Kamila Helena Łukaszewicz „Jadwiga Melina”
Nazywam się Kamila Helena Łukaszewicz z domu Szymańska. Urodziłam się 9 maja 1922 roku w Poznaniu. Moja rodzina była typową rodziną poznańską, względnie zamożną. Ojciec był wysokim urzędnikiem w województwie, nie mieliśmy żadnych kłopotów jako dzieci. To znaczy rodzice pewnie mieli pewne kłopoty finansowe, ale nie odczuwaliśmy tego w ogóle. Wakacje zawsze poza domem, nad morzem, w górach, u rodziny, w majątkach. Niczego nam nie owało. Wojna zastała mnie, jak skończyłam gimnazjum, czyli nie miałam matury. Cóż, wyrzucili nas Niemcy, jak większość inteligencji poznańskiej. Z tym że ojciec był powstańcem wielkopolskim i wobec tego poszedł w pierwszej linii. Został aresztowany, zresztą został zamordowany w Poznaniu. Poznań ma taki fort siódmy, straszliwy. Byłam tam, to straszne. W każdym razie już nie zobaczyłam ojca po wojnie naturalnie, a nas w trzy dni wyrzucono z Poznania, [wyszłam] z walizeczką. Czyli pięć pokoi i wszystko co było, wszystko, obrazy, dywany, srebra, wszystko zostało. Pies został. Niemiec, który nas wyrzucał, powiedział, że on się zajmie psem. Nie widzieliśmy już więcej, a służącej przy nas powiedział, że ma wracać do domu pod Poznań, na wieś. No więc tak.
Na szczęście nas nie wywieziono w żadnych strasznych warunkach, wywieziono nas w Polskę, bez możliwości powrotu, tak to wyglądało. Ale mieliśmy rodzinę w majątkach w Kieleckim, w Opoczyńskim. Tak że w pierwszym momencie matka, ja i mój brat, młodszy brat, pojechaliśmy do rodziny i tam przezimowaliśmy. [To była] kuzynka mojej matki, majątek duży. Zimą pracowaliśmy, naturalnie w miarę możliwości, bo tam było więcej takich wysiedlonych. Ja uczyłam jakichś chłopaczków w międzyczasie. Ale przezimowaliśmy w możliwych, naprawdę dobrych warunkach rodzinnych. A wiosną 1940 roku brat mojej matki mieszkał w Warszawie, ściągnął nas do Warszawy.
Matka zaczęła natychmiast pracować w warsztatach samochodowych. Matka moja gimnazjum i studia kończyła w Wiedniu, wobec tego nie miała problemu z pracą. To były warsztaty samochodowe. Polakom nie wolno było mieć samochodów, Niemcy naprawiali swoje samochody. Trzeba było się z nimi porozumiewać, tak że nie było problemu. Matka w biurze rozmawiała z Niemcami swobodnie. Brat mój, młodszy półtora roku ode mnie, w tym samym warsztacie pracował, ale już gdzieś usmarowany, z jakimiś cążkami, z jakimiś… Jednym słowem fizycznie. A ja zaczęłam pracę… Najpierw jakieś dzieci uczyłam za obiady. Potem, ponieważ część nas Polaków została wywieziona i bardzo serdeczna moja gimnazjalna koleżanka też znalazła się w Warszawie, była bardziej obrotna niż ja, wobec tego załatwiła mi pracę u… To znaczy to nie był piekarz, roznosiłam świtem bułki. Czyli o szóstej musiałam być u piekarza, dostawałam worek bułek, tyle ile chciałam. Z tym że musiałam… Miałam taką ulicę od Marszałkowskiej na lewo, czyli Wilcza, Hoża. Musiałam najpierw – to było strasznie dla mnie trudne, taka dziewczynka siedemnastoletnia – musiałam pójść do sklepu i spytać, czy nie kupią ode mnie bułek, że będę miała za cztery grosze bułki. Ale młodziutka dziewczyna i… Tak że miałam cztery czy pięć, czy sześć sklepów. O wpół do siódmej musiałam te bułki dostarczyć, więc z tym workiem na plecach, cieplusieńkie, a ja nie miałam zimowych rzeczy zupełnie przecież, w ogóle. Ale to nie ma znaczenia, bo wszyscyśmy byli wysiedleni przecież, w sytuacji takiej, że żeśmy nie mieli ani płaszczy, ani butów. Buty dostałam od jakiejś ciotki, za krótkie, była malutka. Ale w każdym razie te ciepłe bułki na plecach, bo to wprost od piekarza, te sto bułek czy pięćdziesiąt, czy dziewięćdziesiąt, to zależy. Im więcej, tym lepiej, bo grosz na bułce zarabiałam. Ach, co za frajda. Z tym że to tak na dzisiejsze czasy ten grosz to chyba było dziesięć groszy, więc to nie było aż tak mało, bo jak sto bułek się sprzedawało czy dziewięćdziesiąt, to było… Z tym że kłopot polegał na tym, że czasem mi bułki zostawały, trzy, cztery, pięć. Zdarzało się, że sklepikarz powiedział: „Wiesz – bo to człowiek młody przecież – dzisiaj to bym wziął mniej”. – „No dobrze”. Więc te parę groszy musiało… Nie zarobiłam, ale za to do domu przyniosłam, mamie i bratu. No to też było dobrze.
No i to właśnie taka praca, do momentu, kiedy w 1941 roku dowiedziałam się, też od mojej koleżanki poznanianki, że szkoła pielęgniarstwa jest otwarta. A ja zawsze byłam taka trochę nastawiona na pomoc, zawsze, od dziecka, tak trochę właśnie miałam. Bardzo się ucieszyłam, no bo co robić w czasie okupacji. Nie będę bułek przez lata (Niemcy w Warszawie) sprzedawała. Tak że bardzo się ucieszyłam i w 1941 roku zostałam przyjęta do szkoły pielęgniarstwa w Warszawie, na ulicy Smolnej. Z tym że szkoła była pomaturalna, a ja nie miałam przecież matury. Wobec tego moja pani dyrektor, Małgorzata Żmudzka, zażyczyła sobie zobaczyć moją mamę, żeby zobaczyć co to za poziom, no bo dziewczynka z Poznania, więc w ogóle nie warszawianka, a poza tym bez matury. No ale pogadały sobie z moją mamą i zostałam przyjęta. No i teraz spokój jest właściwie, bo siedzę w szkole pielęgniarstwa, uczę się, jestem zadowolona, coraz bardziej zadowolona. Jak idę do szpitala na praktyki, to już jestem szczęśliwa i wszystko jest w porządku. Wszystko jest w porządku, bo mieszkam w internacie, bo szkoła pielęgniarstwa wychowywała równocześnie nas, już przed wojną zresztą też, zawsze internat był obowiązkowy. Po prostu chodziło o to, żeby sprawdzić, na ile my jesteśmy rzeczywiście, ile w psychice mamy tego właściwego podejścia. To dzisiaj niestety zupełnie jest nieważne, bo chodziło o to, żeby naprawdę przejąć się człowiekiem, bo zabiegów to się człowiek nauczy. Wszystkiego się można nauczyć, rękodzieła, jeśli się ma wszystkie ręce w porządku. Natomiast chodziło nie o moralność nawet, tylko o to podejście do człowieka w całości. Do tego, że on nie to, że tylko cierpi, on ma też jakieś wewnętrzne życie, jakieś potrzeby. Tak że internat i wobec tego wszystko było proste. Z tym że z biegiem czasu nasilały się te niemieckie aresztowania, takie właśnie łapanki. Wobec tego pani dyrektor powiedziała, że mamy chodzić w mundurach, czyli w mundurkach pielęgniarskich, zimą miałyśmy peleryny i czepki, sukienki, fartuchy – peleryna, nikt nie chodził w pelerynach poza pielęgniarkami, i czepki. Wobec tego rzeczywiście nawet jeśli się zdarzało, mnie się nie zdarzyło, żebym była w łapance, ale zdarzało się i Niemcy puszczali pielęgniarki.
Z tym że z tego okresu okupacji, poza pracą zawodową, która mi dawała ogromną satysfakcję i to już zupełnie osobny dział życia, mam dwa konkretne wspomnienia. Na rogu Marszałkowskiej i Alej [Jerozolimskich] był przystanek tramwajowy, tak jak w tej chwili. Jest okupacja, naturalnie mówię o tym okresie. Jestem w mundurze, czyli mam czepek na sobie, fartuch biały i peleryna, i na tym przystanku stoi Niemka pielęgniarka. One zupełnie inaczej były ubrane, zupełnie. Stoimy wzdłuż, trochę daleko od siebie, patrzymy na siebie i w pewnym momencie zaczynamy się do siebie uśmiechać. Bo młoda dziewczyna, trochę starsza ode mnie, ale młoda, inteligentna buzia i zaczynamy się uśmiechać. Nagle mnie przychodzi na myśl: „Na miłość Boską, przecież to jest Niemka”. Wobec tego zmieniłam, jak sobie to uświadomiłam, to natychmiast się odwracam, ale w ostatniej sekundzie zobaczyłam, jak jej buzia straciła cały ten uśmiech i jakoś tak zapadła się w sobie ta twarz. To sobie zapamiętałam, bo po wojnie miałam odwrotną sytuację, właśnie wprost przeciwną, dobrą. Ale tak to było. To był jeden wypadek, taki wypadek, taka sytuacja okupacyjna. Ja nie miałem żadnych przygód okupacyjnych, złych.
Z tym że druga historia polegała na tym, już byłam w konspiracji, właśnie u „Golskiego”. Ponieważ byłam pielęgniarką, więc szkoliłam drużyny sanitarne, dziewczęta. Szkolenie było proste, bo przecież nie wiedziałyśmy, jak to wszystko długo potrwa, tak że uczyłam ich metody uciskowej w razie krwawienia na przedramieniu i na udzie. Jak to się uciska, żeby się nie wykrwawił pacjent; [uczyłam] opatrunków na różne części ciała; trochę, co robić, jak jest sytuacja tragiczna, a nie ma czystego materiału opatrunkowego, bo nikt przecież nie nosi przy sobie. Jak to zrobić? Co zrobić? Jak ucisnąć, czym, jakim paskiem, jakimś szalem – najprostsze rzeczy. Miałam parę takich grup sanitarnych. Na Rakowieckiej chyba miałam, chodziłam na te… Zbierały się grupki dziewczyn, pięć zwykle, cztery. Na Rakowieckiej miałam wykład, a ponieważ tego było trochę dużo, więc w torebce miałam adresy. Torebka była nieduża, malutka. Miałam tam dokładnie kenkartę, czyli dowód osobisty, jakieś zaświadczenie, że jestem pielęgniarką, grzebień, chustka do nosa i była boczna kieszonka. Torebka była malutka i w tej bocznej kieszonce był adres na Rakowieckiej i dwa inne adresy, bo to taki dzień wolny od szpitala, mogłam pobiegać trochę na to szkolenie. I na Wilczej mnie zatrzymuje młody człowiek w butach z cholewami. Chłopcy z reguły nosili buty z cholewami, polscy chłopcy, kurtki. Perfekt mówiący po polsku i mówi: „Proszę pani – już miałam te dwadzieścia lat – proszę ze mną do bramy”. Ale za nim wyłania się męskie bydle, wielki, potworny chłop i właśnie o takiej bandyckiej twarzy. Więc wchodzę z nim do bramy i nie wiem, o co chodzi. Ale ten stoi, wielkie chłopisko w bramie, zamyka tą bramę i jesteśmy wewnątrz bramy. Młody człowiek, bardzo miły, pyta się: „Proszę pani, a proszę mi powiedzieć, co pani robi? A kenkartę?”. – „Proszę bardzo”. I nagle sobie uświadamiam, że mam w bocznej kieszonce te… Myślę sobie: „Jezus, łazi za mną pewnie od dobrej chwili i wie, że gdzieś coś robiłam”. Ale otworzyłam zupełnie szeroko torebkę i zobaczył. Chusteczka, właśnie ta kenkarta, którą oglądał, grzebyczek, a kieszonka była zupełnie płaska i karteczka malutka. Więc jak otworzyłam tą torbę przed jego nosem, to zobaczył, że tam nic nie mam. Nie przyszło mu do głowy grzebać, bo wszystko było widoczne. No i zaczyna: „Proszę pani, proszę powiedzieć, a ile razy ksiądz puka w konfesjonale przy spowiedzi?”. Pamiętam, że powiedziałam: „Ależ co za dziwne pytanie?”. – „Proszę odpowiedzieć, bo inaczej pojedzie pani ze mną na Szucha”. Szucha to było to miejsce badań pierwszych. Ponieważ Poznań i katoliczka, więc mówię: „No proste, trzy razy”. Popatrzył na kenkartę, powiedział: „No dobrze, to dziękuję. Do widzenia”. – „Do widzenia”. Wróciłam do szkoły pielęgniarstwa i mówię dziewczętom: „Słuchajcie, koleżanki. Zatrzymał mnie taki, był bardzo miły, nie wiem, o co chodzi”. A one powiedziały: „Słuchaj, przecież getto już zamknęli. Nie ma getta, zlikwidowane. Wziął cię za Żydówkę”. Rzeczywiście, jestem z prababki Ormianką, więc jestem czarna, byłam bardziej czarna może, jeśli chodzi o brwi. Ale mnie do głowy nie przyszło, a puścił mnie pewnie dlatego, że mnie do głowy nie przyszło, bo Żydzi jednak mieli wewnętrzną panikę jeśli ich się zatrzymywało, a ci młodzi ludzie, którzy zajmowali się wyłapywaniem Żydów, byli już wytrenowani, byli psychologami, wiedzieli, kto się boi, a kto nie. A mnie do głowy nie przyszło, że cokolwiek poza ewentualną konspiracją może mi grozić. Tak że to była druga historia okupacyjna. Nic więcej.
- W jaki sposób pani wstąpiła do konspiracji?
W szkole pielęgniarstwa była koleżanka, która z powiązań rodzinnych należała do rodziny wojskowych i ona wciągnęła mnie, Lena Chrzanowska. Ojciec jej był pułkownikiem przed wojną, jej mąż był porucznikiem i zginął zresztą, w każdym razie w 1939 roku przepadł. I ona wciągnęła nas, całą grupę koleżanek, pielęgniarek, właśnie najpierw do konspiracji, z przysięgą, ze szkoleniem, obchodzeniem się z bronią. A zawodowo właśnie miałyśmy swoje przydziały. Poza tym szkoleniem ja jeszcze załatwiałam… Myśmy przygotowywali punkty sanitarne. Nie wiem tak właściwie, w tym okresie nie zastanawiałam się na co i po co. Nie mówiło się jeszcze wcześniej o Powstaniu. Myśmy przygotowywali materiały opatrunkowe i ewentualnie długoterminowe leki w odpowiednich punktach. Dostawałam od jednego z lekarzy, też konspiracyjnie, recepty. Na rogu Marszałkowskiej i Alej [Jerozolimskich], mniej więcej w okolicy Rotundy, była apteka i w tej aptece odbierałam paki waty, ligniny, bandaży. Nie mogły być to duże paki, bo chodziło o to, żeby to nie było widoczne. To przenosiłam znowu na miejsce określone. Już nie pamiętam, dokąd to nosiłam. Może kilka punktów było takich, nie pamiętam. W każdym razie tym się zajmowałam. A poza tym okupacja o tyle była spokojna, że właściwie internat, szpital, przychodnie i matka z bratem w Warszawie, wobec tego w wolne dni wpadałam tam, no i konspiracja. Wszystko było dosyć proste. Po prostu to moje grono koleżanek najbliższe, wszystko to gdzieś działało. Jeśli wspólnie, no to wspólnie, a jeśli nie wspólnie, tośmy nie wypytywały się, gdzie która do czego należy. Tyle okupacji. W lipcu 1944 roku wzięłam ślub właśnie z panem Krzysztofem Rudzkim i wróciłam 31 lipca do Warszawy, bo ślub był poza Warszawą w Piotrkowie, tam byli jego rodzice.
- Proszę opowiedzieć może coś o tym, jak wyglądał ślub w takich trudnych czasach.
Jak wyglądał ślub? Zapowiedzi musiały być w Warszawie i były w kościele na Narutowicza, ponieważ mieszkałam przy placu Narutowicza w Warszawie. Tak że tam były zapowiedzi, na których zresztą ja nie byłam, był tylko mój przyjaciel, wysłuchał ich, a ślub był w Piotrkowie. Kostium popielaty miałam, robiła moja matka, szyła. Buciki miałam pożyczone, białe, bluzeczkę miałam białą i kwiaty sobie zamówiłam już w Piotrkowie. Dzień wcześniej przyjechałam do Piotrkowa i dzień wcześniej poszłam do kwiaciarni z moim ówczesnym narzeczonym i zamówiłam sobie luźne kwiaty. Potem też już robiłam bukiety dla mojej synowej. Zrobiłam sobie bukiet. Fotografie mam z tego okresu. Naturalnie zrobiłam sobie bukiet z groszków pachnących, z asparagusa i z goździków. Bukiet wisiał, jednym słowem. Te goździki były upięte, no i tyle. Ślub był kościelny, bo nie było w zwyczaju inaczej. W ogóle nie było mowy o innym ślubie. W kościele w Piotrkowie. Na ten ślub przyjechała moja matka. Mojego brata już nie było, mój brat został aresztowany. Też był w konspiracji, został aresztowany w międzyczasie, tak że brata nie było. Z mojej strony była moja matka, z jego strony byli jego rodzice, siostra, no i jakieś ciotki i stryj. Bardzo miło.
- A wesele? Czy było jakieś przyjęcie później, wesele?
Tak, ale bardzo skromne, te przyjęcia były bardzo skromne. Naturalnie u rodziców jego było przyjęcie, właśnie na tych osiem, dziesięć osób. A ponieważ rodzice pod Piotrkowem mieli domek z ogromnym ogrodem, to jest Poniatów, to takie osiedle wypoczynkowe piotrkowskie. Myśmy tam pojechali na dwa tygodnie i 31 lipca wróciliśmy po południu z Piotrkowa do Warszawy. Bo 1 sierpnia mąż mój musiał już pójść do pracy. W centrum Warszawy pracował, a ja chyba 2 czy 3 sierpnia miałam wrócić do szkoły.
- To może jeszcze panią spytam, jeśli pani powiedziała, że wzięła ślub jeszcze w trakcie wojny, to proszę mi powiedzieć też, jeśli mogę się oczywiście o to spytać, jak wyglądały państwa spotkania, państwo pewnie byli przez jakiś czas narzeczonymi, jak one wyglądały, gdzie państwo wtedy chodzili na randki? Czy w ogóle coś takiego miało miejsce, jak wyglądało życie towarzyskie? No bo państwo byli przecież młodzi, była wojna, ale życie toczyło się dalej.
Tak, myśmy się poznali na wsi w 1939 roku. Ja po wysiedleniu z Poznania, on młody człowiek, dwa lata starszy ode mnie, po maturze. Mieszkał w Piotrkowie. A ponieważ bali się jego rodzice łapanki piotrkowskiej, ponieważ męska młodzież była bardziej narażona na wyłapywanie i wywożenie, to przysłali też go na wieś do mojej rodziny. Z tym że ciotka była kuzynką mojej matki, a mój mąż był ze strony męża mojej ciotki. Tak że my nie byliśmy zupełnie spokrewnieni. On miał dwadzieścia lat, dziewiętnaście wtedy po maturze, ja miałam siedemnaście, no i tak właśnie takie pierwsze uczucie dziewczęce z mojej strony, z jego strony też. Ale to było takie, tylko właściwie żeśmy stali. Staliśmy z dwóch stron pieca, bo piece kaflowe były na wsi, no i to było wszystko. Tak że nawet się nie pocałowaliśmy w tym okresie, kiedy ja miałam lat siedemnaście, a on dziewiętnaście. Ale już mówiliśmy o tym, że się kochamy i że pewnie się pobierzemy, ale teraz jest wojna. Potem pojechałam do Warszawy, on był w Piotrkowie, wrócił do Piotrkowa, dostał jakąś pracę, to już miał zabezpieczenie, żeby go Niemcy nie złapali. Ale chciał być blisko mnie, wobec tego postarał się, a ponieważ miał rodzinę w Warszawie, postarał się o pracę w Warszawie. Spotykaliśmy się, naturalnie. Nie pamiętam, no trzy lata żeśmy się spotykali, bez przerwy właściwie w wolne dni, jeśli nie miałam [akcji] konspiracyjnych… To było spokojne uczucie, takie dziewczęce z mojej strony. Nawet zrywałam kiedyś, bo wydawało mi się, że to jest nie to. Właściwie do końca wydawało mi się, że to nie jest jednak to uczucie, że szalenie miły, że szalenie dobry, że cenię go. Jednym słowem zdecydowałam, nastrój przedpowstaniowy był taki gorący i zdecydowaliśmy się pobrać. Naturalnie jakieś nawet spotkania były. On miał kuzyna jednego, drugiego w Warszawie. Ponieważ miał rodzinę, godzina policyjna była, więc jak się po południu spotykaliśmy, to już musieliśmy zostać na noc, ale też nic się nie działo… Z naszej strony nie było potrzeb fizycznych w tym okresie. Może nie mieliśmy ze względu na usposobienie, może ze względu na atmosferę wojenną. Nie mam pojęcia. W każdym razie nic się nie działo, nic się takiego nie działo. Ale na dwa tygodnie przed ślubem zdecydowaliśmy się, że spróbujemy sobie pożyć. A już ślub był zaklepany, tak że… No też byłam smarkata w istocie, tak że wszystko było w porządku, ale bez szalonych emocji. No i tyle. Nie pamiętam żadnych specjalnych randek, takich właśnie z ogromnymi uczuciami czy z jakimiś fizycznymi potrzebami. Kochaliśmy się. Spokojna młodzież, spokojna, dobrze wychowana i bez potrzeb, powiedzmy, jeszcze.
- Przejdźmy w takim razie do Powstania. Pani wróciła ze ślubu od razu na Powstanie?
Wróciłam i właśnie co się stało? Należałam do tego „Golskiego”, miałam tam grono, miałam tam swoje [zadania]… Zostałam zastępczynią komendantki, więc już potem nie musiałam koniecznie być patrolową w tych drużynach sanitarnych, które szkoliłam. Ale ponieważ wróciłam tak późno, nie dostałam sygnału, że mam być na Politechnice, bo całe zgrupowanie „Golskiego” miało spotkanie na Politechnice, a ja nie dostałam tego, bo za późno. Powstanie zaczęło się 1 sierpnia, a ja po południu 31 lipca wróciłam na Żoliborz, bo tam wynajęliśmy pokój. Jak wyszłam za mąż, to zrezygnowałam z [internatu]. Można było już w ostatniej chwili, później w ostatnim semestrze zrezygnować z internatu, bo już niby byłyśmy podchowane w duchu. Tak że na Żoliborzu myśmy wynajęli pokój i zostałam na Żoliborzu po prostu. Stąd tam ten punkt sanitarny dość szybko [zorganizowaliśmy]…
Lekarz był, nawet nie wiem, czy nie dwóch lekarzy, nie pamiętam. Jedno nazwisko mam gdzieś zapisane, bo też wtedy nie operowaliśmy nazwiskami. Ja byłam jedyną pielęgniarką, ale tam dość łatwo nam było, bo mieszkania były duże, duży pokój, stół operacyjny się zrobiło ze stołu jadalnego. Opróżniło się tam. Jak były jakieś tapczaniki, to się zebrało, ale część leżała [na podłodze]… Zresztą część osób przytargało jakieś łóżka do tego punktu sanitarnego. Niektórzy leżeli na materacach na ziemi. Powolutku niestety zbierali się ranni. No i co? No nie było problemu, dlatego że wodę mieliśmy, lato było. Zebrali się lokatorzy, kobiety i przynosili nam jedzenie, dla nas i dla chorych. Na początku był jeden ranny, potem pięciu, potem coraz więcej. Jednych się wypuszczało, inni przychodzili, tak że nie pamiętam żadnych trudności. Z tym że mieszkałam na drugim piętrze i mieszkałam w tym wynajętym pokoju. Tam lokatorów nie było, tych właścicieli, dlatego że po prostu nie wrócili z wakacji. Tak siedziałam któregoś popołudnia, żeby coś upitrasić i też zanieść na dół, na ten parter. I w pewnym momencie przez okno zobaczyłam, że budynek naprzeciw mego okna siada, po prostu siada. Nie słyszałam żadnego wybuchu, to jednak było lato, sierpień, okno otwarte, tylko zobaczyłam, że cały budynek siada. I te cegły zobaczyłam przez okno drugiego piętra, leżą wszystkie cegły na placyku. W tej chwili tam jest placyk, nie zabudowano tego trójkąta, w którym stał dom. I pomyślałam sobie: „Oho, jeśli Niemcy już trafili – a to tuż przy Dworcu Gdańskim – w ten dom naprzeciw, no to ja się przeniosę ze spaniem”. Stargałam, nawet nie wiem, czy mi ktoś nie pomógł, fotel duży na dół, do piwnicy. No i tam nocowałam, jak miałam możliwość nocowania, bo coraz mniej było możliwości nocowania. Tak że to sobie tam zapisano i potraktowano jako ciekawostkę. Spałam na stole, tak zwanym operacyjnym, na parterze, no bo musiałam być w tym punkcie sanitarnym, a nie było tam miejsca do siedzenia dla mnie. Tak że jak mogłam, to spałam na stole, który w ciągu dnia był stołem operacyjnym. Z tym że były dwie dziewczynki czy trzy, przyszły takie właśnie osiemnasto-, dziewiętnastoletnie dziewczynki do pomocy, żeby po prostu zająć się trochę tymi rannymi chłopcami. Przede wszystkim to była młodzież, chłopcy, przede wszystkim chłopcy ranni.
- Co działo się z pani mężem?
On został w Warszawie, już nie wrócił. Pojechał 1 sierpnia do pracy w centrum Warszawy i całe Powstanie „przesiedział” w Śródmieściu. Już nie wrócił w ogóle, bo poszedł do obozu. Na końcu Powstania zabrali go razem z wszystkimi Powstańcami. Wrócił późno, później wrócił, ale wrócił naturalnie, na szczęście dla niego. A u mnie nic więcej… Nie pamiętam. Opatrunki, cały czas przy tym lekarzu.
- Czyli był lekarz, pani i jeszcze pomoc jakaś, tak?
Tak i jakieś panie i dziewczynki jakieś do pomocy. Tak, naturalnie, cały czas. Nie wiem, czy nie było dwóch lekarzy. Nie pamiętam tego, ale chyba… Zdaje mi się, że było dwóch lekarzy. No i właśnie przynieśli chłopca ciężko rannego, trzeba było mu przetoczyć krew. A ponieważ ja byłam właśnie „0” Rh+, tak że dawca dla wszystkich, więc natychmiast. Tak właśnie myśmy wtedy to robili, że tu się pobierało, tam się wstrzykiwało, tu się pobierało, tam się wstrzykiwało. No i tak, więc bardzo dobrze, byłam zdrową dziewczyną. No i co? Ale niestety dyżurowałam przy tym chłopcu, bo był nieprzytomny. No i w nocy jak przychodziłam, on na łóżku leżał, światło było takie, bo świateł nie wolno było palić. Zresztą nie było światła, ale jakiś cień, zobaczyłam, że pod łóżkiem jest plama. Pomyślałam sobie: „Ojej, zsiusiał się chłopak”. I dopiero nad ranem się zorientowałam, jak zaczęłam to wycierać, że to jest krew. On nie żył już, skrwawił się jednak. Był tak ranny ciężko, że się skrwawił. No i tyle. To jest tyle…
Te dni były takie jak dni, nie było nic specjalnego. Owszem, jeden jeszcze był, sytuacja była ciekawa, bo zrzutki były. Samoloty obce przylatywały i zrzucały nam coś. Ponieważ przy Zajączka ulica była wyżej i był nasyp, ulica była na nasypie, a Niemcy byli blisko, więc chłopcy poszli na nasyp, żeby ten zrzut [odebrać]… Bo był blisko nas, blisko Zajączka, zrzut jakiś. Chłopcy zaczęli się drapać, ale Niemcy ciągle ostrzeliwali ulicę. Wobec tego musieli się raz i drugi wycofać i wieczorkiem poszłam z nimi zobaczyć na ten nasyp, żeby ściągnąć ten zrzut, jakaś paka. Ale byliśmy bardzo rozczarowani. Nie pamiętam, co tam było, ale nie było ani żywności, ani broni, tak że byliśmy rozczarowani. Nie pamiętam zupełnie, pamiętam tylko nasze ogromne rozczarowanie, że jak można było narażać nas i w ogóle zrzucać takie rzeczy niepotrzebne. Nie mam pojęcia, zupełnie sobie nie przypominam. No i tyle.
- A jakie były nastroje wśród państwa? Co państwo myśleli o Powstaniu?
Bardzo trudno powiedzieć. Wiedzieliśmy, że Żoliborz się trzyma, bo taki kontakt był. Chłopcy najczęściej z Żoliborza, między Zajączka a placem Wilsona się kręcili. Opowiadali właśnie, że się trzymają. Miałam zajęcie. Jestem niesłychanie realna. Jest praca do zrobienia, trzeba ją zrobić. Jest coś do zrobienia, a można pomyśleć jak zrobić – to jest też cecha zawodowa – trzeba w każdej sytuacji przewidzieć, co może być. To nie może być tak, że ja tylko dzisiaj i w tej chwili coś robię. Ja musze pomyśleć, że może za chwilę być trudniej. Tak że pracowaliśmy w tym punkcie. Przyjmowaliśmy chłopców, robiliśmy opatrunki, jak można było to z powrotem, jak nie, to trzeba położyć. Leków nie było, więc tylko to, co w domach było, jakaś aspiryna czy czyste prześcieradła. Po prostu się robiło to, co było do zrobienia.
- A gdzie byli chowani ci, co nie przeżyli?
W moim punkcie nikt nie umarł… Aha, ten chłopiec jeden, ale to już nie wiem, naprawdę nie wiem gdzie. Nie wiem, nie mam pojęcia, bo to już nie była moja rzecz. Z tym że pewnego razu, to był już wrzesień, czyli przesiedziałam zajęta cały sierpień i zaczął się wrzesień. Pewnego razu przyszli chłopcy z Żoliborza, bo zwykle dwóch albo jeden prowadził tego rannego. Albo nieśli, albo prowadzili. Przyszli chłopcy z Żoliborza i powiedzieli do mnie: „Wiesz, czy to nie jest twoja koleżanka? Bo tam nie żyje, leży dziewczyna, która ma przypiętą kartkę do ręki czy do nogi. Jest na niej nazwisko i godzina założenia opaski uciskowej”. To była Jaksa Bykowska, moja starsza koleżanka ze szkoły pielęgniarstwa. Ona dostała postrzał w nogę i sama sobie jakimś pasem [owinęła]… To harcerka i jej nazwisko jest w tych książkach o harcerzach Powstania Warszawskiego i w ogóle wojny. Jaksa Bykowska, jej matka, jej siostra, wszystkie działały w konspiracji. Ona sobie założyła opaskę uciskową na udo. Ale udo jest bardzo trudne do uciśnięcia, a jeszcze do tego jak była ranna, nie dała rady. A ponieważ przy założeniu opaski uciskowej, opaska uciskowa może być założona na godzinę, bo inaczej umierają również nerwy. Krążenia nie ma, wobec tego trzeba popuścić, pozwolić, żeby trochę przepłynęło przez kończynę. Ponieważ opaskę uciskową się robi tam, gdzie jest jedna kość, nie można… Mimo że noga jest nisko skaleczona, dwie kości nie pozwolą na ucisk właściwy. To samo jest na przedramieniu, tu nie można, trzeba wysoko. Ona sobie założyła i nie dała rady, po prostu ranna, wobec tego się skrwawiła. Chłopcy mi powiedzieli: „Pewnie to może być twoja koleżanka, bo była w fartuchu białym, więc może jest pielęgniarką”. No i że nazwisko i właśnie, że skrwawiona. To mi oni opowiedzieli. To była moja koleżanka rzeczywiście. Nie pamiętałam zupełnie, kiedy wyszłam. Wiem, że był wrzesień, ale kiedy dokładnie, dnia i godziny [nie pamiętam]… Nie usiłowałam tego zapamiętać, bo tutaj ranni i na szczęście wszystkich rannych udało nam się wyprowadzić, w momencie kiedy Niemcy przyszli wyrzucić nas z tego całego domu i z tego bloku całego.
- Pani mówiła, że spała w piwnicy, pewnie z cywilami, tak?
Jak miałam moment, mogłam spokojnie spać nie na stole i nie miałam dyżuru.
- Jak wyglądały te piwnice, ci cywile, którzy tam byli?
To było lato, więc wobec tego żadnego węgla, nic nie było. Piwniczka była wystarczająco duża, że fotel można było postawić. Troszkę sobie to ogarnęłam, żeby to był rodzaj mieszkania. To była czyściutka piwnica.
- A inni ludzie też tam byli?
Czy inni byli? Nie, piwnica tego domu, tego mieszkania… Nie, to był mój pokoiczek wtedy tak urządzony. Ściągnęłam jakiś koc gruby do tej piwnicy. Tam miałam torby, dokumenty.
- A jaka była sytuacja z wodą, warunki sanitarne?
Właśnie nie mieliśmy kłopotu z wodą.
Nie mieliśmy kłopotu z wodą i z jedzeniem. Nie pamiętam tego. Jakieś jedzenie… Widocznie były zapasy w tych czteropiętrowych budynkach i przynoszono nam do tego punktu. Nie mam wspomnienia… Jedyna rzecz, w szkole pielęgniarstwa pod koniec zaczęłam palić papierosy i papierosy się skończyły. Ale był tytoń, bo panowie jakoś palili fajki. Dostałam tytoń i dostałam fajkę. Raz i drugi pociągnęłam tą fajkę, ale właściwie tyle, że miałam świadomość, że mogę korzystać, ale w istocie nie paliłam fajki. Ale parę razy tak, parę razy pociągnęłam tą fajkę, a potem dałam spokój. Tak że nie miałam tytoniu, nie miałam papierosów, nikt nie miał. Panowie korzystali z tej fajki, ci, którzy musieli palić.
- Przejdźmy więc do zakończenia Powstania.
No więc właśnie. Ponieważ w książce, bo są te książki o Powstaniach, o harcerkach, o walkach na Żoliborzu – tam się dowiedziałam, że ta moja koleżanka Jaksa Bykowska zginęła 17 września. W ten sposób dowiedziałam się, dopiero czytając, kiedy wyszłam. Bo dwa dni później, dzień albo dwa dni, to tego też nie pamiętam, po tej informacji. Ci chłopcy przyszli powiedzieć, że Niemcy się zbliżają, że oni poszli dalej, za Żoliborz, a wiedzą, że Niemcy idą tutaj, w stronę Zajączka, bo przecież siedzą na Gdańskim i tutaj się chcą połączyć ze sobą. Wobec tego myśmy tak właśnie tych chłopców rozpuścili wszystkich. Tak że pusty był punkt i w ogóle cały punkt wyglądał, że go nie ma. W ten sposób się dowiedziałam, kiedy wyszłam. Bo wyszłam dzień albo dwa po śmierci Jaksy Bykowskiej, czyli 18 lub 19 września. Zagarnęli nas, z tym że ja raz jako poznanianka, drugi raz jako pielęgniarka, byłam przygotowana, bo to było wiadomo, że już dochodziły wieści, że Niemcy wyrzucają ludzi. Tak że miałam walizeczkę z fotografiami, z jakimiś pamiątkami rodzinnymi. Malutkie [walizeczki], neseserki. Nie wiem, czy wiadomo, co to jest neseser? To była malusieńka walizeczka, którą się woziło, z przyborami toaletowymi najczęściej. Malutka. Miałam dwie takie walizeczki, jedna z fotografiami, a druga była ze sprzętem, właśnie strzykawki, bandaże, moje dokumenty, bielizna, jakieś majtki, przepraszam, jakaś koszulka. Z tym że ja znowu nie przewiozłam ze szkoły pielęgniarstwa, nie zdążyłam jeszcze, ani z domu od mamy, zimowych rzeczy. Tak że znowu było prawie jak w Poznaniu. Jakieś sandały, letnie suknie. Ale ten dom, w którym mieszkałam, był zaopatrzony, pusty. Wobec tego stamtąd wzięłam buty z cholewami, męskie. Znalazłam jakieś męskie skarpety, wsadziłam to wszystko na nogi, żebym się te buty, cholewy w środku, żeby mi noga nie tańczyła. Tak że miałam ze trzy czy cztery pary wełnianych skarpet w butach z cholewami. Wzięłam jakąś spódnicę wełnianą i na to męską marynarkę. Tak że już byłam zabezpieczona, w tym sensie, że nie letnia sukienka, w której przyjechałam. A poza tym właśnie to, co przygotowałam sobie, i walizeczkę przede wszystkim z takimi fotografiami. Potem wzięłam sobie torbę sanitarną, w której miałam ten sprzęt cały, potrzebny mi. Tam była bielizna, ale osobista, żadnych sukien, nic z tych rzeczy, bo miałam jedną sukienkę. Liczyłam, że sobie pojadę 1 sierpnia do szkoły i wezmę, sobie przywiozę wszystko, co mi potrzeba, do tego pokoju. I miałam drugą torbę harcerską, w której miałam półlitrowy kubek, nóż, widelec, łyżka, tytoń właśnie w razie czego, cukier i sól. Wszystko mi się bardzo przydało. Aha, mydło naturalnie, ręcznik. Wszystko mi się to bardzo przydało. Z tym że walizeczkę zostawiłam. To znaczy po prostu któraś z dziewcząt, która się tam znalazła, a nie trafiła do rodziców, nie mogła wrócić na Żoliborz, nie miała nic. A ponieważ myśmy się wszyscy chętnie dzielili, tak że dałam jej tą walizeczkę. Wyrzuciłam do piwnicy wszystkie fotografie i ona dostała od sąsiadów właśnie jakąś odzież, coś. Mogła sobie wziąć w tą walizeczkę coś.
Część ludzi brała walizy, ale to był absurd, bo nas goniono z Żoliborza na Wolską. To jest straszny kawał, to się nic nie zmieniła odległość między Żoliborzem, Dworcem Gdańskim a Wolską i tym kościołem, w którym nas przetrzymano na noc. Z tym że [idą] całe tłumy ludzi różnych, tylko że ja młoda jestem, więc w ogóle nie ma problemu; mam torbę jedną, drugą, buty wygodne. Nie ma problemu. Poza tym wszyscy znowu w tej samej sytuacji jesteśmy. Tak że zawsze jest łatwo, jeśli wszyscy są w identycznej sytuacji. A ja ani nie ulegam panice, właśnie przewiduję, dostosowuję się jak zdrowe zwierze do sytuacji. To takie cechy poznańskie, bo Poznań od lat walczył z Niemcami i umiał przyzwoicie żyć, a równocześnie walczyć. Poza tym pielęgniarstwo wojenne… Też myśmy mieli trudne warunki leczenia chorych, a jednak chorzy nie umierali nam. Tak że wspólne cechy się połączyły, tak że po prostu sobie radziłam psychicznie. Jestem w grupie, wobec tego trzeba w miarę możliwości komuś pomóc, ale taka jest sytuacja i do tego trzeba się dostosować. Z tym że masę, ogrom był ludzi, bo to ściągali nie tylko Żoliborza, ale z różnych stron do tego konwoju wyrzuconych. Masę waliz na bokach, jakichś toreb, jakichś wózków. Ludzie nie dawali rady nosić tego kilometrami, a czasem ktoś usiłował, chłopcy przede wszystkim, gdzieś na bok prysnąć. To niestety zabijali, bo konwój był niemiecki z psami i strzelali po prostu do uciekających. Niestety też czasem jakiś stary człowiek nie dał rady iść, mimo że się nie szło szybko. Nocowanie było w kościele. Tam powygarniano chłopców z kościoła, ale nam nic nie robiono. Na ławkach już spałyśmy, no i rano do…
Tak że do Pruszkowa pojechaliśmy pociągiem, ale w jaki sposób, to już nie pamiętam, jak się dostaliśmy do tych bydlęcych wagonów i wyrzucono nas w Pruszkowie. Pruszków – ogromny teren. To były tereny kolejowe w Pruszkowie, z ogromnymi halami na naprawy, na mycie wagonów, na naprawę wagonów, no i tereny. Tam Niemcy, w dużej mierze Niemcy, ale często przy stolikach byli Polacy z Niemcami, bo czasem trzeba było się porozumiewać inaczej, często lekarze polscy. Niemcy tam przesiewali nas znowu i całą młodzież wyrzucali do transportu do Niemiec, a ludzi dojrzałych w głąb Polski. A ponieważ miałam zaświadczenie, bo dokumenty wzięłam swoje wszelkie, miałam zaświadczenie, że jestem świeżo po ślubie, doszłam do wniosku, że może mi się uda udać ciążę. Tak że jak poszłam, bo po kolei barak… To nie były baraki, to były hale ogromne, betonowe. Wyrzucano nas wszystkich przed te stoły, niby z komisją niemiecką. Więc jak doszło do mnie, to wypchnęłam brzuch, każda z nas potrafi wypchnąć brzuch, jak się uprze. To nie jest żadna sztuka. Nie wiem, czy panowie to potrafią, ale my na pewno. No i pokazałam zaświadczenie, że jestem świeżo po ślubie. Wobec tego skierowali mnie nie do obozu młodzieżowego, do robót w Niemczech, tylko na transport w kraju, do Skierniewic. Z tym że tam jest taka śmieszna rzecz i ciekawa, znowu charakteryzująca mnie. Tam byliśmy, nie wiem, tydzień chyba w tej hali… Wiedziałam, że albo nas wywiozą w nocy, albo nas wywiozą rano. W każdym razie każdego dnia nas mogą wywieźć. A tam były w ścianach zawory otwierające wodę do mycia wagonów i ja codziennie rano i codziennie wieczór, a upał był, wrzesień już, ale w każdym razie… I ten tłum przecież, ten tłum na tej słomie wydeptanej, wymęczonej przez ludzi, bo spaliśmy na słomie, na betonie. Ja miałam koc, bo wzięłam do tego ten ciepły koc. Tak że codziennie rano i wieczorem, dwa razy dziennie biegłam pod ten hydrant. Było takie koło do otwierania tego hydrantu i się myłam. Cała hala była pełna ludzi, ale tyłem stawałam, miałam te dwadzieścia dwa lata, nic mnie to nie obchodziło. Bałam się, że znowu będę tygodniami czy ileś w wagonie nieumyta, więc od wszelkiego wypadku myłam się rano i wieczór pod zimnym hydrantem, tyłem do całej hali. Jeszcze taka była też charakterystyczna dla mnie rzecz. Nie wiem, czy ludzie nie przewidywali, że będą wyrzuceni, czy nie mieli wyobraźni, co ich czeka, bo ja miałam kubek półlitrowy. Dostawaliśmy jakąś lurę gorącą rano i wieczór, i dostawaliśmy kawałek chleba czarnego rano i wieczór, może w południe też coś było gorącego. Ludzie stali do mego kubka, bo nie mieli w czym brać tego płynu. Tak że szybko musiałam pić i potem w ogonku każdy korzystał z tego garnuszka półlitrowego.
Tak że wyrzucili mnie razem z grupą ludzi i wywieźli do Skierniewic, do obozu. Z tym że wiedzieliśmy, to się rozniosło, że nie bardzo możemy się z tego obozu ruszać, bo Niemcy sprawdzają kenkarty, czyli te dowody osobiste nasze z fotografią i odciskami kciuków i jeśli te kenkarty są warszawskie, to oni łapią i wracają z powrotem do obozu.
Ale miałam szczęście znowu jakieś. Dwie dziewczynki ze Skierniewic z opaskami Czerwonego Krzyża kręciły się po tym obozie, bo to Niemcy honorowali i zaproponowały mi, że może mnie wezmą, wyciągną. Bardzo chętnie. Tym bardziej że ze Skierniewic do Piotrkowa jest niedaleko, a tam byli rodzice mojego męża. Wobec tego najpierw mnie zabrały… Dały mi opaskę Czerwonego Krzyża… Nie, najpierw wzięły moją sukienkę letnią, która była zwinięta, cieniutka. Wyprały mi tą sukienkę i wyprasowaną przyniosły do obozu, bo ja ciągle w butach z cholewami, z tą kurtką i spódnicą. Kazała mi się przebrać i dały mi opaskę Czerwonego Krzyża. Więc wyglądałam świeżutko, bo wyprana sukieneczka, opaska Czerwonego Krzyża. Walizeczkę, tą moją torbę, powiedziały że to żaden problem, bo to jedzenie, ten cukier powolutku rozdałam, sól też, tytoń też oddałam, został mi widelec, nóż i kubek. Nawet nie wiem, czy tego też komuś nie oddałam, jak już wiedziałam, że wychodzę. W każdym razie nie było problemu i wyszłam. A te buty, [dziewczynki] powiedziały, że wyrzucą przez płot. Nie wiem, czy wyrzuciły, czy nie, już ich nie widziałam potem, już mnie nie interesowały te buty z cholewami. Bo jakieś letnie buciczki też miałam w tej torbie właśnie, bieliznę, sukienkę i buty letnie. Tak że wyszłam świeżutko z opaską Czerwonego Krzyża i w ten sposób wyszłam spokojnie, bo Niemcy widzieli nas zmaltretowanych, brudnych tutaj. Wiadomo było, że ktoś miejscowy z Czerwonego Krzyża, tak że nie więzień, powiedzmy, nie obozowy.
Potem było trochę kłopotu dostania się do Piotrkowa z tych Skierniewic, dlatego że znowu na dworcu byli Niemcy. Oni wszyscy mundurowi, z karabinami na ramionach, tak że nie było wątpliwości, tu nie było takich eleganckich młodych ludzi, co to człowieka zaczepiają. Niemcy sprawdzali kenkarty wszystkim, którzy na dworcu kupowali bilety. Musiałam kupić bilet do Piotrkowa Trybunalskiego. Ale tutaj, nie wiem czy tak, właściwie pierwszy raz w życiu chyba tak trafiłam na swoją cechę, jakiegoś sprytu, dużego sprytu albo znowu to jest ten talent taki właśnie dostosowywania się do sytuacji. W tej sukieneczce świeżutkiej taka, już włosy wymyte, poszłam na dworzec zobaczyć, jaka jest sytuacja, i zobaczyłam, że przy kasie stoi jeden Niemiec i wszyscy pokazują kenkartę. Przy wejściu na dworzec był znowu taki posterunek i znowu się pokazywało kenkartę, znowu stał Niemiec. I Krążył po holu dworcowym w Skierniewicach młody Niemiec. A ponieważ ja ze szkoły trochę po niemiecku – jak to wiadomo, w gimnazjum coś tam człowiek umie –wobec tego tak się zakręciłam koło niego, coś tam o pogodzie, czy duży ruch. Jakieś tam takie głupotki i wyszłam. Wiedziałam, że jest obstawa dwukrotna, że tak nie będzie łatwo dostać się, a nikt bez dowodu się w ogóle nie ruszał. Wobec tego następnego dnia przyszłam, znowu ten sam chłopiec był. Spytałam go poprzedniego dnia czy będzie. Tak, on ma tutaj pracę, on tutaj w holu dyżuruje i to już sobie pogadałam troszkę więcej z nim. A to ile ma lat, a to coś. Jednym słowem… I tak trwało trzy dni, a czwartego dnia zdecydowałam się, bo już byłam z nim zaprzyjaźniona niby, dukałam po niemiecku wystarczająco, żeby z nim pogadać te dziesięć minut. Poprzedniego dnia powiedziałam, że jadę do rodziny, że wrócę za trzy dni. No i tak gadu, gadu, czwartego dnia go zaciągnęłam prawie do kasy, tak że stał przy mnie jak ja do kasjerki:
Nacht Petrikau, bitte. „Do Piotrkowa, proszę”. A tutaj właśnie coś i ona nie zażądała, ten drugi Niemiec, który stał, nie zażądał, bo z tym rozmawiałam. Tutaj powiedziałam po niemiecku, dała mi bilet i potem przeszliśmy, ja się z nim umówiłam, że tak za trzy dni wrócę, to się zobaczymy i znowu przeszłam już bez bagażu, bo już żadnego bagażu poza torebką jakąś [nie miałam]. One mi dały jakąś torebkę zamiast tej mojej torby sanitarnej, z dokumentami. Tak że już nic nie musiałam mówić przy tym przejściu i podałam jej bilet, ona sprawdziła.
Auf Wiedersehen. – Auf Wiedersehen. I w ten sposób się dostałam bez kłopotu. Byłam sama pełna podziwu, bo na ogół nie byłam taka sprytna, ale okazało się, że potrafię się znaleźć w trudnej sytuacji.
W Piotrkowie byłam krótko, bo moje koleżanki… Miałam ze szkoły pielęgniarstwa koleżanki w Krakowie. Tak że w Piotrkowie, trochę w RGO… To była taka organizacja, Rada Główna Opiekuńcza, którą też Niemcy tolerowali. Ona miała za zadanie opiekowanie się jakimiś ludźmi potrzebującymi. Niemcy tolerowali to RGO, Rada Główna Opiekuńcza. A ja w Piotrkowie natychmiast wskoczyłam do tej organizacji, bo Czerwonego Krzyża tam nie było i na stacji kolejowej przy transportach, bo cały czas szły transporty albo do Oświęcimia, albo dokądś. Na dworcu ludzie rzucali karteczki z prośbą, żeby coś… Albo trzeba było podać pić, jeść, więc mieliśmy jakieś chleby, bo ludzie przynosili i to się albo podawało picie, albo się dawało chleby, albo się zbierało te karteczki rzucone przez okno, czy przez drzwi właściwie wagonów bydlęcych. Jakieś adresy, trzeba było potem dać znać, że żyje i że dokądś jedzie, nie wiadomo dokąd. Ale to było krótko, to był miesiąc. Porozumiałam się z moimi koleżankami pocztą, bo można było w Generalnej Guberni pisywać wtedy. Powstanie było w Warszawie, a reszta Polski działała właśnie na zasadzie okupacji niemieckiej. Tak że poczta działała i powiedziały, że mam przyjechać, że mają pracę pielęgniarską dla mnie, tak że mam przyjechać do Krakowa.
No i w Krakowie dostałam pracę z miejsca, to dzięki nim, bo one pracowały w prywatnej lecznicy. Jest taka ulica Siemiradzkiego i tam była prywatna lecznica. Bardzo dobre warunki, bo po prostu dostawałam prywatnie jednego pacjenta czy pacjentkę. Razem z nią spałam, dla mnie była kozetka, tutaj łóżko i ja się opiekowałam od momentu przyjścia pacjentki do szpitala, do tej lecznicy prywatnej, do jej wyjścia opiekowałam się z punktu widzenia pielęgniarskiego, tak dalece, że byłam płatna za dobę, dwie godziny dziennie miałam wolne na spacer. Ale to były takie warunki, że jak lekarz wchodził, lekarz przy tej lecznicy, to pukał do drzwi i [wchodził] dopiero, jak mówiłam: „Proszę” albo wychodziłam, bo nie zawsze można było głośno coś powiedzieć. No ale na okrągło, rano, wieczór, w nocy byłam przy pacjentce. Jak trzeba było, karmiłam; jak trzeba było, to basen podawałam, myłam. Jednym słowem cała pielęgniarska autentyczna robota, opiekuńczo-pielęgniarska. No i zarobiłam masę pieniędzy, a w tym czasie się zorientowałam, że jestem w ciąży z mężem, rzeczywiście.
- Czyli naprawdę pani była?
Tak, no tylko wtedy to były dwa tygodnie, jak wypychałam ten brzuch, tak że to… Tak. Zresztą badałam się naturalnie w Krakowie, miałam te koleżanki bardzo bliskie, zaprzyjaźnione do ich śmierci. Jedna zmarła dwa lata temu. Jedna i druga zmarły dwa lata temu. Cały czas byłyśmy w kontakcie od szkoły pielęgniarstwa, czyli od 1941 roku. Jedna z nich miała matkę lekarkę, właśnie ginekologa i ona stwierdziła u mnie ciążę. Tak że zaczęłam zbierać pieniążki na… Miałam takie, bo ci moi pacjenci mieli rodziny, tak że te rodziny za te pieniądze zarobione za dobę kupowali mi wszystko dla dziecka. Pieluchy, butelki, wszystko, co było potrzeba dla dziecka. Jak wyjechałam z Piotrkowa, miałam walizę pełną rzeczy dziecięcych, bo liczyłam, że wojna trwała, to była cały czas wojna, a ja teraz po porodzie nie będę mogła pracować, będę pewnie u teściów w Piotrkowie, to przynajmniej tyle będzie ulgi, że nic nie trzeba dla dziecka kupić. No i tak dotrwałam do wolności Krakowa. Też spokojne właściwie warunki, bo klinika prywatna, dobra praca, świetne warunki, jedzenie to samo co pacjent, chyba że pacjent na diecie, to ja wtedy miałam przyzwoite jedzenie, nie dietetyczne. Ludzie na poziomie, bo i Kraków na poziomie i ludzie w prywatnej klinice na poziomie, w sensie i finansowym, i faktycznym, z dużą kulturą, tak że bardzo dobre warunki pracy, obok koleżanki bliskie. I tam poznałam mojego drugiego męża. Odwiedzał pacjenta, którego ja odwiedzałam, pomagałam koleżance. Koleżanka moja się opiekowała pacjentem bez nóg, lekarzem zresztą, po amputacji nóg i ja jej pomagałam po prostu przy toalecie, bo trudno jej było. On nie mógł pomagać jej przy obrotach. Trzeba było go posadzić czy coś, on nie pomagał, bo nie miał kończyn obu, wysokie amputacje. I tam poznałam męża, bo to był znajomy serdeczny mego męża tenże lekarz. I tak właściwie zaczęło się od jakiejś z jego strony życzliwości.
Miałam dwie godziny wolne dziennie, ale nie wychodziłam, bo nie wychodziłam. Musiałam troszeczkę sobie sprawić, bo po Powstaniu właśnie nic nie miałam, więc jakiś płaszczyk cieplejszy sobie kupiłam, jakieś butki sobie musiałam kupić. Jak byłam już w ciąży stwierdzonej, doszłam do wniosku, to już październik, listopad, że nie mogę chorować. Raz, że praca, drugi raz, że dziecko. To warszawiak był, też wysiedlony, tylko… Znał tego lekarza leżącego i ponieważ się raz i drugi spotkaliśmy przy tym łóżku, to on mi zaproponował, że na te dwie godziny będzie ze mną chodził po Krakowie, bo nie wychodziłam, bo nie miałam dokąd wychodzić. Czasem wpadałam do tych koleżanek, ale one też pracowały w szpitalach. I tak się zaczęło z drugim mężem. Koniec wojny w Krakowie. W Warszawie jeszcze nie, ale Kraków wcześniej wyswobodzony. Wobec tego decyduję się wracać do Otwocka, bo w Otwocku pracowała moja matka. Po aresztowaniu mego brata matka moja opuściła ten warsztat samochodowy i przeniosła się do Otwocka.
W Otwocku były przed wojną sanatoria i domy pensjonaty. Otwock był zażydzony, pensjonaty najczęściej były żydowskie, ale sanatoria… Było [sanatorium] Czerwonego Krzyża, drugie było miasta stołecznego Warszawy, jeszcze jakieś sanatorium otwockie, szpital był w Otwocku. Ponieważ u mnie stwierdzono gruźlicę i u mego męża, tego z Krakowa, stwierdzono gruźlicę… Matka się przeniosła do Otwocka i wylądowałam w Otwocku po wojnie. I tam ciężarna, bez tej walizy pojechałam sprawdzić, czy matka jest w Otwocku. Matka była, potem mi dowieziono walizę i to już było po wyzwoleniu Warszawy. Koniec ósmego, początek dziewiątego miesiąca, kiedy wylądowałam w Otwocku. No i tak się Otwock zaczął. Jeszcze ta przyjaźń z moim przyszłym mężem Łukaszewiczem, jeszcze nie była… To była tylko przyjaźń, zresztą bardzo z mojej strony zaangażowana uczuciowo. Ale potem zaczęłam pracować w Otwocku, a on wrócił do Warszawy, do swojej rodziny. Z tym że u niego stwierdzono gruźlicę i wobec tego zaczął szukać miejsca, w którym mógłby nocować chociaż i być pod kontrolą lekarzy otwockich, którzy się na gruźlicy znali, a pracował w Warszawie. A ponieważ matka moja… Niemcy zajęli budynek pożydowski. To był budynek piętrowy, ośmiomieszkaniowy, po trzy pokoje, kuchnia, łazienka, weranda, ogródek. I matka moja jak Niemcy się wyprowadzili po wojnie z Otwocka po opuszczeniu… Najpierw opuścili Niemcy Otwock, a potem Warszawę, bo ze wschodu szli Rosjanie. Otwock jest na wschodzie w stosunku do Warszawy. Matka moja zajęła takie mieszkanie, puste zupełnie… Prawie, jakiś stół [stał]… W każdym razie sanatoria najbliższe też były opuszczone zupełnie, bo Niemcy zostawili to wszystko. Nie brali łóżek, nie brali krzeseł. Tak że część lekarzy zajęła ten cały pusty budynek, to znaczy nie cały, bo powolutku się sprowadzali i z sanatorium właśnie mogli dostać łóżka… Mogli dostać, wzięli po prostu, dlatego że puste to było, a nikt tego nie niszczył, więc wzięli do siebie. Mama, jeden lekarz, drugi, którzy mieszkali, przenieśli się do tego pustego budynku. Wobec tego trzy pokoje nam niepotrzebne, kiedy ja zjechałam z matką tylko, brata nie ma. Już wiemy, jest w Oświęcimiu, no i maleństwo świeżo urodzone, w kwietniu. No to zaproponowałam, ponieważ jestem w kontakcie listowym z moim przyszłym mężem, zaproponowałam że może u mnie zamieszka na te noce. No i tak się potem już zaczęło, aż do małżeństwa.
W Otwocku zaczęłam pracować spokojnie. Wtedy myśmy mieli tylko trzy miesiące urlopu. To znaczy gdyby się pracowało, to były trzy miesiące urlopu macierzyńskiego, ale ja nie pracowałam, bo przyjechałam przecież z Krakowa i w dziewiątym miesiącu ciąży nie zaczęłam pracować. Ale ponieważ było wiadomo, że już po trzech miesiącach się idzie do pracy, wobec tego czwartego miesiąca zgłosiłam się do najbliższego sanatorium, polskiego już w ogóle. Bliziutko, bo przez ulicę tylko. Mama została z malutką w domu. Wpadałam tam karmić ją piersią, ale to było wszystko proste, bo była naprzeciw sanatorium. No i tak zaczęłam pracować. Pracowałam do emerytury, tylko nie tam naturalnie. Dość szybko się zorientowałam, miałam oddziałową, nie wiem, po jakiej szkole, ale byłam na odcinku, czyli przy łóżku chorego i zorientowałam się, że mniej wie ode mnie i jest na niższym poziomie w ogóle. Jakoś i nieobyta, i głupsza po prostu, więc doszłam do wniosku bardzo szybko, od razu przy pierwszej pracy powojennej, że muszę wszystko zrobić, żeby nie siedzieć na odcinku wśród chorych, że muszę awansować. Tak że pierwszy kurs, który się pokazał po wojnie z zakresu gruźlicy, to zrobiłam. […]
- Prosiłabym może jeszcze panią, żeby pani opowiedziała o swoim bracie. Bo pani powiedziała, że był aresztowany. Jakie były jego losy?
No tak. Mój brat należał do konspiracji, nie wiedziałam jakiej, bo staraliśmy się wiedzieć jak najmniej o tym. Ktoś zdradził całą grupę. Mój brat pracował w warsztacie samochodowym, przyszli Niemcy do biura, to był ten sam warsztat samochodowy, w którym moja matka pracowała, i zażyczyli sobie, żeby ściągnąć… „Pracuje Roman Szymański?”. – „Pracuje”. – „To niech przyjdzie”. Więc on w tym fartuchu roboczym, nie wiem, co miał w kieszeni, jakieś cążki czy śrubokręt, czy coś. Tak się zameldował, bo do biura ma przyjść, to przyszedł do biura i zabrali go po prostu tak jak stał. Był na Pawiaku, zaniosłam mu potem paczkę jedną. Z drugą jak poszłam, to powiedzieli, że już go nie ma. Nic więcej nie wiemy. Pisał z Oświęcimia. Jeszcze listy ostatnie przyszły tuż przed Powstaniem z Oświęcimia i potem nic, już śladu nie było po nim. Nic nie wiemy. Matka moja usiłowała się dowiedzieć, co z ojcem, dowiedziała się, że zabili go Niemcy, i co z moim bratem. Nic się o bracie nie dowiedziała. Dobrych dziesięć lat temu napisałam do Oświęcimia, może wcześniej jeszcze, ale nie od razu. Nie byłam w Oświęcimiu, byłam na Majdanku. Ale na Majdanku byłam z moją przyjaciółką, która wyszła z Majdanka i było mi to łatwo oglądać. Natomiast w Oświęcimiu nie byłam, to nie ma co po prostu. Napisałam do Oświęcimia, skierowali mnie do Niemiec, że w Niemczech są spisy. Po trzech latach dostałam odpowiedź, a co roku ponawiałam pismo. Odpowiadali, że mam ich nie przyspieszać, bo mają bardzo dużo pytań. Wreszcie mi po trzech latach Niemcy odpowiedzieli. Jest list, ale już nie pamiętam naturalnie, ale tam jest ta korespondencja, odpowiedzieli, że pod tym numerem, bo każdy oświęcimianin miał numer, że pod tym numerem jest napisane „transport z Warszawy”, a w zestawieniach oświęcimskich, to już wiedziałam wcześniej, wszędzie są nazwiska i daty urodzenia, a w tym wypadku nie i tak się zastanowiłam dlaczego. Brat mego ojca był attaché wojskowym w Berlinie i myślę, że nie chcieli, może się bali powiązań, w tym sensie, że może właśnie ponieważ stryj mój pracował w Berlinie, że był wojskowym, może się bali, że może ktoś będzie chciał albo wyciągnąć mego brata z Oświęcimia i jakieś konsekwencje. No nie mam pojęcia, nie wiem, tak sobie wyobraziłam, że jakaś przyczyna była, że pod tym… Bo rzadko było, że transport tylko, bez nazwiska, bardzo rzadko na tych listach. No tylko tyle, że transport i nie wiem co. Czy dożył do końca Oświęcimia, czy jak… Bo cały Oświęcim był wygoniony, piechotą wszyscy byli gonieni, więc czy wytrzymał to, czy [zginął] po drodze, nie mam pojęcia, nie wiem. Nie ma śladu.
- Czy pani chciałaby coś jeszcze dodać na zakończenie?
Cóż mogę dodać? Wydaje mi się, że dość łatwo właściwie przeszła mi ta okupacja. Tak mnie się wydaje, w porównaniu do wielu ludzi. Nie miałam po wojnie żadnych kłopotów. Raz jeden chciałam się wybrać na wycieczkę z całym sanatorium moim do Moskwy, taka była organizowana i nie pozwolono mi, bez tłumaczenia. Ale ponieważ to był 1968 rok i moja córka brała udział w tych manifestacjach i została aresztowana, więc przypuszczam [że to dlatego]. A to w 1968 była ta wycieczka. Myślę, że połączono jedno z drugim, Otwock małe miasto, więc było wiadomo, że może… Ale byłam potem dwa razy później w Moskwie, tak że nie zrobiło to na mnie wrażenia. Tym bardziej że wiedziałam, że nie wszyscy Rosjanie pozwalają wszystkim jeździć do siebie. Myślę, że spokojnie mi przeszło życie, że dobrze mi przeszło życie. Naprawdę pracowałam z ogromną frajdą do końca. Jestem zadowolona z wyboru zawodu, jestem zadowolona z wyboru męża, jednego i drugiego. Z pierwszym byłam zaprzyjaźniona, drugi był rzeczywiście ukochany, z nim mam dzieci następne, bo pierwsze było z pierwszym. No a jeśli chodzi o samo Powstanie, wydaje mi się, że nasze władze nie nauczyły się porządnie historii Polski, te które decydowały o Powstaniu. Uważam, znowu z punktu widzenia swoich cech, że nie mieli prawa przy tak niepewnej sytuacji i przy znajomości Rosjan, którzy nigdy nie byli naszymi przyjaciółmi, od wieków, nie mieli prawa nas pchać w za wczesną walkę. Powstanie Warszawskie było wtedy zrobione, kiedy Niemcy wychodzili, a Rosjanie nie weszli, a myśmy zaczęli się bić, więc to nic dziwnego, że stali i patrzyli się, co z tego wyjdzie. Poza tym wydaje mi się, że bohaterstwa z naszej strony nie było żadnego. To była młodzież, która robiła to, co wydawało się właściwe w tym czasie. Na wszelkie fronty walczyła z wrogiem, jak mogła, i to trzeba wyraźnie powiedzieć. Wszystkie cechy młodzieży są wspólne i podobne, nawet wódeczkę żeśmy pili, tak, ja też. Tak że wszystko jest… Tylko mieliśmy bardzo chwalebny cel, ale nie było w tym żadnego z mojej strony bohaterstwa, żadnego. Po prostu przyzwoite życie, nie wiem, zawodowe, ludzkie. I chyba tyle.
Warszawa, 29 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich