Właściwie to nazywam się Andrzej Rumianek, ale w tym czasie miałem pseudonim „Tygrys”, oczywiście nie ten „tygrys” co sobie wszyscy wyobrażają - czołg, tylko taka była moda: „Ryś”, „Wilk”, „Tygrys”, „Słoń”, było wiele takich pseudonimów. Tak to zaczęło się. Urodziłem się 27 kwietnia 1928 w Warszawie. Mieszkałem na Starym Mieście, na ulicy Świętojańskiej, między dwoma kościołami. Znowuż po drugiej stronie, bo okna wychodziły nasze na Piwną, miałem trzeci kościół. Tak, że byłem w takim zakątku... Nie miało to większego wpływu, ale dla większego porządku podaję i te sprawy, które zresztą miały swoje konsekwencje podczas Powstania.
Chodziłem do szkoły, pilnie nie pilnie [ale] chodziłem. Nie byłem może orłem, ale przeciętniakiem, może średniakiem. Chodziłem do szkoły na ulicę Miodową. Na Miodowej była szkoła do 1936 chyba, czy 1935, do chwili, kiedy pobudowano w Ogrodzie Krasińskich, z tyłu - ulica Barokowa taka była dziwna zresztą ona tam jeszcze trochę jest, ulica bez końca w dziwnym ukształtowaniu - - piękny nowy budynek. Tam żeśmy chodzili do 1939 roku. Po wojnie, przepraszam, po kapitulacji, oczywiście Niemcy wykorzystali nasz budynek, zabrali [go] nam. Musiałem sobie szkoły szukać dalej. Chodziłem na Powiśle na ulice Smulikowskiego. Znowuż trwało to bardzo krótko. Po trzech miesiącach, czy po pół roku znowu zabrali nam szkołę na szpitale. Chodziliśmy, przyczepiliśmy się [do szkoły] na Drewnianej. [Ta] szkoła jeszcze do dzisiaj stoi i tam żeśmy tak kątem się uczyli. Aż wreszcie [uczyliśmy się] na ulicy Sewerynowie, to jest gdzieś jak Kopernika, jak Tamka. [...] Tam się zetknąłem z konspiracją.
Mój wychowawca, okazało się, że był to major Wojska Polskiego, właściwie nie tyle major Wojska Polskiego, ile on był w policji. Wtedy to się nazywało Korpus Bezpieczeństwa. On nas wprowadził w harcerstwo - „Szare Szeregi”. Była to duża grupa harcerska. Od 1942 roku myśmy się już do tej konspiracji wciągnęli. Gdzieś na początku 1944 roku to była nas tam ponad setka różnych drużyn rozsypanych w różnych miejscach, bo warunków nie było. Chociaż w szkole mieliśmy nawet tak zwaną harcówkę, to do dzisiaj się też [tak] nazywa. Nasze spotkania były [odbywały się] bardzo różnie.
Chyba bardzo duże, wtedy taki niewymuszony patriotyzm [był]. [...] Później, jak ten okres lat 1945, 1950 to już to wychowanie było takie wymuszone, bo była polityka. [...] Jak była śmierć marszałka Piłsudskiego to uroczystości się odbywały w szkole, uczyliśmy się wierszy o tamtym okresie, o legionach i tak dalej, ale to naturalnie wyglądało.
Tak samo. Mój ojciec nie zabrał się do wojny, był w takim wieku, że albo jeszcze nie, albo... W każdym bądź razie w 1939 roku nie powołali go, ale był znowuż w rodzinie [w której] byli piłsudczycy. W takim duchu myśmy rośli w domu. Było nas dwóch, bo brata jeszcze miałem też, nieco młodszego ode mnie.
Tak, razem [byliśmy].
Stanisław i „Wilk” miał pseudonim z kolei.
Pamiętam, wyjątkowo. Rano żeśmy siedzieli przy śniadaniu. Oczywiście nie mówię już o nastroju wojennym, bo byliśmy na koloni przedtem i starsi koledzy od nas, na ten temat dużo mówili. Myśmy jeszcze nie za bardzo sobie zdawali sprawę z całej sytuacji, ale już rozmowy na temat, że wojna będzie były. 1 września, przy śniadaniu żeśmy siedzieli i wtedy prezydent Starzyński, prezydent Warszawy, przemówienie miał. Wtedy był pierwszy moment oficjalnego ogłoszenia stanu wojennego. Zresztą nie pamiętam 1 czy któregoś dnia były pierwsze próby nalotów. Taki początek był. Powiadam, myśmy sobie, może, nie za bardzo zdawali sprawę, przecież byliśmy w duchu haseł jakie były: „Silni zwarci i gotowi” - Były takie duże plakaty, które głosiły na mieście. Nie było to dla nas takie groźne, nie wydawało się nam to groźne.
Też uczyłem się. W 1939 roku to skończyłem trzecią chyba klasę szkoły [...] powszechnej. Musiałem znowuż poszukać szkoły. Tam właśnie poszukaliśmy szkoły na Sewerynowie. [...] Do 1944 roku cały czas byłem w szkole i tam konspirację uprawialiśmy w szkole. To był nasz drugi dom.
Na Świętojańskiej na Starym Mieście.
No nie. Co prawda próby robót różnych, dziwnych to [mieliśmy], jakoś mnie to nie chwytało. Ale z kolegami żeśmy robili buty damskie na koturnach. Takie drewniane koturny były i to się tam obijało. Nawet to przyzwoicie wyglądało i to szło - moda z konieczności, bo to niedrogo było. Jakieś grosze żeśmy [zarabiali], już nie pamiętam za ile [to sprzedawaliśmy]. Trudno to nazwać zarobkiem. Natomiast moja matka była krawcową. Musiała utrzymać nas dwóch. Ponieważ ojciec w 1939 roku, na apel pułkownika Uniastowskiego z Warszawy, wszyscy mężczyźni opuszczali Warszawę [i on też], nie wiem w jakim celu, dokąd szli.
Oni akurat, z naszego domu, z sąsiadem na dole, on był taksówkarzem, wyjechali sobie do Rumunii. Tam do roku, nie powiem dokładnie, do 1940 roku gdzieś, w Rumunii pracował sobie. Ale trzeba było do kraju wrócić, ponieważ i tam też już się zaczynało. Kończyła się Rumunia, Niemcy tam już wpływy mieli swoje i wrócił do kraju. Ponieważ pracował przed wojną w Głównym Urzędzie Statystycznym, więc już pracy nie mógł dostać w Głównym Urzędzie Statystycznym, bo Niemcom taki urząd nie był potrzebny. Musiał pracować tam gdzie się dało. [...] Nie byliśmy angażowani bezpośrednio do pracy jeszcze.
W konspiracji naszym zadaniem „Szarych Szeregów” - byliśmy tą najmłodszą młodzieżą, która była włączona do tej walki, ale myśmy nie byli włączeni do bezpośredniej walki - było właśnie uczyć się, uczyć się i jeszcze raz uczyć. Nam to nie pasowało, bo każdy myślał o tym, żeby walczyć. Mieliśmy różne zadania, na przykład chodzenie do kina. W kinach żeśmy dopiero różne rzeczy wyprawiali. To rozsiewaliśmy, taki był, proszek „Apsik” [który] z balkonu się zrzucało, a tam wszyscy kichali, bo to rozpylało się bardzo. Były bardziej drastyczne rzeczy: na krzesła nalewało się trochę kwasu solnego, aż komuś [w] spodniach dziura się wypaliła, przy okazji i coś więcej. Poza tym, jako jedno z zadań, szczególnie myśmy na Starym Mieście, mieliśmy opracować wszystkie domy przechodnie. Co to znaczy? Że można był z tego domu, w jakiś tam sposób, niszą, dziurą pierwszym piętrem, sklepem, przejść na drugą ulicę. Było to potrzebne, po to, żeby w razie jakieś akcji ucieczki, żeby ktoś był zorientowany, że mógł zniknąć, prawda. Tego rodzaju historię żeśmy robili. Przed samym Powstaniem natomiast, prowadziliśmy obserwację ruchu wojsk niemieckich. Oczywiście ruch był z zachodu na wschód i z wschodu na zachód. Nawet ze wschodu przyjeżdżali już Niemcy, jeździli furami, krowy mieli, świnie na postroneczkach. Zaczęło to nam przypominać 1939 rok i naszych żołnierzy. Trochę widać było po nich skutki wojny [...] że trochę mają dosyć tego. Myśmy tego rodzaju notatki prowadzili, to się przekazywało. Samochód jechał i na samochodzie był namalowany liść dębowy, to żeśmy mówili liść dębowy, zielony, czy szary, czy trójkąt miał, czy z numerem 250, czy jakąś szachownicę miał i takie symbole żeśmy przekazywali. Ktoś tam dopiero siadał sobie i na podstawie tych zanotowanych znaków mogli sobie wywnioskować jaki to oddział przechodził, skąd, dokąd. Takie były nasze pierwsze bojowe zadania.
W oddziale żeśmy nie byli żadnym, ponieważ myśmy byli w „Szarych Szeregach”. [...] Chyba 28 lipca... Nasz drużynowy mieszkał nad samą Wisłą, taki był czerwony dom. Zresztą w Powstanie też się nazywał symbolicznie „czerwonym domem”, bo był z cegły czerwonej, był nieotynkowany. Tam mieliśmy punkt kontaktowy i żeśmy tam pełnili dyżury, nie wiem po co. Co prawda brat został gdzieś wysłany, ja też dostałem jedno polecenie, ale już jak wybuchło Powstanie. Tak, że nas zastało tam, nad samą Wisłą. Ten budynek stoi do dzisiaj, taki czerwony, nawet częściowo już otynkowany, przy ulicy Bugaj. Dostałem pierwsze zadanie przejść do ratusza, na Placu Teatralnym był ratusz. Oczywiście prostej drogi nie było, nie wiedziałem jakie są układy, jak dojść. Doszedłem do Miodowej i tu jak jest kościół Kapucynów taka był uliczka, oczywiście teraz jest trasa WZ. Tam były w tej chwili budynki, tam udało mi się dojść. Później przez przechodniaki, przez parkan, przez płot mnie przesadzili i znalazłem się na ulicy Daniłowiczowskiej, która była właśnie na tyłach ratusza. Tam usiłowałem się dostukać. Brama była zamknięta, zabarykadowana. Usiłowałem trochę głośniej się zachowywać, ale od ulicy Bielańskiej, jak gdyby w pobliżu, było więzienie. Od tego więzienia słyszę kroki, ktoś idzie. Wtedy musiałem zrezygnować już z dotarcia. To było moje pierwsze zadanie. Wróciłem znowuż na Starówkę, na Stare Miasto. Miałem kłopoty z dotarciem do „czerwonego domu”, ale rano dotarłem.
Następnego dnia rano, mówimy: „No co robimy? Kontaktu z naszymi nie mamy. Idziemy na Starówkę do pierwszego lepszego oddziału zgłosimy się”. To razem była nas czwórka chłopaków. Akurat na rynku Starego Miasta brama jest, weszliśmy, trafiliśmy do 102 Kompanii Batalionu „Bończa”. Tak zaczęliśmy już Powstanie, jako żołnierze, może za mocno powiedziane, bo żołnierzami prawdziwymi dopiero zostaliśmy troszeczkę później, najpierw spełnialiśmy rolę łączników.
[...] Batalion „Bończa” obejmował odcinek - od Wisły patrząc - to cały od strony Wisły, tam na razie Niemcy nas nie atakowali, Podzamcze całe, teraz jak są odbudowane te arkady, Pałac pod Blachą i do ulicy Piwnej tam dalej, w tamtym kierunku gdzieś do kamiennych schodków. To był kwadrat, którym myśmy się tam [zajmowali]. A moja kompania, 102 kompania, była właśnie na ulicy Piwnej z wylotem na Zamek Królewski. Oczywiście w Zamku Królewskim nic nie się nie działo, bo tam nic nie było, ani Niemców, ani nas. Myśmy nie mieli na tyle sił, żeby tam się lokować. Tak, że cały okres Powstania do 26 sierpnia, czy 27, byliśmy na ulicy Piwnej, nasza kompania.
Później nastąpiło przeszeregowanie oddziałów. Pewne oddziały zostały przeniesione na inne odcinki. W związku z tym na nasz odcinek przyszły oddziały „Gozdawy”, myśmy natomiast przeszli na Kanonię. Wie pani gdzie jest Kanonia? To jest na tyłach katedry. Myśmy tam zostali przeniesieni, ponieważ „Wigry”, które tam stały zostały gdzieś w inne miejsce skierowane, do innych oddziałów. Na Kanonii do 2 września żeśmy walczyli.
Dowódcą był dowódca batalionu, to był rotmistrz „Bończa”. To jest pseudonim „Bończa”, on się nazywał... Muszę sobie przypomnieć. Myśmy tylko o „Bończy” mówili, a w ogóle nazwisko to się okazało dopiero po jakimś czasie. Był to rotmistrz „Bończa” – Edward Sobeski, oficer zawodowy. On podchorążówkę gdzieś kończył, szkołę oficerską, w latach trzydziestych. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, ponieważ nie znaleźliśmy za wiele dokumentów z jego życiorysu, [tylko] bardzo ogólne, chociaż zdjęcie udało mi się wydobyć. Dowódcą kompanii był podoficer zawodowy. [...] Był to rotmistrz Mirosławski Zdzisław. Chcę powiedzieć nazwisko, ponieważ przez długi czas ktoś mu nazwisko pokręcił, zmienił. Przez długi czas we wszystkich publikacjach, które miały coś z tym wspólnego, to go nazwali, że on się nazywał Meissner, Meisel natomiast on się nazywał Meyssner, przez „y”, bardzo nietypowo. To był dowódca kompanii.Jeśli mówimy już o jednostkach wojskowych to kompania to było wielkie słowo. Przy okazji muszę powiedzieć, [że] mieliśmy trzy kompanie. Była 101 kompania, która rozpoczynała Powstanie na Podzamczu, miała ostrzeliwać artylerię lotniczą, przeciwlotniczą, która tam stacjonowała. My, 102 kompania, mieliśmy nowym zjazdem do mostu Kierbedzia zająć przedmoście, a nowy zjazd to nic innego jak obecnie dzisiaj trasa WZ. Z tym, że nowy zjazd już się zaczynał od Zamku Królewskiego, wysoko, tam dopiero schodził. Natomiast 103 kompania miała zaatakować też przedmoście mostu Kierbedzia, czyli inaczej mówiąc teraz most Śląsko – Dąbrowski. Tam została wystrzelana. Tylko pięciu ich ocalało, a tak wszyscy zostali wystrzelani. Różne przypadki się na to złożyły. Po prostu Niemiec, który nad Wisłą korzystał prawdopodobnie od ludności mieszkającej w pobliżu - bo to na Bednarskiej ulicy oni mieli atakować - przyszedł pewnie po wodę, czy nie wiem po co i wszedł na naszych. Oni go złapali, on się wyrwał i narobił krzyku. Oczywiście pięćdziesiąt metrów przed nimi były karabiny maszynowe i wystrzelali całą kompanię. Wracam do tych jednostek. Ta kompania liczyła czterdzieści trzy osoby. Śmieszna historia, nie wiem czy pan był w wojsku, czy nie? W każdym bądź razie pluton miał więcej osób. Nasze kompanie były właśnie takiej wielkości, [tyle] żołnierzy posiadały. Już nie mówiąc o uzbrojeniu.
Nasza kompania zaczynała z jednym karabinem, mieli dwa pistolety krótkie i mieli trzydzieści, czy czterdzieści granatów, które dla nas nie miały żadnego znaczenia, ponieważ żeby rzucić granat to trzeba było od Placu Zamkowego dobiec do mostu Kierbedzia, co było już zupełnie rzeczą niemożliwą.
Przy moście Kierbedzia stał taki budynek i stoi do dzisiaj, tam jest dentystyczny cały kompleks, a przedtem budynek się nazywał „domem Sichta”, ponieważ tam taka reklama była od przed wojny: „Sicht Mydło Jeleń” i tak dalej, [tam] fabryka mydła była. Tam był szpital niemiecki, oni już wiedzieli o tym, że Powstanie prawdopodobnie wybuchło. Nie mówiąc już o tym, że pięć dni przed Powstaniem gdzieś, przyszła tam cała kompania saperów, która minowała mosty wszystkie nad Wisłą. [...] Oni dostali na wsparcie kilka czołgów, tak, że nie mieliśmy żadnych szans, żeby w ogóle się nawet w tamtym kierunku odwrócić. Zresztą przykryli nas od razu, jak myśmy się zaczęli ruszać, ogniem karabinów maszynowych, już na rynku Starego Miasta. Nasz dowódca kompanii, tenże właśnie Mirosławski zdecydował, że nie atakujemy - co zrobił bardzo dobrze, bo tak byłaby już druga kompania wystrzelana i batalion „Bończa” zostałby tylko z jedną kompanią. Ten pierwszy dzień był dla nas bardzo, bardzo niekorzystny, wręcz przygnębiająco, żeśmy to musieli przyjąć, chociaż nie od razu żeśmy wiedzieli o wynikach naszej [walki] pierwszego dnia.
W tym czasie jeszcze żeśmy bezpośrednio w samej walce nie brali udziału, tylko jako łącznicy. Mieliśmy Starówkę w jednym paluszku, prawda. Teren doskonale znaliśmy i żeśmy chodzili z poleceniami, biegało się po amunicję, po granaty, po jakieś dyspozycje i tak dalej. To były nasze pierwsze dni walki.
Z ryzykiem? Wtedy myśmy nie myśleli o ryzyku, nie było ryzyka. Po prostu, powiadam, po drugiej stronie mieliśmy kwaterę, przychodziłem do domu, a ciotka zobaczyła, że granaty: „Uciekaj, bo tu może to wybuchnąć!” Myśmy się śmieli z tego, bo człowiek nie zdawał sobie sprawy z tego wszystkiego. Ryzyko dopiero później zaczęło narastać. Jakoś człowiek zdobył doświadczenia, niemiłe zresztą, bo co by nie powiedzieć to codziennie ginęło jeden, dwóch, pięciu, prawda. Taki chłopak był też łącznikiem i kiedyś pobiegłem Piwną, patrzę, leży. Makabryczny widok był, bo pocisk padł, widocznie gdzieś w pobliżu brzucha, rozerwało go, wszystko na wierzchu. Te refleksje zaczęły przychodzić właśnie w takich momentach, gdzie człowiek się bezpośrednio zetknął. Przyszedłem kiedyś, położyłem się spać, budzę się rano, a taki sztywny koło mnie jest. Chłopaki przynieśli i położyli go, ja z nim spałem razem. Te refleksje, to wyobrażenie dopiero zaczęły nam [się] bardziej przybliżać, te efekty wojny, wojny to była walka, zupełnie dziwna walka...
Z nimi bezpośrednio się nie spotkałem, Co prawda 6, chyba, sierpnia, Niemcy wyjechali z Krakowskiego Przedmieścia i chcieli skręcić w kierunku mostu Kierbedzia, ale jak jest dzwonnica przy kościele świętej Anny, tam siedzieli nasi. Obok tej dzwonnicy stał budynek trzypiętrowy, którego dzisiaj już nie ma. Poza tym, po drugiej stronie, jak były kiedyś schody ruchome - one tam jeszcze fragmentarycznie są - tam znowuż oddział stał, z gwardii ludowej siedzieli. Szczególnie oni pilnowali. [...] Czołgi najpierw jakoś tam przejechały, [potem] samochody pancerne, wyjechał jeden i oni go obrzucili butelkami samozapalającymi. Jedna z butelek rozbiła się na kierowcy, bo oni siedzieli z otwartym z góry [dachem], tam był otwór, tylko z boku była [osłona]. A oni z okien rzucili [butelki]. Jak on się zaczął palić to wyskoczył z samochodu pancernego. Oczywiście nie zdążył wyłączyć silnika i ten samochód zamiast skręcić, to pojechał prosto pod zamek. Do latarni dojechał i zatrzymał się. Ten Niemiec wyskoczył, zresztą ich tam kilku było i zaczęli uciekać w stronę mostu Kierbedzia, bo już 6 [sierpnia] w Pałacu pod Blachą byli Niemcy, oni tam uciekali. Czy przeżyli, czy nie [to nie wiem]. Nawet ciekawe, bo mam jego nazwisko, on ze Stuttgartu był, nie pamiętam w tej chwili. Nawet starałem się dowiedzieć co z nim się stało, czy przeżył, czy nie przeżył. Tak bezpośrednio to nie miałem żadnego kontaktu. Bliższe kontakty miałem dopiero w Śródmieściu, już podczas walk, tak się zeszliśmy oko w oko, ale to był też moment, chwila.
Tak, pojęcie zbrodni wojennych to dopiero teraz powstało, a to się działo na naszych oczach. Zaatakowali nasze odcinki i przed czołgami szli cywile: kobiety z dziećmi. Całe szczęście, że mnie nie było w tym momencie, to kolega mój opisuje to. Gdzieś tam wzięli Niemców, byli w pobliżu, wystawili przed barykadę: „No i strzelajcie”. Niemcy nie mieli odwagi strzelać do własnych kolegów wiedząc, że sami mogą się znaleźć w takiej sytuacji. Udało się część tych ludzi uratować. Ale to nie tak, tam strzelali, tam nie było pardon i część tych ludzi zginęła. Jak to inaczej nazwać. Już nie mówiąc o tym, że jeśli chodzi o eksterminację ludzi to przecież jak zdobywali te piwnice [...] bombardowali Niemcy i wylewali benzynę. To się zapalało, płonęły domy, do piwnic tak samo miotacze płomieni i przez okienka wlewali benzynę. Nie patrzyli, że tam byli ludzie, bo byli, bo przecież nikt nie siedział na trzecim piętrze, nie czekał, że pocisk uderzy, tylko schodzili do piwnicy i tam się w piwnicy siedziało.
Szpitale. Szczególnie na Starym Mieście był szpital Długa 7 - wymordowali, wypalili mnóstwo chorych, rannych. Kolega jeden ocalał mój, dwóch ich właściwie ocalało, przypadkowo po prostu. Bo Niemcy też wchodzili do piwnic i strzelali po tych rannych. Im się udało jakoś, jeden był dodatkowo ranny, bo jak Niemcy strzelali, to on za jakimś nieboszczykiem się schował, ale był poturbowany.
Tak, że to były wyraźne symptomy mordowania ludzi. Mordowali oficjalnie. Nie mówiąc już [że] używali pociski różne rozrywające się jak typu „dum-dum”, kazetowe pociski, które się rozrywały. [...] Myśmy też musieli coś robić. Ucinaliśmy czubki od pocisku i wtedy był efekt podobny jak oni mieli. Wyjścia żeśmy nie mieli innego, trzeba było się bronić za wszelką cenę.
Nie, udało mi się. Co prawda jestem ranny do dzisiaj noszę odłamek tutaj [pokazuje], do dzisiaj jest, ale to były rany bardzo nieszkodliwe, takie drobne odłameczki, które posiały po mnie, bez skutku ubocznego. Nie leżałem w szpitalu nigdy, nie stękałem, nawet opatrunku mi nie zakładali, [...] w tym wieku to się wszystko goiło samo. Mój brat był ranny ciężko, miał przestrzał przez płuca koło serca. Był szpitalu półtora tygodnia chyba i dalej włączył się.
To trudno powiedzieć, było nietypowe.
Mnie kiedyś spytali: „Co wyście jedli?” Nie potrafię powiedzieć, nie wiem, ani kiedy? Ani co? Co prawda kilka razy spotkanie z młodzieżą miałem, tak później zastanawiałem się: „Co myśmy jedli?” Znalazłem, trzy momenty gdzie zapamiętałem co żeśmy jedli. Właśnie na Starym Mieście, jak ten młody chłopak, co tam leżał, ten łącznik, tak mu rozerwało brzuch, przepraszam może to nie jest zbyt estetyczne, ale zapamiętałem, była kasza, taki krupnik gruby. Do dzisiaj to widzę, to było pierwsze. Drugie to jak przeszliśmy już do Śródmieścia. To było 2 września. Żeśmy już nie jedli na Starówce ze dwa dni. Powiadam żyliśmy jeszcze, ale cośmy jedli to nie wiem.
A w mundury. Żeśmy mieli mundury niemieckie, tego typu co ta czapka, co pani widziała, panterki mieliśmy. W ogóle tośmy mieli mundury grenadierów pancernych, niemieckie. Spodnie długie i kurtki - nie bluzy, tylko kurtki jak coś w rodzaju angielskich kurtek, może nieco innego typu, bez kieszeni - żeśmy takie całe umundurowanie mieli. Butów nie było, bo z butami było gorzej nieco. Ale takie umundurowanie żeśmy mieli całkowite. Też do refleksji dochodziłem, bo mówię: „Jak to było kurcze pieczone, my takie małe łebki, a mundury mieliśmy jak szyte?” Zresztą pani weźmie, zobaczy tą czapkę, ja mam ją teraz na czubeczku [głowy] tylko. Może dlatego w magazynach leżały, bo może były takie małe, ale były i duże, bo normalnie wszyscy byliśmy na Starym Mieście umundurowani jednolicie. Ci którzy byli od pierwszych dni Powstania to nam chyba 6 sierpnia zdobyli magazyny na Stawkach i tam te mundury żeśmy wyfasowali.
Nie było wolnego czasu. No właśnie, miałem jeden wolny czas, to było 13 sierpnia, jak wybuchł ten czołg. Mój szef plutonu był ranny i leżał [w szpitalu]. Tam był szpital koło Kilińskiego na Długiej. Piękna pogoda była, słoneczko takie, cisza taka. Poszedłem do dowódcy drużyny mówię: „Słuchaj Zdzisiu, ja polecę do ‘Cichego’”. Poszedłem, szybko żeśmy się tak jakoś załatwili. Obok stacjonował oddział „Gozdawy” to był harcerski oddział, batalion. Tam miałem dużo kolegów właśnie ze szkoły jeszcze, z konspiracji, z harcerstwa. Poszedłem ich tam odwiedzić. Przyleciał kolega mówi: „Słuchaj czołg żeśmy zdobyli, chodź”. Zerwałem się, a ten z którym rozmawiałem mówi: „Poczekaj, ja służbę kończę i pójdziemy razem”. Jakoś uległem, dlatego żyję, bo tamtego już więcej nie zobaczyłem. Zresztą i ten zmiennik, tego mojego kolegi, z którym rozmawiałem, też już nie przyszedł – bo tam ten wybuchł. Tak miałem zapamiętany wolny czas, wolny dzień tak mi się skojarzył. Tak to wyglądało. Czasami były różne wolne chwile, ale raczej musiałyby się bardzo wbić w pamięć, żeby o tym coś powiedzieć.
Raczej nie mogę powiedzieć, żeby były jakieś kwasy, ansy. Tego nie dostrzegłem nigdy. Czasami ktoś komuś ukradł kilka pocisków, to się zdarzało. Ale tak to atmosfera była przyjacielska. Już nie mówiąc później, jak byliśmy na Śródmieściu. Bo myśmy się nie znali, jak myśmy się spotkali pierwszego dnia. Tylko nasza grupka, czterech łebków, to żeśmy się znali jeszcze przed Powstaniem, a reszta, jak żeśmy weszli, to wszystko nie znani ludzie [byli]. Dopiero po trzydziestu kilku dniach to zaczęliśmy być rodziną, być zespołem. Już człowiek więcej czuł niż tylko do żołnierza.
Do dzisiaj się spotykamy z tymi, którzy żyją, ale żyje niewiele, bo zostało nas w tej chwili, w Warszawie, może dziesięciu i to też nie wszyscy. Koleżanka jest, ma 92 lata, jak mnie zobaczy no to niby tego, ale jak ją pytam o cokolwiek to: „Słuchaj już nic nie wiem, już nic nie potrafię ci powiedzieć”. Tak, że jest trochę tych przyjaciół, ale to... oddychają jeszcze tylko, a już nie zawsze chodzą.
Przyznam się, że nie, nie miałem okazji. Owszem byłem, raz na Starym Mieście była przysięga na Długiej, ale w kościele garnizonowym się nie zmieściłem, bo była msza w kościele garnizonowym na Długiej. Kolega tam mój nawet służył do mszy, ale to był jedyny kontakt. Chociaż z księżmi żeśmy się spotykali. U mnie w moim oddziale był przecież ksiądz Kliszko, notabene Kliszków była u nas cała rodzina, ich była trója. Jeden Kliszko był w „Parasolu” jeszcze jeden był Kliszko ten najważniejszy - Zenon, tylko był po drugiej stronie, bo był w Armii Ludowej. A on był księdzem w katedrze, to był ksiądz, to była moja parafia zresztą w katedrze. Tego typu kontakty to [były] raczej przypadkowe. Dostałem modlitewkę, jak to się mówi? Articulo… - coś takiego. Gdzieś mi się to zapodziało, też musiałem dostać od księdza. To wszystko. Nie było okazji, bo nawet jak były pogrzeby to niestety musieliśmy sami pochować [zmarłych], też staraliśmy się to po chrześcijańsku robić.
Różnie, początkowo bardzo entuzjastycznie. Poświęcali wiele rzeczy, sklepy przekazywały nam żywność, czasami gdzieś, ktoś miał sklep z obuwiem to nawet przekazywał buty, bo byli tacy, którzy nie mieli – [ktoś] wyszedł w jakiś kapciuszkach to się zniszczyły bardzo szybko. Apteki przekazywały materiały sanitarne, bandaże. Ludzie prześcieradła dawali do punktów sanitarnych. Natomiast już gorzej było w ostatnich dniach, bo okazało się, że zostawiamy ludzi na pastwę [losu]. Tak, że były czasami nieprzyjemne sytuacje.
Tu już było mniej, bo pewne rzeczy zostały unormowane. Nawet było tak, pewien okres był, już nie wiem, kiedy, że mogli ludzie cywilni wychodzić. Niemcy jakoś [to] umożliwili i ci ludzie, część, wychodziła, która chciała.
Już po upadku Powstania, to tylko tyle, że później ktoś trafił do obozu, gdzieś go tam wysłali. Mój ojciec zginął przecież, w Powstaniu był wzięty ze Starego Miasta wywieziony do Flossenburga, do Lutomierzyc przepraszam i w Lutomierzycach zginął w obozie. Nie tylko on, bo z mojego domu chyba też ze trzy osoby razem zginęły, przepadły. A właśnie, spotkał się tam ze swoim bratem mój ojciec. Tam razem zginęli. Byłem w Lutomierzycach teraz, dwa czy trzy lata temu i tam z muzeum wyciągnąłem materiały, listy, o śmierci, że kiedy zginął i tak dalej.
Bezpośrednio nie, poza Żydami, z którymi też akurat nie bezpośrednio. Nie spotykaliśmy się [...] Spotykaliśmy się, z drugiej strony byli przecież: Ukraińcy Łotysze, Litwini byli przecież w armii niemieckiej, to tylko tyle. Bezpośrednio to nie miało jakiegoś znaczenia. Podpowiada [żona], że Pomorzanin był, to był Polak, wzięli go do armii niemieckiej i uciekł. Był u nas, włączył się do Powstania.
Kanałami. To było zaplanowaną akcją, najpierw była próba przebicia się górą, przez Plac Bankowy, ale to już nie udało się. Niemcy tam już obsadzili silnie, musieliśmy się wrócić z powrotem na nasze placówki. [?] Atrakcję pewną myśmy się bronili i oni nie weszli na nasze pozycje, myśmy się jeszcze wrócili na nasze pozycję i jeszcze żeśmy cały dzień tam byli. Oni też tam mocno atakowali. Znowuż ich tam ostrzeliliśmy mocno, jak żeśmy już opuścili, mogliśmy opuścić teren Pałacu Krasińskich, mogliśmy zresztą tak się mówi, że [?] ale w miarę jak było to, że się udało do Śródmieścia?
Tak żeśmy dobili do 2 września, to znaczy z 1 na 2 żeśmy już w kanałach znaleźli się. 2 września wyszliśmy, w całym tego słowa znaczeniu, w nowym świecie na Nowym Świecie. Słońce, piękna pogoda była, radio grało, pootwierane okna, kwiaty stoją w doniczkach, oficerowie chodzą w oficerkach elegancko Nowym Światem, szok.
[...] 4 zostaliśmy skierowani na Powiśle, bo Niemcom, już po opanowaniu Starego Miasta, zależało na otwarciu przejazdu wzdłuż mostu Kierbedzia, w związku z tym w następnej kolejności było Powiśle. Trzeba było zlikwidować opór na Powiślu, bo oni tamtędy dojeżdżali od Powiśla na Bednarską, przez ślimak na Karowej. Wtedy uderzyli na Powiśle i myśmy tam na wsparcie poszli. Nawet dostaliśmy kwaterę w konserwatorium na Tamce. Nie zabawiliśmy długo, bo już 6 kwaterę naszą zbombardowali. Sporo naszych kolegów zginęło w konserwatorium, część była w walce to ci ocaleli. Tak to właśnie czasami wygląda - nie giną ci co walczą, tylko ci co odpoczywają. I 6, ponieważ zbombardowali nam kwaterę, przenieśliśmy się już do samego Śródmieścia, na Bracką. Po wycofaniu się - ponieważ Powiśle padło prawie, że, bo myśmy już byli oddziałami takimi, które [osłaniały odwrót], na naszych plecach Niemcy już wchodzili do Śródmieścia - zostaliśmy później skierowani na Chmielną, na Hortensji, to się nazywa teraz ta ulica nieco inaczej, na Górskiego, tamte tereny. Powstrzymywaliśmy Niemców, którzy już przeszli przez Nowy Świat i tu jak Świętokrzyska, w związku z tym musieliśmy trochę podziałać na Chmielnej. Tam zginął znowuż nasz szef kompanii, na naszych oczach też. Te walki już były takie doraźne, w akcjach szturmowych nie mieliśmy pozycji stałych, tylko skierowani byliśmy tam, bo akurat w tym miejscu Niemcy bardziej naciskają. Były różne oddziały już wtedy. Bardzo różne oddziały się tam zbierały, jedni w jednej bramie, drudzy w drugiej bramie. Tam właśnie miałem spotkanie, co pani mówiła, z Niemcem bezpośrednio przez ulicę Chmielną. Ile Chmielna może mieć metrów pięć, siedem? On wychodził z bramy, a ja z przeciwnej bramy i kto pierwszy. Akurat nie wiem kto był pierwszy, ale ja żyję, a on nie wiem, bo on też mógł ujść, bo to był moment, trzeba było działać. Takie było oko w oko spotkanie. Oczywiście zaskoczenie to było, chociaż człowiek zdawał sobie sprawę, że to może nastąpić, ale nie wiadomo kiedy.
Tak, już miałem karabin. Po przejściu na Śródmieście zostałem pasowany na żołnierza, dostałem karabin i już byłem włączony do tych, którzy walczą bezpośrednio z bronią w ręku.
Powiśle - to w ogóle nienormalne walki były. To były tylko wsparcia na pewnych odcinkach. Gdzie Niemcy już za mocno zaczęli naciskać, to trzeba było doskoczyć, gdzieś ich zaskoczyć z boku, czy wzmocnić siłę, która dotychczas tam w jakiś sposób broniła tego odcinka. Między innymi, ja nie byłem na elektrowni, koledzy byli, bo w elektrowni nasi walczyli i Niemcy tam mocno naciskali, żeby tą elektrownię opanować.
U „Fuchsa” - fabryczka taka - żeśmy byli. Też bardzo krótko. Obsadziliśmy pewien odcinek, później znowuż przeszeregowania były, żeśmy już zaczęli się po kolei wycofywać Tamką na górę, do Pierackiego i na Chmielną. Tam właśnie, tego dnia, zginął nasz dowódca batalionu tenże „Bończa”, o którym mówiłem. Z obecnego budynku, to się nazywa BGK Bank Gospodarstwa Krajowego - teraz jest w Alejach Jerozolimskich, róg Nowego Światu, wysoki budynek, tam Niemcy mieli stanowisko na ósmym piętrze chyba - miał [Niemiec] doskonały wgląd i tam zginął nasz dowódca batalionu.
Radia tak.
My mieliśmy w Powstaniu, na Starym Mieście, radiowęzeł. Głośniki, które Niemcy zainstalowali, to były wykorzystane, pokażę zdjęcia nawet. Ludzie słuchali komunikatów. Nie trwało to długo, bo jak się zebrała grupa duża na rynku, Niemcy mieli wszędzie wgląd, obstrzał był silny, wtedy ginęli ludzie bez sensu.
Nie potrafię powiedzieć, bo myśmy żyli swoim życiem aktualnym. Tam mówili, że na Woli, na Ochocie, że Armia Radziecka, Amerykanie i tak dalej, tego typu krótkie informacje. Przyznam się, że to nie było najważniejsze. Dla nas było najważniejsze, żeby nam zrzucili pomoc, amunicję, broń, środki opatrunkowe, żywność. Tym myśmy żyli w tym czasie.
[...] Chociaż ten pierwszy komunikat to zrobił wrażenie, bo hymn narodowy zagrali, ludzie kapelusze [ściągali], salutowali. To zrobiło wrażenie, ale widziałem tylko pierwszy komunikat, trzeba by tam siedzieć, żeby [słuchać]. Nie potrafię powiedzieć jak odbierają to inni. Moje wrażenie tylko - że my żyjemy, że my stanowimy coś, że my opanowaliśmy, tak to widziałem
.
Nie, nie było czasu, bo jak się przyszło to człowiek spał. Czasami nie spał po dwanaście, po szesnaście, bo nie było zmiany czasami. A Niemcy stale, w kółko, cały czas naciskali.
Powiem, że też nie bardzo pamiętam, pierwsze dni to nocowałem w domu. Później mieliśmy kwaterę na Piwnej, gdzieś na zapleczu kościoła świętego Marcina. Tam były garaże, był zakład pogrzebowy Łopackiego i tam regały stały. Myśmy na tych regałach porobili sobie legowiska, trudno to nazwać łóżkiem, ale człowiek mógł wyciągnąć się i trochę zdrzemnąć. A normalnie to człowiek spał kiedy tylko mógł, nawet na posterunkach spali, jeden drugiego budził co chwilę. Nawet kolega dostał naganę od dowódcy. Tenże właśnie, pisze nawet Podlewski o nim, o Pomorzaku, co mówiłem, co uciekł. Dowódca go nakrył, że chłopak drzemał sobie na stojąco. [...] Nie było normalnego życia.
Nie, nie trafiło do mnie to, chociaż mam tych gazetek sporo w tej chwili i aż się dziwię, że tego tak dużo było. Jakoś nie dotarło do mnie, nie dotarło do nas, żeśmy nie mieli kontaktu.
Najgorsze to trudno wybrać. Makabrą [był] wybuch czołgu na Kilińskiego, jest to coś [okropnego]. Przez długie lata - bo chodziłem do szkoły pod cytadelę, do gimnazjum graficznego - chodziłem tamtędy w pobliżu, czasami skręcałem, to do dzisiaj czuję smród spalonego ciała, widzę kawałki mięsa. Nie było ludzi pozabijanych, tylko kawały mięsa: ręka, głowa, jakiś kawał. Tak cała ulica była. Jak wyskoczyłem z bramy, poleciałem w kierunku ulicy Długiej, to musiałem skakać, przeskakiwać jak po jakiejś rzece, gdzie kamienie leżą, żeby nie skoczyć na mięso, na kawał ciała człowieka. Czołg wybuchł prawie przy ulicy Podwale, a rękę znaleziono na Podwalu, aż tam. Nie wiem czy pani ma wyobraźnię, widzi to? Na Podwalu, gdzieś na balkonie, ręka zawisła, a na ścianach archiwum akt nowych to było zbryzgane - też kawały padały mięsa. To chyba było najbardziej makabryczne przejście. [To] trudno sobie wyobrazić.
Z jedzeniem. [...] Jak żeśmy przeszli do Śródmieścia i [chcieliśmy] coś zjeść. Poszliśmy - róg Chmielnej i Szpitalnej. [Tam] był punkt, oddziały wojskowe pomocy żołnierzom były, peżetki prowadziły. Przyszliśmy, usiedliśmy przy stole, talerze, łyżki, noże, widelce. Szok! No i zupa pomidorowa! To żeśmy się tak ufetowali, że pospaliśmy się.
Mieliśmy iść do kina, na Złotej było kino. Miały być kroniki powstańcze, mieliśmy zobaczyć. Oczywiście żeśmy przespali to. Okazało się, że nie było filmu, bo Niemcy coś uszkodzili, nie było prądu. Nie straciliśmy.
Trzeci posiłek znowuż pamiętny taki. Chłopaków dużo młodych, w moim wieku, było i niewiele ode mnie starszych, chociaż byli i tacy, którzy byli starsi, dużo starsi z 1909, 1915 roku, czyli to już byli dorośli ludzie. Dowódca stwierdził, że trzeba by coś zrobić, żeby chłopakom dać mięsa trochę. Kolega wpadł na pomysł, że na Okopowej ma sąsiada, co miał dużego psa. Poszliśmy po tego psa, żeśmy go zarekwirowali dla potrzeb wojska Powstania. Z przykrością przyjaciela trzeba było poświęcić dla dobra [sprawy]. Mówię tak wszystko, nie wiem czy taki nastrój człowiekowi się wytwarzał. Pogoda też była piękna, słoneczna, okna były pootwierane. Myśmy na budynku byli cztero czy pięciopiętrowym, na ostatnim piętrze była kuchnia pięknie wyposażona. My żeśmy tego pieska tam sobie oprawili i koleżanki: „Wy świntuchy”. Zrobił tą pieczeń, okna, drzwi, pootwierane, jak zawiało i ten zapach. To zeszliśmy na dół na pierwsze piętro. Akurat mieliśmy wolny dzień, bo już w Śródmieściu to mieliśmy dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery. I co chwila któraś: „Daj spróbować”. Okazało się, że wszystkim piesek smakował. [...] Nasza największa radość to była jak ktoś dostał pistolet maszynowy, broń do niego, amunicję do niego, jak mu się najeść [dano] i jak się wyspał, to już nic nie owało.
[...] Miałem takie dwa momenty, właściwie to więcej miałem takich, że przeżyłem. Pierwszy to miałem na Starym Mieście jeszcze jak byliśmy. Musiałem wyjść za potrzebą, to były pierwsze dni, był chyba 10, jeszcze budynki stały. Taki był budyneczek tam było miejsce gdzie można było sobie załatwić swoje potrzeby. Zanim wszedłem słyszę już pikuje samolot. Zebrałem się szybko. Taki korytarzyk był, bo to domeczek był parterowy, [myślę:] „Jak bomba spadnie, to szkoda gadać, nawet w niego nie uderzy, to przywali mnie”. Nie zdążyłem, doleciałem do drzwi, a tu huk, tylko drzwi zamknąłem, żeby cegły na mnie nie wpadły. Oczywiście drzwi z futrynami wyleciały. Wyleciałem na to podwórko, kłęby kurzu. Patrzę stoi po przeciwnej stronie, też nie wiele większy, bo był dwu czy trzypiętrowy ten budyneczek i piwnica była. W tych piwnicach ludzie siedzieli, wpadałem i pod schodami stanąłem. Ale słyszę samolot już pikuje znowuż. Schody były drewniane wtedy. Nie było marmurowych, czy betonowych, tylko drewniane były schody. Bomba jak padała to zwykle szukała najbardziej miękkiego przejścia i schodami szła w dół. Stoję pod tymi schodami nieomalże, szef kompanii stał z boku w klitce - w piwnicach były takie komórki i mnie tylko wepchnął do środka. Wybuch! Huk! Ocalałem. [jako] jeden z niewielu, który tam wszedł, bo ci co tam siedzieli w tej piwnicy, w którą mnie wepchnięto, to nikomu się nic nie stało. Natomiast ci, którzy byli pod tymi schodami to wszyscy zginęli. Tak sobie to jakoś zapamiętałem.Drugi moment miałem jak byliśmy w konserwatorium, już po przejściu do Śródmieścia, na Tamce. Nalot jest. Wyskoczyłem z kolegą z konserwatorium i w kierunku Wisły, jak konserwatorium jest, taka skarpa była duża i na tą skarpę żeśmy wyskoczyli. Położyłem się na trawce i tak jakoś spojrzałem w lewo, jak jest ulica Konopczyńskiego, Kopernika, patrzę - samolot nurkuje. Odrywa się bomba, bomba wpada w budynek. Budynek się cały zakotłował, ale cały czas tam patrzę, nie wiem co mnie tak tam przyciągnęło. Patrzę z tego budynku wylatuje coś. Duże musiało być, bo widziałem wyraźnie i czuję, że to na mnie leci, cały czas na mnie. Na tej skarpie ja się opuszczam, obniżam, coraz niżej. Wreszcie „wuuuu”, a to kawał żelaza z pieca, z centralnego ogrzewania. Nie wiem czy musiałem się opuszczać, czy nie musiałem, w każdym bądź razie nie dostała mnie ta płyta - drugi to był raz.Trzeci raz. Zostałem wysłany, żeby przynieść granaty. Na Poczcie Głównej, żeśmy stali, bo później, z Chmielnej, Brackiej, dostaliśmy stały odcinek na Poczcie Głównej, teraz tu gdzie jest bank na Placu Napoleona. Wysłali mnie po granaty, poleciałem. Już dobrze szarawo [było] jak wracałem, a trzeba było przejść Szpitalną i przelecieć przez Plac Napoleona do poczty. Z tym, że po drodze, można było sobie skorzystać, bo był wykopany betonowy zbiornik do wody - Niemcy pobudowali, bo w razie pożaru, żeby mieć zabezpieczenie. Mówię: „Aby tylko...” Aha, jestem gdzieś w połowie placu, a tu nagle rakietę wystrzelili Niemcy. Widniutko się zrobiło, takich [rakiet] musiało być dużo więcej, bo cały plac był jak w dzień. Więc ja chlap na ziemię, a niosę szufladę sporą granatów. To nie były granaty te teraźniejsze, tylko granaty własnej produkcji, które żeby uruchomić to wystarczyło wziąć zapalnik, taki pręt wystawał z czegoś tam, wystarczyło potrzeć po murze. On wtedy reagował i za jakiś czas wybuchał. Po prostu w ten sposób się uruchamiało. Jak chlupnąłem, łomotnąłem z tymi granatami to pierwsza rzecz to do dwudziestu doliczyłem. [Myślę] „Zaraz to już dawno powinno wybuchnąć”. Jak uspokoiłem się, poleżałem tam chyba z pół godziny, bo nie mogłem w ogóle ruszyć się, jak wpadłem do bramy dowódca plutonu do mnie, a ciemno było: „A coś ty taki blady? Mówię: „Zdzisiu nie pytaj”. Także takie trzy momenty człowiek przeżył.
[...] Dowódca naszego plutonu mówi: „Słuchajcie, wy nie macie potrzeby iść do niewoli, uważam, że powinniście pójść do Pruszkowa i jakoś w ten sposób wyjść z Warszawy.” Decyzja. Dowódcy trzeba słuchać. Nas trzech było, bo czwarty już nam odpadł dużo wcześniej, jeszcze na Starówce, poszedł na Powiśle, później żeśmy z nim kontakt stracili. Dolary, które myśmy mieli jako żołd, zostawiliśmy im, oni nam znowuż [dali złotówki], bo część naszego żołdu była w dolarach, a część była w złotówkach. Myśmy mieli taką torbę pieniędzy, zaopatrzeni byliśmy finansowo fest. Gorzej było z ubraniem, bo trzeba było mundur wyrzucić, trzeba było w jakimś cywilnym ubraniu pójść. Akurat na Chmielnej był sklepik z ubraniami. Wyfasowałem sobie płaszcz uczniowski, granatowy z wypustkami, przed wojną uczniowie takie nosili i to jeszcze wtedy tam było. Takie wyfasowałem sobie ubranie. Natomiast brat już w damskim futrze był, w damskim ubraniu z futerkiem. W każdym razie tak żeśmy do Pruszkowa [dotarli].
W Pruszkowie spotkaliśmy matkę naszego kolegi. Ona była lekarzem i pracowała jako lekarz w Pruszkowie. Mówi: „Nie ruszajcie się, tutaj idźcie na sam koniec hali dokąd się da.” Na drugi dzień, od rana, przyszli z psami i od końca wszystkich wypędzili. My [nas] też. [Myślimy]: „Jakby tu zrobić? Urwać się jakoś trzeba”. Idziemy, pędzą nas do pociągu. [Na] baraki patrzymy, oceniamy tych ludzi. Patrzę tu starsi ludzie siedzą i tutaj trzeba by wskoczyć na ten barak. Bratu to się udało, a nam nie. Popędzili nas. To on wyszedł i znowu żeśmy zakręcili kółko i znowuż jeszcze raz idziemy. Jakaś kobieta zemdlała, to my ją ciach pod ręce, pod nogi i na ten barak. Babkę na nogach zostawiliśmy za bramą i w głąb żeśmy polecieli, bo Niemcy za nami polecieli zaraz. Tak nam się jakoś udało na ten barak. Okazuje się, że ta matka widziała już nas, jak my żeśmy się tam usadowili. Przyszła do nas mówi: „Słuchajcie [...] Tam Rosjanie pilnują na samym końcu pociągu, ja z nimi porozmawiam, zresztą już rozmawiałam, jak się zaczną zapełniać wagony na końcu, to wy sobie skoczcie i biegiem. On będzie strzelał, ale on będzie strzelał w powietrze.” Tak się stało. We trzech daliśmy takiego dyla, on strzelał, za nami. Ludzi ze dwieście osób poleciało za nami, a on darł się. Tak żeśmy do pociągu dotarli. Pociągiem nas zawieźli, nie wiem ile myśmy tam jechali, dwa dni? Do Tarnowa dojechaliśmy
. W Tarnowie budzimy się rano, nie ma Niemców, nie ma nic. Chodzimy po tych wagonach, z których wyszliśmy, a to były wagony towarowe, oczywiście bez sleepingów. Za jakiś czas przyjechał ksiądz miejscowy, „Caritas”, RGO było w tym czasie, taka instytucja. Rozwieźli nas po gospodarzach. Tam żeśmy ze dwa miesiące, ze trzy żeśmy siedzieli, ale po trzech miesiącach wszyscy musieli się meldować i na okopy. Wszyscy okopy budowali gdzieś, od samego rana. Ci żandarmi przychodzili: „Już wam się kuńcy” Bo to wszystko Ślązaki tacy byli w niemieckiej żandarmerii. Mówi: „Już wam się kuńcy to wszystko, będzieta kopać okopy”. Mówimy: „Nie ma co czekać”. Wzięliśmy od księdza zaświadczenie. Wyjazd. Dostaliśmy przepustki i do Krakowa. Jeszcze w Krakowie mieliśmy przygodę, bo nas w Krakowie znowuż Niemcy złapali. Na Montelupich nas zaprowadzili, ale tam szczęśliwie żeśmy na Montelupich trafili, bo wtedy oni Warszawiakom dawali pracę, a myśmy nie chcieli pracy tylko zaświadczenie. Mam to zaświadczenie gdzieś tam jeszcze, po niemiecku że z obozu pracy wracamy do domu. Tak nam się udało, że do rodziny pojechaliśmy pod Tomaszów Mazowiecki i tam żeśmy do końca wojny przetrwali.
Znowuż trzeba było trochę do szkoły pójść, bo skończyłem tylko siedem klas, trzeba było trochę się pouczyć.
W między czasie wzięli mnie do wojska. Oczywiście nie do wojska tylko poszedłem do kopalni. Były takie jednostki wojskowe kopalniane. Trzy lata siedziałem, odbębniłem.
Później wróciłem, trzeba było się zakręcić. Skończyłem gimnazjum graficzne. Do zawodu wszedłem i pracowałem w jednym zakładzie dwadzieścia parę czy tam trzydzieści parę lat w Domu Słowa Polskiego. Tak dotrwałem do emerytury do 1989 roku.
Ta kopalnia chyba o czymś świadczy. Mogę to sobie tylko w ten sposób tłumaczyć. Zresztą dobrze czy źle, nie wiem, jak mieli mnie wziąć do wojska to z kolegą [chcieliśmy] pójść na szkołę oficerską. Szkoła Oficerów Rezerwy Łączności była w Łodzi i tam złożyliśmy podania. Jak poszedłem - komenda miasta jeszcze na Karowej była, tutaj jak szpital jest położniczy - przyjął mnie pułkownik. Jak wszedłem tam, to mi się odechciało, ale już jestem, nie było możności wycofania się. On mi taki egzamin zaczął przeprowadzać najpierw z fizyki mnie pytał o rzeczy niestworzone, ja mu jeszcze gorsze opowiadałem. Później on mnie z geografii pytał, nie pamiętam o Luksemburg czy coś. A jak o Związku Radzieckim palcem tak tego [pokazuje], on mówi „Co wy geografii nie znacie?” Mówię: „Obywatelu pułkowniku pan pewnie nie wie, że u nas uczyliśmy się geografii Guberni Generalnej!” Tak patrzy na mnie, zeszyt złożył: „A co wyście w Powstaniu robili?” To mnie trochę zaskoczył, chociaż spodziewałem się, że może takie pytanie paść. Najgorsze, że nie wiedziałem co mu odpowiedzieć, tam mi przyszło do głowy, mówię: „Jak to co? To co wszyscy robili.” On otwiera, wyciąga swoje notatki: „Ale tutaj w podaniu nic nie piszecie”. Mówię: „Dobrzy ludzie doradzili mi, że nie mam się czym chwalić”. To wszystko złożył: „Do szkoły oficerskiej do łączności nie pójdziecie, ale ja wam proponuje do Rembertowa na szkołę polityczną”. Myślę sobie: „Koniec życia, no to ja dziękuję.” „ Jak to? Chcecie być w wojsku, czy nie chcecie?” Mówię: „Chcę tylko ja jestem od roboty, nie od gadania, zresztą obywatel pułkownik widzi jakie głupstwa popisane.” Mówi: „No nic, w każdym bądź razie w każdej chwili możecie.” Mnie w kopalni gnębili jeszcze długi czas, żebym do tej szkoły poszedł. Polityczni mnie tam, jeden, drugi przyszedł i mnie koniecznie na szkołę polityczną [namawiali]. Udało mi się, przetrwałem jakoś tam [w kopalni].
O oddziale dużo trzeba by [opowiadać]. Taki pechowy ten nasz oddział. Wszyscy walczyli na Starówce, wszyscy walczyli w katedrze, w Zamku Królewskim walczyli, a w Zamku Królewskim nikt nie walczył, bo nie było tam Niemców, ale wszyscy walczyli w Zamku Królewskim. W katedrze ile tam oddziałów walczyło, to tam powinien być tłok jak w Boże Ciało. Okazuje się, że wszyscy walczyli, tylko nie batalion „Bończa”, nie my. Dlatego koledzy mnie trochę zmusili do tego, żeby zebrać materiały. Udało mi się to wszystko skleić, właśnie po co? Po to, żeby jak to Papież mówi, tą prawdę przekazać, a ludzie nie lubią prawdy, bo najpierw musi być jego prawda, a potem ta prawda faktyczna. On paluszkiem trzymał, a tu drugi na grzbiecie trzymał to wszystko i nie on tylko ten co paluszkiem trzymał, ale to taki już jest charakter człowieka. Ludzie są tacy i nie ma na to rady, trzeba się z tym pogodzić. No cóż, tak jak powiedziałem tych kolegów już jest niewiele, trochę jest na zachodzie, jeszcze tam żyją. Spotykamy się z tymi co na zachodzie, ci którzy są na chodzie, to przyjeżdżają. Nawet w maju 5 ma koleżanka przyjechać z Australii, drudzy znowuż ze Stanów Zjednoczonych też przyjeżdżają, bo w ogóle sprzedali mieszkanie, wszystko i wracają do kraju. Ona w Powstaniu była łączniczką, a męża poznała znowuż w jakiej okoliczności. On był pilotem i nad Warszawą, wracając już, gdzieś go po drodze zestrzelili. Był w partyzantce i tam się gdzieś w Anglii zapoznali. On też jest uczestnik Powstania Warszawskiego, ponieważ im też przyznano uprawnienia. Takich różnych mamy jeszcze nie do końca wyjaśnionych sytuacji. W tej chwili zebrałem jakieś trzysta pięćdziesiąt osób, to znaczy sam pseudonim to już jest osobą, nic więcej poza pseudonimem, nawet nie zawsze wiem w jakim oddziale był. Udało mi się zebrać ponad sto pięćdziesiąt zdjęć, główek tychże z Powstania. Uważam, że to bardzo dużo. Co najważniejsze znalazłem sponsora do książki. Tak, że właściwie to co najważniejsze to mi się udało chyba. Teraz tylko czekać, aż to się ukaże podobno ma być w trzecim kwartale, zobaczymy.