Kalina Pawłowicz „Miła”
- Chciałbym, żeby pani powiedziała coś o sobie i o swojej rodzinie przed wybuchem wojny. To, co pani pamięta – atmosferę, wychowanie.
Moja rodzina pochodziła z Kresów Wschodnich – Lwów, Stanisławów. Rodzice urodzili się w Stanisławowie nad Bystrzycą. Ojciec studiował we Lwowie, politechnikę ukończył, był inżynierem, a mama skończyła seminarium nauczycielskie, była nauczycielką. Pamiętam – tak kolejno ze zdjęć – ojca jeszcze w mundurze austriackim, a później w polskim. Już w tym okresie – to były lata dwudzieste – ojciec przeszedł szlak bojowy i wyjechał do Wilna. W Wilnie urodziła się moja starsza siostra, Danuta, pseudonim „Antonina”. Później – to jest rok 1920, tak że koniec wojny – rodzice przenieśli się do Warszawy. Ojciec już przeszedł do cywila i był w Warszawie. Urodziłam się w Warszawie [i tam mieszkaliśmy]. Niedługo to trwało, ponieważ były początki [istnienia] Podkowy Leśnej. Ojciec był bardzo oczarowany ideą miast-ogrodów – zresztą cała rodzina zawsze lubiła ogród, kwiaty, zwierzęta – wobec tego zaangażował się w Podkowie. Przeprowadzał parcelację Podkowy, wybudował parę willi i wybudował naszą willę, która jest naprzeciw naszego obecnego domku. Tam się wychowałam. To była nieduża willa, ale bardzo ciekawa, jak na tamte czasy nowoczesna, z płaskim dachem. Dzisiaj jest już pod opieką konserwatorów, zresztą kolejni właściciele to kupili. Czasy przedwojenne w Podkowie były dla mnie bardzo piękne, bo był duży ogród, zwierzęta. Tak że dzieciństwo wspominam bardzo dobrze.
Przejdziemy do wojny. Wcześniej już było wiadomo, że może być wojna, my jako dzieci przyjmowałyśmy to dosyć [beztrosko]: „A, to zwycięstwo będzie” – wszystko pięknie. Natomiast rodzice byli bardzo przejęci. Nawet powiedziałabym przejęci grozą, bo po prostu wiedzieli, czym jest wojna.
Pierwszych Niemców zobaczyłam (rysowałam akurat na tarasie, to jest przy ulicy Słowiczej) w lasku, biegnących tyralierą, w zielonych mundurach. Okropne wrażenie. Oni natychmiast – bardzo szybko to się odbywało – wpadali po kolei do wszystkich domów, willi, do środka, do mieszkań. Wyrywali z kontaktu telefony, radia, wynosili na ulicę i rozdeptywali obcasami.
Potem to okazało się bardzo dla nas korzystne. Ojciec, który miał zamiłowanie do różnych wynalazków, był jednym z pierwszych odbiorców radia, miał oczywiście parę aparatów radiowych. Tak że jak ten jeden był rozbity, a później przyszedł rozkaz: „Wszystkie aparaty muszą być oddane”, to zawsze było wytłumaczenie: „Niemcy rozbili, nie ma”. Oczywiście mieliśmy aparat i naturalnie słuchaliśmy [audycji] z zagranicy. Zresztą w tamtych czasach to była też jeszcze taka rzecz zakazana: ponieważ trzeba było jakoś żyć po prostu, więc ziarno kupowało się na wsi, myśmy mieli młynek i na młynku mełło się mąkę. Gotowało się właściwie taką kaszę, jadło się codziennie. Z tym że ta kasza była bardzo dobra. Ale dlatego to mówię, że to było zakazane, tego też oczywiście nie wolno było robić.
Nasz dom był otwarty, tak że w czasach konspiracji przebywali u nas na przechowaniu stale różni chłopcy. Przed maturą kuzyn Staś. Ponieważ była wpadka w Milanówku, więc u nas mieszkał. Mieliśmy najścia Niemców. Psa zamykało się w piwnicy, w piwnicy siedział któryś z chłopców, to mówiło się: „Pies jest zły”. Jakoś to działało, że nie wchodzili. To były takie różne przygody.
Pierwszy dzień wojny to wspominam, że rodzice kazali nam wykopać rów. To był schron. Weszliśmy po drabinie na płaski dach, cała młodzież, dzieci z okolicy. Przelatywał niemiecki samolot. Myśmy zaczęli oczywiście wygrażać, wykrzykiwać, jak to dzieci robią w takich sytuacjach. On tak się zniżył, że widać było twarz tego człowieka zupełnie nisko, tylko drzewa się chwiały. Natychmiast był straszny huk, padła pierwsza bomba na Podkowę. Bomba padła przy naszym strumieniu. Tak że pamiętam taką historię z pierwszych dni wojny.
Trzeciego dnia września 1939 roku entuzjazm był ogromny, bo przystąpili [do wojny] nasi sprzymierzeńcy. Z opaską Czerwonego Krzyża zbierałam wtedy pieniądze na nasze wojsko, na cel wojenny. Ale panował taki entuzjazm, że teraz to już sprawa zwycięstwa pewna.
Jeszcze wspomnę o tym, że jak rodzice jechali wtedy do Wilna, wojskowy pociąg szedł, miał na tarczy wielkiego, wspaniałego orła, z koroną oczywiście, polskiego orła. Jak już cały transport wojskowy był rozwiązany, koniec całej wyprawy, to ojciec wziął na pamiątkę tego orła. Wszystkie święta narodowe, to znaczy 3 maja, 11 listopada, myśmy wieszali orła w jadalni u nas i świętowaliśmy sobie w zamknięciu te rocznice. To jest dygresja na czasy okupacyjne.
Siostra chodziła do [gimnazjum] Królowej Jadwigi, państwowej szkoły w Warszawie, dojeżdżało się kolejką EKD, a ja do szkoły Wandy z Posseltów Szachtmajerowej. To była dosyć wyjątkowa szkoła, ponieważ tam chodziły Piłsudskie. Siostry Posseltówny miały kult marszałka. W auli był ogromny portret. Po śmierci marszałka była ogromna żałoba. Myśmy klasami jeździły sypać marszałkowi kopiec w Krakowie.
Poza tym wychowanie w naszej szkole było bardzo patriotyczne. Może w ogóle w takich czasach tak było, ponieważ pokolenie nauczycieli jeszcze pamiętało czasy niewoli. Mieliśmy doskonałych nauczycieli, szkoła była przepiękna, były oddzielne pracownie – fizyczna, chemiczna, geograficzna, historyczna. Mieliśmy wspaniałe boisko z zieloną trawą, z kortem tenisowym, z bramkami. Wyposażenie znakomite. Bardzo dobry personel, rzeczywiście na wysokim poziomie i to, co mówię – patriotyczne nastawienie.
To się sprawdziło, bo słyszałam po wojnie, że nasza nauczycielka historii, Irena Posselt, jedna z tych sióstr, była w Armii Krajowej i zmobilizowała parę dziewcząt z naszej klasy, przyjmowała do Armii Krajowej. Zresztą moje koleżanki [były w Powstaniu], jedna bardzo bliska poległa w Powstaniu.
W jaki sposób dostałam się do Armii Krajowej? Byłam jeszcze w szkole, przed maturą. Moja koleżanka Basia Borman nadała mi kontakt, a później już sama musiałam dalej szukać, dalej kontakt precyzować. Była Jaśka na Żoliborzu, to był mój następny kontakt. Sądzę, że stąd jest właśnie PET, ponieważ ta organizacja powstała na Żoliborzu, głównie stamtąd młodzież należała do PET-u. Później strasznie ta młodzież się wyróżniała, bo ci harcerze byli głównie w „Parasolu”, w walkach wszystkich, tak że odznaczyli się rzeczywiście. Ale „Rafał”, który też należał do PET-u, to jest charakterystyczne, że był tym człowiekiem, który bardzo dbał o morale. To była szalenie ważna sprawa, to byli bardzo młodzi ludzie, a wojna, broń, zabijanie demoralizuje ludzi. On był właśnie tym człowiekiem, który dbał o czystość moralną, „Rafał” był z tego znany.
Teraz, jak dalej rozwijała się sprawa konspiracji. Kiedy już miałam kontakt, przyjechała do nas Wanda Leopold i zleciła mi zmontowanie grupy konspiracyjnej. Zebrania odbywały się w naszej willi – nazywała się willa „Włada”. Danusię, starszą siostrę, włączyłam do nas. Bronkę Lewicką też, to była koleżanka troszkę od nas starsza, z zachodniej Podkowy, która studiowała medycynę u Zaorskiego. Ona później nam się przydała jako instruktorka od sanitarki.
W naszym działaniu mieliśmy hasła, one wprowadziły po prostu [taki program]: „Dziś – Jutro – Pojutrze”. To były hasła harcerskie, a przede wszystkim PET-u. „Dziś” to było szkolenie, polegało na tym, żeby być świadomymi obywatelami przyszłej ojczyzny. Oczywiście kierowała tym Wanda Leopold. Wybierałyśmy sobie jakiś ważny problem dla naszej Polski. Miałam referat o chłopach, siostra sobie wybrała mniejszości narodowe, pisała referat o Ukraińcach, o Ukrainie. Później referaty były odczytane i na ten temat była dyskusja. Na tym polegało nasze samoszkolenie. Pierwszy punkt – „Dziś”, to znaczy samoszkolenie, nauka. To było właściwie dla „Pojutrza” – czyli dla wolnej Polski; bycie świadomym, dobrym obywatelem. Następne to było dla „Jutra”. To było szkolenie wojskowe – sanitarne, łącznościowe i wojskowe, w ogóle praca dla konspiracji. To mieściło się w tym punkcie. Trzeci punkt – „Pojutrze”. To już była wolna Polska, gdzie myśmy mieli po prostu działać jako wolni ludzie. W tym się mieścił program PET-u.
Jak wyglądało to szkolenie? Najpierw to samokształcenie, później miałyśmy kurs sanitarny, który prowadziła Bronka. Na miejscu te wszystkie historie – bandaże, zastrzyki i tak dalej. Wyjeżdżałyśmy na ćwiczenia do Warszawy, była musztra z noszami. Jednak kontakt z Warszawą był stały.
- Gdzie odbywała się musztra, w szpitalu?
To też było chyba gdzieś w mieszkaniu prywatnym. Były inne dziewczyny, których myśmy nie znały. Po prostu były ćwiczenia. Później była uroczysta przysięga. To było wielkie przeżycie, właśnie z Wandą. Wanda po tym całym szkoleniu przekazała nas tutaj, do naszego terenu. Później przestała już do nas przyjeżdżać, natomiast myśmy dalej się szkoliły. Było [szkolenie] sanitarne i wojskowe. Kolega, który był z naszej miejscowej organizacji, która jak teraz wiem, nazywała się „Bąk” czy „Bażant”, to był Bolek Szwajdowicz, [wybrał] sobie pseudonim chyba „Błysk”. Chłopak, który też przyjmował zrzuty. On nas instruował, jak się obchodzić z bronią. Później jeszcze było trzecie szkolenie – łącznościowe. To było już przed samym Powstaniem. Tak że już nastrój był, że Powstanie będzie, że jest mało czasu. Wiem, żeśmy strasznie nerwowo to przeżywały.
Łączność polegała na tym, że to było Morse’em. Trzeba było wkuć na pamięć wszystkie znaki, co było naprawdę dosyć skomplikowane. Żeśmy sobie wypożyczały ten klucz, żeby ćwiczyć. W piwnicy ćwiczyłyśmy. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby dokończyć, niestety. Właściwie ta łączność to nie była dla mnie. To była trudna sprawa – zapamiętanie, rzeczywiście ogromna odpowiedzialność w przyjmowaniu różnych szyfrów. Tak że myśmy tego kursu nie ukończyły, nie zdążyłyśmy po prostu. Zostałam sanitariuszką, zresztą z powołania, bo bardzo mi to odpowiadało. Jak wybuchło Powstanie, to bardzo prędko (już kiedy płonęła Wola i wszystkie straszne rzeczy działy się na Woli) Szpital Wolski ewakuował się do Podkowy Leśnej. Od pierwszego dnia byłam w tym szpitalu. Pierwszy etap to w parku było wspaniałe kasyno, gdzie przed wojną odbywały się dansingi, gdzie było bardzo elegancko i bardzo przyjemnie. Tam był pierwszy nasz szpital. Pamiętam wrażenie z pierwszego dnia. Na słomie leżeli ludzie poparzeni, osmoleni, czarni, w łachmanach. Strasznie to wyglądało. I dzieci były też. To byli ludzie z pożarów, strasznie poranieni i fizycznie, i psychicznie, w strasznym stanie. Na górze, w małych pokoikach byli powstańcy. Oni jeszcze mieli łóżka jakieś zdobyte, bo byli ciężko ranni. Pamiętam jednego, który opowiadał, że przeżył straszny wstrząs, bo przy nim zamordowali mu dziecko, żonę, a on tylko dlatego [się uratował], że pod warstwą trupów po prostu przeżył, ale był śmiertelnie blady, w ogóle nie chciał żyć, był w takiej depresji. To było pierwsze wrażenie z tego kasyna.
Dosyć niedługo po tym, ponieważ zaczęli napływać ranni powstańcy, była potrzeba stworzenia szpitala, po prostu oddziału chirurgicznego. Państwo Baniewiczowie, którzy mieli piękną willę w Podkowie, pod drugiej stronie torów na ulicy Głównej, wyjechali do Warszawy przed Powstaniem. Była pusta i tą willę zajęto na szpital, była chirurgia i tam przeniosłam się już całkowicie. W kasynie jeszcze został zakaźny i dzieci z gruźlicą leżące na górze.
- Dużo było personelu sanitarnego, lekarskiego?
Były siostry szarytki, które przyjechały ze szpitalem. Byłam sanitariuszką z konspiracji, jest dziewczyna, która przyjechała z Powstania, też sanitariuszka, mam ją na zdjęciu. Jeszcze kilka było. Było parę sal, parę leżało. Miałyśmy dyżury dzień i noc, na zmianę. Były też takie, które były przy operacjach. Operacje odbywały się w prymitywnych warunkach, oczywiście takich, jak to może być w mieszkaniu prywatnym. Były nawet amputacje. Było dwóch chirurgów, nazywali się Rutkowski i Rudzki, ale któryś był głównym chirurgiem, a drugi był jego zięciem, już nie pamiętam który. Tak że cała Podkowa była zajęta przez uchodźców z Warszawy, przez tych wszystkich, którzy przeszli przez Pruszków, przez taki pierwszy punkt. Nasz dom był oczywiście zajęty po dach, w piwnicach, wszystko. Parę rodzin, tak że na podłodze się spało.
Oczywiście ze wszystkich domów donosiło się żywność do naszego szpitala i co jeszcze można. Oprócz opieki sanitarnej to jeszcze były różne sprawy. Trzeba było pisać listy rannym, rozmawiać z nimi, uspakajać. Pamiętam mój ostatni dyżur – ostatni dlatego, że później ciężko zachorowałam – to było przy rannym. Jest na jednym z tych zdjęć – Zygmunt, miał mnóstwo odłamków. W nocy miałam dyżur, był nieprzytomny, miał strasznie wysoką gorączkę i w malignie chciał uciekać. Rzeczywiście groza była, bo Niemcy co jakiś czas wyławiali ludzi ze szpitali. Oni jednak bali się tego bardzo.
- Niemcy przyjeżdżali do Podkowy Leśnej?
Przyjeżdżali, po prostu przychodzili, zawsze ktoś dawał znać, chłopcy się ukrywali. Tak że to jakoś szczęśliwie przebiegało.
Tak. Zawsze ktoś mógł być uprzedzony, była pełna łączność. Właśnie ten ranny dosłownie mi się wyrywał, bo był zupełnie nieprzytomny. Później okazało się, że miał tyfus. Następnego dnia rano został zabrany chyba do Milanówka, do zakaźnego. A ja dostałam strasznie wysoką gorączkę, byłam przekonana, że to jest tyfus, ale okazało się, że to była angina. Po prostu było silne zdenerwowanie w tym szpitalu i zaziębiłam się. Po anginie dostałam zapalenia stawów. Tak że nawet mój chirurg, nasz lekarz mnie badał, powiedział mi, że to jest taka podstępna choroba, która cały czas liże stawy, a kąsa serce. Ale szczęśliwie nie sprawdziło się mi z tymi stawami, chwała Bogu.
Jeszcze po tym, jak już byłam chora, to też sobie dogodziłam. Myśmy wychodzili do Tworek, gdzie w szpitalu było bardzo dużo rannych z Powstania. Były wywieszone listy rannych. Oczywiście myśmy szukali naszych przyjaciół na tych listach. Nikogo żeśmy nie znaleźli, ale pamiętam, że wtedy ledwo wróciłam do domu, bo to już była choroba. Wtedy przestałam pracować w szpitalu. Ale to był już właściwie prawie koniec szpitala. Jeszcze Boże Narodzenie było w szpitalu i potem już wszyscy chłopcy różni, co znajdowali się [w szpitalu] porozjeżdżali się, inni chwilowo gdzieś jakiś kąt sobie znajdowali. Tak że to potem się rozwiązało.
Jeszcze w związku z tym szpitalem, właśnie na Boże Narodzenie organizowałam paczki dla chorych. Nawet było jedno dziecko ze Szpitala Wolskiego. Tak że pamiętam, że z papieru robiłam zwierzęta, zabawki dla niej. Z tym wszystkim się udałam do naszego księdza. Ksiądz proboszcz Kolasiński dołączył jeszcze jakieś dary i wózkiem drabiniastym to zawiozłam wszystko do szpitala. Dokładnie to pamiętam. Jeśli chodzi o naszego proboszcza to on też był w Armii Krajowej. Tak samo organista Sobota, który był harcmistrzem, miał grupę chłopców, ministrantów, którzy zostali zaprzysiężeni do Armii Krajowej i byli w łączności. Ich było kilku, chyba pięciu czy sześciu.
Może powiem coś o organizacji. O tych sprawach właściwie dopiero później można było więcej się dowiedzieć, bo konspiracja była tak dokładna, że myśmy [niewiele wiedzieli, mimo że] rodzice z sąsiadami mieli bardzo bliski kontakt towarzyski. Był pan Dzierżyński. Przypadkowo to był stryjeczny brat tego strasznego Dzierżyńskiego, ale on zupełnie od niego się odcinał, dla niego to było bardzo bolesne. Jego zięć był w naszej organizacji. Nawet miał całą grupę, pluton jakiś prowadził. Nie wiedziałam, że on jest w konspiracji.
Oczywiście żeśmy przynosili sobie gazetki, to było naturalne, ale zupełnie nie znaliśmy szczegółów. Nie wiedzieliśmy, kto jest dowódcą. W mojej grupie była „Grażyna”, która była łącznikiem przy zastępcy dowódcy, pułkowniku Walickim. Niesłychanie dzielny człowiek. Przed samym Powstaniem była wpadka, jego aresztowano. Był strasznie torturowany, nic nie zeznał, zabili go. Ostatni okres przed Powstaniem nasza organizacja była pozbawiona dowódcy. Przejął dowództwo pułkownik Marszewski, zresztą ułan. Obydwaj jego synowie byli u nas w konspiracji. On z kolei miał bardzo duże kontakty z naszym dowództwem i całą „górą”, powiedzmy – cywilne władze, które przed Powstaniem i po Powstaniu w Podkowie bywały i często z nim odbywały się jakieś konferencje.
Powiem parę słów, co robiła nasza organizacja, nasz „Bąk”, „Bażant”. „Bażant” to jest pojęcie szersze, [określenie] całej okolicy. Natomiast „Bąk” to była tylko Podkowa–Brwinów. W Brwinowie właściwe była władza, oprócz tego że nasz Walicki był w Podkowie. Później też, już po wojnie, po tym wszystkim nasz punkt jest w Brwinowie. Brwinów był starszym i większym miastem niż Podkowa. Podkowa była wtedy bardzo małym osiedlem.
Wracając do tego, co robiła nasza organizacja, głównym zadaniem to było przyjmowanie zrzutów. Oczywiście przedtem przyjmowało się przez radio nasłuch. „Grażyna” była łącznikiem, nasza koleżanka, z mojej grupy, która właśnie to organizowała. Mianowicie przychodziło się do sklepiku, w którym był bardzo dzielny kolega, Nikorski i w radiu nadawano jakąś melodię, to było hasło. Wtedy „Grażyna” wyjeżdżała w teren, to był Książeniec, były zwykle dwa miejsca zrzutów. Ona wyjeżdżała, był majątek, organizowała po prostu teren, przygotowywała do tego zrzutu. Później, jak następował zrzut, to nasi – była cała drużyna, która tym się zajmowała, między innymi był też Bolek Szwajdowicz – przyjmowali. Czasami było łącznie z kolegami z Milanówka. Jeden z takich zrzutów opisał także Staś Markowski, mój kuzyn, bo był bardzo ciekawy. [...] Była jedyna kobieta, „Zo”, która była zrzucona ze zrzutkami. Jeden z cichociemnych później... oczywiście potem, jak ich przyjęto, to wszystko było natychmiast rozprowadzone, chowane przeważnie na Zarybiu. To jest majątek już na granicach Podkowy. W pierwszym momencie były tam przechowywane materiały, które były ze zrzutu, broń i tak dalej. No i ludzie często, ludzie też się [tam ukrywali].
Tak. Ludzie, tak. W każdym takim zrzucie byli ludzie, oczywiście cichociemni. Jeden z nich – później, już po wojnie poznałam go bliżej, zresztą też ze Stanisławowa pochodził – ożenił się z moją koleżanką, która była siostrą Bolka. Ponieważ on też tam przebywał, przechowywali ich, już wtedy się poznali. Dobrze go znałam, już nie żyje. Jeden z nich w Podkowie zamieszkał po wojnie. Wracam jeszcze do przyjmowania zrzutów. Podkowa była dosyć spokojną miejscowością, wille były porozrzucane w dużych odległościach, tutaj bardzo często odbywały się bardzo ważne narady naszej „góry”. Oczywiście była obstawa, nasi koledzy stanowili obstawę, to było nasze drugie zadanie. Poza tym oczywiście kolportaż, mała dywersja, przechowywanie rannych, nawet Żydzi byli przechowywani. Jednym słowem wszystkie sprawy, które były na naszym terenie najważniejsze. Oczywiście szkolenie. Tak że chłopcy z bronią wyjeżdżali gdzieś na ćwiczenia i ćwiczyli.
Przed samym Powstaniem, tak jak do nas doszedł rozkaz alarmu, oni zostali nawet zmobilizowani. Szli już nawet na Warszawę do Powstania. Zgrupowanie było w Lasach Młochowskich, tam czekali na dalsze rozkazy. Okazało się, że było wszystko odwołane. Tak że to przeżyli strasznie, bo musieli oddać broń i wrócić. Kilku zdaje się dostało się do Warszawy przez Kampinos. Ale główny nasz „Bąk” nie brał udziału w Powstaniu, dlatego że nie było takiego rozkazu. Później ta sprawa była zresztą…
- Sądzi pani, że to było celowe?
Później ta sprawa była bardzo dyskutowana. W Grodzisku był nasz główny dowódca. Twierdził, że było coś z łącznością, że nie było łączności. Ale drugi powód był. To znaczy taki był właściwie cel tego, gdyby to się stało, że nasza grupa była słaba, bardzo źle uzbrojona. Tak że myśmy niewiele mogli zdziałać prawdę mówiąc. Tym niemniej nadzieje były wielkie. Bardzo przygotowywali się do tego. Z tym że ja byłam w szpitalu, czyli spełniłam swoją rolę sanitariuszki związaną ze szpitalem.
Chłopcy jeszcze dalej konspirowali. Było tak, że między sobą się umówili, że jak weszli już Rosjanie, to oni starali się objąć służby porządkowe, które z bronią występują. Z początku to się udawało, oczywiście potem nie. Ale tak było. Tak że objęli służby na początku, to fakt.
Teraz jeszcze z tych ciekawszych rzeczy, co było? Jeżeli chodzi o ćwiczenia z bronią, to wcześniej – chcę o Andrzeju opowiedzieć – on jako chemik [pracował], robił doświadczenia, bombki zapalające. Myśmy znaleźli okienko wodne w Lasach Młochowskich, byłam w obstawie, a on robił doświadczenia. Później, już na Sadybie, masowo produkował granaty. Pamiętam, że to było jakoś [trujące], w tej chemii był, że nawet ręce, włosy miał zazielenione, mówił, że mu zdychają myszy. On się truł, tak prawdę mówiąc, w tej całej robocie. Ale to był w ogóle świetny chłopak, szalenie odważny. Był nawet bardzo chory po kanałach, taka wiadomość do nas doszła. Był zresztą odznaczony, miał Krzyż Walecznych. Mimo że był chory poszedł jeszcze na przyczółek czerniakowski. Nie wiadomo, co się stało, zginął. Nie wiadomo, kiedy, gdzie i jak. Matka go szukała, nie znalazła. Taka to była historia.
Jeszcze z czasów okupacji takie nastroje. Miałam grupę przyjaciół. Oczywiście wszyscy byli w konspiracji. Nie mówiło się tego, ale to się wiedziało, że tak musi być. Tak że ci chłopcy wyjeżdżali, myśmy się martwiły o nich. Ale gdzie byli, co, to oczywiście się nie wiedziało. Na ćwiczenia wyjeżdżali, podchorążówkę robili, to były bardzo niebezpieczne sprawy, gdzieś w teren wyjeżdżali, w lasy wyjeżdżali. Jeden z nich, Władek, zginął w takim wymarszu. Ela, moja bliska przyjaciółka – w Powstaniu głowę jej ucięło – to była słynna „krowa”, „szafa” inaczej. Podmuch ją zabił. Moi właśnie poginęli. Wacek, taki świetny chłopak, też zginął w pierwszych dniach Powstania.
Tak że szalenie to się przeżywało. Na przykład postanowiłyśmy, że nie będziemy tańczyć. To właściwie było głupie, bo to nic nikomu nie dawało, ale [ustaliliśmy] taką żałobę. Takie właśnie historie. Maturę zdawałam na kompletach.
- Komplety też odbywały się w domach?
Tak. To było podzielone mniej więcej, gdzie kto bliżej mieszkał. Tak że na Ochocie miałam dwa punkty, gdzie były komplety.
Nie. To Warszawa, Posseltówna, Szachtmajerowa. Jak przyszli Niemcy, najpierw zajęli szkołę, myśmy się uczyły w prywatnym mieszkaniu pani przełożonej, też pod płaszczykiem, że to jest kurs krawiecki, szkoła zawodowa krawiecka. Po maturze jeszcze też przez rok chodziłam do szkoły zawodowej, to była właściwie zakamuflowana szkoła zdobnicza z Myśliwieckiej, malarstwo i rysunek. Ale to nie mogła być wyższa szkoła, tylko musiała być [zawodowa].
Oczywiście każdy musiał mieć kenkartę. Jak jeździłam do Warszawy kolejką, to przez długi czas, nawet jak już miałam więcej lat, byłam nauczona, że mam powiedzieć:
Ich bin dreizehn Jahre alt. Miałam warkoczyki, bardzo młodo wyglądałam, rzeczywiście dziecinnie, do dońca miałam udawać, że jestem dzieckiem.
Były łapanki w kolejce. Siostra była nawet złapana, udało się ją wykupić. Rodzice sprzedali wtedy wszystko, co mieli droższe i wykupiono ją. Ona bardzo to sprytnie zrobiła, bo…
Zatrzymywali kolejkę, Niemcy wpadali i wygarniali ludzi. To mogło być zawsze. Był taki referat historii o Gdańsku. Zrobiłam to przepięknie, to było z geografii. Zrobiłam wspaniały herb Gdańska, taki wielki referat. Wiozłam to w kolejce. Właściwie mogli mnie z tym złapać. Ale jakoś myśmy nie bały się zupełnie. Rodzice chyba tak. Rodzice bali się o nas. Ale myśmy się nie bały, wyobraźnia nie działała wtedy.
- Rodzice wiedzieli, że pani należała do konspiracji?
Wtedy, jak [miałam] referat, to jeszcze nie należałam, bo przed samą maturą [wstąpiłam]. Chwała Bogu nie było Niemców, nie było żadnej wsypy. Zabrałam z powrotem [herb] to domu, już nie mam teraz tego. Później dostawałam stale piątkę z geografii, bo referat był wspaniały. Takie różne wspomnienia.
Chodziliśmy z tą naszą grupą przyjaciół na tajne koncerty w prywatnym mieszkaniu. Był cudowny koncert szopenowski, nie pamiętam nazwiska, kto grał. To było duże przeżycie. Oczywiście wszystko musiało być po cichu, oficjalnie nie można było.
Wtedy byłam właśnie już po maturze. Jeden rok, co byłam w szkole zdobniczej, to na Nowogrodzkiej pamiętam płonące getto, koniec getta. Powietrze było zupełnie... nie tylko zadymione, ale tak jakby przez bursztyn ktoś patrzył. Też wrażenie było okropne.
- Czy oprócz ewakuacji Szpitala Wolskiego przybywali tam ranni powstańcy?
Tak. Wtedy powstał oddział chirurgiczny, bo stale dopływali, szpital był pełny, wszystkie sale były stale zajęte.
- Jeśli chodzi o ludność cywilną, to jak długo warszawiacy mieszkali w Podkowie Leśnej? Jak długo sytuacja się normalizowała, że oni wracali z powrotem do siebie?
Bardzo różnie. Jak któryś z nich ozdrowiał, a miał gdzieś rodzinę, to wyjeżdżał.
- Ludzie zdrowi, którzy musieli wyjść z Warszawy, również przychodzili?
Wszyscy próbowali przede wszystkim znaleźć swoich. Wyjeżdżali, gdzie się dało. Tak to było. Jeśli chodzi o konspirację, to już po Powstaniu całe nasze dowództwo właściwie się przeniosło – Podkowa, Milanówek trochę Brwinów. W Milanówku najwięcej, bo był większy. Myśmy mieli cały czas, nawet przed Powstaniem – Korbońscy mieszkali w Podkowie. Stefan i jego żona Zofia, stąd radiostacja działała. Tak że nasi byli, nasza ochrona przy nich była.
Potem jeszcze był Bień, nawet Okulicki „Niedźwiadek” był przez jakiś czas. Niektórzy zmieniali miejsce. Mieli kontakty z Marszewskim, naszym pułkownikiem. Przyjeżdżali z Regulskimi, którzy mieszkali na Zarybiu. Regulski zresztą z tej rodziny, znany dzisiaj, działa jeszcze, pracuje w spółdzielczości. To świetna rodzina, wszyscy działali. Ona była automobilistką. Chyba stąd nasz kościół jest pod wezwaniem Świętego Krzysztofa. Pierwsze poświęcenia samochodów były właśnie w naszym kościele.
Zarybie było też taką kuźnią konspiracji. Tam stale przebywał jeden z naszych kolegów. Później wyjechał, nawet udało mi się znaleźć jego adres, w Poznaniu mieszkał. Nie wiem, czy jeszcze żyje. W ogóle Podkowa to było coś niesamowitego. Były tłumy ludzi, powstały kawiarenki, gdzie nawet młodsza siostra mojej przyjaciółki, która zginęła w Powstaniu, Marylka Szydłowska, (też tak się nazywała jak ja) była kelnerką w małej kawiarence, która grała w filmie „Pożegnania”. Bardzo zabawna rzecz, bo już po wojnie szłam z moim synem, zobaczyłam Niemców, idziemy dalej, na stacji przejeżdża czołg. Stacja cała zarzucona papierami, przekreślony zegar, tak jak to było w czasie okupacji. Nagrywali film, wojenną scenę w Podkowie. Rzeczywiście tutaj kipiało życie popowstaniowe, warszawskie. Oprócz kawiarenek były butki, gdzie sprzedawało się najrozmaitsze rzeczy, co kto miał. Przez jakiś czas u nas był – już nie istnieje, bo się spalił – taki domek drewniany, gdzie mieszkał ogrodnik, dozorca. Była wieża ciśnień, pompowało się wodę w studni, normalnie, żeby woda szła do góry, woda później była w kranach. Oczywiście myśmy się w tej wieży chowały, jak miał być jakiś nalot Niemców na Podkowę.
Rozebrało się wieżę, to drzewo wykorzystane było na budkę. Przez krótki czas moja mamusia i siostra sprzedawały pyzy, które robiliśmy, ale bankructwo nastąpiło po paru dniach, bo mama wszystkie pyzy rozdawała rannym w szpitalu. Tak że w ogóle zbankrutowaliśmy.
- Mama nie miała smykałki do handlu?
Nie. Po prostu mama wszystko zawsze rozdawała. Taka była. Mama była bardzo dobrą kobietą. Całą rodziną się opiekowała, wszystkimi zwierzętami. Ojciec miał dużo zainteresowań. Interesował się techniką, wszystko, co najnowsze musiał mieć. Myśmy w czasach przedwojennych mieli w końcu automatyczną pralkę. Tylko automat to był taki nie bardzo automat. [Ojciec] miał po kolei wszystkie aparaty radiowe w miarę, jak to się rozwijało, aparaty fotograficzne, w ogóle maszynki, jak to mama nazywała. Interesował się techniką. Ciekawe, że pamiętam, że przed śmiercią jeszcze mówił z zapałem, z entuzjazmem: „Słuchajcie, nie będzie granic. Będzie wspólna Europa, będziemy mogli wszędzie jeździć, będzie wspaniały świat”. Wierzył w to. Nie wiem, skąd wiedział, już wiedział o tej Europie.
- Brała pani udział w konspiracji i wszyscy tutaj brali udział w konspiracji.
Rodzice nie wiedzieli o tym.
- Jak to wyglądało po wojnie? Czy wolno było o tym mówić?
Nie. Mnie dopiero prawie zmuszono do tego, żebym wreszcie się przyznała, że byłam w AK. Robiliśmy – jest do tej pory izba pamięci. Chodziło o to, żeby przechować pamięć, to był argument.
- Jakieś represje nowych władz dotknęły kogoś w Podkowie?
W sensie, czy miał kłopoty? Przede wszystkim nikt nic nie mówił, broń Boże. Dopiero już w późniejszych latach, jak było można coś powiedzieć. Też nie wiedziało się wiele. Nie pamiętam, w którym roku, ale jak tylko to było możliwe, powstał nasz „Bąk”, znaczy środowisko Światowego Związku Armii Krajowej, do której należę. Nasza baza jest w Brwinowie. Niestety, już nie te lata, tak że już sztandar oddaliśmy harcerzom. Już nie ma komu nosić sztandaru, tak jest źle. Też jestem wyjątkowa, że jestem w takiej kondycji.
Ktoś mi powiedział, pani ze Stawiska: „Pani czas się zatrzymał”. Pomyślałam: „Szkoda, że wcześniej się nie zatrzymał, jak już musiał”. Ale zatrzymał się. Oczywiście mam kontakty z kolegami.
- Wspomniała pani Stawiska, czy w czasie okupacji coś działo się w tamtej okolicy?
W czasie okupacji to tam przechowywani byli wszyscy, ale nie miałam bezpośredniego kontaktu. Raz tylko, to jeszcze było przed wojną, olimpiada była. Brałam udział w olimpiadzie. Zresztą byłam najlepsza w lekkoatletyce, bo była tak zwana olimpiada wśród dzieci i młodzieży. Była Marysia i Teresa, córki Iwaszkiewicza.
Tutaj życie towarzyskie kwitło, rodzice chodzili na dancingi, ale to wszystko przed wojną, spotykali się. Właśnie państwo Baniewiczowie, państwo Regulscy – to była elita. Jarosław Iwaszkiewicz, całe to towarzystwo.
Miałam ciekawe przeżycia, ale to nie jest związane z okupacją ani z wojną. Myśmy z siostrą zbierały porzeczki na wino w ogrodzie, przed samym Powstaniem. Przechodził młody człowiek, spytał się, czy może nam pomóc. Przyszedł, to był poeta. Jestem przekonana święcie, że to był ten nasz wspaniały poeta. Jak on się nazywał?
- Chodzi pani o Iwaszkiewicza?
To jest o tyle możliwe, że trasą do Iwaszkiewicza chodzili młodzi poeci, spotykali się. Moje spotkanie było takie, że on ofiarował mi, spytał się, czy znam książkę „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Bo to świetna, cudowna książka. Potem mówił takie piękne rzeczy, porzeczkę pod słońce wziął. To wszystko opisałam w naszej gazetce. Powiedział: „Pożyczam ci tę książkę”. Przyszedł, dał i nigdy nie wrócił po książkę. Myślę, że to był Baczyński.
Tak, gdzieś mam, tylko oprócz ostatnich dwóch tomów.
Podkowa Leśna, 29 września 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski