyśmy swój własny zorganizowany szpital. Jedzenie było kiepskie, ale nikt nie miał jedzenia. Ten płyn zielony używałyśmy do mycia chorych. Dostawałyśmy jedną łyżeczkę cukru miesięcznie i miałyśmy jedną kobietę, która urodziła dziecko w grudniu – Andrzejka. Myśmy jej oddawały cały cukier. Jedna zbierała. Pamiętam jak szłam przez obóz, jak było trudne nie polizać...! Ona przeżyła, dziecko przeżyło.
Nie.
Była przestrzegana pod koniec wojny z całą pewnością. Jeżeli ktoś mówi, że nie była to kłamie. Niemcy się bardzo bali końca wojny, już jest po Stalingradzie, zaczęli się bać jak już Stalingrad padł. Już wtedy zaczęło być lżej we wszystkich konzentrakach. Wiadomo było, że już, już... jest lepiej. Tego dnia, kiedy wyjechali była walka dwóch samolotów nad naszym obozem – angielskiego i niemieckiego. Z broni pokładowej jedna z koleżanek została zabita, drugiej urwało nogę, trzecia miała przestrzelone barki, czwarta [była ranna] w kostkę. Było bardzo dużo ciężko rannych, a ja byłam sama. Zrobiłam ucisk tej dziewczynce – nie byłam nigdy sanitariuszką, ale umiałam robić zastrzyki, to każdy umie – Wandę wyciągnęłam spod łóżka, gdzie się schowała, lunęłam w pysk i kazałam żeby uważała na tą nogę. W momencie, kiedy w Erfurcie dowiedzieli się o tym, lekarz niemiecki przyjechał ze Schwesters (pelęgniarkami) i zajmował się naszymi. Wszyscy zaczęli się zajmować wszystkim. Ten lekarz niemiecki Helenkę na własnych rękach niósł jak własne dziecko i dla naszych których zawiózł do Erfurtu kradł morfinę w szpitalu. Autobahn wysadzali, baraki się złożyły i poszłyśmy piechotką do następnego miejsca.
To nowe miejsce do którego doszłyśmy nie miało nazwy. To była tylko stodoła stojąca na polu. Jeszcze nie powiedziałam, że paczki z Czerwonego Krzyża dostaliśmy tego dnia, bo myśmy stale zmieniały [miejsce] i te paczki nas nie mogły dogonić. Przedtem w tym teatrze Anglicy, którzy siedzieli obok, podzielili się swoimi paczkami z nami. Wszyscy byli bardzo zdenerwowali, zmęczeni – ja się czułam fenomenalnie. Obozy znosiłam świetnie. W ogóle wydaje mi się, że to wszystko jest w głowie, byłam cały czas wolna. Na mnie obozy nie robiły wrażenia. Szliśmy, szliśmy, aż doszliśmy do jakiegoś miasteczka, a raczej wsi. To jest Turyngia na pewno. Zatrzymano nas wszystkie w stodole na zaoranym polu. Bez wody, bez jedzenia, bez niczego. Wobec tego myśmy z taką świetną dziewczyna, Maruszką – tak ją nazywałyśmy – zorganizowałyśmy piątki, tak jak na początku robiło się konspirację. Jakoś to nie wyszło i my we dwójkę utrzymywałyśmy obóz. W życiu tak nie jadłyśmy – fenomenalne! Kradłyśmy jak zawodowe złodziejki. Mogłyśmy wejść do kurnika i żaden pies nie zaszczekał Sterroryzowałam dwie Niemki z Koloni, które tam mieszkały. Bauer był wredny. Sterroryzowałam je, musiały nam wykopać kartofle i miały być gotowane.
Było zaorane i byli Niemcy, ale jak zawiniesz sobie szmatami nogi to możesz iść po zaoranym i nie zostawisz śladu. Myśmy w nocy tak szły i kradłyśmy. Kury – trach do worka, do worka..., głupie Niemki suszyły ser na płocie to rano nie miały. Najpierw chore dostawały, a potem okazało się, że nie mamy chleba żadnego. My nie damy rady trzysta pięćdziesiąt [osób] wyżywić na tej kradzieży, wobec tego poszłam do wachtmana i mu powiedziałam, proszę pana naprawdę zbliża się koniec wojny. Chore muszą mieć gorącą wodę. O chlebie nie powiedziałam mu nic. Poproszę grenschutza – opiekuna i w nocy spokojnie pójdę. Wtedy było bardzo dużo dezerterów niemieckich. W każdej takiej wsi niemieckiej jest dąb, stoliczek naokoło i ławki. Zza dębu wyskoczyło gestapo uzbrojone, żeby jego rozstrzelać, że on dezerter, a ja ciągnęłam duży wózek. On cały się trząsł. Wybroniłam go, a gestapowcy dostali histerii śmiechu. Powiedziałam, że jestem Kriegsgefangen, a on jest moim opiekunem i że idziemy po chleb. Tu już niema co kłamać. Odprowadzili nas do piekarni, jeszcze pilnowani, żeby dużo załadować. Ryczeli ze śmiechu, że go broniłam. Dosłownie wyli, a ten nie mógł mówić, to był starszy pan. Już wtedy byli albo bardzo młodzi, albo bardzo starzy opiekunowie. W połowie drogi mówię do niego, że już nie daję rady przez to pole, czy mógłby pan pociągnąć wózek? Dał mi karabinek i tak doszliśmy do obozu. Później dalej poszliśmy piechotą do obozu Blankenhaim, który to obóz był szkoleniowym obozem Hitlerjugend, bardzo blisko Buchenwaldu. Dość szybko wstrzelali się Amerykanie. Poszłam do Hoffmana i mu wytłumaczyłam, żeby mi dał białą szmatę, [...] bo on zginie tak samo jak my zginiemy i to już zupełnie niema sensu. Powiedziałam, że pójdę do nich. To był dopiero taki przyczółek amerykański. Pamiętam, byłam odbita w dniu śmierci Roosevelta 13 kwietnia 1945 roku – taki zbieg okoliczności. Oni powiedzieli, że są tylko takim przyczółkiem i że jutro o dwunastej będziemy odbite... Wtedy z „Haką” postanowiłyśmy, że myśmy składały broń, musimy zachować się przyzwoicie, my jesteśmy oficerami Armii Krajowej – nie wychodzimy z baraków. Nie robimy żadnych cudów. Zostałam natychmiast tłumaczką generała Pattona, bo wtedy angielskiego nikt nie znał. Od razu byłam już zaprzysiężona z tym, że skłamałam, nie Pattonowi tylko panu majorowi. […] Przyszedł pan major, który powiedział, że to jest liniowe. Patton na linii miał Żydów i więźniów, którym darowano karę śmierci z (więzienia) Sing-sing. Mieliśmy jednego Niemca, który był dowódcą bazy hitlerjugend, który dostał w łapę, chcieliśmy mu zrobić opatrunek, a on nie chciał usiąść. Tam wzięli go Amerykanie – Żydzi nie... bawili się!
Tak. Oni się nie bawili! Zupełnie! Z nimi była dziennikarka i zauważyła, że my nie wychodzimy z baraków – [podeszła] do mnie, bo [mówiłam] po angielsku – powiedziałam jej dlaczego. Ona zapytała gdzie nauczyłam się angielskiego? [...]Amerykanie okropnie wierząc [w to], że my jesteśmy bohaterki, wydali wszystkim broń. To było niebezpieczne dla nas! Dlatego że na przykład z Maruszką, rzucałyśmy puszkę – bo żarcie nam dali – a tak jak pierwiastka pani doktor strzelała bezbłędnie i myśmy musiały krzyczeć: „My do kibla! Proszę nie strzelać!” Stamtąd Patton zabrał nas z Blankenhain’u do Burgu. W Burgu to też był obóz, ale pod opieką amerykańską, tam był szpital. Myśmy zorganizowały ten szpital. Nie wierzę, że generał Patton zginął w wypadku samochodowym, jestem przekonana, że poszedł za daleko do Czech i to było niewygodne, bo on był w Czechach i to była niewygodna pozycja. Natomiast wiem również, że chciał zrobić nam przyjemność – myśmy nie miały absolutnie żadnej zawiści – żeby mam pokazać Monsdorf. Stali Niemcy potąd w błocie, ale zobaczyłam mojego lekarza, który Helenkę na rękach wynosił. Jak ja się z nim żegnałam – bo on stale odwiedzał chorych – powiedział: „W rękawiczkach myśmy was nie brali, a z przodu sobie kładę Czerwony Krzyż z tyłu Czerwony Krzyż, co będzie to będzie”, i był dziadzio, którego myśmy nazywali „Dziadziem”, który pod połą płaszcza przynosił nam chleb. Powiedziałam Pattonowi: „Tych dwu trzeba zwolnić. Musi pan to zrobić, bo…” – tłumaczę dlaczego. Wyciągałam ich z obozu. Lekarz strasznie dziękował a „Dziadzio” okazał się księgarzem z Lipska, miał córki w naszym wieku, wtedy się wszystko wyjaśniło. Potem jechali z Arnhem – jesteśmy w Burgu. To już jest inna pani komendantka, jeszcze była zbiórka i mnie trzykrotnie wywoływali Magdalena Rusinkówna – nie drgnęłam dopiero „Haka” podeszła i powiedziała: „Już można.” Nie wolno było pamiętać, byłam odmóżdżona. W tym samym momencie mogłam powiedzieć Włodarczyk to był mój wuj internowany w Szwajcarii, który by nam przysłał ile chcieć jedzenia. Żeby mnie pani zabiła nie mogłam sobie przypomnieć nazwiska! W momencie, kiedy byłam [niezrozumiałe] wiedziałam Włodarczyk. Można wyprać mózg.
Z bardzo prostej przyczyny, dlatego że SB-eki nie bardzo lubiły kontrwywiad. […]Mój ojciec był przed wojną posłem na sejm – już wtedy kłócił się z dziadkiem Giertycha – następnie był powołany do rządu londyńskiego, wylądował w konzentraku i cudem boskim przeżył. Z Flossenburg’a jechało się do Oświęcimia jak na wakacje. Straszny był to obóz. Romek nie mógł, dlatego że był w kontrwywiadzie. Moja siostra już siedziała, a nie była w kontrwywiadzie.
Tak, dlatego że jak myśmy szli do Ożarowa ona zdecydowała, że ucieknie – to była moja starsza siostra – pierwsza dostała karę śmierci, przy pierwszej amnestii dwadzieścia pięć lat, przy drugiej pięć. Dwa lata na Mokotowie, trzy lata w Fordonie, dziesięć lat bez praw obywatelskich. Myślę, że odpowiedziałam na pytanie...
Najlepsze to było z całą pewnością ten pierwszy moment, kiedy jeszcze do Iranka-Osmeckiego mnie nie wysłali, byliśmy z Romkiem, była barykada na Placu Zbawiciela i myśmy byli po tej stronie barykady. Jak Niemcy puścili czołg, przed którym jako tarcza szła cywilna ludność która skandowała: „Strze-laj-cie! Strze-laj-cie!”... My tu sztandary... Mówię: ”Spokojnie.” Podpuściliśmy bardzo, blisko, myśmy wszyscy bardzo dobrze strzelali i mieliśmy dużo broni. „Wiać!” i oni jak myszy..., te czołgi nie przyjechały drugi raz. To było strasznie miłe, szczęśliwy tłum, nieprawdopodobny entuzjazm... Co było najstraszniejsze? Zdawałam sobie sprawę, że będzie źle i to było bardzo smutne na pewno! Jeszcze z czasu wojny moment z 3 maja... byłam koło Pakulskich, koło Brackiej... szczekaczki niemieckie na każdym rogu, piękny dzień... „Jeszcze Polska nie zginęła…” Kamiński załatwił, przez budkę telefoniczną, normalna płyta. Myśmy wszyscy byli na kolanach. To było bardzo...!
Tak, bo myśmy wszyscy byli.
Tak. Gołębiarza, który ranił Romka, zdjęłam. To nie była żadna filozofia, po prostu się strzelało, umiało się strzelać. Całe życie umiałam strzelać – miałam bardzo dobrą koordynację wzrokową, grałam dobrze w tenisa, to nie była filozofia.
Wiedziałam, że najpierw trzeba ratować Romka, wobec tego … Przyjechali chłopcy z Arnhem do Burgu. Poszłam do nowej pani komendantki z prośbą żebym mogła z nimi pojechać, bo oni jechali do Murnau, a wiedziałam, że Romek pod lewym nazwiskiem jest w Murnau. Rękę trzeba było ratować, bo to była straszna rana. To była prawa ręka – trzeba było ją szybko ratować. Ta pani powiedziała, że ona nie może podjąć takiej decyzji żeby młoda kobieta jechała z mężczyznami. Trafił mnie wtedy najjaśniejszy szlag. Powiedziałam: „Jak miałam czternaście lat to było wszystko w porządku, a teraz jak się wojna skończyła to dbacie o to czy jestem dziewicą, czy nie jestem dziewicą i czy się nie puszczę. Melduję, że wychodzę!” Wyszłam i jechałam „na palec”, Z Turyngii do Murnau „na palec!” W lasach jeszcze byli Niemcy, wobec tego zameldowałam się od razu u Amerykanów w Monachium, którzy mnie uzbrojonym jeepem odwieźli pod Murnau. Była to dzisiejsza noc, wianki! ogniska! śpiewy! jak dobrnęłam do Murnau. Ponieważ nikt w Murnau a na pewno nie oficer służbowy w randze majora nie wiedział że istniały kobiety [w randze] oficera. Wobec tego zostałam zaaresztowana.
Oficer dyżurny – Polak. Byłam wsadzona do celi, w której Niemcy trzymali jak ktoś coś zbroił. Pomyślałam sobie, tego się nie spodziewałam, bo mnie Amerykanie się pytali czy jest ok.! Powiedziałam, że jest ok.! dlaczego ma nie być ok.! jadę do polskiego oficerskiego obozu jenieckiego. Gdzie masę było AK’aczy przecież! Myślę sobie spokojnie do jutra wytrzymam tylko zażądałam, że jutro ma być Romek wezwany – podałem jego lewe nazwisko. Finał był taki, że pan major – wtedy generał Anczyc był dowódcą Murnau – przed frontem mnie przepraszał! Upomniałam się o to, Anczyc mnie przepraszał – powiedziałam: „Mnie to nie wystarczy. Nie ja zostałam obrażona, tylko moja Armia. To ma być przyzwoicie załatwione.” Wtedy przyjechała pani Wysłouchowa, która była szefem ITS czyli ochotniczek w drugim korpusie, to wszystko jest The Britisch comand – jeszcze mam legitymację ITS. Nas pan kapral uczył – ten mój instruktor – że ochotników wszystkich wybili w 1920 roku... Wysłouchową złapali. Okazuje się, że pan Wysłouch znał mojego ojca, wobec tego ona była mi „jak matką”. Oni opowiadali nieprawdopodobne historię o moim bohaterstwie – zupełnie zełgane, autentycznie zełgane! Im więcej jej tłumaczyłam, że to jest nie prawda ona mówiła: „No, tak skromna jesteś. Z takiego domu.” Mówię: „To nie jest skromność, tylko oni kłamią.” Ale ona nie wierzyła. [...] Anglicy zrobili szlaban, że nie wpuszcza się do korpusu więcej żadnych rannych. Chodziło o to żebym mogła się dostać do wojska, i wtedy mogę Romka ściągnąć. Ale nie mogłam przejść po trzech schodkach [...] bo na drugim mdlałam, zatrułam się bardzo ciężko zupą rybną i w obozie miałam krwawą biegunkę od Bożego Narodzenia [1944] do kwietnia [1945]. Waga moja była niska. Byłam pasiona jak prosiaczek, Włoszki przynosiły mi lody, winko, ciasteczka, wszystko było sprawdzane żebym nie za długo [przebywała] na słońcu. Jak prosiaczek byłam tuczona. W końcu przyszła do mnie i powiedziała: „Kochana, jesteś ze świetnej rodziny niech cię szlag raz trafi wejdź na to i zemdlejesz na górze!” Powiedziałam: „Już!” Wlazłam na górę i zemdlałam na dole, tak że [mnie] przywlekli. Poleciałam do Andersa, bo trzeba zaczynać od góry a nie od dołu, on mnie skierował do pułkownika Dzwonkowskiego, który był kadrowym, co to wpuszcza nie wypuszcza – siwy pan. Wykombinowałam sobie [niezrozumiałe] że pójdę do niego – już jestem w wojsku, już mnie przyjęli „U Andersa”... Poleciałam do niego za piętnaście osiemnasta – on do osiemnastej pracował – wówczas mówiło się szósta po południu. Zameldowałam się powiedziałem, że taki problem on na to, że bardzo mu przykro, ale Anglicy już zamknęli szlaban. Dostał szału, waliłam pięściami w stół! Rozpłakałam się, że on mało tej ręki nie stracił! Tylko na wojnie! I że w ogóle! Biedny starszy pan dostał dzieciaka wariatkę! Trochę się przestraszył, wstał zza biurka, wytarł mi buzię i moje oczy. Powiedział: „Dziecko powiedz, dlaczego?” „No, bo go kocham!” „To od tego trzeba zacząć. Dobrze już, załatwiamy.” W ten sposób Romek znalazł się [we Włoszech]. A mnie Wysłołuchowa – chciałam do szpitala, z powodu nogi nie pozwolili mi, że trudności mam z chodzeniem, do tego chciałam być draiwerką tej szesnastki słynnej – powiedziała mi: „To nie dla panienek z dobrych domów... Słuchaj, do komandosów, kantyna polowa, cały czas będziesz miała co jeść.” Było mi jak w niebie. Mieszkałam najpierw w koszarach potem u Włochów, gdzie był straszny głód, straszny! Udało mi się dwa razy utrzeć nosa Andersowi – z dumą to powtarzam! Wysłali nas [...] do obozu treningowego, w którym mieli nas nauczyć jak być wojskiem. Dali nam sorty mundurowe – ale na złość, bo nas bardzo nie lubili – zapinały mi się spodnie miej więcej w tym miejscu. Wiedząc o regulaminie Wojska Polskiego – co zawdzięczam... – poszłam do komendantki obozu i poprosiłam o suchy prowiant. Muszą go pobrać, wszystkie dostałyśmy suchy prowiant, a Włoszki w promieniu pięciu kilometrów szyły na miarę, byłyśmy jak z pod igły. Nauczyłam je, jak mnie uczono [w lesie]: „Co masz myśleć jak świdruje”, [...] – zwariował, bo gdzie i kiedy kto nam będzie robił przegląd wojskowy. No ale ja ze strachu się uczyłam – [instruktor] powiedział: „Jedynym wyjściem jest powiedzieć sobie w duchu mam cię w tyłku.” Tylko trochę inaczej to nazywał. Nauczyłam moje koleżanki, Anders – miał na pewno świdrujący wzrok – był wstrząśnięty, jak my się prezentujemy. Wysłołuchowa chciała koniecznie żeby mnie Anders poznał, bo Emilia Plater to szczeniak przy tym w co ona biedna wierzyła. Wszystko dobrze, ona mnie przedstawia, Anders do każdego mówił per „wy”, do mnie mówił per „pani” i powiedział, cytuję: „Na kolanach jesteśmy przed powstańcami, ale po co to było robić?” odpowiedziałam: „Na rozkaz! Panie generale.” Do lata miałam już dwójkę dzieci, mieszkałam w Litz, ojciec był w rządzie londyńskim w [ministerstwie] wyznań religijnych i edukacji – króciutko, dlatego że się uparł żeby arrasy wróciły do Polski i to złoto żeby nie było wykradzione na zachodzie, tylko - żeby wszystko jedno - część ukradną swoi cześć nie swoi, ale zostanie chociaż trochę w Polsce, [...] Małcużyński wszystko podpisywał, ojciec nie mógł bo Marysia siedziała. […]Wezwał mnie ojciec, że Hemar będzie występował, podrzuciłam dzieci i sama przyjechałam do Londynu na Hemara. Poszliśmy do knajpy coś zjeść, wszedł Anders, Szyszko–Bogusz, ojciec mówi: „Jak miło panowie pozwolą, że przedstawię córkę.” Anders bardzo spokojnie powiedział: „Znam panią.” Ojciec znając mnie szepnął na ucho: „Coś zrobiła?” „Dlaczego, miałam czternaście lat jak zostawiłeś mnie na ulicy?” […]Drugi raz, co nie mówię został wydany rozkaz, który był zdjęty w drugim korpusie po 48 godzinach, który brzmiał następująco: „Że frontuje się przed jadącym Andersem.” Regulamin Wojska Polskiego jest zupełnie inny. Przyszedł rozkaz! Ancona – Corso di Cavura Anders jechał w dwa motocykle, limuzyna, chorągiewka, dwa motocykle. Jedzie zasalutowałam chorągiewce jak się powinno idę sobie dalej. Naturalnie wszystko stanęło - Lubomirski był wtedy jego adiutantem – chodził ze mną do szkoły tak, że go znałam. On mnie nie rozpoznał – ochrzaniał mnie jak tylko można, a ja [...] – pan kapral nauczył mnie bardzo ładnie się meldować – bardzo ładnie się zameldowałem i powiedziałam: „Że paragraf pierwszy regulaminu Wojska Polskiego, który obowiązuje w drugim korpusie brzmi następująco: „Frontuje się przed Najświętszym Sakramentem, Panem Prezydentem, sztandarami wojskowymi, pogrzebami wojskowymi.” – nie ma nic o generale Andersie.” – [rozkaz] zdjęty w 48 godzin. On to pamiętał, pochwalił się tatusiowi.
Jest 1945, pracuję w kantynie polowej u komandosów, major Szmalkowski jest dowódcą. Edek Zalewski jego oficer służbowy jest do mnie wysłany, że mam natychmiast jak jestem przyjść do niego – myślałam, że coś zbroiłam. On daje swojego jeep’a, swojego kierowcę, dla kanarów, czyli policji wojskowej bumagę, że do deski ma jechać – bo znalazł się ojciec. [To było] 45 kilometrów. Cały czas wysyłałam kartki, wierzyłam, że ojciec żyje. Ojciec przyjechał i mała cukiernia, dwa pokoje, na przekątnej ojciec siedział nie mógł wstać a ja nie mogłam iść dalej. Tak staliśmy, tak żeśmy się spotkali. Pięć lat szykowałam się, co ojcu powiem jak go spotkam. Mówię: „Jak się cieszę, że żyjesz!” On to samo, dopiero w nocy sobie porozmawialiśmy.
Chciałbym powiedzieć coś innego. Po pierwsze czuję się zaszczycona, że państwo mnie wybrali do nagrania. Po drugie bardzo państwu dziękuję, że jako bardzo młodzi ludzie państwo znają historię i zadają mądre pytania. Rzeczywiście czuję się wyróżniona. Dziękuję.