Irena Knothe „Aniela”
Irena Skrzyńska-Knothe, urodzona 16 lutego 1923 roku w Nowym Dworze Mazowieckim.
- Gdzie pani walczyła w czasie Powstania Warszawskiego?
W Batalionie „Zaremba-Piorun”, [miałam] pseudonim „Aniela”. Byłam sanitariuszką w patrolu sanitarnym.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Mieszkała pani w Nowym Dworze Mazowieckim?
Tak, ale potem rodzice przeprowadzili się do Warszawy. Kończyłam sławne Gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej w Warszawie.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec był najpierw w wojsku. Potem przeszedł na przedwczesną emeryturę, wykopali go, jako że stał po niedobrej stronie. W czasie przewrotu majowego stał po stronie prezydenta Wojciechowskiego, więc to nie była dobra strona. Potem ojciec był na emeryturze, pracował. Przed wojną to się ładnie nazywało: Zjednoczenie Polskich Teatrów Świetlnych – chodziło o kina. To było głównie zrzeszenie polskich kin. Potem ojciec został powołany do wojska i zaczęła się wielka „zabawa”.
- Jeszcze przed wybuchem wojny?
W czasie mobilizacji. Wojna wybuchła 1 września 1939 roku, to dwa czy trzy dni przed tym ojciec został powołany do wojska. Byłam z mamą na wakacjach nad morzem. Ojciec nas ściągnął, cała rodzina przyjechała do Warszawy. Tu się zaczęło, bo ojca powołali do wojska. Ojciec wojował, bo został dowódcą obrony przeciwlotniczej Zegrza. Obrona polegała na tym, że był (zdaje się) jeden karabin maszynowy. Potem likwidowali tę placówkę, co z biegło się z datą, gdy pułkownik Umiastowski tworzył armię mającą opuszczać Warszawę. Tak się złożyło, że ojciec musiał szukać swojego oddziału, bo w sztabie w Warszawie nie bardzo umiano powiedzieć, gdzie się ewakuowała jednostka z Zegrza. Musiał szukać. Miał przydzielony samochód, więc do samochodu zabrał i mamę, i mnie, i wszyscy pojechaliśmy przez Lublin w kierunku Lwowa. Tam się wszyscy ewakuowali.
Do Lwowa dojechaliśmy poprzez różne bombardowania. Z bardzo młodych lat pamiętam wielkie pożary, które były po drodze. W Lublinie coś się paliło, ogromne pożary były we Lwowie. We Lwowie była słynna fabryka Baczewskiego – wódki, likiery. Zakłady miał też monopol spirytusowy. Wszystko paliło się bardzo jasnym, pięknym ogniem. We Lwowie rozdzieliliśmy się. Ojciec szukał dalej swojego oddziału, którego nie mógł znaleźć, bo nikt nie wiedział, gdzie jest. Ojciec jako wojskowy służbista szukał swojego oddziału. Myśmy z mamą zostały we Lwowie w towarzystwie żydowskiej rodziny. To był znajomy ojca z Warszawy ze zrzeszenia kin, jakiś właściciel kina we Lwowie. Z tą rodziną myśmy z mamą pojechały do Uhrynowa, pamiętam nazwę. Uhrynów to typowa nazwa dla tamtej okolicy. Ojciec pojechał, myśmy tam zostały.
Tam się zaczęło niedobrze, dlatego że trzeba było się z tą rodziną rozdzielić. Ukraińcy wystąpili, tak że dostałyśmy się w niedobre miejsce. Raczej trzeba się było troszeczkę oddalać od tego [miejsca]. Wynajętą furką, konikiem, wylądowałyśmy z mamą w Sokalu nad Bugiem. Sokal to miejsce, które zostało przedzielone Bugiem, jak z przyjacielską usługą wystąpił Związek Radziecki. Jedna strona była po stronie Niemiec. Weszli [Rosjanie] i mieli swoją, czyli wschodnią część nad Bugiem. Druga była niemiecka. Myśmy się znalazły po stronie rosyjskiej. To było straszne. Dopiero tu zaczęłam się naprawdę bać. Trzeba było zobaczyć tych półpijanych, obszarpanych towarzyszy radzieckich, to znaczy żołnierzy. Mieli karabiny na sznurkach, obszarpane szynele. Chodzili półpijani, bo jak się na terenach Polski dorwali do bogactwa, to znaczy do wódki, beczek ze śledziami i innych, różnych rzeczy, to korzystali z tego. Jeszcze zegarków mogli nakraść i tak dalej… tego się straszliwie bałam.
Jakoś się przetrwało, zostałyśmy przechowane przez bardzo życzliwych ludzi właściwie aż do pierwszych dni listopada. Na przełomie października i listopada przeprawiłyśmy się przez zieloną granicę (przez Bug) ze strony sowieckiej na niemiecką. Potem była cała przeprawa, żeby dostać się przez Zamość do Warszawy. Przez Zamość już dojechałyśmy pociągiem.
Moje pierwsze wrażenie było bardzo głupie. Po przekroczeniu Bugu na stronie niemieckiej zobaczyłam Niemców – młodzi, przystojni kawalerowie rasy nordyckiej, młodzi blondyni na konikach – wyglądali bardzo ładnie. Kontrast w stosunku do ruskich „siubaryków” – straszny. Bardzo mnie się to podobało, ale następnego dnia zobaczyłam, co Niemcy wyrabiają. Już wtedy wypędzali jakichś Żydów, zachowywali się tak, jak Niemcy potrafili się zachować. Już przestało mi się to podobać.
- Gdzie pani mieszkała w Warszawie w czasie okupacji?
Cały czas [mieszkałam] na ulicy Poznańskiej 16, zresztą między Hożą a Wilczą. Dziwnym trafem cały czas tam byłam i tam zastało mnie Powstanie. Dlatego że nie dotarły do nas rozkazy, które powinny były dotrzeć w odpowiednim czasie. Gdyby dotarły w odpowiednim czasie, to podobno nasz patrol miał mieć przydział gdzieś na ulicy Żelaznej. Ponieważ takie rozkazy nie dotarły, to zostałyśmy na Poznańskiej. Dlaczego na Poznańskiej? U moich rodziców był punkt zborny.
- Jak to się stało, że pani trafiła do konspiracji?
Do konspiracji [trafiłam] jeszcze przed tym, w 1943 roku, półtora roku przed Powstaniem. Skąd? Miałam duże szczęście, że mogłam się uczyć w czasie okupacji. To znaczy chodziłam do szkoły na kursy handlowe profesora Lipińskiego, tak to się przedtem nazywało, potem – Miejsca Szkoła Handlowa. Jednym słowem to było przedwojenne SGH, z przedwojennym programem SGH jako szkoła handlowa. Można powiedzieć, że tam studiowałam. Tam oczywiście konspiracja, jak to wtedy wśród młodzieży.
- Czy ktoś pani zaproponował?
Przypadkiem mój kolega, który już był tam wciągnięty. Zaproponował mi, żebym [wstąpiła]. Tak się nawiązały moje kontakty i wtedy zaczęły się kursy wojskowe, kursy sanitarne. Dużo z tego wszystkiego odbywało się właśnie na Poznańskiej w domu moich rodziców, bo tam się zbierało towarzystwo. Moja mama była bohaterska i odważna, ale kiedyś przeżyła dużą nieprzyjemność. Zapomniałam uprzedzić mamę. W jakąś niedzielę (a do kościoła chodziło się na Koszyki do kościoła Piotra i Pawła) przyszedł Niemiec w brązowym mundurze. Przerażenie mojej mamy – skąd przyszedł jakiś Niemiec? Co to takiego jest i jak to się porobiło? Na szczęście zaraz przyszłam. To był nasz kolega, który był w takim umundurowaniu; przyniósł nam broń, żeby pokazać na kursach. Nie uprzedziłam mamy, że przyjdzie Niemiec z bronią. Takie to były śmieszne nie śmieszne [zdarzenia] – w czasie okupacji zdarzały się różne rzeczy.
Tak skończyłam kursy wojskowe, można powiedzieć, i kursy sanitarne. Praktykę [odbyłam] w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Wszystko tośmy odbywały od początku do końca z Ireną Warcholową. Wszystko razem, cały czas byłyśmy razem.
- To był pani przyjaciółka?
Tak, myśmy się zetknęły właśnie na początku tych wszystkich kursów, nauki i tak to trwało.
- Później zaczęło się przygotowanie do Powstania. Do pani nie dotarły osoby mające przynieść meldunek?
Nie dotarły. Przypuszczam, że myśmy miały dostać [rozkazy] przez naszą komendantkę, to znaczy przez Zosię Antoniakową. Nie dostałyśmy żadnych. Towarzystwo, można powiedzieć, było już zebrane u mnie, cały ówczesny patrol. Zamieszkało pięć panienek i moja mama miała zajęcie – cztery [dziewczyny] plus patrolowa. Tam się zaczęło. Stamtąd różne przydziały. Na początku nie było bardzo wiadomo gdzie i jak. Zaczęło się od tego, że byłyśmy właściwie tak trochę bez przydziału. Zajmowałyśmy się na przykład budowaniem [barykad]. Pierwszą barykadę, pamiętam, budowałyśmy, będąc właśnie u rodziców na Poznańskiej. Przez to właściwie miałam stały kontakt z domem.
- Mogłaby pani opowiedzieć o barykadzie, jak się ją budowało? Z czego?
Z płyt chodnikowych, innego materiału nie było. Nie wiem, kto dowodził tymi zajęciami, ale barykadę ułożyło się z płyt chodnikowych. Nie umiem właściwie powiedzieć, czy było wiadomo, gdzie trzeba budować i jakie barykady. Rozumiem, że miały stanowić zaporę przeciwko czołgom niemieckim. Dlaczego tak, nie wiem.
Jeżeli chodzi o Poznańską, gdzie cały patrol był na początku, to miejsce było wystawione na ostrzał niemiecki z obecnego Ministerstwa Komunikacji, czyli z rogu Hożej i Chałubińskiego. To jeden wysoki punkt. Drugi to gmach poczty na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej, to był przedwojenny dom. Stamtąd też był [ostrzał], więc to była zasłona.
Potem dla lepszej ochrony został wybudowany podkop z Poznańskiej. Zaczynał się mniej więcej koło Poznańskiej 16, biegł trochę skośnie do Hożej. Chodziło się tym podkopem, żeby wyjść na Hożą. Było też miejsce na Hożej, gdzie były Zakłady Mleczarskie, [produkowali] sery. Przypominam sobie takie momenty, kiedy się tam siedziało i obierało się te sery. Była tam cała masa serów, z któryś żeśmy korzystali, ale trzeba było je spreparować, bo już zaczynały być nienadające się. To były żółte sery, tam była fabryka serów.
- Jak to się stało, że pani trafiła do Batalionu „Zaremba-Piorun”?
Nie umiem tego powiedzieć, jak myśmy się tam znalazły. Skąd jest „Zaremba-Piorun”? To był, zdaje się, oddział „Zaremby”, a „Zaremba” został ranny gdzieś na terenie politechniki, Lwowskiej czy coś takiego. „Zaremba” przestał być dowódcą i wszedł „Piorun”. Już pozapominałam nazwiska. Zaczął się organizować oddział szturmowy. Stąd pewnie, że zaczął się organizować, zaczął się nazywać oddziałem szturmowym „Jeremiego” w ramach Batalionu „Zaremba-Piorun”. Zaczął się organizować i został do niego przydzielony patrol… Kto? Jak? – już nie umiem powiedzieć. [Zdecydowało] jakieś wysokie dowództwo albo średniowysokie.
- Kiedy pani zaczęła działać w „Zaremba-Piorun” jako sanitariuszka?
Na początku [Powstania].
- Miała pani punkt w jakimś szpitaliku?
Nie. Jak już zostało ustalone, że jesteśmy patrolem w oddziale szturmowym „Jeremiego”, czyli u „Zaremby-Pioruna”, to ustalone zostało nasze miejsce postoju w szpitalu Świętego Józefa. Jest teraz na ulicy Emilii Plater przy Hożej. Myśmy mieli swoje miejsce, swoje lokum w „Macierzyństwie”, dlatego że od strony Hożej w cofniętym budyneczku była lecznica „Macierzyństwo”. Tam [były] panie z niemowlętami, panie rodzące dzieci. To jest coś, co pamiętam z Powstania. Pamiętam pierwsze dni, kiedy ewakuowano lecznicę „Macierzyństwo”. Ktoś wydał taki rozkaz, nie wiem dlaczego. Nieszczęsne mamy z ledwie urodzonymi niemowlętami albo panie bliskie rozwiązania jakimiś sposobami zostały stamtąd wyprowadzane. Nie wiem, gdzie zostały porozmieszczane. W każdym razie nasz patrol sanitarny tam właśnie dostał swoje lokum. Od strony Hożej „Macierzyństwo” przylegało do szpitala Świętego Józefa, gdzie był „Zaremba-Piorun” ze swoim dowództwem.
- Jakie panie miały zadanie?
Przyjmowanie chorych, transport chorych, bo najbliższy szpital był na Poznańskiej 11. Do niego trzeba było transportować chorych. Chyba że mogłyśmy kogoś opatrzyć na miejscu, to [robiłyśmy to], ale to [były] prowizoryczne opatrunki. Jak nie [było możliwości], to transportowało się do szpitala.
- Panie były razem z powstańcami, czy panie chodziły i zbierały rannych? Jak to się odbywało?
[Transportowanie odbywało] się z pobliskiego pola walki. Jeżeli wiadomo było, że w polu widzenia czy w naszym zasięgu ktoś został ranny w walkach, to został tam wysyłany patrol, żeby zabrać chorego. W porównaniu do Starego Miasta, gdzie były stałe, ciężkie walki, nie był to trudny punkt. Pozycje się ustaliły, dosyć rzadko były jakieś walki. Ustaliły się pewne pozycje, Niemcy trzymali swoich sojuszników, zresztą dzikich Azjatów. Mieli przecież oddziały własowców i innych takich. Towarzystwo siedziało na Wspólnej. Dawniej był Ogród Pomologiczny – teren naprzeciwko kościoła, tylko po drugiej stronie Emilii Plater. Teraz już go nie ma. Naprzeciwko, od strony Wspólnej, był duży gmach dawnej szkoły i tam Niemcy trzymali swoich [ludzi]. Trzeba było tylko uważać, żeby się skutecznie odgrodzić od tych różnych dzikusów. W tym celu został na przykład spalony dom na rogu Emilii Plater przy Wspólnej i było dzikie pole.
- Spalony przez powstańców?
Tak. Po to, żeby się oddzielić.
- Pani miała dyżury, czy musiała pani być tam cały czas?
Cały patrol był zawsze gotów do działania.
- Miały panie nosze? Jak to wyglądało?
Tak, [miałyśmy] nosze.
- Pani była z przodu czy z tyłu?
To już obojętne. Noszowe były obojętne. Czasem oczywiście trzeba było [nieść] na noszach, czasem jakoś prowadzić, podpierać rannych. Różnie to było.
- Pamięta pani jakiegoś rannego? Kogoś, kto zginął na pani oczach?
Nie umiem powiedzieć, dlaczego upamiętnił mi się taki dom. Na samym rogu Emilii Plater i Wspólnej był spalony dom, a w drugim domu od Emilii Plater jeszcze było trochę ludzi. Po trochu się stamtąd wynosili, bo to nie było dobre miejsce do przebywania. Pamiętam, że zostałyśmy tam wezwane, że jakaś kobieta jest – że tak powiem – do uratowania. Nikt chyba się nigdy nie dowiedział, co się stało. Nie była ranna, nic nie było, tylko po prostu [leżała]. Teraz można by powiedzieć, że dostała zawału serca i leży. To zrobiło na mnie dziwne wrażenie, że… kobieta zginęła i nie wiadomo dlaczego.
Że ja nie zginęłam, to nie wiem, [jak to się stało]. Dziwnie – zawsze [mnie] omijało. Kiedyś z kolegą z naszego oddziału postanowiliśmy zobaczyć, popatrzeć trochę z góry, jak wygląda miasto. Jak gdzieś są dymy, to znaczy, że mieszkają tam ludzie. Zobaczymy, gdzie to jest. Dom na Hożej przy Emilii Plater był stosunkowo wyższy od innych, cztero, może pięciopiętrowy. Myśmy się tam wpakowali na samą górę. Najwyżej był szyb od windy, bo tam była jakaś winda. Oczywiście była obrona przed ostrzałem, więc wyłożone były worki z ziemią, z piaskiem, okienka były częściowo zasłonięte. Wpakowaliśmy się na górę, żeby zobaczyć. Nie przypominam sobie, czy myśmy widzieli gdzieś w okolicach wyraźne dymy, natomiast nas widzieli Niemcy z Ministerstwa Komunikacji. Oczywiście zaczęli strzelać w te okienka. Bardzo nam było nieprzyjemnie, bo jakoś trzeba było stamtąd zejść i nie wiadomo było, co ze sobą robić. Ponieważ durnym szczęście sprzyja, tośmy jednak, mimo wszystko, jakoś stamtąd zleźli.
- Czy to była pani sympatia?
Nie, to był bardzo śmieszny, miły chłopak. Podobno przeżył. W czasie Powstania miał chyba z piętnaście lat. W patrolu trochę się nim opiekowałyśmy. Jak nie miał się gdzie podziać, tośmy go przyjmowały, żeby sobie odpoczął albo coś zjadł.
- Pamięta pani może jego pseudonim?
Nie pamiętam.
- Miała pani sympatię czasie Powstania?
Czy ja wiem… Właściwie nie, bo rozstałam się ze swoją sympatią. On poszedł gdzie indziej, walczył na Czerniakowie. Nie udało mu się [dotrwać] do końca, bo został rozstrzelany na Wilanowskiej, gdzie go dopadli Niemcy. Był ranny już w pierwszych dniach Powstania. Potem Niemcy dopadli jakąś grupę powstańców, tak że tego nie przeżył.
- Dowiedziała się pani o tym po wojnie?
Tak, już po wojnie.
Krzysztof Łoś. Razem z nim Wojtek Maszkowski, zresztą z mojej uczelni.
- Pamięta pani ich pseudonimy?
Nie pamiętam. Nie, bo myśmy się znali całkiem na płaszczyźnie cywilno-prywatnej, można powiedzieć, więc nie pamiętam.
- Pani jest jedynaczką. Rodzice nie bali się o panią, gdy szła pani do Powstania?
Pewnie się bali. Może się bali. Moja mama była okropnie odważna, bardzo dzielna. Niewiele o tym wiem, bo nie mówiła. Mama była urodzona w Rosji. Rodzice pobrali się jeszcze w Rosji zaraz po pierwszej wojnie, bo moi dziadkowie mieszkali w ówczesnym Petersburgu. Tam urodził się mój ojciec, jego rodzeństwo. Studiował na Uniwersytecie Petersburskim. Stamtąd to wszystko pochodziło. Dlaczego o tym mówię? Mówiłam, że mama była bardzo odważna. Potem rodzice się rozdzielili. Ojciec miał dziwne [koleje losu], był w oddziałach Dowbora-Muśnickiego, potem był adiutantem czy oficerem łącznikowym Hallera. Po rozdzieleniu z ojcem mama musiała przyjechać do Polski.
Wtedy przyjeżdżało stamtąd dużo Polaków. Wojna trwała od 1914 roku do 1918 i jak się kończyła, to dużo Polaków wracało stamtąd do Polski. Mama przyjechała tutaj w jakimś towarzystwie. Dlaczego mówię o odwadze? Wtedy ruscy, bolszewicy – czort ich wie, kim byli – w każdym razie nie było łatwo przebrnąć przez punkty graniczne. Mama wystąpiła w obronie Polaka, do którego się czepiali. Mamę postawili wtedy pod mur i zapytali, czy chce za niego [się zamienić], czy coś takiego. Nie wiem, jak mama się wybroniła, nigdy o tym nie opowiadała. W każdym razie dzielnie stawała w obronie. Potem zawsze jak były bombardowania Warszawy, naloty, to mama się tym specjalnie nie przejmowała. Siadaliśmy pod piecem. Wiadomo było, że jak wszystkie ściany się rozpadają, to zostają szyny i piec. Tak było. Najbezpieczniejsze miejsce było pod piecem.
Lucyna. Tata Tadeusz.
- Pani odwiedzała rodziców w czasie Powstania?
Tak. Dlatego że przez Hożą różnymi podkopami mogłam doskonale przejść na Poznańską. Tak że mogłam odwiedzać rodziców, oczywiście.
- Czy oni siedzieli w piwnicach?
Nie, ojciec działał. Też nie bardzo wiadomo, jak ojciec działał w konspiracji. Był dowódcą obrony przeciwlotniczej, bo przecież [była] specjalna obrona przeciwlotnicza w czasie Powstania, leciały różne bombki, więc ojciec tutaj działał. Mama specjalnie nie uczęszczała do piwnicy, uważała, że wszystko jedno. Dom na Poznańskiej dostał jakąś bombkę w 1939 roku, a potem to już chyba po Powstaniu.
- Najgorszy moment w czasie Powstania Warszawskiego? Co pani źle wspomina z tego okresu?
Muszę powiedzieć, że było mi bardzo przykro i w przykry sposób przeżyłam koniec Powstania, było zawieszenie broni i oddział wychodził do niewoli. Uważałam, że też powinnam iść, jak moi koledzy i koleżanki, ale mój ojciec się absolutnie sprzeciwił. Powiedział, że żaden honor iść do niewoli. Niby słusznie, jeżeli można nie iść do niewoli. Raczej honorem jest uciekać z niewoli, a nie iść do [niej]. Ale to jest jedna strona zagadnienia. Po drugie ojciec się bardzo obawiał, że jeżeli rozdzielą ojca i mamę, mama zostanie sama, to tutaj byłaby jednak zgubiona. Ja miałam pewne szanse, bo byłam obwarowana jakimiś zaświadczeniami lekarskimi, że mam tyfus, cholerę, dżumę, nie wiadomo co jeszcze. [Miałam] różne zaświadczenia ze szpitala zakaźnego. Jeżeli dostanę się w łapy Niemców, to się obronię tą metodą. Rzeczywiście przeszłam przez Pruszków, legitymując się lewymi zaświadczeniami. Wyszłam z ludnością cywilną, z rodzicami. Potem, jak nie byłam w obozie jenieckim, to przez cały czas byłam z rodzicami.
Tu był dla mnie taki moment. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że nie wiem, czy jestem w porządku, czy nie jestem w porządku. Poza tym jeszcze raz przeżyłam moment strachu. Bałam się okropnie. To jest nawet trudno powiedzieć, jakie to jest wrażenie, kiedy w mieście jest szczególnego rodzaju strzelanina. To był jeden z pierwszych dni Powstania, kiedy Niemcy strzelali z Ministerstwa Komunikacji głównie w Hożą. Taki mieli kierunek ostrzału. Straszne wrażenie, że nie wiadomo skąd, jak, sypie się groch. [Wrażenie] takie, jakby gęsto sypał się groch – obijał się o ścianę czy skądś [leciał]. Bardzo nieprzyjemne wrażenie, bo nie wiadomo skąd coś będzie zaraz leciało na człowieka. Bardzo nieprzyjemnie to przeżyłam. Potem oczywiście człowiek się przyzwyczaja. Wiadomo, że tak będzie, że będą strzelać, że będzie głośno i nieprzyjemnie.
- Gdzie panią wywieźli z Pruszkowa?
Wywieźli razem [z rodzicami] w wagonach bydlęcych. Upychali, załadowali [nas]. Transport, w którym jechałam z rodzicami, został rozładowany… na trasie Warszawa – Radom – Kraków. Nie wiadomo było, dokąd się jedzie. Rozładowali nas na jakiejś wsi. Jakoś tam się urządziliśmy. Warszawiaków wszędzie porozrzucali w tejże wsi, która się nazywała bardzo ładnie, Bąkowiec. Tam [byliśmy] do końca, czyli do chwili, kiedy była możność powrotu do Warszawy. Chciał się tam ze mną ożenić jakiś budowniczy okrętów, zdaje się, z Leningradu.
Tak, jak przyszły tam oddziały rosyjskie. Szalenie się zdziwiłam, że oni jedli kartofle i popijali czarną kawą zbożową. Myślałam: „Jak to można coś takiego [jeść]”. Oni wszystko mogli. Widocznie spodobałam się jakiemuś młodemu panu, który powiedział, że jak będą wracać, to po mnie tutaj [przyjedzie]. Powiedziałam: „Bardzo się cieszę”. [Powiedział], że jest budowniczym okrętów, mieszka w Leningradzie i w ogóle świetnie. No dobrze.
Bardzo mi się podobał. Ale na szczęście nigdy więcej go nie widziałam.
- Kiedy pani wróciła z Bąkowca do Warszawy?
Z Bąkowca… Rosyjska ofensywa była mniej więcej w połowie stycznia. Wróciłyśmy z mamą gdzieś na wiosnę, dopiero gdzieś na przełomie marca i kwietnia.
- Czy dom na Poznańskiej stał?
Stał. Zresztą wcześniej do tego mieszkania wrócił ojciec. Oczywiście było opuszczone, częściowo rozkradzione, ale było, stało.
- Jaki to był numer mieszkania?
[Poznańska 16] mieszkania siedemnaście. Ojciec wrócił przeszło trzy tygodnie przed nami. Było straszne zmartwienie. Myśmy z mamą nic o ojcu nie wiedziały, ojciec nic nie wiedział o nas. Jakoś wszyscy się do kupki znaleźli.
- Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Aniela”?
„Bez dogmatu” Sienkiewicza. Żebym wiedziała, że pani Dulska nazywała się Aniela, to bym nie wymyśliła. Ale wtedy nie wiedziałam, że pani Dulskiej było Aniela. Żartuję sobie, ale [zaczerpnęłam] z „Bez dogmatu”.
- Gdyby pani znowu miała dwadzieścia jeden lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Nie wiem… Dlatego że po tym wszystkim dostałam bardzo przykro po głowie. Nie wiem, ale prawdopodobnie nie tylko ja, ale duża część młodzieży, młodych ludzi myślała sobie: „A po co to? O co się walczy? Po co to wszystko było?”. Co się zrobiło potem? Poczułam się tak, jakby mnie ktoś opluł, kiedy zaczęłam pracować – tak trzeba było. Jeszcze trzeba było jakoś chronić mieszkanie na Poznańskiej. Pracującemu przysługiwał jakiś pokój; żeby uchronić to mieszkanie, ktoś musiał pracować. Zaczęłam pracować w ówczesnym Ministerstwie Przemysłu. Wtedy kazali się podpisywać, były różne rygory. Myślę sobie: „Co? Za co mnie tutaj mają? Że kto ja jestem, że mnie się nie wierzy? Pracuję, to muszę się tutaj pokazywać, meldować, podpisywać? A co?”. Nie, okropnie. Myślałam sobie, że naprawdę nie było o co, do czego i po co.
- Jak pani szła do Powstania, to tak pani nie myślała.
Nie, wtedy tak nie myślałam. Wtedy prawdopodobnie młodzież w moim wieku mało myślała. To był po prostu zryw patriotyczny i koniec. Nikt się nad tym nie zastanawiał. Potem zaczęło się zastanawianie nad tym, czy była racja, nie racja, czy dowództwo postąpiło słusznie czy nie.
Warszawa, 21 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama