Halina Ciężkiewicz „Jutrzenka”

Archiwum Historii Mówionej



  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września było bardzo ciekawie dla mnie jako młodej dziewczyny bo pan Zygmunt Sokołowski późniejszy porucznik ZS zorganizował z młodzieżą na ochotnika, kto chciał, nie było przymusu i przeprowadził z nami kurs. Kurs obsługi z bronią, przysposobienie wojskowe. To były wspaniałe wakacje. Potem przeszłam kurs sanitarny w Laskach pod opieką wspaniałego lekarza, dawniej naszego szkolnego pana doktora Kazimierza Cybertowicza pseudonim „Świerk”. Potem przyszedł tato z pracy z rana i oznajmił: „Wojna!” Był strach, łzy ale moje przeszkolenie sanitarne bardzo się przydało. Chowaliśmy co mogliśmy. Ojciec już znał to. Trudno jest teraz o tym wspominać. W każdym razie 26-go [września 1939] przed samym zawieszeniem broni pali się nasz dom a nas jest siedmioro dzieci i rodzice, ojciec bez pracy, jesteśmy bez domu bez niczego. Przygarnęli nas niektórzy sąsiedzi. Ja nie powiem, że była bieda, to była nędza. Ale już w 1939 roku jako piętnastoletnia dziewczyna nie załamałam się. Na apel Czerwonego Krzyża zorganizowano zbiórkę żywności dla szpitala Ujazdowskiego w Warszawie. Szło się od domu do domu, ktoś dał jajko, łyżkę mąki czy mleka. Co się uzbierało niosłyśmy do Lasek i tam w przedszkolu, (nie pamiętam nazwiska) panie piekły ciasto, gotowały kakao, kawę i dziewczęta starsze wiozły to do szpitala Ujazdowskiego. Następnie szpital w Laskach, bo były tam straszne boje, skontaktował się ze szpitalem Ujazdowskim. Pomagali jedni drugim. Przysyłali materiały opatrunkowe. A potem zebrano żołnierzy na rekonwensację. W Laskach zostało niewiele dzieci niewidomych, ale zostały siostry i one z placu boju ściągały tych żołnierzy, którzy walczyli o Warszawę. Najlepszym dowodem tego, jakie były walki to jest cmentarz w Laskach. Zwracam się, że jeśli ktoś będzie się interesował to może zwiedzić ten cmentarz. Tam też spoczywają nasi żołnierze z Powstania. Wtedy jest kontakt z żołnierzami, którzy jeszcze przeżyli, którzy jeszcze mogli chodzić na nogach. Właśnie w Laskach zapłonęła ta iskra, wielka iskra, która potem zorganizowała młodzież okoliczną, cały zakład. […] Jeszcze nie złożyłam przysięgi ale już gdzie można było rysowałyśmy plakaty: Hitler już, Mussolini jutro. Takie karykatury z gazet rozwieszało się wszędzie. Potem znaczki (te znaczki które dziś młodzież z taką miłością przypina sobie do swojej klapki w mundurze harcerskim), myśmy rysowały kredą gdziekolwiek. Mieszkałam w Klaudynie jak wspomniałam, gdzie byłam urodzona. Taki krzyż jeszcze do tej pory stoi idąc z Mościsk do Klaudynu tam na cztery strony malowałyśmy te znaczki, wszędzie gdzie się dało. Nawet w nocy na płocie, myśląc o tym żeby nie być narażonym ale trudno. W 1942 roku pamiętam był początek lipca, złożyłam przysięgę, pierwszą, a potem odprawiła się msza święta w Laskach w zakładzie niewidomych. Już nie pamiętam, który to ksiądz odprawiał, po tylu latach. Była na tej mszy moja komendantka Zofia Kozłowska, wtedy Skonieczna pseudonim „Sowa”, jej siostra Maja o tym samym nazwisku też Skonieczna i była Ewa Rostowska, późniejsza jej bratowa, też Skonieczna. Z Lasek przyszłyśmy do Klaudynu do mojej koleżanki „Stokrotki” gdzie złożyłam przysięgę przyjmując pseudonim „Jutrzenka”. Była to przysięga na krzyżu. Treść tej przysięgi każdy młody harcerz zna i według tej przysięgi, jeśli jest uczciwy, to żyje. Wtedy się zaczęła oficjalna praca. Praca, która naprawdę wymagała dużej odpowiedzialności od młodej dziewczyny a przy tym jeszcze liczna rodzina w domu. Placówka, to jest miejscowość Kąty-Warszawa i tam mieszkała nasza komendantka i stamtąd wybierało się prasę. Były to biuletyny, były to rozkazy, były to różne ulotki, które trzeba było tak zakonspirować żeby z tej placówki przenieść. Wspomnę wspaniałego człowieka, który niedawno zmarł Marian Kajszczak „Kuleczka”, właśnie z Radiowa. Pamiętam że, nie wiem kto wydeptał tą ścieżkę, ale my zakonspirowane bardziej to już nie szłyśmy przez całe Radiowo żeby dojść do placówki, tylko właśnie za jego statuą była taka ścieżka i przez pola szło się. Jak wracałam zostawiałam tą prasę u Mariana Kajszczaka, potem przy szkole, nie do samej szkoły Zygmunta Sokołowskiego pseudonim „Zetes” tylko obok wynajmowała koleżanka. A jeszcze nadmienię, że byłam grupową, miałam pięć swoich łączniczek, które były zaufane: Alicja, Józefa Gołąb, Lucyna i Alfreda Wójcik, to koleżanki ze szkoły i one przenosiły ten materiał jeszcze dalej. W mojej wiosce mieszkał Józef Ciećwierz „Cicha jabłoń”, instruktor, który przysposabiał młodzież do wojaczki, przeważnie młodych chłopców, był plutonowym już wtedy i u niego była skrzynka kontaktowa (nadmienię, że kiedy wolna Polska nastała to udało mi się załatwić, że ta wioska nosi jego imię i stoi pomnik przy ulicy Józefa Ciećwierza). […] Kiedy był aresztowany i zabrany do Zaborowa i tam został bardzo umęczony. Widziałam go… Szłyśmy z koleżanką a jego żandarmi wieźli to tak jak z ran Chrystusa płynęła krew to tak u niego z pod bandaży płynęła krew. Myśmy z koleżanką Jadzią Milewską pseudonim „Ster” uciekły, bo on nas znał dobrze i może nie wytrzyma… Uciekłyśmy do Babic do kościoła to było 6 stycznia 1944 roku. Nie doczekał się Powstania i dlatego mianowano jego imieniem ulicę. Pamiętam że trzeba było dać ulotki to nie dlatego żeby tam ktoś przeczytał tylko żeby ludzie pamiętali, że ktoś nad nami jeszcze czuwa, że ktoś o nas myśli. Pamiętam, że nocą, to była zima, wyszłam w jakichś drewniakach i cały plik ulotek rozrzuciłam poza domami na pola. Pamiętam jak dziś, jak tatuś mi przyniósł taką ulotkę, zawołał mnie do kuchni i cichutko mówi, słuchaj samolot dziś nad naszym Klaudynem przeleciał. Prawie każdy taką ulotkę znalazł. Tak się cieszyłam bardzo. Kiedy przynosiłam prasę zbieraliśmy się po kilkanaście [osób] i u cioci jedno czytało a inni stali na czatach. Tak się udawało, że prosiłam tatę i wujka żeby nigdy nie mówili że to ode mnie jest. Bo zaczęło już być naprawdę tak strasznie, żeby się coś nie stało. Bo wtedy wszyscy byli szczęśliwi, byli tak chłonni. Wrócę jeszcze, bo to jest ważna rzecz, co zorganizował Zygmunt Sokołowski. Chodziłam zbierać i dowiadywać się o adresy ludzi wywiezionych do Niemiec. Młodzież pisała listy i nie wiem, do dziś dnia nie mogę się dowiedzieć skąd były obrazki każdego patrona. To było w 1942 roku i ja niosłam ulotkę, może inne dziewczęta też, ale ja osobiście dostawałam po kilka listów, ale nie można było wysyłać ich na poczcie w Laskach. Tam pracowała nasza koleżanka Maja Szwedowska pseudonim „Malinka”. Później pracowała w szpitalu. Jechało się z tym do Warszawy. Też było niebezpiecznie. Na poczcie, nie na jednej trzeba było wrzucić pięć czy sześć listów. Był taki wypadek, że moi sąsiedzi byli w Niemczech. Dwóch chłopców i ten młodszy napisał taki list do matki, a że matka nie umie czytać więc do mnie przyszła. I pisze: „Mamo za wszelką cenę dowiedz się skąd przychodzą takie listy, bo jak baorowi przeczytałem to powiedział, że z więzienia by nie przyszli.” Przekazałam to Sokołowskiemu, on mówi to jeden drań, do tej pory nie było o nich słychać i dalej później była ta akcja, ale ja już nie brałam w niej udziału bo miałam inną pracę. Cały czas w konspiracji wiele takich przygód się miało, ale jakoś nie doszło do wsypy. Wsypa była dopiero w 1943 roku gdzie młody człowiek, który należał do AK, mieszkał w Truskawiu nazywał się Antoni Zych, był razem kolegą wszystkich. Na początku nie wiedzieli chłopcy skąd się biorą te wsypy i tu dopiero rozszyfrowali go. 13 listopada koleżanka nasza pochodząca ze Swarzędza (cała rodzina przeniosła się do Izabelina to znaczy matka jej brat Franek) Helenka pseudonim „Pokrzywa” akurat przyszła i oni wiedzieli gdzie broń jest schowana. W tym domu gdzie oni mieszkali w Izabelinie, domek miał ganek i pod tym gankiem pod podłogą była broń i jeszcze gdzieś w ogrodzie, wszystko to wykopali. Matkę Helenki i Franka bili strasznie maltretowali. Nie wydała nikogo. Ale na nieszczęście przyjechała Helenka i przywiozła wszystkie materiały nasze. Wtedy nie było już nic do powiedzenia. Przywiązali ją do sosny, bili, mordowali i katowali, żeby coś powiedziała, żeby wydała, bo nie mógł się ktoś z nich widocznie dowiedzieć skąd jeszcze te wiadomości się rozchodzą. Bo naprzód myśleli, że wiedzą już tych kolegów a tu okazało się że jeszcze. Teraz ona nie wydaje nikogo. Podpalili dom. W tym domu pali się matka. A ona przywiązana do sosny… patrzy. Nie ma gorszego chyba widoku. To byli żandarmi z Zaborowa, którzy urzędowali. Było ich dwunastu a trzynasty dołączył, kiedy właśnie zabrali ją do Zaborowa. Tam jeszcze męczyli ją, bo w piwnicach mieli katownię i potem zabrali na Aleję Szucha. Nie wiemy nawet gdzie leżą jej prochy. Jest tylko tablica, ale nie umieścili na tej tablicy Helenki i jest mi bardzo przykro. Potem byłyśmy ostrożne. Przez jakiś czas nie miałyśmy kontaktu z naszą komendantką. […] Właśnie się mówi że samo Powstanie a Kampinos przeżywał w konspiracji, to była droga przez mękę zanim się doszło do tego dnia gdzie na trzy dni przed Powstaniem była akcja „Burza”. Na te trzy dni przed Powstaniem, już o szóstej rano zgłaszałam się do osoby, i miałam za zadanie oklejanie butelek opaskami a pod opaską cukier. Chłopcy robili dalej. To się nazywało „granaty Mołotowa”. Następnie ktoś szył opaski ja stemplowałam. Była taka komórka, w której to się wszystko odbywało. W komórce były króliki, które miały zmagazynowaną trawę. […]. Pod tym były skrzynki, do których się wrzucało butelki, opaski bo jak na drugi dzień jak przyjeżdżałam już było znów pusto. Po drodze już na dzień przed Powstaniem swoim dziewczętom musiałam ogłosić, żeby się przyszykowały, że mamy zbiórkę o godzinie piętnastej w Laskach w zakładzie niewidomych. Byłam strasznie zakłopotana, bo u nas kwaterowali Niemcy. Pomimo, że to była chata [ale ona była] spalona, i była to chata o jednej izbie, ale pomimo wszystko jeszcze się tam Niemcy zmieścili. Jak ja pójdę?... Przygotowane wszystko i opaska i beret granatowy i spódnica i bluzka wszystko przeze mnie uszyte, jakieś pantofle na nogi i tak w zwykły dzień wyjść. A był to piękny dzień to chyba był wtorek, nie pamiętam dobrze, i jak wyjść? Los jakiś płata figiel, że nasi chłopcy z Opalenia z magazynu chcieli przewieźć broń na lotnisko Bielańskie. Jest potyczka. Niemcy ich zatrzymują i nawiązują się boje. Niemcy z Klaudynu raz dwa trzy zmobilizowani wyjechali. To było nieszczęście, że tam się dzieją takie rzeczy, ale dla mnie była droga wolna. Stawiliśmy się w zakładzie, zazdrościłam niektórym koleżankom, bo miały broń choć nam komendantka absolutnie o tym nie wspominała. Nawet nie przeszłam kursu topografii, dlatego, że znałam teren od Klaudynu, od Lasek do Pruszkowa i wszystkich tych miejscowości, bo stamtąd pochodziła moja babcia i jako dziecko często tam chodziłam i znałam wszystko. Spotkaliśmy się. Coraz to więcej, chyba było nas trzydzieści tych łączniczek które byłyśmy pod komendą naszej „Sowy”. Pamiętam, że w takim domku, zaraz za kaplicą w Laskach, taki parterowy domek, tam miałyśmy pierwszą kolację. Stoły nakryte białym obrusem. Moje odczucie było jak byśmy się zebrali wszyscy na dzień wigilijny, tak jakby jutro miało się coś stać. Albo święto albo coś bardzo ważnego. Myśmy tu byli na kolacji a tam już chłopcy walczyli. Po kolacji „Sowa” poprzydzielała niektóre do oddziałów a te co zostały w takiej obórce zakładowskiej [położyła spać] w siano. Jako młoda dziewczyna, nie dowódca, pomyślałam sobie, że jak Niemcy przyjdą to mają takie bagnety i nie będą szukać, siana rozgarniać, tylko szturchać. Oka nie zmrużyłam. Trzymałam swoją tą torbę w której miałam nocną koszulę i coś jeszcze jakieś tam kosmetyki, książeczkę do nabożeństwa przede wszystkim. Na drugi dzień „Sowa” weszła na drabinkę i wzywała jednych na Łuże, [myślałam:] byle nie mnie, bo ja nie wiem gdzie te Łuże są. Mnie przypadło żebym stała... jak jest cmentarz w Laskach, tam rannych przywozili. Dostałam taką bańkę, blaszana wielka bańka z herbatą zimną i kubeczek i do dziś nie zapomnę jak żołnierz ledwie te oczy miał tak odwrócone i wołał „Pić”. Szybko trzeba było iść. Jak jest dom rekolekcyjny w Laskach tam był szpital tak bardzo ważny gdzie przeprowadzał właśnie Kazimierz Cybertowicz pseudonim „Świerk” operacje, a drugi szpital był w domu świętego Stanisława to jest dom dla dziewcząt w zakładzie. To wszystko zawdzięczamy i podkreślę z wielką miłością i serdecznością Laskom – Róży Czackiej założycielki tych zakładów że ona w 1939 roku i w Powstaniu powiedziała „Ktoś musi Polsce służyć...” i ona służyła choć była niewidoma. Tam była cała śmietanka Polski. Tam Henryk Ruszczyc oddawał swoje ubrania i opiekował się rannymi. Każdy, kto tam był, kto mieszkał w Laskach nie musiał należeć nawet, ale opiekował się nami. Potem zaczęło się robić w Laskach trochę biedniej bo ludzie z Warszawy nie tylko dlatego, że znali kiedyś zakład ale wiedzieli że tu mogą dostać schronienie i żywność. Tu powiem o wielkim patriotyzmie mojej wioski. Kiedy żywności już zało zapytałam się Szymona, czy mogę zrobić jakąś akcję? Szymon był ranny, w Laskach się leczył i potem ukrywał się w domku państwa Krauze. Tam była radiostacja i tam mogliśmy się spotykać od czasu do czasu, nie wszyscy. Pamiętam taki przypadek, że było tak że jeżeli była „Warszawianka” to zrzutu będą a jeżeli było „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej do ciebie Panie w jeden głos, skarga to straszna jęk to ostatni od takich modłów bieleje włos...”, wtedy nie mieliśmy na co liczyć. Ja zemdlałam. Pamiętam tylko te słowa jak pan Barylski niósł mnie na rękach i mówił: „Żołnierzu, przecież ty masz walczyć!” Wtedy jakoś tak nabrałam tych sił i któregoś dnia spytałam Szymona, czy mogę zorganizować taką akcją żeby trochę żywności dla Lasek było więcej. Oczywiście. Poszłam do swego domu do taty, gdzie Niemcy kwaterowali, ale jak przychodziłam to rodzice tłumaczyli się, że ja gdzieś pracuję i przychodzę, przynoszę im pieniążki, co było nieprawdą. Mówię: „Tato, przejdź się dyskretnie i sam będziesz wiedział do kogo zadać te pytanie, czy ludzie którzy mają na kartki te swoje racje w sklepie...” a prowadziła ten sklep mama Helenki Mróz pseudonim „Stokrotka”. Wszyscy ludzie się zrzekli i cukru i mąki wszystkiego co było na kartki... Dostajemy już pozwolenie na to i taka pani, główna komendantka, która oddała wielki majątek dla powstańców i dała nam wóz i konika. Jedziemy z kolegą z łączności „Krzemieniem” –Zygmunt Mańko, byłam przerażona jak zobaczyłam jakiś rewolwer, nie pamiętam marki, miał go za pasem, za taką kurtką przykryty, a tu Niemcy kwaterują, komenda zaraz blisko a tu ten domek taki nieduży gdzie mamy zabrać tą żywność. On mówi: „Zachowuj się tak jakby jakaś para jechała a nie jakaś strachliwa dziewczyna.” Zajeżdżamy. Ludzie nam pomogli, szybciutko worki, torby inni patrzyli tam żeby Niemcy nie wyszli, drudzy pomagali, przyrzuciliśmy kocem i on wsiadł na ten wóz podniósł ręce ja mu wskoczyłam z takim uśmiechem, za szyję objęliśmy się jak jakaś para, która przyjechała sobie gdzieś na przejażdżkę a z tyłu leżała żywność. Byliśmy tak zadowoleni z tego, że nam się udało wyjechać z Klaudynu... do Lasek przywieźliśmy tą żywność. To było coś wspaniałego. Pominęłam bardzo ważną rzecz, która się działa 3 sierpnia, zostałam wysłana do Zaborowa Leśnego, bo tam miałam odszukać gdzieś radiostację. Do dziś pamiętam hasło. Doszłam, wyszedł do mnie taki pan bo deszczyk mżył, ubrany w jakiś ciepły sweter i takie buty gumowe prawie do kolan sięgające i pytam: „Czy pan hoduje króliki?” On mówi: „Tak, same angory.” Więc pokazał mi drogę którą mam iść, a miałam rower, trawa taka zarośnięta, nigdy w życiu chyba nie było koszone, i w domku na werandzie siedzą młodzi ludzie i krzyczą do mnie hasło. Tego hasła, które miałam dla tego pana to pamiętałam a tu jak przyszłam to już zapomniałam. Mówię słuchajcie tak żeście krzyczeli że zapomniałam hasła, ale ja jestem stąd i stąd. Wspaniale. Załadowali radiostację i ruszamy. Czy znam dobrze drogę żeby dojechać do Lasek? Oczywiście że znam. Trzeba się było wydostać z tej puszczy, z gąszczu między Truskawiem z jednej strony. Wyjechaliśmy na taka polanę z jednej strony jest Truskaw a z drugiej Sieraków. Od Sierakowa wyjeżdża łącznik i mówi nie skręcajcie nigdzie, bo tu weszli Ukraińcy a za niedługo samolot nad nami siekł jak niewiem..., pierwszy raz mi się to zdarzyło. Więc chłopcy krzyczą: „Nie na płasko kłaść się!” A takie jałowce tam rosły, dziś nie wiem czy zrobili pola uprawne czy jeszcze rosną te jałowce ogromne, tylko żeby tak na boku się kłaść. To było dla mnie jakieś takie tajemnicze. Potem wytłumaczono, że na płasko jest bardziej [widoczne] a jak się jest na boku to nie widać. Wtedy „Krzemień”, z którym później tą żywność zdobywałam, brat jego cioteczny Ksawery, to byli radiotelegrafiści i była koleżanka „Wanda” to był jest pseudonim nazwiska nie pamiętam (potem zamieszkała gdzieś pod Londynem i Hanka). Oni oddali te wszystkie rozkazy nam, a sami potem już jakoś ruszyli inną drogą a myśmy przeszły przez Truskaw i rozdzieliłyśmy tą paczkę na trzy, żeby każda miała mniej. Mówię: „Słuchajcie, idźcie prosto drogą. Jak będą szli ludzie, ja będę szła z tyłu, i [zapytają] gdzie wy idziecie, [mówcie, że] macie kenkarty z Warszawy i idziecie szukać pracy. Ziemniaki kopać, czy coś robić, w każdym bądź razie, że jesteście wysiedlone z Warszawy, a że z tej strony idziecie bo już żeście były w Truskawiu.” Miały się nauczyć na pamięć. „Teraz wracacie w stronę do Lasek czy do Mościć czy gdzieś. A potem ja was dogonię...” Jak się idzie do Lasek to jest taka stróżówka i na tej stróżówce przeważnie stali Niemcy no więc pójdziemy jeszcze troszkę dalej – tak im tłumaczyłam – i doszłyśmy do Lasek szczęśliwie. Tamci akurat przyjechali. To była taka przygoda, że szczęśliwie nikt nie był postrzelony, nawet nam konia nie ranili, choć chłopcy usiłowali szybko gdzieś go położyć i samolot odleciał i my szczęśliwie dotarłyśmy do Lasek, ale to było straszne przeżycie. Inne przeżycie miałam znów niesamowite, ale nie było tak straszne. Kazała mi „Sowa” żeby druty telefoniczne poprzecinać. Wytłumaczyła, dała mi takie maleńkie nożyczki do paznokci a może jeszcze cieńsze i mówi tak: „Pierwsze to jest materia, potem koniecznie trzeba przeciąć dwa druty – tam jakiś jest czerwony, niebieski, zielony nie pamiętam – i dalej nie tnij więcej żeby było szybko i poprzecinaj nie w jednym miejscu.” To szła ta Niemiecka linia z Warszawy gdzieś do Izabelina czy gdzieś dalej, bo tam po jednej stronie byli partyzanci a po drugiej stronie byli Niemcy. Jak Lipków, Babice to byli Niemcy a nasi byli w Izabelinie potem się już zupełnie wycofali do Wiersza ale różne wypady były. Więc przecięłam w jednym miejscu ale tu Niemiec stoi w tej dyżurce no więc ja bezczelnie zawijam spódnicę, bo tam rowek był, siadam, rower był nie głęboki więc patrzę co robi ten Niemiec. Niemiec się odwrócił, to był jakiś taki grzeczny Niemiec, wtedy sobie swobodnie przecięłam i pobiegłam. [...] Zanim dobiegłam do końca Truskawka to trzy czy cztery razy przecięłam te druty. Znałam te ścieżki wszystkie prowadzące do zakładu i w podskokach jakby dopiero mnie skądś wypuszczono... Kiedyś wracając z Wierszy wstąpiłam do koleżanki, bo ani nie myta i głodna i też z pajdą chleba, przeszłam sobie nawet mnie nikt nie zaczepił, nawet o nic nie zapytał. Kiedyś miałam przygodę bardzo zabawną, ale mój drugi dowódca „Dolina” zdenerwował się bo spotkał mnie jadącą na rowerze i mówi żebym oddała co wiozę. Nie dam bo ja wiozę szyfry a wiem że tylko chłopcy radioci i tam są szyfrantki i tylko one mogą to rozszyfrować. Jak bezczelnie można mówić do dowódcy. A ja miałam schowane w odpowiednie, intymne miejsce, zabezpieczone, bo to były szyfry, które były bardzo ważne. Odpowiednio sobie jeszcze zaznaczyłam żeby w razie czego to wiadomo że tam niczego nie ma. On mówi, że wszystko jedno ale żebym ja to oddała. Nie oddam. Na siłę taki rozkaz mi wydał. To rzuciłam rower [...] i idę za płot. On mówi do żołnierza: „Za nią!” O, to tym bardziej nie! Wtedy zrozumiał, już nie nalegał i spokojnie dojechałam do swoich radiotelegrafistów myśmy nazywali ich radioci. Tam zawsze dostawałam obiad, jak gotowali zupę na boczku tłustym bez włoszczyzny, bez niczego, kaszy nasypali jakiejś, ziemniaków bo to było pod ręką, to ja po drodze gdzieś tam narwałam koperku gdzieś z ogródka żeby chociaż było zielone. Bardzo się zaprzyjaźniłam z tymi radiotelegrafistami. Oni mieli konika i wozik, to jak czekałam na coś, to się jechało [...] z Ksawerym na Krogulec, gdzie znów tam był nasz szpital, tam było nasze dowództwo, tam był Wojtek kwatermistrz, gdzie muszę nawiązać do jego żony. Wojtek Dwornicki... jego żona prowadziła kwatermistrzostwo na Krogulcu, tam dziewczęta szyły koszule ze rzutów chłopakom, i inne rzeczy, bo były nie tylko błyszczące jak stylon ale były takie materiały fajne, z których można było uszyć sobie wspaniałe koszulki. Były specjalnie zatrudnione dziewczyny, które poprawiały mundury. Jechało się w odwiedziny i jak potem przyszłam to już był materiał gotowy. Dla mnie to była największa przygoda, jak szłam do Pruszkowa. Już miałam stałą trasę, chodzenie do Pruszkowa do Obroży do pani Jadwigi Zdanowskiej komendantki tamtych dziewcząt, to była Szkolna 8 w Żbikowie (to była taka dzielnica Pruszkowa). Tam szłam w jedną stronę i z powrotem i ze mną szła jakaś łączniczka... Pamiętam, to była dużo starsza pani ode mnie i miała matkę która w czerni chodziła i kiedy ja przyszłam to pierwsze nie żeby jeść, tylko miskę z wodą żeby sobie nogi wymoczyć, bo zgubiłam pantofle i tak chodziłam, później mnie nazywali „bosonoga kontessa” ale po pierwsze miska z wodą i wymoczenie nóg, potem jakiś posiłek. W pokoiku na kanapce przyrzucili mnie kocem, żeby troszeczkę odpocząć zanim będę szła. Potem często szłam do instytutu... Tu właśnie nawiążę do wspaniałej pracy księdza Zygmunta Pasternaka, który z nami współpracował z dowódcą Kampinosu. Miał takie możliwości, że można było zrobić bardzo poważne rzeczy jak lewe dowody osobiste, bo jego rodzona siostra była żoną wójta Jarzębskiego (pamiętam jego nazwisko, tak samo jak księdza), a mieszkał blisko kościoła w takim dworku, nazywali się ci państwo Karose. Znałam ich córkę. Kiedyś było tak, że przywiozłam paczkę do niego i ona się pyta gdzie idę mówię, że nie mogę powiedzieć... Przystojny, wysoki pan po cywilnemu wyszedł z kościoła więc ja buty w rękę, jeszcze wtedy miałam buty, biegiem przez rynek Babic, potem przez Latchorzew, ale on mnie dogonił. Przez te pola on jechał na rowerze i mnie dogonił. Mówi że jeżeli mam meldunki to on odda. [Mówię:] „Nie, nic nie mam, żadnych meldunków. Nic nie chcę i nie powiem gdzie idę i koniec. Zresztą ksiądz mógłby sam się domyślić że żołnierz nie może zdradzać, jeszcze w takich czasach.” Żartowaliśmy sobie, on zszedł z roweru. Dojechaliśmy na szosę Wolską i on mówi, że weźmie mnie na rower, ja byłam taka wysoka i dość potężna, mówię że jestem taka dosyć ciężka a on mówi że jak się słodki ciężar wiezie to się ciężaru nie czuje. Myślę sobie, ksiądz, coś tu nie tak. Przywiózł mnie i właśnie tam chodziłam na punkt w Morach, to był Doświadczalny Instytut Gospodarstwa Rolnego, pani nazywała się Stanisława Cholewińska pseudonim „Hanka”. Studiowały razem z naszą komendantką. Jak dojechaliśmy do szosy Wolskiej (do dziś jeszcze widać taką aleję), mówię że ja tu wysiadam i proszę sobie wyobrazić, nie chwalę się, ale z wielkim szacunkiem ksiądz mi ręce ucałował. Życzył mi zdrowia i pomyślności. Możliwe, że się modlił, że tak mi się udawało. Tam jak poszłam, znów naprawdę byłam rozpieszczana. Z tej swojej nędzy w czasie Powstania trafiałam na talerz zupy i do dziś pamiętam (sama stosuję jeszcze w domu) kluseczki kładzione to znaczy takie francuskie kluseczki i do tego cudowna wspaniała sałatka z pomidorów i drobniutko szatkowana cebulka i śmietanką polane. To było coś, czego się nie jadło w moim domu przez całą okupację nawet na święta Wielkanocne ani na Boże Narodzenie. Następnie dostaję kwaterę w pałacu w Lipkowie. W Sienkiewiczowskim pałacyku mieszkałam dwa tygodnie i stamtąd przychodzili chłopcy, którzy mieli po dwanaście, trzynaście lat z Ołtarzewa, z Ożarowa łącznicy. Komendantka pomyślała sobie, że za dużo się kręci naszych, Niemcy nas już mniej więcej znali, więc ja odbierałam meldunki. Ale nie tylko chłopcy ale przychodziły też dziewczęta. Miałam taką zaprzyjaźnioną koleżankę, która już nie żyje, w więzieniu siedziała, pochodzili z Poznania, Żurkowska Krystyna pseudonim „Hela” i jej brat Jurek jest w Poznaniu. [...] Pewnego razu szłam z koleżanką i mówię: „Słuchaj, takiej kwatery nikt nie ma, ja ci pokażę, gdzie ja mieszkam.” Zachodzimy a w Lipkowie nad strumykiem (płynie do tej pory), było pełno krzewów. Mówię, że coś tu jest za głośno, patrzymy a tu Ukraińcy ci własowcy, którzy mordowali na początku, zajechali. Z nimi były polskie kobiety, dziewczynki. Zabrali mi moje ubranie, które tam było, takie małe melduneczki od radiotelegrafisty, który też już nie żyje... Już tam nie mogłam się dostać. Nigdy. Przyszłam z powrotem do Lasek. To było chyba gdzieś po 10 września, kiedy właśnie własowcy, nawet Węgrzy kwaterowali u nas i dużo pomagali dla Powstańców, byli bardzo sympatyczni, mili. Razem z nimi byli ci bandyci, jak już nazwę po imieniu, może to jeszcze takie za delikatne słowo, masowo zabierali młodzież przechodzili taką pielgrzymkę z kościoła św. Wojciecha potem do Pruszkowa, między innymi moja siostra, i dalej rozsyłali. Moja siostra Zosia miała wtedy szesnaście lat jak była zabrana, była też w obozie po stronie zachodniej. Mojej koleżanki „Oleńki” to jest Ania Wawrzonkiewicz z Lipkowa (później miała Wójcik jak wyszła za mąż) brata zabrali. Ona uprosiła „Sowę”, że pójdzie ze mną do Pruszkowa, bo dziewczęta z Obroży od komendantki Barbary Zdanowskiej pracowały w tym obozie jako sanitariuszki. Czasami się udało, że kogoś wyprowadziły. Idziemy, wychodzimy z zakładu na takie górki w Laskach (teraz jest to zabudowane a wtedy było pusto). Jak szłam sama to szłam cichuteńko i tylko zaglądałam czy ktoś z Klaudynu nie idzie i dołączałam się. Ktoś mnie odprowadził, ktoś mnie przeprowadził było szczęśliwie. A ona była taka starsza dużo ode mnie ale była taka pewna siebie i rozmawia głośno a tu za nami i przed nami pajdi siuda my zaczęłyśmy uciekać, nie do przodu ale zdawało się, że do tyłu. Ona sobie jakoś poradziła a mnie dopadł jeden z tych własowców, drugi poszedł z chaty wyrzucił ludzi, którzy tam byli, (matkę z dzieckiem pamiętam na ręku) i dalej mnie ciągnąć. [Krzyczałam]: „Nie!” I dziś jak dziewczęta opowiadają, że je ktoś zgwałcił, ja w to nie wierzę żeby sobie nie poradzić, wtedy tak się strasznie darłam, ale to nie krzyczałam tylko darłam się: „Jezus Maryja ratuj mnie!” a on mnie tłukł karabinem gdzie tylko można było, podarł na mnie bluzkę a ja nie ustąpiłam, tylko krzyczałam. Do dziś nie wiemy czy usłyszeli strzał, ktoś mówił że Niemiec był na kwaterze, bo to dobrzy byli wujkowie, oni czasami w obronie stawali. Tak jak tatuś opowiadał, że własowcy chcieli zabrać babcię i moją siostrę, która miała trzynaście lat i Niemiec obronił. Wtedy jedni mówili, że to Niemiec inni powiedzieli, że ten krzyk usłyszeli w Izabelinie nasi chłopcy, partyzanci i strzelili i oni wtedy jakoś odpuścili, przestał mnie bić. „Oleńka” dopadła mnie i nie doprowadziła ale dowlokła do szpitala do Lasek. Dobrze, że nas nie gonili, ale odrobinę coś tam się w nim zatliło. Miałam sine ręce całe, nogi, podartą bluzkę no i chyba szoku jakiegoś dostałam. Opatrunki miałam robione, żeby ta opuchlizna i sińce znikły. „Sowa” na drugi dzień mnie wysyła, „Możesz chodzić?” „Mogę.” „No to masz meldunek, bo żadna nie zna tej drogi”. Ja mówię „Komendantko, nie pójdę!” Ona do mnie mówi: „A wiesz co żołnierzowi grozi za to?” Mówię: „Wiem, tylko że ja wolę kulę polską niż hańbę z takich oprawców. Bo kto nie przeżył to nie wie.” Tu by można było dać wiele przykładów, ale może to nie będzie kogoś interesować. W każdym bądź razie nie stało się nic takiego groźnego, ale to tylko dzięki Matce Najświętszej i Jezusowi, których wtedy wzywałam na pomoc. Cały czas jak miałyśmy kwaterę w Laskach, w takim domku [...] na stryszku, tam mieszkałyśmy, tam miałyśmy swój kącik sanitarny gdzie trzeba było wodę przynosić, w wiaderku i z jednego wiaderka, takie było w obozie mycie i drugie wiaderko do innych spraw... Znów dyżury były, lista pseudonimów była wywieszona, która w który dzień ma dyżury. Ale znów się robi gorąco, więc znów trzeba zmienić kwaterę. Pamiętam jak żeśmy wszystko zabrały, ale grupkami się, po kilka nas tam było, ale nie kilka naraz i „Sowa” mówi: Idź Jutrzenko szybko sprawdź, czy któraś czegoś nie zostawiła?” Schodzę, ale mówię: „Pani Zofio, proszę.” Cała lista jak była napisana tak została [na miejscu], nie trzeba było długo szukać. Miałyśmy kwaterę w Izabelinie, w domu, gdzie zlikwidowano szpiega, który wypalił oczy jednemu z naszych chłopców, Bronkowi Kruczko. W czasie konspiracji. No i my teraz idziemy do tego domu na kwaterę. To jest willa, dostajemy mieszkanie na werandzie. Jakiś pokoik jeszcze. Są trzy dziewczyny, córki i mama. A w dwóch pokojach kwaterowali Niemcy, w czarnych ubraniach SS. Więc najbezpieczniej jest pod skrzydłami wrogach myśmy robiły. Nie wiem do dziś kto zrobił tabliczki i strzałki były do nas – „Do RGO”. Myśmy były te dziewczęta, które pomagały ludziom starszym, ludziom takim, którzy nie mogą chodzić, którzy byli pokrzywdzeni teraz już przez los i myśmy musiały iść. Myśmy miały swoją pracę, spotykałyśmy się z „Sową”, ale ktoś taki (do dziś nie wiem), że zrobił strzałki z różnych kierunków, że do nas można było przyjść, że my jesteśmy pracownicy RGO. Najbezpieczniej było, że nawet nas nikt nie ruszył. Tak, że kwaterowałyśmy razem z SS. Później jeszcze takie były jeszcze przygody, że trzeba było mieć siłę żeby chodzić pieszo. Jak ja szłam do Pruszkowa, Mory potem jeszcze Ursus, Włochy, Gołąbki nawet byłam w szpitalu w Tworkach, gdzie do dziś nie mogę rozszyfrować kto tam kwaterował na strychu, ale pamiętam jeszcze jedno hasło we Włochach... Otworzyła mi pani, ja pytam: „Czy pani sprzedaje mydło?” Ona mówi: „Tak, tylko szychta.” I wtedy mogłam już swobodnie być zaproszona i dostać znów meldunek i iść dalej. Była pogoń i każda z nas, były młodsze dziewczęta i z tą wiarą chyba żyłyśmy, bo może kto nie przeżył tej biedy to nie wie ale ktoś kto przeżył tą biedę straszną i tylko te kartkowe racje, to oddał by wszystko i swoją duszę i serce i wszystko by było lepiej. Miałam taką pracę społeczną, że można było w Pruszkowie zmieniać pieniążki, (to już było po Powstaniu nawet) tak zwane górale i też przynosiłam nie dla domu bo nie było, ale właśnie do zakładu. Był taki piękny, pogodny dzień pamiętam, i jakoś tak się ułożyło, że „Sowa” nigdzie nas nie rozesłała. Siedziałyśmy sobie na wzgórku w lesie za zakładem, zaprosiła nas i wtedy wręczyła nam pochwały. Swoją pochwałę autentyczną z Powstania oddałam do zakładu niewidomych, bo jeszcze nie wiedziałam, że będzie Muzeum a teraz już nie będę stamtąd zabierać. Zafoliowana, choć nie była w całości dlatego, że spadła jakaś bomba nieduża i zrobił się jakiś lej i tatuś schował mi tą pochwałę w butelce, dobrze, że nie rozprysła. Butelka popękała i dostało się powietrze ale to co najważniejsze, że dla szeregowca „Jutrzenki”, było. To był taki uroczysty dzień, który był wolny od pracy no i wręczenie tych pochwał. Tatuś zawsze mówił: „Zobaczysz jeszcze kiedyś w książce napiszą...” Ja mówię: „Tato, mnie taką biedną dziewczynę...” Ale to nie o to chodzi. Wspomnę, że tatuś miał iść na obronę Warszawy, bo pracował w radiostacji pod Warszawą gdzie 16 stycznia [...] wysadzili dziesięć wież, największe radiostacje w Warszawie. Mój tato pracował i płakał bo nie było pracy. Później już do śmierci pracował w Warszawie bo nie chciał jechać do Wiązowny, bo tam przewieziono tą radiostację. 2 października wróciłam boso, ale za to ze zrzutów dostaliśmy sweter, dostaliśmy kilka klinów ze spadochronu i bluzeczkę nam uszyto. Nigdy w życiu nie dostałam żadnej zapomogi, żadnego dolara gdzie inni dostawali, nic. Po latach, kiedy odwiedzałam swoją komendantkę, zapytała mnie się: Jakie ty miałaś warunki?” „Bardzo złe. Przecież pani pamięta jak chodziłam na dyżury na placówkę jeszcze nie zaprzysiężona wstydziłam się powiedzieć że mamy biedę że nas tak dużo dzieci w domu.” Dostawałam za to na dyżurze ćwiartkę chleba i talerz zupy. Mogłam wziąć słoik i daliby mi tej zupy ale ja tylko tą ćwiartkę przynosiłam. [...] A dlaczego [pani pyta]? „Bo ja i moje koleżanki myślałyśmy, że jesteś jedynaczka, zawsze ubrana.” Jak mnie w domu ubrali to ja poszłam zmieniłam bo nie było tam warunków na to. Dopiero jak jej opowiedziałam, zostałam dla niej, a ona dla mnie zupełnie kimś innym. I po latach kiedy zostałam sama (ona zmarła już trzynaście lat temu), zawsze dzwoniła i mi współczuła. Chłopcy wyjechali a męża nie było, więc byłyśmy wielkimi przyjaciółkami, to był najserdeczniejszy człowiek. Pogrzeb był w Sopocie chciała być w Laskach pochowana, bo była zaprzyjaźniona z siostrami zakonnymi no ale niestety rodzinny grób został w Sopocie. Pojechałyśmy na cmentarz ja, Lilia „Śmieszka” i jeszcze jeden pan który też już nie żyje. I nad grobem mojej kochanej komendantki która mnie tak podtrzymywała na duchu, same te kartki przysyłane, nie wiem czy któraś z łączniczek miała taką korespondencję i przyżekłam – „Sowuniu”, bo tak się mówiło o niej potem nieoficjalnie, ja nigdy o tobie nie zapomnę i dopóki będę żyć to Laski cię będą wspominać. I zawsze, bo 15 maja jest rocznica śmierci Róży Czackiej i wtedy jest wielka uroczystość, zakład jest otwarty dla przyjaciół dla wszystkich. Nie jeździłam nigdy bo 16 [maja] dzień po, zamawiam i daję ofiarę, na początku dawali mi po trochu przyjaciele z Kampinosu, a teraz ostatnio od kilku lat sama daję tą ofiarę i ona mi się wydaje, że jest trochę droższa nie finansowa ale taka od serca i odprawia się po południu zawsze przed wieczorem msza święta ku pamięci. Na początku były bardzo uroczyste te msze teraz coraz mniej nas jest i coraz mniej kogoś to obchodzi, ale za to są te młode siostrzyczki zakonne, które są włączone w to i chętnie słuchają. Nawet jedna z sióstr mi zaproponowała żeby zrobić jakieś spotkanie i prelekcje, bo przecież młodzi to nie wiedzą wiele. Potem jeszcze nasz Szymon zmarł w 1989 roku, 8 sierpnia i za niego też, zawsze 8 sierpnia jest msza. Jeżeli jest to niedziela to o osiemnastej a jeśli zwykły dzień to o siedemnastej trzydzieści. Zapraszam, komu jest bliski Szymon, kto go znał, to niech chociaż maleńką cząstkę poświęcenia oddać, poświecić się przyjechać z Warszawy czy gdzieś z Puszczy Kampinoskiej, ale serce całe, które biło i bije dla wszystkich powstańców i dla wszystkich przyjaciół, którzy są związani z Laskami to bije tam właśnie w Laskach w kościółku Matki Bożej Anielskiej. Dzięki kochanej pani Morawskiej, która skończyła sto lat 13 listopada dzięki niej na całym świecie ją wszyscy znają, kościółek został odbudowany dosłownie tak samo jak był, budowali go górale. Zapraszam. Tam jak się wchodzi na teren zakładu, to czasami mnie ktoś pyta: „Dlaczego ty mówisz po cichu?” „Bo nie ma człowieka, który by wszedł już na teren i mówił głośno.” Bo tam ptaki inaczej śpiewają, tam drzewa liście bardziej zielone mają, tam są ścieżki wydeptane przez łączniczki, tam żołnierze przyjeżdżali czy na koniach czy pieszo i ci z 1939 roku i ci z konspiracji. [...] Dla każdego Kampinosiaka i nie tylko Kampinosiaka bo i z Obroży przeszli do nas Laski są sercem bijącym.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Sam wybuch Powstania... przed tym byłam przygotowana już w domu u siebie w Klaudynie w tej mojej skromnej bardzo biednej wiosce, następnie na zbiórkę w zakładzie niewidomych w Laskach.

  • Gdzie i kiedy służyła pani w czasie Powstania?

Główną kwaterę mieliśmy w Laskach w zakładzie niewidomych pod dowództwem kapitana Szymona, Józefa Krzeczkowskiego, Zofii Kozłowskiej „Sowy” i wtedy przydzieliła nas w różne rejony i niektóre były przydzielone do Puszczy a ja zostałam przy dowództwie w Laskach.

  • W jakich warunkach pani pełniła służbę?

Warunki dla mnie osobiście, porównując do tego co miałam w domu, to tak: nie byłam nigdy głodna, ale za to bardzo zmęczona nogi puchły do kolan niemal, bo droga była piesza i daleka jako łączniczki a przy tym jeszcze trzeba było przeprowadzać zwiad, trzeba było się rozeznać w terenie, którym szłam od Lasek do Pruszkowa czy inne tereny. Dostawałam zadanie takie, gdzie musiałam poznać majątki, które były po zachodniej strony Warszawy. Niosłam wtedy prośbę od dowództwa o dostarczenie żywności. I teraz zaczniemy: Lipków, Zielonki, Strzegły, Bronisze, Kręćki to było pięć majątków, którzy musieli się chyba sami skrzyknąć (tego już nie wiem ja tylko zawoziłam nasze prośby już nie powiem rozkazy, bo nikt wtedy nie rozkazywał bo nasz Szymon nigdy nie pozwalał używać słowa zarekwirować) i pod osłoną nocy dostarczana była żywność na Wiersze. Dziedzic w Lipkowie nazywał się Suwalt, Niemiec i nie wiem dlaczego, to był dobry człowiek, który dawał żywność, na Powstanie już później go nie było, tam byli zarządcy tylko. Ale oni wszyscy nam dostarczali żywność i to była moja robota na tamte strony chodzenie. Przeważnie już nie w zwykły dzień trzeba było przed śniadaniem jeszcze zdążyć w niedzielę bo ci ludzie pracowali. Jeżeli ktoś z tamtych majątków jeszcze żyje i usłyszy, bo może nikt im nie podziękował, to ja w imieniu mojego dowództwa Józefa Krzyczkowskiego już nie żyjącego i mojej komendantki „Sowy” tym ludziom dziękuję za to, że miałyśmy co jeść, ziemniaki i buraki i wszystko to co potrzebne jest normalnemu człowiekowi do jedzenia. Był taki młyn państwa Lorenców, w Pruszkowie, i też tam chodziłam. Kiedyś przyszłam i była bardzo przykra sprawa. Ci państwo mieli syna Wacława i był w Powstaniu i ja przyniosłam tą prośbę, melduneczek mały, i do dziś pamiętam jak był straszny smutek i krzyk, bo ta pani myślała, że jej niosę wiadomość o jej synu, a ja przyniosłam wiadomość, że już się dzieje źle, bo radiotelegrafista Mańko był kuzynem, i ona była tak strasznie zrozpaczona, ta pani. Do dziś ją pamiętam. Dała dla tych chłopców, kuzynów swoich skarpety jakieś ciepłe i bochenek chleba, ale jak przyszłam do Lasek, oni już przeszli w Góry Świętokrzyskie, to był koniec Powstania. Ale smutek ten żal matki... jakoś przez tyle lat, jak siedzę i przypominam sobie, to tak mnie za serce zaciska, bo to był jedynak, pamiętam że miał na imię Wacław. I oni też dostarczali mąkę. W Laskach był pan Kociński, też dosyć zamożni ludzie mieli piekarnię w Warszawie i też dostarczali i też mnie znali też miałam z nimi kontakt. Oprócz tych meldunków, rozkazów, to jeszcze te sprawy tak ważne dla ludzi ale one ważne były i dla mnie. Zostały blizny na sercu. Na Wiersze też pieszo [chodziłam], czasami z którąś z koleżanek, ale najczęściej sama. Nie było takich warunków, że na rower czy w tramwaj wskoczyłaś tylko największą komunikacją to były własne nogi, które do dziś bolą.

  • Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej napotkanych podczas służby?

Pierwsze, to był straszny smutek jak się widziało z Warszawy ludzi, bo ja nie byłam w Warszawie, idących jak pielgrzymka na jasną Górę. Zatrzymywali się, choć u nas byli Niemcy i ciasno było w izbie ale się zatrzymywali i jeszcze się dzieliło tym co się miało. To było straszne. A potem ci własowscy, których ja przeżyłam...

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania?

Tak. To byli żandarmi. To było nie podczas Powstania tylko pierwsze było 6 stycznia w 1944 roku gdzie zabrano Józefa Ciećwierza, to był wielki przyjaciel mojego taty, a drugie to było 1 lipca przed samym Powstaniem. To była moja serdeczna koleżanka. W kwietniu brała ślub, byłam na jej weselu. Potem był straszny krzyk w wiosce, myśmy się pochowali, ktoś krzyczy że przyjechali żandarmi do Dąbrowskich a ona wyszła za mąż za Zygmunta Gładygę z Piotrkówka, który należał też do Armii Krajowej, do tego samego rejonu co nasz i przyjechali po niego. Moja siostra młodsza ode mnie pięć lat tam była, a on orał blisko domu, więc Nastusia (bo ona była Anastazja) chwyciła za pług jak ci żandarmi wpadli, a on się gdzieś blisko schował, do dziś nie wiem gdzie bo nie miałam od kogo się dowiedzieć. Siostra była tak strasznie zaszokowana, że jej nie zatrzymali i uciekła. Zaczęli wszędzie ganiać od domu do domu, czy on się gdzieś nie ukrył i ona źle zrobiła, bo powiedziała, że poszedł w pole coś kosić, a on orze i tam jakieś buraki flancowali. Polecieli w pole i szedł jej szwagier, jak ich zobaczył to zaczął uciekać. Postrzelili go w nogę dobrze że nie zabili. Potem zrobiła się cisza, była taka błoga cisza na wiosce, bo nikt się do nikogo nie odzywał, ale ja nie mogłam wytrzymać i pobiegłam zobaczyć co się stało. Matka Nastusi była przerzucona... jak się wchodzi w drzwi to zamiast schodków był taki kamień i ona była przerzucona [przez ten kamień], twarz miała na nim i była zbroczona krwią. Zastanawiam się, jak tu ominąć? Patrzę a w sieni siedzi Nasiusia. Musiała [wcześniej] stać i jak jej strzelili w skroń, to płynie jej tu krew, cała była zbroczona krwią, bo była w ciąży. To była moja najserdeczniejsza koleżanka. Nie umiem tego przekazać, jak ja to przeżyłam. On potem wieczorem wziął konia i wóz i wyjechał gdzieś w nieznane i daleko gdzieś, że nikt o nim nie słyszał ani go nie widział. Za kilka dni był pogrzeb. Zrabowali wszystko od świń do ubrań, wszystko co było w domu i zostawili te dwa trupy. Za kilka dni był pogrzeb. Pamiętam, że w stodole na piasku leżała Nasiusia i w życiu nie ucałowałam nieżywego człowieka kiedyś swojego tatę, ale Nastusię wycałowałam. Proszę sobie wyobrazić, to był upał, ciało było miękkie jak żywe a żywiusieńka krew po kilku dniach płynęła jeszcze po szyi. Jest pochowana w Babicach. Na pewno byli żandarmi przebrani czy może jacyś inni, bo widać było że obcy jacyś panowie rozglądali się, ale jego nie było. To były dwa moje wielkie przeżycia, które ja przeżyłam, bo „Pokrzywy” ja nie widziałam tylko komendantka opowiedziała nam wszystko. Potem ginęli nasi żołnierze, partyzanci ale tego nie widziałam tak naocznie, ale to [co opowiedziałam] widziałam i to zostaje. Bo to nie leżało w tłumie zabitych żołnierzy, to były dwie kochane postacie. W albumie Kampinos są umieszczone to ja się o to postarałam żeby chociaż odrobina historii była.

  • Jak przyjmowała was ludność cywilna?

Tu gdzie ja chodziłam to bardzo przyjaźnie bardzo miło. Nawet z mojej wioski panie potrafiły gotować ziemniaki, czy jakąś zupę żeby była gorąca i niosły do lasu tam gdzie bliżej byli partyzanci. Jakieś placki smażone. Jak ja się pokazałam w naszej wiosce, to ludzie mnie pytali kiedy się skończy a ja mówiłam, że za kilka dni. Bo była jeszcze Helenka ale ja nie wiem czy ona często przychodziła do domu. Raz miałam taki przypadek, że wracałam późno z Pruszkowa musiałam iść przez Babice a tu godzina policyjna była o ósmej a ja musiałam iść do Lasek. Weszłam do pierwszej takiej chałupy, gdzie była moja koleżanka i ona mnie nie wpuściła dalej za furtkę, bo mówi że przeze mnie cała rodzina zginie. Myślałam że ja mam kamień na sercu. Doszłam kawałeczek dalej i moja koleżanka Salomea [tam mieszkała], jeżeli będziesz zwiedzać wystawę, bo ona jeszcze żyje w Klaudynie a usłyszysz ten głos, to ja dobrze każdy twój ruch każdy twój gest do dziś pamiętam i weszłam, a Niemcy kwaterowali. Mówię: „Salcia, przenocujesz mnie? Ona mówi: „Dobrze, nie ma sprawy ja śpię na strychu na obórce. Przyniosę ci wody, obmyjesz się, ja ci przyniosę jeść...” Już było późno już była dziewiąta albo już dalej, bo już było ciemno. Ale musiała to zrobić po kryjomu, bo komu niesie jeść. Nie ma brata, ojciec jeszcze żył, ale nikomu nie powiedziała. Oka nie zmrużyłam przez całą noc. Rano ona wzięła dwa koszyki, dwie motyki na ramię a ja miałam te rozkazy przy sobie, ale żeby nie narażając się po godzinie policyjnej nie poszłam do Lasek. Raniusieńko jak tylko był świt, nawet może jeszcze przed szósta, bo o szóstej można było wychodzić, poszłyśmy ziemniaki kopać. Zostawiłam na polu koszyk z motyką a sama biegiem do Lasek. Przeprowadzałam rannych z zakładu niewidomych z Lasek i wtedy prowadziłam jakąś większą grupę. Każdy, kto mógł podnieść się, bo była taka fama, że w Warszawie w szpitalach dobijają Niemcy rannych, jak to usłyszeli, kto stanął na nogi to chcieli iść dalej do Puszczy bo tam się czuli bezpiecznie, bo tam była nasza mała Rzeczpospolita Polska. Taki mieliśmy obóz tam i tam Niemcy na razie nie wiedzieli, jak wielka jest tam grupa żołnierzy i oni nie wtargnęli tak mocno na początku. Wtedy prowadziłam rannych, dostałam taki kosz jaki robili niewidomi, pajdy chleba z marmoladą i bańkę z napojem a tych żołnierzy było dziesięciu, dwunastu. Między innymi był porucznik Starski [...] i co rusz to pić, pić te pięć litrów nie wystarczyło i taka kromka chleba jak się rano wyszło, taka zlepiona to co dla chłopaka choć chory był. Szedł taki blondyn nie wiem czy żyje czy nie i mówi: „Jutrzenko ja pracowałem, mi się należy renta jakbym zginął ja ci zostawię wszystkie dokumenty.” Mówię: „Człowieku jesteś szalony, w jaki sposób...” „No, ja bym mógł załatwić...” „Mówię ty żyj jak najdłużej i korzystaj z tej renty.” Doszliśmy do Palmir, tam gdzie jest cmentarz, a w koszyku nie ma nic i w bańce nie ma nic. Proszę sobie wyobrazić co robią żołnierze – tam były znaczone sosny na wyrąb, leżały już wyrąbane, a jeżeli sosna jest naznaczona to płynie żywica, ja nie znam smaku żywicy i nie wiem jak smakuje, ale chyba zwilża usta. Ci nasi żołnierze, którzy byli z Warszawy, skubali tą płynącą żywicę i wkładali sobie do ust. Jeszcze stamtąd pięć czy sześć kilometrów szliśmy. Na Wierszach odebrały ich już sanitariuszki, już można było czymś przewieźć. [...] To było dla mnie przeżycie. Potem jeszcze mniejsze grupy [prowadziłam], ale ta grupa była dla mnie taka najbardziej wzruszająca, bo szli ci ludzie noga za nogą, jeden drugiego podpierał, tak jak się widzi na filmie że idą, w cywilnych ubraniach. Trzeba jeszcze powiedzieć jeszcze, że ktoś sobie wyobrazi, że powstańcy czy w Kampinosie czy gdzieś indziej to byli żołnierze umundurowani. Nie! Nasi chłopcy nie mieli na czym karabinu nosić to na paskach od spodni nosili. Były magazyny, po 1939 roku, zakopywali broń. Była taka wspaniała rodzina Zawadzkich, matka była kucharką naszą, ojciec zajął się rusznikarstwem i naprawiał broń, którą oni zakopywali ale każdy był szczęśliwy że coś dostał do ręki. Mój tata jak pracował to miał dubeltówkę na polowanie, karabin to była jego służba i rewolwer też na służbę. Kiedy już nie zdążył już na obronę Warszawy, bo mu się uwiesiłam u nóg, więc to wszystko zakopał. Przez naszą wioskę przepływał taki rowek a trzeba było zrobić na drodze zabezpieczenie żeby nie przez drogę. Pamiętam, że to były takie brązowe ale nie z cementu... z czegoś... takie garnki jak to ojciec mówił i to bardzo zabezpieczył wszystko nasmarował okręcił i schował. Nie wiem o czym myślał wtedy w każdym razie to się przydało. Mój brat nie wiem której nocy czy dnia przeniósł to do Puszczy do dowództwa. Jak szłam na Powstanie, w ogóle było tak bardzo ostrożnie, to mój tato powiedział ktoś musi spełnić obowiązek. Mnie nie dałaś [pójść], to ja cię błogosłąwię.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania?

Nie miałam osobistego, takiego normalnego życia, żeby się z jakimś chłopakiem spotkać czy z koleżankami, bo nie miałam na to czasu. Rano wypędziło wieczór wrócił albo z kolei jak nocowałam tam jak Pruszków czy gdzieś, to przychodziłam już rano. Tylko raz miałyśmy taką przygodę z koleżanką Halą, że idziemy i na wiosce Janów zatrzymują nas, żeby to chociaż Niemcy, ale to ci własowcy ale byli bardzo grzeczni i dowód osobisty. Ja ją szturcham, że on nie umie czytać bo wziął moja kenkartę odwrotnie trzyma. Pyta się gdzie ja mieszkam? „A tu tak niedaleko.” „Dobrze.” Jedna była ubrana jak na jesień, miała garsonkę robiona na maszynie i buty prawie zimowe, takie półbuty jesienne i skarpety a ja byłam bosa i w kiecowinie wiejskiej, bo tak nam się kazała ubierać, jakaś chustka na głowę albo coś takiego żeby się w ten tłum wiejski włączyć. Ja byłam ze wsi, ale żeby się podcharakteryzować, żeby się nie wyróżnić że ktoś tam gdzieś idzie. Zatrzymali nas, tak popatrzyli i powiada tak żeśmy zrozumiały, że jesteśmy nieodpowiednio ubrane. Ta za ciepło a ta za zimno. Więc umówił się, którąś tam nam godzinę wyznaczył, że zawiezie nas do Warszawy a w Warszawie tego leży na ulicach więc można sobie tego zbierać. Co miałyśmy mówić. Powiedziałyśmy „tak”. Poszłyśmy dalej ze śmiechem. Dobiegamy do Lasek, jestem już szczęśliwa, że zaraz będziemy w zakładzie a tu maszeruje wojsko. Ileż tych kolumn było?! My się położyłyśmy na góreczce pod krzakiem i liczyłyśmy. To wszystko maszerowało do Puszczy do Truskawka i tam były boje. Oprócz tego, że przyniosłyśmy wiadomości z Pruszkowa to żeśmy przekazały prędko tą wiadomość, tak że nasi chłopcy nie byli bardzo zaskoczeni, bo tam jeszcze tą wiadomość ktoś przekazał. To był taki wolny czas jak się szło. Nie można było iść żeby nie zobaczyć gdzie co i jak. Niedzielę miałyśmy bardzo spokojną rano. Szymona wynoszono ze szpitalika przed kaplicę na leżaku, a my ubrane, ja na przykład miałam granatową spódniczkę, która miała jakąś spódnicę i bluzeczkę cudowną ze spadochronu białą a potem jak było chłodniej to z zrzutów sweter zielony na to, i maszeruje wojsko do kaplicy. A Szymon patrzy i powiada do naszej komendantki: „Rozbroić to, rozebrać zupełnie! Czy one nie mogą przejść pojedynczo?! Absolutnie nie w bluzkach ze spadochronów, nie w swetrach ze zrzutów, tylko w tym co mają?! Na litość Boską, przecież tu by Niemiec wszedł i wybrał by to wojsko od razu!” To było straszne i zabawne niesamowicie. Dla nas było niesamowicie zabawne, że dowódca się naszym strojem zainteresował. W każdym razie pogaduszek nie było. Była raz koleżanka, ona mieszka na Pradze teraz obecnie, starsza o rok ode mnie, Jadzia Guzowska później Godlewska a pseudonim miała Skowronek. Pamiętam, że raz sobie siedziałyśmy na górce za zakładem i ona opowiadała takie zabawne rzeczy, że nawet niedawno wspominałyśmy. Mówię: „Jadziu, ty tak ładnie opowiadałaś, że wtedy można było się śmiać.” Naprawdę trzeba przyznać jej szczerze, że wychodził człowiek z Lasek czy z Pruszkowa czy gdzieś to przede wszystkim przeżegnał się i to było osobiste i szedł na paciorek żeby można było przejść szczęśliwie.

  • Jaka atmosfera panowała w pani grupie?

Nas niewiele zostało w Laskach. Była naprawdę życzliwa, przyjemna atmosfera wśród dziewcząt, bo niewiele nas było ale myśmy się niewiele razy spotykały tak na raz, żebyśmy były, żeby nas było kilka, żebyś my mogły sobie pogadać i tak dalej. Jeszcze jak byłyśmy w Laskach na kwaterze, miałyśmy spanie na sianie, jakieś koce były na tym sianie, i miałyśmy koleżankę, ona już nie żyje Halusia Kiełpińska i ona była strasznie strachliwa. Nie wiem, jak ona mogła być łączniczką, [w jaki sposób] gdzieś szła, tego ja nie wiem, ale jak szła do tego naszego kącika, to [prosiła] żeby ktoś jej światło zapalił. Więc jej zrobiłam [psikusa], takie osobiste to było, zdjęłam firankę tiulową z okna, takie niskie poddasze było, miałam gęste włosy, przerzuciłam na twarz, okryłam się nimi i nad nią stanęłam. Wtedy, to był dopiero śmiech, gdzie nam zwrócono uwagę, bo nas siostry pilnowały, Niemcy byli na tym terenie, a ona tak krzyczała ze strachu. To było moje pamiętam osobiste, coś takiego, że mogłam zrobić dowcip, może nie smaczny ale przekonałyśmy się jak Halusia się boi. W każdym razie ona już nie żyje. [...]

  • Czy w pani otoczeniu podczas Powstania uczestniczono w życiu religijnym?

My dziewczęta, oczywiście. Chodziłyśmy do kościółka i jeżeli była wolna chwila to i w zwykły dzień, była taka cisza błoga i czasami można było zastać naszego kardynała Wyszyńskiego leżącego krzyżem w kościele w którym się tak gorąco modlił. A był naszym kapelanem i pracował w szpitalu oprócz tego.

  • Czy podczas Powstania słuchała pani radia, czytała pani prasę?

W czasie Powstania na prasę nie było czasu a radia słuchałam tylko wtedy w czasie samego Powstania tam na tym punkcie gdzie miał kwaterę Krzyczkowski i tam go odwiedzał Antoni Marylski też wielki działacz pseudonim „Ostoja”, jak się później dowiedzieliśmy.

  • Jaka to była rozgłośnia?

Na to pytanie trudno jest mi odpowiedzieć.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania a jakie najlepsze?

Najlepsze z Powstania dla mnie było to, że miałam szczęście, że chodziłam na punkty, gdzie mnie naprawdę hołubiono i mogłam do syta i dobrze zjeść i spełnić swój obowiązek, że nie spotkało mnie nieszczęście po drodze. Bywało tak, że nieraz jakiś cień padł, że dwa, trzy razy zanim doszłam do Pruszkowa byłam rewidowana do tego stopnia, że z jednego pokoju musiałam wyrzucać do drugiego całe moje ubranie, bo tak Niemcy szaleli i szukali wszędzie, nawet we włosach meldunków. Ale trudno, nie znaleźli, bo miałam przez tatusia zrobioną odpowiednią skrytkę w torebce. To było straszne, ale to było dla mnie najwspanialsze. I jeszcze jedną pamiętam wspaniała sprawę, że nasi wyruszali na Dworzec Gdański, jedni mówią siedemnastego a nie tak, to było piętnastego [sierpnia], bo było to święto Matki Bożej Zielnej. Oni już byli po mszy i byli na rynku (gdzie teraz jest kościół w Laskach, był taki mały ryneczek i figurka stała a teraz postawiony jest kościół) i tam weszli. Zostałam wysłana z meldunkiem do porucznika Wiktora, on z konia się przechylił i odebrał ode mnie ten meldunek. Przyszłam, zameldowałam do mojej komendantki „Sowy”, że oddałam. Po latach się dowiedziałam, że to była jej wielka sympatia. Nie wiem czy zginął czy nie. Przykre przeżycie było takie. Przeprowadzałam porucznika „Burzę”, miałam go przeprowadzić do Ożarowa. Zeszliśmy z Klaudynu z takiej górki, bo był tam taki górzysty teren, i słyszymy krzyk straszny. Kobieta z dzieckiem na ręku... i własowscy. Ona tak strasznie krzyczała. On mi zasłonił oczy. Byliśmy o kilkanaście metrów od tego wszystkiego, tylko że w takim rowku, przytuleni do siebie (pan był już chyba po trzydziestce), zasłonił mi oczy i mówi: „Wracaj!” Mówię: „Panie poruczniku, jak ja bym się miała wracać nie przy takich obrazkach, ale jeszcze innych jakie ja przeżyłam, to przecież ja bym nigdzie nie doszła. Musimy iść.” Przeczekaliśmy za niedługo a oni wypędzali bydło z obór i pędzili to i wtedy dołączyliśmy się do tych ludzi. Ale już mu przedtem narysowałam plan, bo miałam iść do Mor, myślałam że pójdę później tą Wolską drogą, ale już on był taki strasznie niespokojny o mnie. Narysowałam mu plan, że wyjdzie od Babic do wsi Wieruchów i dojdzie do Wolskiej Szosy i to jest już Ożarów a prosto dalej będzie Ołtarzew. Drugie przeżycie, z którego jestem dumna. Jak byłam w Ursusie przeprowadzałam kapitana Janusza. Miał buty oficerki, jasne spodnie bryczesy, szafirową marynarkę i koszulę białą. Wiedziałam, że w Babicach naprzeciw kościoła była gmina. Do tej sali dużej gminnej spędzali na noc wszystkich mężczyzn i trzymali ich od godziny dwudziestej do godziny szóstej rano. Takie całe życie mieliśmy. Mówię: „Proszę pana, ja mam kenkartę, idę do Klaudynu. Jeżeli oni stacjonują tu to wiedzą gdzie Klaudyn, tam mieszkam, a pan niech coś weźmie – on wziął worek na ziemniaki – i pan idzie, pana żona pracuje w Klaudynie...” i podałam jakieś nazwisko zupełnie takie, żeby nie było takiego mieszkańca. „W razie czego pan ma worek i przyniesie czy przywiezie na rowerze, bo żona ma rower...” tak go nauczyłam. Stanęliśmy na takiej drodze i narysowałam mu plan. „Tylko proszę się nauczyć na pamięć. Zabiorą pana na pewno do tej szkoły.” Wszystko mu narysowałam, powiedziałam jakie wioski. Proszę sobie wyobrazić, dochodzimy do Babic, inaczej nie mogliśmy przejść i zabrali go. Całą noc przesiedział, nie przesiedział bo tam nie było jak siedzieć. Opowiadał, że stali przytuleni jeden do drugiego. Rano wypuścili go. Według tego planu, zanim mnie obudzono i miałam dalej prowadzić to on też już przyszedł. Zanim słońce wschodziło, bo ich trochę wcześniej wypuścili. Byłam dumna z tego, że mogłam takiego wspaniałego człowieka (zginął podobno), przeprowadzić. Dziewczyny się posłuchał. Bo przecież tylko dowódcy mogą rządzić, a on się jednak posłuchał. Szczęśliwie dotarł. [...]

  • Co działo się z panią od zakończenia Powstania do maja 1945 roku?

Przyszłam do domu bez butów, bosa. Zimno było już jak nie wiem. U mnie kwaterowała moja koleżanka, Józia Goldówna i jej chłopak Marian Owczarz też powstaniec i jeszcze tam ktoś, kwaterowali na strychu, bo w tym biednym mieszkaniu byli Niemcy. A myśmy mieszkali na strychu. Jakoś mi się udało, że kupiłam od ludzi wysiedlonych z Warszawy za jakieś tam grosze pantofle. To już plus. Już mam pantofle. Potem zaczęłam, a że skończyłam trochę nauki szycia, miałam wspaniałą maszynę, którą przed wojną rodzice kupili, zaczęłam swoją robotę – szyć. Zarobiłam, bo ci ludzie z Powstania co zabrali to albo to było za duże, albo nie takie, a to na dziecko nie pasowało. Robiłam usługi. Mogłam sobie kupić stare palto od kogoś, bo nie miałam, siostra zabrała moją jedyną jesionkę na czarno ufarbowaną. I zaczęła się taka konspiracyjna robota. W 1946 roku wyszłam za mąż. Zamieszkałam przez dwa lata na terenach zachodnich i o dziwo mieszkałam wśród Ukraińców ale takich wysiedlonych tu z terenów jak ja. To byli młodzi ludzie. Niektórzy byli wredni, ale niektórzy byli tacy wspaniali... Prowadziłam świetlicę i miałam radio, więc można było słuchać Wolnej Europy w tamtych latach. Więc co ci ludzie robili. Najpierw oni śpiewali, to była nasza pani Polka, która miała kontakt z tą młodzieżą. Naszej pani śpiewali serenady, oni mieli tak cudowny głos, że jak jest cztery osoby to cztery głosy. Śpiewali różne pieśni ukraińskie dumki. Myślę sobie są tacy, z którymi można się już oswoić... więc jedni zostawali na czatach a inni przychodzili do mieszkania i słuchaliśmy Wolnej Europy. W 1949 roku wróciłam w rodzinne strony i zamieszkałam w Laskach w wynajętym mieszkaniu. Te Laski są dla mnie wielką miłością. Tam urodził się jeden syn w 1950 roku i nawet chrzest tam brał. Był tam cudowny ksiądz ale nie partyzant Aleksander Fedorowicz. Następny [syn urodził się] w 1953 roku i znów Laski. Położną była pani Nejmanowa i jej koleżanka pani Zielewiczowa, która przeżyła obóz. Była książka tytuł jej jest „Do domu, do domu” ja przeczytałam tą książkę i zachorowałam ciężko po przeczytaniu tej książki. Ona dzień po dniu opisała obóz w Oświęcimiu jak była. To była córka jakiegoś pisarza włoskiego, Zielewicz miała na nazwisko, ale z ojca nie pamiętam, obie są pochowane w zakładzie w Laskach. Jedna i druga to była babcia dla mojego syna starszego, który już nie żyje. Dopiero w 1957 roku zamieszkałam w Warszawie na Kazimierzowskiej i też o dziwo, jako powstaniec Warszawy, dostałam mieszkanie przerobione z pralni na poddaszu a w 1973 roku dopiero ten luksus.

  • Czy była pani represjonowana?

Nie.

  • Czy chciałaby pani powiedzieć jeszcze coś na temat Powstania, coś co jeszcze nie było powiedziane?

Pragnę najbardziej podkreślić tych panów z majątków. Jeżeli ktoś z rodziny jeszcze żyje, którzy dostarczali tą żywność. Jeszcze jedna sprawa. Kiedy przychodzili na teren zakładu własowscy, sto razy groźniejsi niż Niemcy, to mieszkała tam rodzina w tym domu, to było na terenie zakładu, mieszkali państwo Gwiazdowie. Ich córka, która w ubiegłym roku zmarła, i Zygmunt który żyje. Zygmunt jak będziesz na tej wystawie pozdrawiam cię serdecznie. Boś ty przeprowadził chyba trzydzieści krów do Kampinosu. Poganiając batem, minęliśmy się po drodze. A twój tato taki cudowny niewidomy na jedno oko, był naszym Aniołem Stróżem przez jakiś czas. Mieliśmy umówiony znak. Jeżeli klaskał trzy razy to znaczy, że było groźnie i dziewczęta, które były na terenie uciekały do lasu, a jeżeli cztery razy to było przyjaźnie, można było wracać. Tak cały czas, no nie zawsze ale kiedy dziewczęta były a Ukraińcy się pokazali ci własowcy na terenie, to ostrzegał nas w ten sposób. Pan Gwiazda tato Zygmunta i Stefanii. Znaliśmy się jeszcze sprzed wojny, bo do jednej szkoły [chodziliśmy], a szkoła [była] patriotyczna tak wielkiego wychowawcy, [...] Zygmunta Sokołowskiego gdzie jest imienia ta szkoła w Mościcach to Radiowo jest teraz. Jeszcze musze wspomnieć, że wioska ta gdzie jest szkoła w Radiowie, to jak Sokołowski przejął, bo to były tylko w domach szkółki za jego kadencji to był 1928 czy 1929 rok on z pomocą takiego gospodarza wybudował drewnianą szkołę. To nie jest ta szkoła co teraz. On był naszym wielkim patriotą. To właśnie ten kurs organizował, to on młodzież taką z piątej klasy szkoły podstawowej, a już nie mówię o siódmej klasie, traktował bardzo poważnie. Wykładał u nas historię i geografię. Piątki miałam. Stenia i Zygmunt chodzili i ten patriotyzm to nie ze średnich szkół, nie z kursów. Kiedyś przyniosę wiersz takiego nauczyciela naszego Bogdana Kiełbińskiego, który nauczył młodzież [...] tak pięknego wiersza. To była szkoła, która uczyła, gdzie rano latem w szkole były drzwi i okna otwarte. Pan pytał czy się modlili? „Kiedy ranne wstają zorze” to było na cały głos, że kilometrami było słychać. Przed nauką była modlitwa. To była właśnie szkoła Zygmunta Sokołowskiego, porucznika „Zetesa” w czasie Powstania. Na lekcji gimnastyki w szkole on ducha w tej młodzieży wyrobił i on zorganizował wycieczkę, pierwsza wycieczka przed wojną do Gdyni, gdzieśmy gęby darli, że „My wam nie darujemy a Gdańsk zabierzemy”. Dzieciaki. Byłam w siódmej klasie, ale byli i młodsi. Jak nam otworzył okno konduktor to my do tego okna kto mógł to krzyczał i tak Niemcom groziliśmy już wtedy. Wszystko się ziściło. Dzięki temu, że Sokołowski tak nas wychował, dom się też dużo przyłożył a szczególnie tato, który by się cieszył gdyby żył. A Sokołowski nasz spoczywa w Laskach na wojskowym cmentarzu. Tam było miejsce dla Szymona... trudno - Laski go przytuliły do siebie.
Warszawa, 19 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski
Halina Ciężkiewicz Pseudonim: „Jutrzenka” Stopień: podporucznik Formacja: Kampinos AK Dzielnica: Laski Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter