Kazimiera Krystyna Ochlewska „Baśka”
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Moi rodzice wywodzili się z warstwy inteligenckiej. Ojciec był oficerem zawodowym. Matka ukończyła rosyjskie gimnazjum dla dobrze urodzonych panienek w Kijowie. Bardzo wcześnie została sierotą i kuzyni znaleźli dla niej stypendium Branickich dla osieroconych dziewcząt z warstwy szlacheckiej, było to stypendium do szkoły rosyjskiej. W 1920 roku, jak wojska z Rydzem Śmigłym zajęły Kijów, to babka, która się opiekowała moją mamą umówiła się z paniami z Ligi Opieki nad Żołnierzem, które przyjechały do Kijowa pociągami z żołnierzami, żeby zabrały ją do Polski. Przedtem w Kijowie wszyscy przeszli straszne rzeczy. Przez trzy lata tam były, dwadzieścia trzy razy zmieniały się rządy i Kijów przechodził z rąk do rąk, był straszny głód i babka uważała, że nie ma sensu żeby dziewczyna tam zostawała. Panie te zaopiekowały się [mamą] do tego stopnia, że mama została w organizacji, która nazywała się SPiOŻ, była to Sekcja Propagandy i Opieki nad Żołnierzem, przy dowództwie 3 Dywizji Legionów, którą dowodził generał... nie pamiętam. Mama była w sztabie 3 Dywizji jako - teraz to by się nazywało [pracownik] kulturalno-oświatowy. Urządzała tam teatry polowe, prowadziła kursy dla analfabetów, pomagała żołnierzom pisać listy, zajmowała się darami, które ludność przynosiła tam dla wojska, takie różne rzeczy pomagające żołnierzom żyć. Tam poznała się z ojcem.
- Ojciec był tam żołnierzem?
Ojciec był oficerem, był podporucznikiem. Mama też była w stopniu podporucznika w tym SPiOŻ. [...] Potem ojciec dostał przydział do Równego, tam pracował przy elewatorach, składach zboża dla wojska. Potem dostał się do Lublina. W Lublinie pracował w... nie pamiętam jak to się nazywało, w każdym razie w intendenturze wojskowej przy sztabie korpusu, a potem został przeniesiony do Stanisławowa, gdzie też przez trzy lata pracował w sztabie dywizji, następnie został przeniesiony do Warszawy. W międzyczasie ojciec skończył studia, był tak zwanym intendentem dyplomowanym. W Warszawie była Wyższa Szkoła Intendentury i potem ojciec dostał przydział właśnie do tej Wyższej Szkoły Intendentury, gdzie oficerowie studiowali zagadnienia związane z intendenturą wojskową i ojciec był tam wykładowcą w ostatnim roku przed wojną. Ja chodziłam cały czas do przedszkola, potem do szkoły podstawowej, potem do gimnazjum, do pierwszej klasy chodziłam w Stanisławowie, do drugiej klasy już w Warszawie. Potem wybuchła wojna i przez rok nie chodziłam do żadnej szkoły.
- Czy należała pani przed wojną do harcerstwa?
Należałam przed wojną do harcerstwa. Z chwilą wybuchu wojny byłam już pionierką, bo pierwszy stopień to była ochotniczka, drugi pionierka, więc ja już byłam po tym drugim stopniu harcerstwa. Należałam do drużyny przy gimnazjum na Pradze, tam gdzie chodziłam przez ten ostatni rok przed wojną.
- Co wywarło największy wpływ na pani wychowanie: szkoła, rodzina, harcerstwo, co to było?
Trudno mi powiedzieć, co największy... chyba rodzina i szkoła, to było wszystko harmonijnie zgrane.
- Jak pani pamięta wrzesień 1939 roku? Gdzie pani wtedy była? Jak pani wspomina?
Byłam na wakacjach, gdzieś nad Wieprzem, razem z siostrą mojego ojca, która prowadziła tam kolonię letnią i z jej dziećmi. Jak wróciłam z koloni to już część młodzieży męskiej była powołana do wojska, bo wiadomo było, że to już jest mobilizacja. Pamiętam, że w Lublinie żegnaliśmy na dworcu narzeczonego tej mojej kuzynki, z którą razem byłam, bo on dostał przydział do wojska, do armii. Umawialiśmy się na kawę, w Berlinie oczywiście. Tak, że już czuło się, że ta wojna wisi [w powietrzu], ale ja byłam jeszcze wtedy bardzo głupia i naiwna, jeszcze nie miałam skończonych piętnastu lat. Traktowałam to wszystko raczej tak filmowo i zabawnie. Jak przyjechałam do Warszawy, to już widać było poważniej, niż na dworcu w Lublinie. Codziennie wychodziliśmy na pociąg, którym miała przyjechać moja siostra, która też gdzieś była... nie pamiętam, koło jakiego miasta, ale gdzieś na zachodzie kraju, też na koloni, i baliśmy się, że ona nie zdąży przyjechać przed wybuchem wojny, ale dowieźli, te dzieci. Potem ojciec dostał nakaz wyjazdu do swojej jednostki, w armii „Łódź” generała Rumla. Ale armia „Łódź” bardzo szybko została rozbita, wycofała się do Warszawy i ojciec pojawił się w Warszawie, w domu. Parę razy do nas zaglądał jak miał wolne chwile, ale pracował w Śródmieściu, tak że nie mieliśmy na co dzień kontaktu. Jak się skończyła walka o Warszawę, Warszawa kapitulowała, to ojciec przyszedł w okropnych łachach, poplamionych sosami - prawdopodobnie był to poległy kelner, który mu użyczył ubrania - i powiedział, że zostaje w Warszawie. Prezydent Starzyński załatwił mu posadę w warszawskim Ratuszu. Przez jakiś czas też chodziłam [do Ratusza], pracowałam jako młoda biuralistka, pomagałam tam, bo to wtedy wprowadzono kartki na żywność i wszyscy sklepikarze musieli zdawać te przyklejone karteczki, rozliczać się z tego towaru, który dostali. Ja rozliczałam kartki na [niezrozumiałe], było to strasznie idiotyczne zajęcie. Długo tam nie pracowałam. Potem zaczęłam chodzić do szkoły, ale ta szkoła mi się nie podobała. Bardzo chciałam chodzić do szkoły przy Placu Inwalidów, do której byłam zapisana już do trzeciej klasy gimnazjalnej, ale tam się rok szkolny rozpoczął, to znaczy Niemcy zezwolili początkowo dwa czy trzy tygodnie były lekcje, poszłam na te lekcje, a potem Niemcy wszystkie szkoły ogólnokształcące zlikwidowali i wprowadzili tylko szkoły zawodowe. Po paru tygodniach dyrektorka tej szkoły, pani Lubecka, zorganizowała kursy dziewiarskie, szkołę ogrodniczą, kucharską, gospodarską i tak dalej. Każda klasa była innej specjalności, więc do trzeciej klasy chodziłam... już nie pamiętam, to były, zdaje się, kursy dziewiarskie, bo pamiętam, że musiałyśmy mieć ze sobą jakąś robótkę do sztyrkowania. Przez cały rok wykonałam tylko jedną parę nauszników, wydziergałam. To szkolenie trwało dwa lata, to znaczy miałyśmy normalne lekcje według programu gimnazjum przedwojennego, z tym, że miałyśmy legitymację od jakiejś pani, która miała zezwolenie od Niemców na prowadzenie tych szkoleń zawodowych. Jak już się zaczęło liceum, to już byłyśmy za stare, zdaje się, na te szkolenia na tych kursach. Kazali nam się zapisać do szkoły chemicznej. Na Chmielnej byłam zapisana do szkoły, w której nie wiem czy byłam trzy razy. Stamtąd też miałam legitymację i miałam obowiązek odbywania praktyki chemicznej, więc ojciec znalazł mi praktykę w firmie na ulicy Żelaznej, gdzie pracowałam przy pakowaniu tabletek. Oni produkowali lekarstwa na front wschodni, prawdopodobnie, i dlatego pozwolili im pracować i jeszcze dobierać ludzi do tej pracy. Tak przetrwałam do Powstania. W przeddzień wybuchu Powstania byłam jeszcze w tej fabryce, bo tam miałam trzy dni w tygodniu pracę, taką praktykę.
- Czy w czasie okupacji miała pani do czynienia z konspiracją?
Oczywiście, miałam do czynienia z konspiracją. Zaczęło się to w ten sposób, że jedna z koleżanek podeszła do mnie, nazywała się Iwa Celarska, była z mojej klasy i zaproponowała mi wstąpienie do harcerstwa. Ja mówię, że bardzo chętnie, bo dotychczas byłam harcerką, ale na Żoliborzu nie miałam żadnych znajomości, nie miałam koleżanek związanych z harcerstwem. Byłam dosyć nieśmiała, więc nigdy nie występowałam sama z takimi propozycjami i nie wiedziałam, że jest już harcerstwo podziemne. Ona zaproponowała mnie udział w zastępie, który prowadziła. Okazuje się, że drużynowa tej drużyny poleciła jej zwrócenie się do mnie. Drużyna ta nazywała się „Knieje”, drużynowa nazywała się Nina Rozstańska. Już po wojnie, jak Nina zginęła, dowiedziałam się, że ona była łączniczką mojego ojca i stąd mnie znała i dlatego poleciła tej Iwie, żeby mnie wciągnęła do harcerstwa. Rozstańska była bardzo sympatyczną, kulturalną panią, panienką właściwie, prowadziła tę drużynę, oprócz tego prowadziła pracę konspiracyjną jako łączniczka mojego ojca. Mój ojciec poznał ją w ten sposób, że zastąpił w dowództwie obszaru warszawskiego AK jej ojca, który zginął - został aresztowany przez Niemców i zamordowany. Na to miejsce przyszedł mój ojciec. Ona prawdopodobnie swojemu ojcu też pomagała w pracy łącznościowej. To było wszystko na tyle w konspiracji, że ja sobie z tego nie zdawałam sprawy, jakie są koneksje, dopiero potem się dowiedziałam.
Jak wstąpiłam do harcerstwa to tam zrobiłam jeszcze stopień „samarytanki”, bo w harcerstwie żeńskim były trzy stopnie. Potem zaczęłyśmy w zespole starszo-harcerskim prowadzić przygotowanie do zdobycia stopnia „wędrowniczki”, to już taki [stopień] jak w męskim harcerstwie harcerz „orlik”, to w żeńskim była „wędrowniczka”. Pamiętam parę takich zbiórek... Potem Nina Rozstańska - nie wiem czy ona chorowała, czy miała jakieś egzaminy, bo jednocześnie studiowała historię na podziemnym uniwersytecie - poprosiła żebym ją zamieniła i objęła kierownictwo drużyny „Kniei”. Przez parę miesięcy prowadziłam „Knieje”, ale ponieważ zdawałam maturę, więc miałam na głowie dużo spraw, to nie bardzo pamiętam, co się w tych „Kniejach” działo. Wiem, że byłam drużynową, bo pamiętam, że jak były moje urodziny czy imieniny, to mi druhny przysyłały karteczki, składały życzenia, ale nic poza tym nie pamiętam. Miałam jeszcze jedną styczność konspiracyjną, mianowicie Nina Rozstańska studiowała razem z panem Bartoszewskim, to wtedy był bardzo młody człowiek, mieszkał na Żoliborzu i potrzebował też łączniczek, bo on pracował w „Żegocie” - to była Organizacja Pomocy Żydom założona przez Zofię Kossak-Szczucką. Prosił Ninę, żeby mu podesłała jakąś harcerkę, która mu będzie pomagać, nosić jego papiery. Naprzód była to, zdaje się Teśka, czy ktoś inny... potem ja tam trafiłam na parę miesięcy, ale ponieważ miałam na głowie maturę i tę drużynę, to podesłałam mu moją koleżankę, która mnie zastąpiła u niego, z którą się do dziś przyjaźnię. Bardzo miło został mi w pamięci jako sympatyczny, inteligentny, młody człowiek. Teraz już ponad osiemdziesięciolatek.
- Co pani robiła jako jego łączniczka?
Nosiłam do różnych ludzi przesyłki, ale nie pamiętam co... albo piechotą, tramwajem, albo rowerem, raz na Mokotów, raz tu, raz tam... Nie mam pojęcia, przecież nie wiedziałam co noszę, on mi to dawał i mówił które do kogo. Zgłaszałam się rano i on miał już przygotowane liściki, przesyłeczki, to do tej pani, to do tamtej pani...
- Wiedziała pani, że to jest organizacja pomagająca Żydom?
Tak, o tym się orientowałam, bo kiedyś nawet, pamiętam, że był taki dom nad Wisłą, który należał do tych firm mydło... nie pamiętam jakie mydło tam było… taki duży szyld był koło mostu Kierbedzia.
Tak, mydło Schichta. Pamiętam, że w tym bloku szukałam jakiegoś adresu, ale nie mogłam się nikogo spytać, musiałam sama znaleźć. Na ostatnim piętrze były pokoiki, widocznie dla tamtejszych pracowników i jak zapukałam to siedziało dwóch panów o wyraźnie semickiej urodzie. Ja im coś miałam wręczyć, wiedziałam, że to są Żydzi, którzy się ukrywają, bo to było widać po twarzach, byli spoceni ze strachu, przerażeni, że ktoś do drzwi puka. W ogóle ze mną nie rozmawiali, wzięli to, co im dałam, zamknęłam drzwi i wyszłam.
- Miała pani przed wojną jakieś koleżanki Żydówki?
Tak miałam, przyjaźniłam się nawet. W Stanisławowie siedziałam z Winią Lindner w jednej ławce, bywałam u niej w domu i ona u mnie.
- Co się stało z pani drużynową, mówiła pani, że zginęła?
Była w Warszawie przy moim ojcu. Zginęła, przebiegała przez podwórze i bomba ją chyba zabiła. Pamiętam, że czytałam kiedyś artykuł pana Bartoszewskiego, gdzie opisywał jak robił dla niej trumienkę, bo bał się, że jak ją pochowają w płachcie to jej matka potem odnajdując jej ciało będzie musiała na to patrzeć, więc chciał ją pochować w drewnianej trumience i wydłubywał z czegoś deseczki i zbijał w trumienkę dla Niny.
- Zdała pani maturę przed Powstaniem?
Tak.
- Jak wyglądało zdawanie tej konspiracyjnej matury?
Zupełnie normalnie, jak przed wojną, przypuszczam. Normalnie siedziałyśmy w sali, pisałyśmy z [języka] polskiego pracę i z matematyki, potem ja zdawałam chyba chemię.
- Pamięta pani, na jaki temat pisała pani z polskiego?
Poczucie własnej potęgi twórczej Mickiewicza, Słowackiego i kogoś jeszcze… Kochanowskiego... nie pamiętam.
- To było w prywatnym mieszkaniu?
Nie, to było w sali szkolnej, komisja siedziała za stołem - dyrektorka, nauczycielka polskiego i wychowawczyni klasy. Chociaż myśmy robiły lekcje na kompletach, to zdawałyśmy maturę w sali szkolnej.
To była szkoła na Placu Inwalidów. Przed wojną to było gimnazjum i liceum numer 16 imienia Aleksandry Piłsudskiej, a dyrektorką była pani Lubecka.
- Czy może pani opowiedzieć, jak wyglądały przygotowania do Powstania i pierwszy dzień Powstania?
Byłam już parę dni przed wybuchem Powstania skoszarowana, bo miałyśmy lokal w czyimś mieszkaniu przy [ulicy] Mickiewicza, gdzie nocowałyśmy. Ponieważ jeszcze pracowałam w fabryce chemicznej, rano jeździłam do fabryki, a wracałam na noc do lokalu gdzie czekałyśmy na ewentualne rozkazy. Wtedy ważyły się losy Powstania, czy ma w ogóle wybuchnąć, czy nie, ale łączniczki już były w pogotowiu. Jak się zaczęło Powstanie, ja już nie pamiętam. Pamiętam, że biegłam przez Mickiewicza i Krasińskiego, stryj stał na balkonie i machał mi ręką, ale gdzie ja wtedy leciałam, to nie wiem. Powstanie na Żoliborzu miało bardzo dziwny przebieg, pierwszy dzień był tragiczny, dlatego że przypadkowo jak wyciągano z ulicy Suzina z kotłowni broń, to ci bojowcy napatoczyli się na samochód niemiecki, który przejeżdżał i który ich zatrzymał, czy ostrzelał, coś tam było na ulicy Krasińskiego... Wywiązała się walka zbrojna, to znaczy strzelanina pomiędzy tymi, którzy mieli broń przeciągnąć z magazynów do oddziałów, a między tym wojskowym samochodem. Powstanie na Żoliborzu rozpoczęło się około godziny drugiej, czy trzeciej po południu, a miało się rozpocząć o piątej. W skutek tego wiele akcji, które miały się odbyć, nie mogło się odbyć, dlatego że bardzo wiele ludzi nie przybyło na miejsce na piątą godzinę. Bardzo wielu ludzi zostało uwięzionych na Żoliborzu, bo nie mogli dostać się do swoich oddziałów w Śródmieściu, na Mokotowie, czy na Starówce. Zrobił się okropny bałagan! Mieli zdobywać jakieś obiekty, ale zdaje się, że żadnego w rezultacie nie udało się zdobyć - ani Cytadeli, ani Instytutu Gazowego, ani różnych innych. Zarządzono wieczorem wymarsz do Puszczy Kampinoskiej, i całe wojsko, kilkaset osób, wymaszerowało z bronią do Kampinosu.
Nie. Ja nie.
Nie miałam powodu iść, nie miałam broni, nie miałam do kogo strzelać, to co ja miałam robić w Kampinosie? Dostałam po dwóch dniach wezwanie, już nie pamiętam przez kogo, to był chyba pan, który miał pseudonim „Kwarciary”, ale nie jestem pewna, który mi polecił, jeszcze z jednym kolegą, przedostać się do Kampinosu, odnaleźć „Żywiciela” - naszego dowódcę i tam przekazać mu wiadomości, że mają wrócić na Żoliborz. Szukaliśmy wyjścia z Żoliborza na Kampinos, próbowaliśmy iść przez działki, ale ludzie nas postraszyli, że tam są Niemcy, próbowaliśmy gdzieś indziej iść, wydawało nam się, że droga jest bezpieczna... Wreszcie dostaliśmy się na obszar pomiędzy Żoliborzem a Bielanami, gdzie był piach porośnięty zielskiem - to nawet nie łąka, i próbowaliśmy się tam przeczołgać, dlatego że ten teren był widoczny z wieży straży pożarnej, która była na Żoliborzu. Tak się czołgaliśmy na łokciach i w pewnym momencie słyszymy
Halt! To był niemiecki patrol, który był zaopatrzony w telefon polowy i oni obserwowali przedpole i podawali do Straży Pożarnej, która była obsadzona przez Niemców, wiadomości co oni widzą. Jak nas zatrzymali, to nam kazali leżeć w dalszym ciągu, tak że nawet nie kazali nam wstać, ani nic, ani się legitymować. „Dokąd idziesz, co robisz?” Ja mówię „Idę do cioci na Bielany, bo tu strzelają.” I się mnie nie czepiali, tego kolegi też nie. W pewnym momencie oni dostali rozkaz wycofać się ze swojego posterunku, ale widzieli, że ktoś się zbliża ze strony Bielan, więc sobie, na przykład ze mnie, jeden z tych żołnierzy zrobił takie przedpiersie strzeleckie. Mnie kazał leżeć [przed sobą], a przeze mnie przełożył karabin i celował do kogoś. W każdym razie było to bardzo wesołe. Miałam zanieść do Kampinosu pieniądze na kupno krowy, albo dwóch krów, bo po prostu, na Żoliborzu nie było co jeść, nie było restauracji, nie było gospodarstw wiejskich. To były głównie domy urzędnicze i wielkie bloki, gdzie nie było zapasów żywności, więc żeby to wojsko przez parę dni miało co jeść, to mieli kupić krowy. Miałam wypakowane pieniędzmi, plikami pieniędzy grube podkolanówki i na to długi płaszcz przeciwdeszczowy, bo tego dnia deszcz padał, tak że nie było widać, co ja tam mam pod tym płaszczem. Poza tym leżałam i ci Niemcy nawet się nie zorientowali, nie robili mi żadnej rewizji. Ponieważ trochę mówiłam po niemiecku, więc oni zrozumieli, że ja po prostu ze strachu uciekam, bo tam strzelali. Jak oni musieli się wycofać, to się wycofali, a my zostaliśmy na tym piachu. Doczołgaliśmy się do ulicy Żeromskiego na Bielanach, do pierwszego bloku, wbiegliśmy na podwórze, a tam już leżeli pozabijani ludzie. Pierwszego trupa w czasie Powstania tam zobaczyłam. Jakieś panie się mną zajęły, bo byłam zmarznięta, obsiusiana cała, bo nie miałam gdzie pójść na tej łące... Obmyły mnie, dały mi coś do jedzenia, do zmiany bielizny. Przyszedł tak zwany pan „Bródka”, to był chyba pseudonim pana z wywiadu od „Żywiciela”. Parę pytań mi zadał, zorientował się kim jestem i zaprowadzili mnie do „Żywiciela” i wtedy przekazałam mu te pieniądze i meldunek, że mają wracać. Okazuje się, że oni już... ale spotkałam ich na Bielanach, nie w Kampinosie. Nad ranem chyba, oni zaczęli przechodzić na Żoliborz, już nie pamiętam, czy to była noc, czy wieczór, czy rano, wiem, że po ciemku szliśmy na Żoliborz. Przybyliśmy na Żoliborz, na Żoliborzu nie było Niemców, obsadziliśmy wszystkie te miejsca, które były zaplanowane przed wybuchem Powstania, zainstalowali nam centralkę i my tę centralkę obsługiwałyśmy. Ta centrala miała połączenie ze wszystkimi oddziałami podległymi dowódcy Żoliborza.
To się mieściło na ulicy Suzina, naprzeciwko kotłowni, tam jest duże osiedle bloków, to było chyba Krasińskiego 18. To była mała klitka, od tyłu, nie w mieszkaniu, tylko służbówka, okna wychodziły na tę kotłownię. Tam pracowałam na dyżurach, na zmianach dzień i noc, bo centralka była czynna dwadzieścia cztery godziny, prawie do końca walk na Żoliborzu. W ostatnich dniach, jak już się zaczęła bitwa o Żoliborz, Niemcy zaczęli atakować od północy, chcieli nas zepchnąć do Wisły, czy odciąć od Wisły, nie wiem na czym to polegało, w każdym razie był silny ostrzał. Tak, że zaczęli nam pruć wszystkie nasze linie telefoniczne i wtedy już musieliśmy się wycofać z [ulicy] Suzina do bloków blisko Placu Wilsona. Była tam cukiernia „Danusia”, w tej cukierni pomogli nam usadowić centralkę, ale ona już chyba nie działała. Pamiętam, że zabito koleżankę Renię, która wychodziła z tej kawiarenki, to była kawiarenka w podziemiu, w suterenie. Renia została zabita, ja tam jedną noc spałam na podłodze, pamiętam, że konałam z głodu wtedy, ze szpar podłogi wyciągałyśmy resztki ciasteczek, czy cukierków, czy ziarenek kawy i gryzłyśmy to w nocy, po ciemku, bo byłyśmy tak strasznie głodne. Rano dostałam rozkaz, żeby pójść gdzieś z kolegą, zresztą z tym samym kolegą, z którym wtedy szłam na Bielany, reperować linię telefoniczną, bo gdzieś z kimś nie ma połączenia - pociski porwały przewód. To było w podwórzu bloku Krasińskiego 18, stałam z rękami do góry i próbowałam złączyć te posiekane druty i w pewnym momencie zobaczyłam… nie słyszałam ani strzału, ani wybuchu, ani nic, widocznie zostałam na chwilę nieprzytomna, bo [jak] się ocknęłam to leżałam na ziemi i pamiętam, że miałam dużą ranę [na dłoni] - jeszcze mam bliznę - i ciemna krew płynie z tej ręki. Myślę, co to jest? Dlaczego ta krew mi tak płynie? Nie zdawałam sobie sprawy, że zostałam ranna, nie mogłam się ruszyć, nie mogłam się podnieść, tylko tak patrzyłam na tą skrwawioną rękę. Za chwilę zjawili się sanitariusze, bo tam był punkcik sanitarny, zabrali tego kolegę, który był ranny w nogę, ponieważ on bardzo krwawił z tej nogi. Nim się naprzód zajęli, ja siedziałam pod ścianą i trochę już oprzytomniałam i mówię żeby zadzwonili do mojej siostry - bo już ten przewód, zdaje się, zreperowaliśmy - żeby ona po mnie przysłała kogoś. Wiedziałam, że w tym punkcie sanitarnym dużo mi nie pomogą. Nie wiem, co się z tym kolegą potem stało, wiem że poszedł do niewoli, a po mnie przysłali nosze. Nieśli mnie przez ulicę Krasińskiego, leżałam na wznak i widziałam palący się kościół Stanisława Kostki. Zanieśli mnie na ulicę Pogonowskiego i tam był lazaret w piwnicy jakiejś willi, było tam kilka łóżek pościelonych. Na jednym leżała moja koleżanka szkolna Hania Filipowicz i jakaś pani jeszcze, mnie tam dano opatrunki, bardzo długo to trwało, bo miałam dziesiątki odłamków we wszystkich miejscach ciała. Zresztą jeszcze do dziś mam siedemnaście odłamków w głowie nie wyjętych. Tam mi wydłubywali szczypczykami, ponieważ nie mieli jodyny, więc mnie smarowali tak zwaną gencjaną, cała byłam usmarowana na fioletowo, wyglądałam podobno strasznie, tak że koleżanka z mojej klasy, która leżała w tej samej sali, wcale mnie nie poznała. Nie przyszło jej do głowy, że to mogę być ja. Leżałam chyba dwa dni na tym łóżku. Byłam tak porażona, że nie mogłam [nic zrobić], na przykład chciałam się podrapać w nos i tak patrzyłam na tą rękę żeby ją podnieść do nosa i nie byłam w stanie. Nie było przewodów nerwowych, czy porażone były, żebym ja swojej ręce wydała rozkaz, żeby się w nos podrapać. Leżałam zupełnie bezwładna. W pewnym momencie okazuje się, że już Niemcy zdobyli tamtą część Żoliborza, że już dochodzą do Placu Wilsona i trzeba się wycofać z [ulicy] Pogonowskiego... Nie miałam na sobie żadnego ubrania, ktoś mi jakąś koszulę nałożył w ostatniej chwili, potem mi ktoś włożył męskie spodnie, które absolutnie na mnie nie pasowały, bo musiałam je trzymać, żeby ze mnie nie spadły. To było moje największe zmartwienie wtedy, co ja zrobię, jak te spodnie ze mnie zlecą? Czy ja dam radę wysupłać się z nich? No, ale jakoś dolazłam przez podwórza, przez ulice, przez ogródki, do piwnicy w bloku przy Placu Wilsona. Siedziałam, po prostu, na korytarzu, a całe wojsko wędrowało z południa na północ właśnie przez ten blok, przez tę piwnicę, więc bez przerwy szli żołnierze w hełmach, z bronią, przeciskali się tam dalej, a ludność cywilna, do której ja już się też zaliczyłam, bo przecież nie byłam w walce, ani uzbrojona, ani nic, bezmyślnie się temu przyglądała, bo nic innego nie mogliśmy zrobić. A to wojsko się wycofywało, i wycofywało, i wycofywało gdzieś na dolny Żoliborz, zdaje się. Potem, nie pamiętam, jak to się stało, że przyszła moja siostra, mój brat stryjeczny i jeszcze jeden kolega i powiedzieli, że zaprowadzą mnie do domu. Nie zdawałam sobie sprawy, czy dam radę iść? Ale postawili mnie, popchnęli i zaczęłam kroczyć tak krok po kroku. [...] To była noc, Niemcy bez przerwy puszczali flary, tak że niebo się całe rozświetlało, i oni wszyscy robili „padnij”, a ja stałam jak ten posąg nad nimi, bo jakbym zrobiła „padnij”, to bym nie wstała o własnych siłach. To nie było tak daleko, to było kilkaset metrów do domu, przez kawałek parku. Przedostaliśmy się do tej piwnicy gdzie była moja mama, tam już była też i nasza gosposia. Dom był zbombardowany, do mieszkania już nie można było wejść po schodach, ale mama miała nasze rzeczy zniesione już przedtem do piwnicy, moje palto się znalazło, czapkę na głowę mi włożyli, bo tam było zimno w nocy. Rano przyszli Niemcy, powiedzieli:
alle raus. No i wyszłyśmy. Nie miałam przy sobie ani ubrania, ani dokumentów, ani pieniędzy, nic, absolutnie. W ostatniej chwili dali mi do ręki jakiś woreczek, w którym były sucharki, które rosyjskie samoloty zrzucały, takie jasne sucharki pszenne dla rannych i dostałam torebeczkę z tymi sucharkami. Pamiętam, że wyszłam z Powstania trzymając tą torebeczkę z sucharkami w ręku i ktoś mi dał pod pachę poduszkę, więc szłam z poduszką, z torebeczką... I tak lazłam przez cały Żoliborz, przez Dworzec Gdański, wzdłuż cmentarzy, aż na Wolę, potem polami do Włoch. We Włochach był przejazd kolejowy i przy tym przejeździe siedziały dwie panie z Czerwonego Krzyża, które miały wodę do picia. Byliśmy strasznie spragnieni, bo na Żoliborzu też już nie było wody, trzeba było godzinami stać przed pompami, dużo ludzi poginęło, nasz goniec tam zginął, jak poszedł wodę nam przynieść. Bardzo chciałyśmy pić i zatrzymałam się przy tych paniach z wodą, a one tak spojrzały na mnie, na moją siostrę i się zorientowały, że my jesteśmy żołnierzami z Powstania, że nie jesteśmy ta ludność, co siedziała w piwnicy, i mówi „Panie z AK?” My mówimy, że tak. „Idźcie na podwórze kościelne i my potem po was przyjdziemy.” Nie wiedziałam gdzie jest kościół, podwórze, obca miejscowość, nigdy w życiu nie byłam we Włochach. Ona mówi: „Tam jest taki żywopłot, przedrzyjcie się przez ten żywopłot i tam już się ludzie wami zaopiekują.” Tam był dom parafialny i proboszcz urządził tam schronisko dla uciekinierów z Warszawy. Udzielali tam pierwszej pomocy, jak ktoś nie miał ubrania, to mu dawali ubranie, przychodzili ludzie z miejscowości i zabierali do siebie do domów. Włochy wtedy jeszcze nie należały do Warszawy, to była osobna miejscowość. Prowadzili taką akcję charytatywną i tam były tłumy ludzi, i tych z Włoch, którzy przychodzili brać kogoś do siebie pod opiekę, i tych co tam ciągle napływali, bo uciekali z tego pochodu, który Niemcy zorganizowali. Potem przyszły te panie, które miały punkt dawania wody z Czerwonego Krzyża, odnalazły nas i mnie z siostrą zabrały do siebie do mieszkania, mamie podały adres, tak że mama wiedziała gdzie nas szukać. Mamę jakaś inna pani z ulicy Promiennej, o ile pamiętam, wzięła do siebie. Ta pani z ulicy Promiennej, miała szesnaście, czy siedemnaście osób pod opieką, które się zamelinowały u niej, i miała też Niemca, który dostał u niej kwaterę. To był żołnierz niemiecki. [Pewnego dnia] przyszedł do nas ten żołnierz, zadzwonił, czy zapukał do drzwi, te panie otworzyły, były przerażone, bo to była późna noc już, czy wieczór... już nie pamiętam, w każdym razie już było ciemno, i powiedział, że on ma list, dał list, a to był list od mojej mamy „Zaufajcie temu panu, on was do mnie przyprowadzi”. Co miałyśmy robić? Wstałyśmy, ubrałyśmy się, podziękowałyśmy naszym opiekunkom i poszłyśmy w ciemną noc z tym Niemcem z karabinem. Ja się z nim po drodze dogadałam, że on brał udział w walkach gdzieś w Alejach Jerozolimskich w gmachach Muzeum Narodowego, ale ich co dwa tygodnie zmieniają i on idzie na parę dni na wypoczynek i właśnie ma tę kwaterę na ulicy Promiennej czy Promykowej. On sobie bardzo chwalił tę panią. Ona bardzo dbała o niego, bo on jej wyświadczał bardzo dużo różnych grzeczności. Rano się z nim umówiła, że on nas zaprowadzi do pociągu i wepchnie nas do pociągu, żeby nas dowieźć do Żyrardowa. Ale do Żyrardowa, zdaje się, nie dojechałyśmy, tylko do Grodziska, a z Grodziska już wzięłyśmy dorożkę i dojechałyśmy do Żyrardowa, do siostry mamy, która tam mieszkała. Była wysiedlona z Poznańskiego w 1939 roku i w Żyrardowie znaleźli mieszkanie i pracę. My tam siedzieliśmy parę tygodni, aż nawiązaliśmy kontakt z ojcem, który się dostał do niewoli i był w Łambinowicach na Opolszczyźnie i stamtąd przysłał nam list, że go umieszczą w innym obozie dla oficerów, bo to jest obóz przejściowy. I rzeczywiście po paru dniach przyszedł list z Woldenberga... nie pamiętam [dokładnie], w każdym razie teraz ta miejscowość się nazywa Dobiegniew i jest na polskim terenie. Jak wojska radzieckie zbliżyły się do tych terenów, to Niemcy kazali więźniom opuścić ten obóz. Był luty, ludzie po Powstaniu wygłodzeni, nie ubrani, w śniegach, wśród wielkich mrozów maszerowali w stronę Lubeki. Przez kilkanaście dni tak szli, nocowali po stodołach. Wreszcie w jakiejś stodole pospali, już u kresu sił, rano się zbudzili, a już nie było Niemców, tylko byli Rosjanie. Szczęśliwie ojciec przyjechał do Krakowa, gdzie już my byłyśmy, tylko że nie było mojej mamy, bo została przedtem przez Niemców aresztowana i wywieziona. Przypuszczam, że dlatego mnie nie wzieli, że nie miałam żadnych dokumentów i musiałam sobie wyrobić nową kenkartę, widocznie mama i siostra miały kenkarty warszawskie, a ja miałam inną, już świeżą.
- Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania? Kim były pani najbliższe koleżanki?
To były koleżanki z mojego zastępu, z mojej klasy.
- Kto to był, ktoś szczególny?
Patrolowa nazywała się Iwa Celarska, przyjaźnimy się do dzisiaj, korespondujemy ze sobą, ona mieszka w Londynie, bo poszła do niewoli. Potem była Małgosia Budecówna, też zdaje się w Anglii znalazła [się] po Wojnie... W tej chwili już sobie nie przypominam nazwisk. Pracowałyśmy na zmianę - miałam osiem godzin służby, szłam spać, przychodziła następna, tak że nie kontaktowałyśmy się ze sobą stale, wymieniałyśmy się.
- Czy były jakieś warunki odpoczynku?
Tak. Miałyśmy przydzielone mieszkanie na ulicy Suzina, to jest bardzo śmieszne mieszkanie, bo właściciele tego mieszkania byli głuchoniemi i tylko jeden właściciel, najstarszy pan, który był [niezrozumiałe], jakąś artystyczną działalnością się parał, czasem przychodził do tego mieszkania i mówił... on nas nie słyszał, ale mówił. My spałyśmy w tym mieszkaniu, czasem można tam było coś ugotować, jak coś zdobyłyśmy.
Trudno mi sobie przypomnieć.
- To, co było w danej chwili, po prostu?
Dostawałyśmy przydziały chleba, prawdopodobnie zupę ktoś nam przynosił, ale naprawdę nie pamiętam. Zdobywałyśmy też coś z działek, ktoś przynosił, bo ludzie mieli ogródki, niedaleko były działki, więc się w nocy wykradali i przynosili stamtąd dynie, ogórki, pomidory, to co na działkach rośnie w sierpniu, czy we wrześniu.
- Jak pani chodziła ubrana?
Nie przypominam sobie tego. Spódnica, bluzka, blezer, opaska.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Czy ja wiem? Chyba ostatni dzień, jak to wszystko się skończyło. Już dotarłam do mamy, do tej piwnicy, przyszli Niemcy i powiedzieli:
Alle raus! A chłopcy zaczęli histeryzować, ci którzy tam byli na schodach, na podwórzu - to było podwórze, na którym mieszkałam przez ostatnie lata na Żoliborzu - oni mieli swoje kwatery w garażach, chcieli się zastrzelić, chcieli kogoś tam bić, nie zgadzali się na kapitulację, nie mogli się pogodzić z tą myślą, że to koniec i że w ten sposób. Byłam wtedy przerażona, że oni sobie coś zrobią.
- Jakie ma pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Trudno mi powiedzieć. Trudno tu mówić o jakichś dobrych wspomnieniach... Wszyscy moi bliscy albo poszli do obozów, albo poginęli, albo byli ranni... O ojcu nic nie wiedziałam, moja siostra na szczęście była zdrowa, nic jej się nie stało. Jedna kuzynka straciła nogę zaraz pierwszego dnia Powstania na wiadukcie. Trudno mi coś powiedzieć.
- Gdzie zastał panią koniec wojny?
W maju 1945 byłam w Krakowie, ale już przedtem przeżyłam wyzwolenie, bo 18 stycznia weszli Rosjanie do Krakowa. To musiałam uznawać za koniec wojny, bo już wiedziałam, że Niemcy nie będą do mnie strzelać. Zresztą bardzo źle [wspominam]... Może najtragiczniejsze chwile, jakie w życiu przeżyłam, to właśnie były po Powstaniu, jak byłam w Krakowie. Dlatego, że nie miałam tam koleżanek, pieniędzy, dokumentów, ubrania. Byłam wyrzutkiem społeczeństwa. Znalazłam się potem w przytułku RGO, to była Rada Gminno-Opiekuńcza, która, jak wkroczyli Rosjanie i nastały inne władze, zmieniła się na KPS - Komitet Pomocy Społecznej. W tym internacie były dziewczynki, które w czasie wojny potraciły rodziców, poprzyjeżdżały też z innych miejscowości, gdzieś na wschód wywiezione, to do Krakowa przyjechały, nie wiem dlaczego. Tam się zrobił straszny misz masz. Chorowałam tam na świerzb. Właściwie mi się już nie należał ten internat, bo miałam osiemnaście lat skończone. Zapisałam się na Uniwersytet, ale nie miałam ochoty chodzić na te studia. Parę razy poszłam na wykłady przygotowawcze, a w lutym zjawił się mój ojciec, ale tylko na parę dni, bo też szukał jakiegoś zaczepienia, pracy, pieniędzy. Potem spotkał się z prezydentem Drobnerem i postanowili razem jechać ekipą pionierską do Wrocławia. Byłam przy pożegnaniu tego autokaru, który wyjeżdżał z Placu Świętego Ducha do Wrocławia. Po paru dniach ojciec przysłał po nas wiadomość, żebyśmy się zgłosiły do jakiegoś pana, który będzie jechał samochodem do Wrocławia, taką ciężarówką, i że nas przywiezie. Jak przyjechałam do Wrocławia to dopiero wtedy wojna się dla mnie skończyła.
- I we Wrocławiu mieszka pani do dzisiaj?
Tak. Już sześćdziesiąt lat.
- W jakim zawodzie pani pracowała?
Zapisałam się na studia, ale nie miałam ochoty studiować... Potem pracowałam w kilku zakładach przemysłowych, już za bardzo nie pamiętam... w Komisarzu do spraw Sprzętu Budowlanego.
Nie miałam zawodu, byłam urzędniczką. Potem pracowałam w planowaniu w Związkach Branżowych, potem pracowałam w Cepelii... Potem wyszłam za mąż i urodziłam dzieci.
Wrocław, 22 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek