Janusz Witold Preyss „Kowalski”, „Wierch”
Nazywam się Janusz Witold Preyss. Urodziłem się w Toruniu 30 maja 1928 roku. W czasie Powstania byłem w oddziale, który nazywał się 2 Harcerska Bateria Artylerii Przeciwlotniczej „Żbik” w IV zgrupowaniu „Gurta”, w III Rejonie. Byłem kanonierem w I plutonie. W czasie Powstania używałem pseudonimu „Kowalski” z uwagi na popularność tego nazwiska.
- Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych. Urodził się pan w Toruniu. Czym zajmowali się pana rodzice?
Urodziłem się w Toruniu z tej racji, że akurat rodzice w tym okresie tam mieszkali. W ogóle pochodzę z rodziny niezwiązanej z Toruniem. Mianowicie zarówno ojciec, jak i moja mama byli z rodziny ziemiańskiej. Moja mama pochodziła z Kujaw, ojciec również. Ojciec po ukończeniu studiów [ekonomicznych] w Wiedniu podjął pracę w firmie, która nazywała się Spółka Z.o.o „Vistula”. To była firma [prowadząca] żeglugę [towarowo-pasażerską] na Wiśle. W miarę rozwoju gospodarki Polski przedwojennej, jak rozwijała się Gdynia, [ojciec mój] dostał zlecenie uruchomienia Oddziału „Vistuli” w Gdyni. Wówczas firma zmieniła trochę charakter działalności. Mianowicie przestała być wyłącznie [zainteresowana] żeglugą na Wiśle, ale [zakupiła] również statek morski, który pływał z Gdyni do Tczewa. W Tczewie była przesiadka i dalej Wisłą. Zorganizował ten oddział, [którego] był dyrektorem do końca okresu pokojowego, do [1 września] 1939 roku.
- Jak pan wspomina Gdynię przed wojną?
Byłem dzieckiem. Patrzyłem na Gdynię oczami dziecka, ale wspomnienia mam bardzo sympatyczne. Rodzice zmieniali [często] miejsce zamieszkania. W miarę rozwoju miasta, podnoszenia się standardu mieszkaniowego, mieszkałem w różnych punktach [Gdyni]. Najlepiej pamiętam mieszkanie na ulicy Sieroszewskiego, na Kamiennej Górze. Później, ostatnie dwa, trzy lata mieszkaliśmy w Orłowie z uwagi na to, że tam była szkoła [ponadpodstawowa], a w Gdyni nie było gimnazjum. Chodziło o to, żeby mój starszy brat nie musiał dojeżdżać do szkoły. Tak że przenieśliśmy się do Orłowa.
- Czy czuło się jakieś spory między Polakami a Niemcami?
Na pewno dochodziły do mnie już niepokoje, które wiązały się ze zbliżającą się wojną. Na przykład pamiętam taki przypadek, że niemiecki samolot zwiadowczy jeszcze przed wybuchem wojny znalazł się nad Oksywiem. Oczywiście został przegoniony.
Mój ojciec był działaczem Polonii Gdańskiej, stąd też dochodziły bezpośrednio jakieś informacje na temat prześladowania Polaków na terenie Gdańska. Na szczęście moja mama była bardziej przewidująca, bo ojciec, jakoś nie wiem dlaczego, ale był przekonany, że do wojny nie dojdzie. Do końca się mówiło, że wojny nie będzie. A wojna wisiała na włosku. Mama namówiła ojca i wyjechaliśmy z Wybrzeża na tydzień przed wybuchem wojny. To uratowało ojca od śmierci w Piaśnicy, gdzie, jak wiadomo, całą inteligencję gdyńską wyselekcjonowano i wymordowano.
- Gdzie zastał państwa wybuch wojny?
Wybuch wojny [zastał nas] na wsi. Rodzinę mieliśmy w Warszawie jak również na wsi nad Drwęcą w rejonie Torunia. Zatrzymaliśmy się [i u nich] na parę dni. Wówczas pierwszy raz zobaczyłem afisze o mobilizacji, które zostały przywieszone do stodoły. Wtedy pojechaliśmy do Warszawy. Jechaliśmy samochodem, stąd może taka kolej rzeczy.
- Wojna zastała pana w Warszawie?
Jak żeśmy przyjechali do Warszawy do brata mojej matki, to już były bombardowania, zbliżał się front, był też wiadomy apel pułkownika Umiastowskiego. Rodzice zdecydowali się wyjechać z miasta do Starej Miłosnej, do domu znajomych. Zresztą tam było koło dwudziestu paru osób, które wyjechały z Warszawy. Tam przeżyłem moment wejścia Niemców, to znaczy przejścia frontu przez linię Starej Miłosnej, tam gdzie mieszkaliśmy. Pewnego pięknego dnia rano zobaczyłem przez okno, jak Niemcy atakują – piechota biegnie, pada, biegnie, pada. Na szczęście nie strzela. Natomiast polskie wojska stały na szosie i strzelały. Nad naszym budynkiem leciały pociski. Takie było moje wspomnienie bezpośredniego kontaktu z nawałnicą Niemiec na Polskę.
- Jak to się stało, że pan wstąpił do konspiracji?
Chodziłem do Szkoły Ziemi Mazowieckiej w Warszawie, na placu Unii Lubelskiej, była taka szkoła. To była dosyć elitarna szkoła przedwojenna, która została po wojnie niewznowiona. Tak zwane ciało pedagogiczne to byli profesorowie z prawdziwego zdarzenia, którzy na pewno swoimi wypowiedziami, swoim zachowaniem też dawali nam do zrozumienia, na czym polega patriotyzm, jaka powinna być nasza postawa.
Ponieważ przy tej szkole funkcjonowała 21. Warszawska Drużyna Harcerska, wstąpiłem do niej, zanim została wchłonięta do Armii Krajowej, bo myśmy byli w końcu dziećmi.
Jak przyjechałem do Warszawy to chodziłem pierwszy rok w 1940 roku do szóstej klasy. Później dopiero człowiek w przyspieszonym tempie dojrzał. W każdym razie wówczas wzajemnie żeśmy się wciągali do tej drużyny, gdzie na zbiórkach harcerskich, odbywanych oczywiście w mieszkaniach, były omawiane tematy historyczne, tematy patriotyczne. Poza tym dorośli z naszych rodzin działali w podziemiu. Oczywiście o tym, gdzie kto był, to nie było wiadomo, ale wiadomo było, że angażowali się do określonej działalności, to powodowało jakieś mentalne ustawienie nas do wejścia w te tryby.
Naszą ambicją było nawet zdobycie broni, po to żeby mieć możliwość funkcjonowania. Mieliśmy nadzieję, że będziemy traktowani jak żołnierze. Oczywiście myśmy byli za młodzi jeszcze do tego, ale już w tym kierunku były nasze zamierzenia precyzowane.
- Brał pan udział w akcjach małego sabotażu?
Oczywiście, że tak. Miałem kolegę z naszego oddziału, który zresztą później razem z nami był w Powstaniu – Albert Stefanowicz, który zresztą już nie żyje. Jego ojciec miał kontakt z jakąś drukarnią. […] On przynosił farbę drukarską. Myśmy tą farbą drukarską napełniali wydmuszki. Obrzucaliśmy nimi na przykład ludzi wychodzących z kina na Hożej. Dwukrotnie żeśmy taką operację wykonali. Niewiele owało, żeby się źle skończyła, bo wśród ludności, która chodziła do kina [znajdowali się również żołnierze niemieccy]. Chociaż w czasie okupacji, panowało takie powiedzenie: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Było wiadomo, że zyski ze sprzedaży biletów w dużej części szły na dozbrojenie armii niemieckiej. Na ogół do kina się nie chodziło. Dlatego właśnie takie działania żeśmy sobie pozwalali robić. Poza tym z kolegą, o którym mówiłem, Stefanowiczem, nie wiem, [gdzie] to było drukowane, może tam, gdzie [jego] ojciec [pracował. Przygotowywano] ulotki dywersyjne adresowane do Niemców. Myśmy je zwijali, przerzucali przez płot do koszar niemieckich na Rakowieckiej, na
Stauferkaserne były [to] koszary, niedaleko [których] mieszkałem.
Z tego co pamiętam, to były dowcipy ośmieszające Hitlera, Goebbelsa, Goeringa. Takie różne. Poza tym była treść krótkich artykułów, ale dla mnie nieznana, ponieważ to było po niemiecku. Niemieckiego nie znałem. Wiadomo było, jaka była intencja tych ulotek, że to było adresowane do żołnierzy niemieckich.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944? Dostał pan jakiś rozkaz, gdzie należy się zgłosić?
1 sierpnia oczywiście mieliśmy ustalony plan alarmowy. Zawiadomienie o stawieniu się w miejscu wyznaczonym dla zebrania się naszego oddziału miało być doniesione przez jakiegoś [łącznika] z naszego środowiska. Tego kolegę spotkałem, jadąc tramwajem. Złapał mnie za ramię, mówi: „Słuchaj, godzina taka i taka masz się stawić tam i tam”. Dosłownie [natychmiast] wysiadłem, poszedłem do domu, wziąłem jakąś kurtkę na plecy i pojechałem od razu [na miejsce zbiórki], nie mówiąc matce, gdzie idę, że wychodzę na trochę dłużej niż normalnie, bo właściwie na czas nieokreślony. […]
- Gdzie pan się zgłosił na tą zbiórkę?
Były dwa zgłoszenia. Pierwsze zgłoszenie, które było później odwołane, to było na ulicy Chmielnej, ale nie w tym miejscu, gdzie później mieliśmy miejsce postoju. Nie pamiętam numeru, ale w każdym razie to było parę domów wcześniej, bliżej Marszałkowskiej.
Natomiast drugie stawienie było na Chmielnej 61. W budynku, gdzie mieściła się drukarnia braci Wierzbickich. To był cały budynek [do naszej dyspozycji]. To nie był budynek mieszkalny, tylko drukarnia. Na poszczególnych piętrach były maszyny drukarskie. Między innymi znaleźliśmy również jeden skład, złożony egzemplarz „Biuletynu Informacyjnego”, który nie wyszedł w tej drukarni, on wyszedł, gdzie indziej widocznie musiał być [też] drukowany. Tutaj był przygotowany również na 1 sierpnia – z tą znaną winietą „Biuletyn Informacyjny” – najbardziej popularna gazetka w okresie okupacji w Warszawie.
- Jak zaczęło się Powstanie, dostał pan jakąś broń, uzbrojenie?
Niestety, nasz oddział rozpoczynał Powstanie w bardzo słabym uzbrojeniu. Mieliśmy jakąś ilość granatów, jeden pistolet maszynowy szmajser, chyba ze dwa albo trzy karabiny, ale [w tym] jeden jakiś japoński, bardzo archiwalny. Dowódca na pewno miał pistolet, może ze dwa, trzy pistolety, [ponad to] było wszystko.
Nic nie dostałem. Broń dostawałem w momencie, kiedy szedłem na posterunek obserwacyjny. Chyba na trzecim piętrze –już nie pamiętam, czy na trzecim, czy na czwartym, ale chyba na trzecim – był posterunek obserwacyjny na tory kolejowe i Aleje Jerozolimskie. Ponieważ nasz budynek był po stronie nieparzystej ulicy Chmielnej, to od frontu była ulica Chmielna, a z drugiej strony były tory, nasyp w dół, tory i widok na Dworzec Główny i na Aleje Jerozolimskie, mniej więcej w rejonie, jak szpital Omega. W tej chwili zdaje się, że jest tam dziecięcy szpital. W czasie wojny, przed wojną była klinika normalna, taka szpitalna. Tak że wówczas dostawałem broń do ręki. Miałem prawo z niej skorzystać, jeżeli była ku temu okazja, co zresztą dwa razy zrobiłem.
W dzień widok był na nasyp w dół, później tory, jakiś peron. Bliżej dworca, za tym peronem, po torach szedł Niemiec, sam. Bo oni mieli [w nastawni], swój posterunek. Wówczas zdecydowałem się oddać strzał do niego. Ponieważ z drugiej strony od nich był bardzo częsty ostrzał z bunkrów. Był jeden albo dwa bunkry naprzeciwko, w Alejach Jerozolimskich, oni ostrzeliwali nasz budynek, […] tych budynków było kilka, ale w nasz budynek normalnie rąbali po ścianach, przez okna. Tak że po takim oddaniu strzału za chwilę była salwa z ich strony z karabinów maszynowych. Tak że musiałem się na chwilę schować za murek, żeby nie dostać w łeb. Jak [wyjrzałem], to już go nie było. Nie mam pojęcia, czy uciekł, czy został trafiony. W każdym razie miałem satysfakcję, że miałem okazję strzelić do szkopa.
Poza tym, jeżeli chodzi o ostrzał naszego stanowiska, to na budynku Dworca Głównego były działka przeciwlotnicze, dwudziestomilimetrowe, do których obsługi byliśmy przeszkoleni. Myśmy przez cały okres funkcjonowania [w konspiracji], już w organizacji akowskiej, byliśmy szkoleni do obsługi tych działek. Ponieważ założenie było, że [siły powstańcze miały] zdobyć dworzec. Myśmy mieli szereg takich ekip przygotowanych do ataku na dworzec, do którego zresztą nie doszło. Działka, którymi myśmy mieli operować, strzelały w naszym kierunku. To było przez cały okres. Można powiedzieć, że myśmy byli na takiej pierwszej linii, oczywiście w pewnej odległości, bo tory nas dzieliły. Ale byliśmy zaraz na styku z Niemcami. To miało też i swoje dobre strony, dlatego że nasz budynek do końca nie był bombardowany, bo był za blisko niemieckich linii. Tak zwane krowy spadały na sąsiednie budynki. Był taki przypadek, kiedy „krowy” wylądowały, narobiły szkód i określonych ofiar, ale bombardowania lotniczego żeśmy uniknęli.
- To było raz, jak pan strzelał do Niemca. A drugi raz?
Drugi raz to była chyba podobna sytuacja. Wówczas nie było tego, że szedł stosunkowo blisko, powiedzmy jakieś 100 metrów od nas, tylko w Alejach Jerozolimskich między domami była przerwa. Widać było jakiś ogródek i kręcili się tam Niemcy. Tam kiedyś pozwoliłem sobie oddać strzał. Czy nawet niejeden strzał, ale to raczej była taka trochę nieprzemyślana akcja, bo wiadomo było, że szkód żadnych zrobić im nie można było na taką odległość.
- Mógłby pan opisać sytuację, to zdjęcie, gdzie pani Ela podaje panu kromkę chleba z marmoladą?
To odbywało się w budynku naszego stacjonowania. Właśnie w tej drukarni, w piwnicach, w suterynie było stanowisko dowodzenia z telefonem. Jak było wydawanie jakichś posiłków, to niedaleko był obok stół, podchodziło się i Ela mi wydawała kawałek chleba. Ponieważ w naszym oddziale, wśród sanitariuszek, była Dina Popławska… Mieszka i żyje na Wybrzeżu, ale już jest w bardzo zaawansowanym wieku, jest starsza ode mnie. Miała szwagra, który był fotoreporterem powstaniowym. To była rodzina, on przy okazji [odwiedzin szwagierki] robił nam zdjęcia. Dlatego my mamy stosunkowo dużo zdjęć z Powstania, dzięki temu, że on odwiedzał swoją krewną i przy okazji robił nam zdjęcia. Takie zdjęcie na przykład w podwórzu naszego domu, naszego miejsca postoju, [prawie] całego oddziału. Nie każdy oddział miał okazję stworzyć sobie [takie] możliwości, upamiętnić ten [okres] w formie zdjęć fotograficznych.
- Jak nazywał się ten fotoreporter?
Joachimczyk. Zresztą poznałem go tutaj po wojnie. W Gdyni był dyrektorem Technikum Tworzyw Sztucznych. Miałem kiedyś okazję, możliwość poznania go.
- Co panu tak najbardziej utkwiło w pamięci z Powstania? Może jakiś najgorszy dzień.
Na samym początku były dosyć dramatyczne momenty. Ponieważ przeżyliśmy atak na nasz dom, na nasze pozycje – ostrzał artyleryjski z Alei Jerozolimskich, tyraliera wojska od strony torów w naszą stronę. Ten ostrzał spowodował pożar naszego budynku. Musieliśmy gasić ten pożar w warunkach ogniowych. [Utworzyło] się łańcuch [rąk] i podawało wodę wiaderkami do przodu, tłumiło pożar. Zresztą udało się go stłumić. Ale przy okazji mój bezpośredni dowódca plutonu Stanisław Gomulski, podharcmistrz, został ciężko ranny i zmarł tego samego dnia w szpitalu. To był taki jeden dramatyczny dzień, który bardzo utkwił mi w pamięci.
Drugi to był z kolei taki, że mieliśmy stały posterunek w bramie od strony Chmielnej. Tam oczywiście były wyznaczane warty. Pełniło się służbę albo obserwacyjną z trzeciego piętra, albo wartowniczą przy wejściu do budynku. Naprzeciwko z drugiej strony ulicy był dom. Któregoś dnia widziałem na balkonie mieszkankę, która coś robiła. Później był taki moment, gdzie nie stałem w bramie, ale niedługo potem budynek został zbombardowany dosłownie do spodu. Tą panią właśnie, którą widziałem, wyciągali spod gruzów, oczywiście już nieżywą. To też zrobiło na mnie duże wrażenie, biorąc pod uwagę, że człowiek w końcu jeszcze był bardzo młody i nie miał do czynienia ze śmiercią, w jakiejś bezpośredniej styczności.
Trzeci taki też, którego nigdy nie zapomnę. Mianowicie pancerny pociąg przyjechał na Dworzec Główny, były również wagony osobowe. On został, stał dłuższy czas. Do tego pociągu w nocy robiło się wyprawy, ponieważ tam Niemcy zostawili swój bagaż. To była robota na ochotnika, ale za przyzwoleniem dowództwa. Mianowicie szło się – w tych ciemnościach – po otwartym terenie. Naprzeciwko bunkry niemieckie, które co pewien czas wyrzucały rakiety. W momencie jak rakieta wystrzeliwała, trzeba było zostać w takiej pozycji, w jakiej się było, żeby nie być widocznym. To rzeczywiście pomagało. Czasami człowiek wiedział, że stamtąd może być ogień, a musiał stanąć w jakiejś pozycji i nie ruszać się, dopóki one [opadały] na takich małych spadochronach, dopóki ta rakieta nie spadła i znowu nie zrobiło się ciemno. Podchodziło się do tego pociągu, wchodziło do środka i szukało się broni. Dzięki temu kilka pistoletów (o ile wiem, ja nie znalazłem) [pozyskano i] w ten sposób poprawiło się nasze zaopatrzenie w broń.
Miałem taki przypadek. Raz tylko wziąłem udział w takiej wyprawie. Byłem już blisko tego pociągu, tego wagonu. Nagle słyszę niemieckie głosy. Szła trójka Niemców, pewnie na zmianę tej nastawni, na zmianę posterunku, na wymianę żołnierzy. Myśmy nie mieli broni palnej, tylko granat w ręku. Człowiek leżał plackiem przy ziemi, a dwa, trzy metry ode mnie przechodzili Niemcy. Miałem już granat odbezpieczony. W razie czego byłem zdecydowany zdetonować, ale oni przeszli, nie zauważyli nas. To jest takie przeżycie trochę młodzieńcze, ale pamięta się na całe życie, bo właściwie człowiek był już chyba blisko śmierci.
- Co pan zrobił z tym granatem?
Z granatem? Przyniosłem z powrotem. Tą zawleczkę z powrotem się założyło. To był granat, taka kulka z łyżką, zabezpieczona.
- Miał pan kontakt z rodziną?
Nie. Z rodziną nie miałem żadnego kontaktu. Moja rodzina mieszkała na ulicy Starościńskiej w Warszawie. To była boczna ulica od Rakowieckiej. Pierwsza boczna jest Sandomierska, a następna Starościńska. Z tym, że w czasie okupacji Starościńska była ślepa. Jak się wchodziło w Sandomierską, później w Rejtana i Starościńską. Ona się kończyła i dojścia do Rakowieckiej nie było. W tej chwili jest. Tak że to było miejsce bardzo korzystne w warunkach okupacyjnych, bo tam Niemców nie widziało się, bo nie wchodzili po prostu w ten zaułek. Moja rodzina była w domu, w mieszkaniu. Zresztą ten dom został spalony później.
Vis-à-vis nas (myśmy mieszkali na parterze) mieszkało małżeństwo. On był w konspiracji, podobno nawet bardzo wysoko zaangażowany, a jego żona była z pochodzenia Austriaczką, znała niemiecki – to mi rodzina później opowiadała. W czasie Powstania to już tam Niemcy zaglądali. Ona siedziała, [vis a vis] otwieranej bramy, (normalne drzwi i trzy stopnie, taki podest). Ona z piernatem, jakimś łóżkiem czy tapczanem, w ogóle mieszkała w tym [miejscu]. Jak Niemcy [zaglądali], to ona, ponieważ językiem niemieckim operowała biegle, jakoś odstraszała tych Niemców. Odradzała im, żeby tu wchodzili. Nie wchodzili Niemcy do tego budynku, przeganiała ich kilka razy skutecznie. Tak że rodzina przeżyła tam trzy czwarte Powstania, ale miałem obawy, że nie żyją, bo były informacje w czasie Powstania, że w rejonie Rakowieckiej ludność była używana jako żywe tarcze przed czołgami. Na szczęście to nie dotyczyło mojej rodziny. […]
- Proszę opowiedzieć jakieś miłe momenty. Ma pan takie?
W czasie Powstania?
- Tak. Może miał pan jakąś sympatię?
Miałem jedną dziewczynę z tego naszego [oddziału], do której oko robiłem, ale to było jeszcze takie dziecinne. Ona mnie kilka razy odwiedziła na tym posterunku w nocy. W nocy to był na ogół spokój. Jak się na górze siedziało, to przyszła do mnie i razem siedzieliśmy, rozmawialiśmy, próbowaliśmy przytulić się do siebie. Ale to było naprawdę jeszcze bardzo młodzieńcze zachowanie, trudno powiedzieć, żeby ono miało charakter jakiś trwały na przyszłość.
Chyba Marysia. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam. Jej wizerunek pamiętam, jak ona wyglądała, ale jak miała na imię, to już nie pamiętam. Nawet na zdjęciach, które mam, jest takie zdjęcie w świetlicy, to ona siedzi pod oknem.
- Przyszedł moment kapitulacji. Wyszedł pan z żołnierzami, czy jako cywil?
Nie, nie. Wyszliśmy zwartym oddziałem chyba drugiego albo trzeciego dnia. Trzeciego dnia chyba szliśmy do Marszałkowskiej. Później na rogu Królewskiej to też moment, który pamiętam, nigdy nie zapomnę. Mianowicie na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej stał czołg. Na tym czołgu stał oficer niemiecki z założonymi rękoma, w takiej napoleońskiej pozie. Patrzył na nas z pogardą. Myśmy przemaszerowali później na Kercelak. Za Kercelakiem były kosze. Niemcy stali, trzeba było zdać broń. Oczywiście myśmy mieli broń [przednio] uszkodzoną, żeśmy piachu nasypali albo zamek się wyjmowało. Tak że zdawało się im taki złom.
Później pokierowano nas do Ożarowa. Z Warszawy wyszedłem w niemieckim płaszczu wojskowym, ponieważ nie miałem się w co ubrać. Jak Powstanie się zaczęło, to było ciepło. Później zbliżała się jesień. Po drodze zauważyłem, że wachmani na mnie patrzą dosyć dziwnym wzrokiem. Tak że ten płaszcz wyrzuciłem przy pierwszym postoju. Kiedy zrobiono nam postój, jakieś kartoflisko i zostawiłem [tam] płaszcz. Poszedłem dalej właściwie prawie że w koszuli. Do Ożarowa nas doprowadzili. Później po noclegu w hali fabrycznej, załadowali nas do wagonów towarowych. Powieźli do Lamsdorfu, do Łambinowic, wówczas to się nazywał Lamsdorf.
- Gdzie pana zastał koniec wojny czy wolność?
Koniec wojny zastał mnie stosunkowo blisko granicy szwajcarskiej w Austrii. Ponieważ w Lamsdorfie byliśmy tylko dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach [zaprowadzono] nas znowu do wagonów. Zawieziono nas do Markt Pongau w Alpach. To był olbrzymi obóz międzynarodowy [jeńców] różnych narodowości. To było jakieś dwadzieścia parę kilometrów od miejscowości, która nazywała się Landeck. To jest w takim kącie granicy szwajcarskiej.
Jeszcze zanim się wojna skończyła, wysyłali nas stamtąd na różne
Arbeitskommanda. Byłem na
Arbeitskommando w Salzburgu, na przełomie roku 1944-1945. Później byłem na innej
Arbeitskommando , to było bez miejscowości, bo w górach. Prowadzono nas w góry, żeśmy odwalali szosę ze śniegu, lawina tam spadła. Trzeba było to oczyścić. Trzecie
Arbeitskommando było w miejscowości, która się nazywała Prutz, gdzie budowaliśmy tunel [kolejowy] przez górę. To była praca jak w kopalni. Normalnie świder – wierciło się otwory, zakładało ładunki, odstrzeliwało i wywoziło gruz. Tunel długości 900 metrów już był przebity. Tylko był jeszcze za niski. Trzeba było go poszerzać pod nową linię kolejową. To było też coś niesamowitego. Wojna trwała już pięć lat, a tu się budowało nową linię kolejową, której przed tym nie było. Z tego Landecku do Merano, do Włoch. Pewnego pięknego dnia, był to chyba 25 kwietnia, budzimy się – nie ma wachmanów, nie ma ich dowódcy, więc doszliśmy do przekonania, że wojna się chyba skończyła.
Oczywiście towarzystwo… Byłem w najmłodszej grupie. Ale tam byli mężczyźni dwudziestoparoletni, trzydziestoletni, i tak dalej. To oni rozbiegli się po okolicy. Zaczęli szukać prawdopodobnie również i przygód damsko-męskich. W związku z tym któregoś dnia, trwało to dwa, trzy dni może, budzimy się i znowu wachmani są. Wachmani nas z powrotem zamknęli. Później było jakieś spotkanie z ich dowódcą, który powiedział, że nas odprowadzą do granicy szwajcarskiej. Do granicy szwajcarskiej było ze dwadzieścia kilometrów.
Odpowiednio żeśmy się do tego przygotowali. Odprowadzili nas do granicy. Później żeśmy przeszli przez granicę do Szwajcarii. Tak że koniec wojny witałem już w Szwajcarii.
- Panie Januszu, mam ostatnie pytanie. Jak wybuchło Powstanie pan miał szesnaście lat.
Tak.
- Czy jakby pan miał znowu szesnaście lat, poszedłby pan do Powstania?
W takich okolicznościach, zbliżonych do takich, jakie były, jestem przekonany, że tak.
Sopot, 28 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
- Proszę opowiedzieć jakieś miłe momenty. Ma pan takie?
W czasie Powstania?
- Tak. Może miał pan jakąś sympatię?
Miałem jedną dziewczynę z tego naszego [oddziału], do której oko robiłem, ale to było jeszcze takie dziecinne. Ona mnie kilka razy odwiedziła na tym posterunku w nocy. W nocy to był na ogół spokój. Jak się na górze siedziało, to przyszła do mnie i razem siedzieliśmy, rozmawialiśmy, próbowaliśmy przytulić się do siebie. Ale to było naprawdę jeszcze bardzo młodzieńcze zachowanie, trudno powiedzieć, żeby ono miało charakter jakiś trwały na przyszłość.
Chyba Marysia. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam. Jej wizerunek pamiętam, jak ona wyglądała, ale jak miała na imię, to już nie pamiętam. Nawet na zdjęciach, które mam, jest takie zdjęcie w świetlicy, to ona siedzi pod oknem.
- Przyszedł moment kapitulacji. Wyszedł pan z żołnierzami, czy jako cywil?
Nie, nie. Wyszliśmy zwartym oddziałem chyba drugiego albo trzeciego dnia. Trzeciego dnia chyba szliśmy do Marszałkowskiej. Później na rogu Królewskiej to też moment, który pamiętam, nigdy nie zapomnę. Mianowicie na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej stał czołg. Na tym czołgu stał oficer niemiecki z założonymi rękoma, w takiej napoleońskiej pozie. Patrzył na nas z pogardą. Myśmy przemaszerowali później na Kercelak. Za Kercelakiem były kosze. Niemcy stali, trzeba było zdać broń. Oczywiście myśmy mieli broń [przednio] uszkodzoną, żeśmy piachu nasypali albo zamek się wyjmowało. Tak że zdawało się im taki złom.
Później pokierowano nas do Ożarowa. Z Warszawy wyszedłem w niemieckim płaszczu wojskowym, ponieważ nie miałem się w co ubrać. Jak Powstanie się zaczęło, to było ciepło. Później zbliżała się jesień. Po drodze zauważyłem, że wachmani na mnie patrzą dosyć dziwnym wzrokiem. Tak że ten płaszcz wyrzuciłem przy pierwszym postoju. Kiedy zrobiono nam postój, jakieś kartoflisko i zostawiłem [tam] płaszcz. Poszedłem dalej właściwie prawie że w koszuli. Do Ożarowa nas doprowadzili. Później po noclegu w hali fabrycznej, załadowali nas do wagonów towarowych. Powieźli do Lamsdorfu, do Łambinowic, wówczas to się nazywał Lamsdorf.
- Gdzie pana zastał koniec wojny czy wolność?
Koniec wojny zastał mnie stosunkowo blisko granicy szwajcarskiej w Austrii. Ponieważ w Lamsdorfie byliśmy tylko dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach [zaprowadzono] nas znowu do wagonów. Zawieziono nas do Markt Pongau w Alpach. To był olbrzymi obóz międzynarodowy [jeńców] różnych narodowości. To było jakieś dwadzieścia parę kilometrów od miejscowości, która nazywała się Landeck. To jest w takim kącie granicy szwajcarskiej.
Jeszcze zanim się wojna skończyła, wysyłali nas stamtąd na różne
Arbeitskommanda. Byłem na
Arbeitskommando w Salzburgu, na przełomie roku 1944-1945. Później byłem na innej
Arbeitskommando , to było bez miejscowości, bo w górach. Prowadzono nas w góry, żeśmy odwalali szosę ze śniegu, lawina tam spadła. Trzeba było to oczyścić. Trzecie
Arbeitskommando było w miejscowości, która się nazywała Prutz, gdzie budowaliśmy tunel [kolejowy] przez górę. To była praca jak w kopalni. Normalnie świder – wierciło się otwory, zakładało ładunki, odstrzeliwało i wywoziło gruz. Tunel długości 900 metrów już był przebity. Tylko był jeszcze za niski. Trzeba było go poszerzać pod nową linię kolejową. To było też coś niesamowitego. Wojna trwała już pięć lat, a tu się budowało nową linię kolejową, której przed tym nie było. Z tego Landecku do Merano, do Włoch. Pewnego pięknego dnia, był to chyba 25 kwietnia, budzimy się – nie ma wachmanów, nie ma ich dowódcy, więc doszliśmy do przekonania, że wojna się chyba skończyła.
Oczywiście towarzystwo… Byłem w najmłodszej grupie. Ale tam byli mężczyźni dwudziestoparoletni, trzydziestoletni, i tak dalej. To oni rozbiegli się po okolicy. Zaczęli szukać prawdopodobnie również i przygód damsko-męskich. W związku z tym któregoś dnia, trwało to dwa, trzy dni może, budzimy się i znowu wachmani są. Wachmani nas z powrotem zamknęli. Później było jakieś spotkanie z ich dowódcą, który powiedział, że nas odprowadzą do granicy szwajcarskiej. Do granicy szwajcarskiej było ze dwadzieścia kilometrów.
Odpowiednio żeśmy się do tego przygotowali. Odprowadzili nas do granicy. Później żeśmy przeszli przez granicę do Szwajcarii. Tak że koniec wojny witałem już w Szwajcarii.
- Panie Januszu, mam ostatnie pytanie. Jak wybuchło Powstanie pan miał szesnaście lat.
Tak.
- Czy jakby pan miał znowu szesnaście lat, poszedłby pan do Powstania?
W takich okolicznościach, zbliżonych do takich, jakie były, jestem przekonany, że tak.
Sopot, 28 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama