Maria Rusiecka „Marylka”
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Byłam dziesięcioletnią dziewczyną, mieszkałam w Warszawie na Polnej. Wszyscy mieszkańcy tego domu byli ewakuowani, ponieważ była tam barykada wojskowa.
Nasza rodzina przeniosła się na Wawelską, ponieważ moi rodzice pracowali w ogródku Jordanowskim. Poza tym, była wersja, że tam jest najbezpieczniej. Niestety, poszliśmy jeszcze bliżej frontu ochockiego – tam, gdzie były największe walki. Musieliśmy zejść do kanałów, bo było bardzo niebezpiecznie. Potem przeszliśmy do gimnazjum i liceum [imienia] Słowackiego, ale tam było bardzo niebezpiecznie, walili strasznie. Jakoś tam żyliśmy… Pamiętam, że Niemcy, jak zdobyli Warszawę, to biwakowali w gimnazjum na placyku przyszkolnym, w szkole [imienia] Słowackiego była ich przystań. Rodzice potem wrócili do domu – mieszkanie było bardzo zniszczone, podpalone… Pamiętam, że wielu ludzi zginęło, ale największe wrażenie wywarły na mnie te kanały.
- Ile osób było w tych kanałach?
Zebrało się około dwudziestu osób. W szkole Słowackiego była stołówka i było dużo suszonego chleba i woźna czy gospodyni [tej szkoły] obdarowywała nas [tym chlebem] w kanałach. Potem też do nas doszła. Dzięki niej przeżyliśmy, bo nie było co jeść.
Pamiętam jeszcze, że w gimnazjum Słowackiego było straszne bombardowanie, uderzył pocisk, bomba. Było strasznie głośno! Ten pocisk leżał na klatce schodowej niby jako olbrzymi niewypał. Wydawało mi się, że może ma trzy metry długości. To była niewypalona bomba – nie pocisk! Musieliśmy opuścić to miejsce, bo było niebezpiecznie.
Pamiętam modlitwę w kanałach… Pamiętam, że jedliśmy przez dłuższy czas czekoladki „Pulsa” – znanej wówczas firmy z Murzynkiem. I właśnie ten chleb i czekoladki trzymały nas przy życiu.
- Jak długo byliście państwo w kanałach? Kiedy stamtąd wróciliście?
Wróciliśmy wtedy, kiedy przestali walić, kiedy nie słyszeliśmy już pocisków i nastała cisza. Pamiętam, że Niemcy weszli na posesję [gimnazjum] Słowackiego. Pamiętam jeszcze, że gotowali olbrzymie wojskowe zupy, które stały na kołach... Nawet zawołali kiedyś dzieci i dawali nam w menażkach zupy, żebyśmy jedli. Nawet głaskali nas po głowach! Przypomniałam sobie jeszcze jedną tragiczna historię. Zginął jeden młody człowiek – chłopiec, wówczas niewiele starszy ode mnie, może miał osiem lat... może dziesięć? Zginął dlatego, że biegał wysoko po terenie szkoły i bawił się lusterkiem. Posądzili go o to, że był szpiegiem i nadawał sygnalizację, i zginął… Został rozstrzelany przez Niemców – takie mam wspomnienia z tamtego czasu.
- Gdzie chodziła pani do szkoły przed wojną?
Chodziłam na Raszyńską 22, do szkoły numer 164. To była nowoczesna szkoła, tylko żeńska. Uczyłam się nawet nieźle, dostawałam nagrody…
- Jaka atmosfera panowała w szkole?
W szkole było fajnie…, wytwornie. To była nowa szkoła, mili nauczyciele, sympatyczny ksiądz. Miałam dużo koleżanek. Lubiłam chodzić do tej szkoły.
Nie, byłam jedynaczką, chociaż moi rodzice mieli dzieci, tylko zmarły. Ja byłam trzecia.
- Jaka atmosfera panowała u pani w domu?
Rodzice pracowali. Mama była intendentką w Ogrodzie Jordanowskim. Prowadziło się tam świetlicę dla ubogich dzieci, posiłki się wydawało, skórki z pomarańczy się suszyło… Potem pani kierowniczka sprzedawała je do cukierni. Te pieniążki były przeznaczone dla biedniejszych dzieci. Ojciec też pracował w Ogródku Jordanowskim, ale w charakterze ogrodnika.
- Co pani robiła w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Wszystko zaczęło się w Ogródku Jordanowskim. [Razem] z koleżankami, z moją przyjaciółką Gienią, poznałyśmy „Zawiszaków”, grałyśmy w siatkówkę, w piłkę, biegaliśmy, miałyśmy grządki, uprawiałyśmy roślinki… Któregoś dnia na boisku w komplecie graliśmy w siatkówkę i zauważyliśmy, że wtargnęło do ogródka Gestapo czy SS – już nie pamiętam, w każdym razie Niemcy. Czegoś szukali… Postanowiliśmy zachowywać się super spokojnie, graliśmy nadal normalnie w piłkę. Mieliśmy różne bagaże, w tych bagażach były książki z gimnazjum i liceum, co było piętnowane, bo to była nauka podziemna, i mieliśmy jeszcze gazetki. [Panował] spokój, cisza, graliśmy, nic się nie stało. Niemcy nawet w dziecięcych wózkach czegoś szukali – dziecięce wózki sztyletowali. Sama widziałam jak dźgał sztyletem wózek. I co się stało? Jurek Adamski, mój najlepszy kolega, świetny gracz w piłkę, znany i lubiany, nie wytrzymał... Nie umiem tego uzasadnić, on był [zawsze] zrównoważony i zdyscyplinowany... Nagle zaczął uciekać i wtedy został zabity przez Niemców.
- Byliście już wtedy Państwo w konspiracji?
Tak, „Zawiszacy” nas obserwowali, to oni nas wciągnęli, [to znaczy] Władek Ślesicki i jego młodszy brat Zygmunt Ślesicki, ten, który reżyserował film pod tytułem „W pustyni i puszczy”. Oni nas wciągnęli do konspiracji.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć jak to wyglądało?
Szczegółów nie pamiętam… Musiałabym się dobrze zastanowić… Pamiętam, że byliśmy w konspiracji, rozmawialiśmy z nimi… Byliśmy wspaniałą zgraną paczką, ale samej organizacji nie pamiętam.
- Na czym polegała pani praca w konspiracji?
Przenosiliśmy kolportaż, nawet mam na ten temat wiersz napisany…
- Pamięta pani jakąś szczególną sytuację z roznoszenia gazetek?
Chodziłam na komplety do Bolesława Prusa, byłam jedną dziewczynką wśród chłopców. W tornistrze miałam wszystkie książki, niestety wzięłam je z gimnazjum i liceum. Niemcy złapali mnie na [ulicy] Jasnej i grzebali mi w tornistrze. Myślałam, że to już jest koniec. Natomiast okazało się, że szukają czegoś innego, bo w ogóle nie zwrócili uwagi na książki. Puścili mnie wolno. Ale często miewałam w tornistrze prasę podziemną, to opaczność boska, że wtedy nie miałam tego. Sama nie byłam pewna, czy czegoś może nie zostawiłam przy okazji. Na szczęście wygrzebał mi książki, [ale] szukał czegoś innego – pewnie broni.
Pamiętam jeszcze jedną historię. 11 listopada, z Gienią Nowocień poszłyśmy rozklejać wzdłuż [ulicy] Filtrowej małe karteczki, to był tak zwany mały sabotaż. Na tych karteczkach były napisane takie słowa: „11 listopada – to święto Niepodległości, wypędzimy z polskiej ziemi nieproszonych szwabskich gości”. [Takie] karteczki rozlepiałyśmy wzdłuż Filtrów na murze i okazało się, że część tych karteczek zawiesiłyśmy do góry nogami, bo był już zmrok. Trochę się ubawiłyśmy z tego powodu, ale było ich tyle, że były i prosto poprzyklejane. [...]
Należałam do organizacji „Szarych Szeregów” Łucji Góreckiej. To była pięćdziesiąta drużyna – Mokotów Łucji Góreckiej. Niedługo przed Powstaniem wyjechaliśmy na kolonie z dziećmi do Stoczka pod Garwolinem. Opiekowałyśmy się tam dziećmi, a jednocześnie byłyśmy szkolone jako sanitariuszki – w pierwszej pomocy i łączności w terenie. Dzieci były z rodzin poszkodowanych w czasie wojny w 1939 roku, nie miały często rodzin albo jednego rodzica. Wesołych wakacji one nie miały, bo zaczęło robić się bardzo niebezpiecznie. Zbliżał się front, słychać było wybuchy, w nocy łuny. Musiałyśmy z tymi dziećmi uciekać na kirkut – cmentarz żydowski. Wydawało się nam, że tam będą bezpieczniejsze.
Tuż przed samym Powstaniem.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Dostałyśmy adresy żeby rozwieźć dzieci, które zostały dostarczone do odpowiednich rodzin i placówek, gdzie mieszkały. 1 sierpnia otrzymaliśmy rozkaz, żeby stawić się na punkt koncentracyjny, który się mieścił na [ulicy] Mickiewicza 36, do druha Jerzego Fiutowskiego, pseudonim „Marek” [...]. Stawiłam się tam o godzinie ósmej. Moje koleżanki dostały rozkazy, ja znacznie później otrzymałam paczkę, w której była broń i kazano mi ją przenieść do Śródmieścia na ulicę Poznańską. Po drodze, na Moście Gdańskim, wpadłam w zasadzkę – była straszna strzelanina, kule gwizdały. Ja z tą paczką z bronią nie wiedziałam, co z sobą robić. Nie było wyjścia, trzeba było iść albo do tyłu albo do przodu! Straszna rzecz! Jak już przyszłam do Śródmieścia, oddałam paczkę na ulicę Poznańską, ale już to tak wyglądało, że coś się dzieje. Czułam w powietrzu, że coś się dzieje. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że Powstanie wybuchnie tego dnia o siedemnastej! Być może dziewczyny, które tam wróciły, to wiedziały. Potem dowiedziałam się, że Powstanie wybuchło na Żoliborzu, że nie ma co tam wracać, bo jest walka. Nie wiedziałam, co robić… Na [ulicy] Polnej 46, tam gdzie mieszkałam, o godzinie siedemnastej wyskoczyli chłopcy z opaskami, z bronią... Jak szaleni pobiegli [ulicą] Polną. Wszyscy stanęli jak wryci, jedni klaskali, drudzy płakali, inni śmiali się. [Nastąpiła] ogólna dezorientacja, ludzie nie wiedzieli, co myśleć, [pytali] czy to nasze wojsko? Ja od razu wiedziałam, co w trawie piszczy. Byłam odcięta, więc postanowiłam razem z moją koleżanką, która nie była zrzeszona, zorganizować punkt sanitarny u mnie w domu, bo wiedziałam, że to jest godzina „W”. Mieliśmy sporo różnych lekarstw, medykamentów, opatrunków, bo u mnie w czasie okupacji odbywały się szkolenia sanitarne naszej całej drużyny. Rodzice zezwolili na to. Zorganizowałam ten punkt, tylko trzeba było się jeszcze jakoś zareklamować, więc narysowałam czerwony krzyż, [napisałam]: Punkt sanitarny, strzałki i rozwiesiłam gdzie się dało na [ulicy] Polnej, już wtedy pod gradem kul. Nie długo trzeba było czekać – przyszli do nas ranni chłopcy…
- Kto się nimi zajmował? Pani koleżanka, czy rodzice też pomagali?
Rodziców nie było w ogóle w domu, tylko my dwie. Między innymi, był pan Zygmunt Gebethner, zapamiętałam go, bo zostawił beret. Był jednym z pierwszych rannych chłopców. Beret odbierał [później] w [moim] mieszkaniu, powiedział od progu, jak przyszedł „Dziękuję druhnie za prawidłowy opatrunek”. Bardzo było mi było. [...] Było strasznie, chłopców było coraz więcej... Cały czas byliśmy pod gradem kul.
- Gdzie kładłyście rannych?
Szpital był na [ulicy] Polnej 36, a my miałyśmy punkt pierwszej pomocy. Ciężko [rannych] i chorych [odsyłałyśmy] do szpitala. U nas były pierwsze opatrunki, tak zwana pierwsza pomoc. To trwało dopóki [miałyśmy] lekarstwa, później [skończyły się] i nie miałyśmy skąd [ich] zdobyć. Postanowiłam więc przykleić się do plutonu 1108, który stacjonował w tym domu. To byli „jeleniowcy”…
Prowadziłyśmy dwa, może trzy tygodnie ten punkt opatrunkowy, a potem próbowałam przykleić się [do „jeleniowców”] i coś robić dla nich. Oni byli doroślejsi, nas traktowali jak dzieciaki, kazali nam się chować, żebyśmy się nie plątali, ale my się tam przydawaliśmy – gotowaliśmy dla nich zupy, zdobywaliśmy wodę z narażeniem życia, wybiegaliśmy w nocy na pole wyścigowe po jarzyny. Wiele osób tam zginęło, cywile i wojskowi… Było bardzo niebezpiecznie…
- Co się później z panią działo?
Kiedyś była taka historia – chyba najtragiczniejsza – związana z polem. Zerwaliśmy z tego pola właściwie wszystko, to był nasz punkt żywieniowy, często tam chodziliśmy. Bliżej końca Powstania, któregoś dnia, Niemcy ogłosili zawieszenie broni, rozejm w strzelaniu. Kto żyw poleciał na pole, na ogródki działkowe. Poza tym wojskowi chcieli uprzątnąć teren, bo było bardzo dużo zabitych ludzi, wojskowych i cywili. To godzinne zawieszenie broni było w dzień. Niestety nie dotrzymali słowa, zaczęli strzelać dużo wcześniej z czerwonego szpitala na [ulicy] Nowowiejskiej. To był wojskowy szpital, w którym stacjonowali. Strasznie strzelali… Jak do kaczek… Z jednym z chłopców – „jeleniowcem”, pobiegłam na górę, na siódme piętro, do prześwietlonego mieszkania i obserwowaliśmy teren, co się dzieje? Widzieliśmy jak oni strzelali do ludzi, zwały ziemi się podnosiły, ziemia chodziła – tak walili w biednych ludzi. Widocznie się za bardzo wychylaliśmy, czy nas zauważyli – dokładnie nie wiem – w każdym razie usłyszałam wybuch, trzask, kurz, wszystko zaczęło się walić! Zostałam ranna. Poczułam [ból] na głowie, nogi posiekane małymi ułamkami. Ten chłopiec – Staszek, miał draśnięte biodro i żeby nie chlebak, który miał przewiązany przez ramię, to by zginął. Twierdził, że chlebak uratował mu życie. Widziałam ranę – była głęboka. Tak wtedy niestety było tragicznie... Zostałam opatrzona… Powstanie właściwie dobiegało końca, mówiono często o kapitulacji. To było dla nas straszne słowo! Chyba najgorsze słowo, jakie w życiu słyszałam… Kapitulacja! Tyle trudu i wysiłku…
- Czy była pani świadkiem innych zbrodni popełnionych przez Niemców w czasie Powstania?
„Jeleniowcy” walczyli o Politechnikę, [która] przechodziła z rąk do rąk, walczyli o straż pożarną na rogu [ulicy] Polnej, w [Alei] Szucha, bo tam było Gestapo. Walczyli też o „Kurier Warszawski”, wtedy to się nazywało „Gadzinówka”. Wielu z nich zginęło… Wielu widziałam rannych, chowanych na podwórku na [ulicy] Polnej, wielu zginęło… Kontaktu bezpośrednio z Niemcami w czasie Powstania nie miałam.
- Czy spotkała pani w czasie Powstania przedstawicieli innych narodowości na przykład Żydów lub Ukraińców?
Nie.
- Jak zachowywała się ludność cywilna w tamtych czasach?
Byli dobrzy i źli ludzie – jak zawsze. Jedni drugim wyrywali jedzenie. Za drobne upominki mnie przekupili, bo była wymiana – coś za coś. Miałam garnuszek smalcu i jakaś pani, której nie znałam, ale która znalazła się w naszym schronie, zaczarowała mnie, że ma piękne ubranko, a ja byłam młodą dziewczyną i pomyślałam sobie: „A, już się kończy ta wojna i po co mi ten smalec…”. Jeden drugiego próbował namówić na wymianę. Jeśli chodzi o jedzenie, to pamiętam [tę historię]. Ludzie byli dla siebie życzliwi, to był taki koszmar, że tego nie da się słowami powiedzieć. Ile ludzi zginęło przez wodę… Nawet moja koleżanka zginęła, idąc po wodę dla wojska. Przeżycia były potworne! Po prostu nie da się tego opisać! W oczach [małej] dziewczynki zawalił się świat…
- Jak wyglądało życie codzienne, czy duże były problemy z jedzeniem?
[Dzięki] działkom nie mieliśmy dużego problemu. Mieliśmy kartofle, wszystkie jarzyny, sporo owoców, pomidory. Tym wszystkim dzieliliśmy się z wojskiem, któremu gotowaliśmy całe gary. [Ludzie] cywilni też dostawali zupę lub jakieś danie. Jarzyny zdobywaliśmy kosztem wielu ofiar… To było naprawdę duże poświecenie, wojskowi również ginęli…
Pamiętam jeszcze jedną straszną sprawę. Nocą wyruszyłam po jarzyny z workiem, który się za sobą ciągnęło. Trzeba było się przeczołgać, [dlatego] najlepiej było nocą. Puszczali świece dymne i jakby dla żartów próbowali celować. Ten przeklęty szpital tak niszczył ludzi. Niemcy tam ciągle siedzieli, to nie było nigdy zdobyte, tak jak Politechnika, czy po drugiej stronie Straż Pożarna. Tylko ten szpital nas tak nękał. Z grubej, pojedynczej broni celowali... Więc jak się w nocy zakradłam po te jarzyny, to wyczułam, że ktoś tam leży. Zobaczyłam, że to jest wojskowy. Mieliśmy wszystkim poległym wojskowym zabierać dokumenty i oddawać do dowództwa. Poszukałam jego personalnych danych, miał portfel, który wyjęłam z kieszeni. Wróciłam bez jarzyn, bo byłam tak przygnębiona, taka zdesperowana. Powiedziałam, że tam leży chłopak, oddałam dokumenty, jakieś pieniądze były… Pamiętam jego zdjęcie… Pamiętam to przeżycie…
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Z moją koleżanką niezrzeszoną, ze Staszkiem od „jeleniowców” i z [innymi] z tego plutonu. To byli ludzie walki, byliśmy razem, razem jedliśmy, spaliśmy, płakaliśmy... Na Polu Mokotowskim [w] pierwszy dzień Powstania zginęła Krystyna Krahelska. Szła na straż pożarną i tam złapała ją kula…
- Jak spędzaliście państwo wolny czas?
Tam nie było czasu wolnego.
- Czytaliście państwo jakieś gazetki w czasie Powstania? Pamięta pani jakieś tytuły gazetek?
„Biuletyn Informacyjny”. [...]
- Był czas żeby czytać artykuły?
Gazetki docierały do nas w pierwszym miesiącu, w drugim już coraz mniej. Ciągle łudziliśmy się, że wszystko będzie dobrze. Nawet zrzutki nas mobilizowały, że jeszcze ktoś z nami jest, ktoś o nas myśli.
Pamiętam nieustające, nieraz wieczorem, kukuruźniki – radzieckie samoloty zwiadowcze – warkotały nad naszymi głowami bardzo nisko. Dziwiliśmy się, że Niemcy nie strzelają do nich. Albo słyszeliśmy „szafę grającą”, jak to kiedyś nazywali – pociski nakręcane, kierowane ciągle w naszą stronę z Ochoty. Jak słyszeliśmy warkot nakręcanych pocisków – nie byłam specjalistką od broni tego typu, dlatego trudno mi o tym mówić dokładnie, technicznie – to wszyscy, gdzie kto żyw, gdzieś się chowaliśmy. Bardzo rozpraszały się odłamki rozpryskowe i raniły ciało. Ja też dostałam kulką rozpryskową „dum-dum”, małe odłamki w dół nogi. Mnóstwo! Wszędzie lała się krew… Latami wychodziły ze mnie…
- To było już pod koniec Powstania?
Te odłamki wychodziły mi jeszcze dwa albo trzy lata później.
- Ale ranna była pani pod koniec Powstania?
Tak, zostałam ranna, jak z góry obserwowałam ludzi zbierających trupy i jarzyny.
- Czy to było pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Tak, to ranienie, bo to mi się strasznie ślimaczyło. Nie było już wody, nie można było tego odkazić, dezynfekowałam przegotowaną wodą, [bo chciałam] żeby była czysta. W ogóle nie było warunków na to, żeby coś z tym zrobić. Najważniejsze, że krew była zatamowana. Ale to nie koniec z moimi przeżyciami przecież. To był dopiero koniec Powstania…
- Jakie były pani najlepsze wspomnienia z czasów Powstania?
Najlepszy był [pierwszy] dzień Powstania, kiedy chłopcy wybiegli w opaskach, tacy piękni… Wspaniale…
- Co utkwiło pani najbardziej w pamięci?
Te straszne groby, wykopywanie i zasypywanie połowiczne trupów na Polnej.
- Czy uczestniczono w życiu religijnym w pani otoczeniu w czasie Powstania?
Modlono się tylko. Cywile modlili się w schronach, siedzieli w przepastnych piwnicach, nie wychodząc prawie. My dawaliśmy im jeść. Całe szczęście, że coś mieliśmy, a oni się tam modlili.
- Odbywały się jakieś pogrzeby?
Tak, zginęło parę osób spośród tych, którzy byli mieszkańcami tego domu i napływowych. Była tam garkuchnia, więc były warunki żeby przeżyć.
Była też historia tego typu, że byli lekko ranni, walnął pocisk i cały osad, cały czad – smoła z komina, spadła w dół do piwnicy. Byliśmy ugotowani, nie wiedzieliśmy jak sobie z tym poradzić. Nie było warunków żeby dezynfekować rany. To nie były mocne, głębokie rany, takie szpitalne... Robiliśmy im opatrunki, przemywałyśmy, ale już nie było czym, przez tę sadzę z komina. To było straszne…
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania?
Po Powstaniu trochę przedłużałam wyjście z Warszawy. Wyszłam dopiero 6 października, liczyłam, że może moi rodzice wrócą, bo nie było ich. Ale to się nie stało, więc ruszyłam przed siebie. Włączyłam się do szeregu uchodźców warszawskich. Było strasznie. Byli biedni, głodni, brudni, z tobołkami, z psami, z kanarkami… Ludzie szli w nieznane. Szliśmy, ale nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy. Mówili, że trzeba wyjść z Warszawy, więc wszyscy szli w szeregu. Pamiętam, że na [ulicy] Wawelskiej, gdzie skierowała się kolejka biednych ludzi, naprzeciwko szpitala Marii Curie-Skłodowskiej, paliły się zwłoki. To była ogromna, olbrzymia sterta zwłok ludzkich. Był taki swąd, że jak dochodziliśmy, to czuliśmy z daleka. [Zastanawialiśmy się] czy to ogień? Ale ogień, zgliszcza, tak nie pachną. Okazało się, że to sterta ludzkich ciał leżała z boku ulicy, naprzeciwko szpitala, i tliła się. Pełno było tych zwłok…
Po drodze, w maszerującej kolejce, spotkałam moich znajomych – pana Koneckiego z rodziną, to znaczy z żoną i małą dziewczynką. Z nimi było raźniej, więc się do nich dołączyłam. Znalazłam się w Pruszkowie. Rany strasznie mi dokuczały, zaczęły robić mi się infekcje, było fatalnie… Pan Konecki znał świetnie język niemiecki i postarał się o to, żeby zrobili mi opatrunek w Pruszkowie, taki prawidłowy, jałowy opatrunek. Bardzo mi to pomogło. Razem z nim się trzymałam. Kiedyś mówi: „Słuchaj, chyba pojedziemy transportem Czerwonego Krzyża gdzieś tam…”. Mnie już było wszystko jedno, gdzie pojadę i co zrobią ze mną. Byłam wykończona… Było fatalnie w tym Pruszkowie…
Około tygodnia. Strasznie tam było… Nie można było spać wśród tych ludzi pod dachem, bo było strasznie brudno i były insekty. Oczywiście złapałam insekty, ale nie to jest najważniejsze. Było również dużo rannych, chorych i starych, umierających, trupów… Wydaje się, jakby to wszystko było nie z tej ziemi.
Pan Konecki powiedział, że z tym transportem Czerwonego Krzyża być może gdzieś pojedziemy i rzeczywiście pojechaliśmy. Pojechałam z nim i jego rodziną transportem Czerwonego Krzyża do Krakowa. W Krakowie zamieszkaliśmy w pięknym mieszkaniu, wielopokojowym, świetnie umeblowanym, w luksusowej dzielnicy. Nikt tam nie mieszkał. [Pan Konecki] otworzył to mieszkanie i się tam zadomowiliśmy. Trwało to kilka dni, bo staraliśmy się tam dezynfekować [rany], ale niestety to nie trwało długo. Pan Konecki mówi: „Słuchaj, muszę uciekać, a ty musisz zadbać o siebie. Muszę uciekać z całą rodziną, bo ściga mnie Gestapo. Nic na to nie poradzę, musisz sobie sama radzić”. Zostawił mnie w tym obcym mieszkaniu, w obcym mieście – bo ja nigdy nie byłam w Krakowie, nie znałam Krakowa. Powiedział, [żebym] poszła do szpitala z tymi ranami, zrobią mi opatrunek, może zatrzymają, może RGO mi pomoże. Nie było większej rozmowy na ten temat, on po prostu musiał uciekać przed Gestapo.
Nie wiedziałam, co z sobą robić. Wyszłam na Planty i spacerowałam sobie. Pamiętam, że było pogodnie, słońce świeciło, było ciepło. Ludzie spokojnie chodzili, dzieci się bawiły… Wydawało mi się, że jestem na innej planecie, że to co było, to chyba był zły sen. Nie było żadnego porównania. Opatrzność czuwała nade mną. Tego dnia spotkałam na jednej z ulic znajomą moich rodziców, panią Kahlową, która mieszkała kiedyś w Warszawie, w pobliżu mojego domu [przy ulicy] Polnej 46, na ulicy Jaworzyńskiej – to była taka boczna ulica od ulicy Polnej. Pani Kahlowa przyjaźniła się z moimi rodzicami i zaopiekowała się mną. Powiedziałam jej, w jakiej jestem sytuacji. Zabrała mnie do siebie, oczywiście wyczyściła, bo trzeba było mnie jeszcze porządnie czyścić z insektów. Pamiętam, że zapakowała mnie do łaźni państwowej. Wszystkie moje łachy spaliła, wyczyściła, wymyła. Z czasem wyleczyła rany przy udziale przychodni przyszpitalnej. Zostałam u niej, zaopiekowałam się jej dzieckiem, robiłam różne artystyczne rzeczy, korale szydełkiem ze sznurka, malowałam, na warsztacie tkackim wykonywałam różne tkaniny, szaliki, samodziały, to było modne. Pomagałam jej, a ona mi pomagała. Cały czas myślałam o Warszawie, o moich rodzicach. Byłam właściwie samiuteńka, bez rodziców.
- Kiedy dowiedziała się pani pierwszych wiadomości o rodzicach?
Jak wróciłam do Warszawy.
W Krakowie przeżyłam jeszcze jeden koszmar. Zbliżał się front. Wszyscy wiedzieli, że miasto jest całkowicie podminowane. Była straszna panika wśród ludzi. Każdego dnia czekaliśmy na najgorsze. Na szczęście Kraków uniknął zagłady.
W Krakowie była pogłoska, że moja mama nie żyje. [Podobno] nawet ją widziano, ale nie wierzyłam w to. Nie wiem, jak to się działo, ale nie przyjmowałam tego do wiadomości. Rzeczywiście mama się uratowała. Była na Zieleniaku, [gdzie] Niemcy skoncentrowali ludzi. Dantejskie sceny się działy – bili, mordowali, gwałcili, rozstrzelali. Na Zieleniaku była straszna kaźnia… Mama jakoś wyszła z tego cało.
Ojciec był wywieziony do Niemiec, na roboty. Jak w lutym wróciłam do Warszawy, zaraz po otwarciu granic Warszawy, mama już była w naszym domu na ulicy Polnej – podpalonym, splądrowanym. Żyłyśmy potem w strasznej biedzie, nic nie było w Warszawie… Ojciec wrócił z obozu na początku lata. Obydwoje rodziców zaangażowano do odbudowy Warszawy za margarynę, marmeladę i chleb. Ja uczyłam się, prowadziłam też bardzo krótko drużynę harcerską przy szkole imienia Lontalera na Polnej – tak się wtedy ta szkoła nazywała. Byłam drużynową, ale krótko, bo kiedy zmieniano prawo harcerskie i wyeliminowano Boga z naszej przysięgi, to zrezygnowałam.
- Mieszkaliście państwo cały czas w tym mieszkaniu na ulicy Polnej?
Rodzice tam mieszkali, potem zmienili mieszkanie na inne przy ulicy Wiejskiej, a ja przeniosłam się na ulicę Olesińską.
- Czy była pani represjonowana?
Musiałam cały czas uważać, żeby się nie wychylić z tym, że byłam w podziemiu, że byłam harcerką. Musiałam ściśle ukrywać tą sprawę.
- Czy chciałaby pani na zakończenie dodać coś jeszcze do tego, co pani powiedziała na temat Powstania?
Co tutaj można dodać? To była gehenna… Tego nie da się w ogóle opisać… Ile człowiek może ścierpieć i wytrzymać… To wszystko, co się działo było ponad ludzkie siły… Zwłaszcza w umyśle takiej młodej dziewczyny. Właściwie, to świat się zawalił, myślałam, że inaczej nie może być, że świat na tym polega… Zwłaszcza jak [była] wojna w 1939 roku, potem ta straszna okupacja…
- Czy żałowała pani później czegoś?
Żałowałam później, że nie byłam ze swoimi na Żoliborzu. Chociaż też się zastanawiałam, dlaczego oni przenieśli nas na Żoliborz, jak my byliśmy na Mokotowie. Przydzielili nas do Jurka Fiutowskiego na Żoliborz. Potem tego samego dnia przerzuciłam broń na Śródmieście. To była godzina późna, bo to wszystko zastało mnie na Moście Gdańskim, czyli to było między trzecią, a czwartą. Tego żałowałam, że nie byłam z nimi… Ale tak musiało być widocznie…
Warszawa, 14 kwietnia 2005
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski