ROMANA NOWICKA „Irma”
Urodziłam się w Warszawie, w 1927 roku. Spędziłam dzieciństwo bardzo szczęśliwie, z rodzicami. W 1938 roku urodził się braciszek. Byłam samotna przez dziesięć lat, a potem urodził się jeszcze braciszek.
Żoliborz. W 1938 roku rodzice przeprowadzili się na Stare Miasto, na ulicę Szeroki Dunaj.
Mieli kawiarnię, więc byli kupcami. Na Starym Mieście też mieli kawiarnię. Tam żeśmy mieszkali, rodzice prowadzili. W 1939 roku wybuchła wojna. Później ojciec był aresztowany, w 1942 roku.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny.
Strasznie. Byłam jeszcze przerażonym dzieckiem, bo miałam dopiero dwanaście lat. Maleńki miał dwa latka. Byłam bardzo przerażona tym wszystkim, a jeszcze byłam chora na szkarlatynę. Mama owijała mnie w koce, [niosła] do piwnicy. Ale to nie trwało bardzo długo. Weszli Niemcy.
- Jak pani zapamiętała pierwsze oddziały niemieckie, które pani zobaczyła?
Zapamiętałam, że jechało coś bardzo dużego, przerażającego (pierwszy raz w życiu to widziałam), że siedzieli w hełmach, [mieli] karabiny maszynowe czy jakieś inne. Przerażające to było dla dziewczynki jedenasto, dwunastoletniej. Później już [był] czas okupacji, kiedy już zaczęłam dorastać, więc zaczęłam myśleć. Żeśmy się przeprowadzili z Nowego Miasta na ulicę Podwale, bo ojciec był aresztowany.
- Wie pani, dlaczego był aresztowany?
Trudno mi powiedzieć.
- Czy był może w jakiś sposób związany z AK, konspiracją?
Przypuszczam, że tak, chociaż ojciec nigdy tego nie mówił, ale przypuszczam, że miał jakieś powiązania i został aresztowany. Dlatego żeśmy się przeprowadzili z Nowego Miasta na Podwale, [żeby] zatarł się ten adres, [bo ktoś u nas był, mężczyzna, który kazał nam się szybko przeprowadzić]. Czas okupacji był bardzo ciężki dla mamy, jak również i dla nas. Małego prowadziłam do przedszkola, do sióstr przy kościele Świętego Jacka, tam było przedszkole. Prowadziłam tam małego rano, mama gdzieś chodziła, czymś handlować czy pracować, żeby móc nas utrzymać, a ja szłam do szkoły. Wracałam, zabierałam małego, pomagałam siostrze Zofii, szarytce, sprzątać przedszkole i wracałam z małym do domu. Oczywiście [była] godzina policyjna.
W 1942 roku moja koleżanka, z którą żyję do dzisiejszego dnia, Basia Różycka, wprowadziła mnie do harcerstwa.
- To był pani pierwszy kontakt z konspiracją, czy już wcześniej miała pani kontakt?
Nie, to był pierwszy kontakt. Nasza drużyna spotykała się od czasu do czasu na cmentarzu Bródnowskim. Nie pamiętam, czy co miesiąc, to już są dawne sprawy. W każdym razie nie bałam się. Absolutnie nie bałam się, że mnie złapią, że mogą mnie rozstrzelać i tak dalej. Szłam na te spotkania z Basią. [Bywało, też nie często, że szłam i sama, bo musiałam kłamać mamie, gdzie i po co idę, a mam zaraz wracać do domu].
- Jak przebiegały te spotkania?
Cichutko, przy grobach. Drużynowa mówiła, jaka jest straszna okupacja, jaka straszna wojna, jak musimy teraz cierpieć, że giniemy, są łapanki, rozstrzeliwują.
To było w 1943 roku, na Kilińskiego na wprost okien mojego mieszkania przywieźli dwudziestu czterech zakładników w workach. Tam jest nawet do dnia dzisiejszego tablica i chyba są nazwiska. Tam ci młodzi ludzie zostali rozstrzelani. To jest straszne. Ja to widziałam, mama to widziała. Po jakimś czasie, później to sprzątnęli, zabrali ciała, zostało tylko na ścianach: mózg, krew. I tak się działo w mieście Warszawie bardzo często. Przy ulicy Długiej w czasie okupacji wisiało kilku księży też powieszonych przez Niemców. Nie mogę sobie przypomnieć numeru, bo tylko przeszłam… Poza tym represje, jak wiemy, łapanki były straszne, polowanie na ludzi. Tak przeżyłam okupację, bardzo ciężko.
- Jak przebiegały szkolenia na spotkaniach w drużynie?
Przede wszystkim sanitarne. Starsze dziewczynki, tak jak ja, Basia, już miałyśmy przygotowanie sanitarne. To było najważniejsze. [Uczyłyśmy się,] jak się zachować, o chorym, jak mu ratować życie, czym się posługiwać. To były takie właśnie przygotowania. To się nam bardzo, bardzo przydało, bo jednak zawsze się człowiek wiele nauczył. Nie było gdzie indziej się uczyć, a właśnie na tych przygotowaniach, na tych spotkaniach harcerskich przygotowywano łączników, młodsze dziewczyny, a starsze jako sanitariuszki.
- Był wtedy jakiś kontakt z bronią czy nie?
Nie. Ja nie i dziewczęta też raczej nie.
- Od którego roku pani była w tej drużynie?
Od 1942 roku, to dwa lata do Powstania.
- Czy brała pani udział w jakichś akcjach?
Nie, w tym czasie absolutnie nie.
- Czyli do 1944 roku pani cały czas miała szkolenia?
Tak.
- Czy pamięta pani jakiś epizod, jakieś walki w okresie do 1944 roku, jeszcze przed Powstaniem? Była pani świadkiem jakiejś akcji?
Byłam świadkiem akcji na Solcu. Szłam tam, ale już nie pamiętam, po co, miałam coś do załatwienia. Pusta była ulica, zupełnie puściusieńko. W pewnym momencie podjechało jakieś auto, wysiadł z niego Niemiec w jakimś mundurze, ten mundur był czarny. Nie mogę sobie przypomnieć, co on tam miał, bo byłam przerażona. I kilku chłopców… To trwało sekundy. Ktoś mnie wepchnął do bramy, a on został zastrzelony na chodniku. Kto to był, co to było, nie wiem. Później byłam przerażona, już nie dotarłam do miejsca, gdzie miałam pójść. Szłam coś załatwić, nie mogę sobie przypomnieć, po co mama mnie wysłała. Właśnie tę akcję doskonale pamiętam. Byłam przerażona i uciekałam później do domu, bardzo byłam zdenerwowana. Takie miałam przeżycie. To było na ulicy Solec.
- Proszę powiedzieć, czy w miarę zbliżających się wakacji, letnich miesięcy 1944 roku, dawało się odczuć to, że Powstanie jest coraz bliżej? Czy pani szkolenia były coraz bardziej intensywne?
Były coraz bardziej nerwowe i coraz bardziej coś się działo, ale jeszcze wtedy nie wiedziałam, co się działo. To znaczy, coś się mówiło – że zwyciężymy, że będzie wolność, że coś się będzie działo. Poza tym armia już blisko, niedługo będzie, więc nam pomogą – to były takie, urywane słowa.
- Gdzie panią zaskoczył wybuch Powstania? Zaskoczył panią czy była już pani gdzieś skoszarowana?
Nie. Myśmy były 1 sierpnia z Basią Różycką. Już wiedziałyśmy, że wybuchło Powstanie. Nie mogłyśmy się przedostać na Pragę, bo nam mówiono, żeby się 1 sierpnia przedostać na Pragę, do naszej drużyny. Niestety, pomarzyć można było, żeby się przedostać. Ale była komenda główna harcerskiego Batalionu „Wigry” przy ulicy Kilińskiego 1. Tam był majorem major „Trzaska”, a naszym dowódcą był kapitan „Zaremba”. To jest jego pseudonim, nazywał się Leoncjusz Wancerski. Tam żeśmy się zgłosiły, powiedziałyśmy, gdzie byłyśmy przez okres tych dwóch lat, tam złożyłyśmy przysięgę i zostałyśmy w Batalionie „Wigry”, gdzie komendantką lekarzy była „Bella”. [To jest] pseudonim, nazywała się Izabela Namysłowska.
Dostałyśmy zaraz rozkaz do organizowania szpitala przy ulicy Podwale i Długa. To jest duży budynek ciągnący się od ulicy Podwale do Długiej i Kilińskiego, przez całą ulicę Kilińskiego.
- Czy pani brała udział w wychodzeniu po rannych, zbieraniu rannych? Jak pani pamięta pierwszą akcję?
Pierwsza akcja to dostałyśmy rozkaz do szpitala przy ulicy Bonifraterskiej, tam był szpital ludzi psychicznie chorych przed wojną, a później zamienił się w powstańczy szpital. Tam pracowałyśmy od godziny szóstej rano do dwudziestej drugiej, dwudziestej trzeciej. Wracałyśmy do swojej bazy na ulicę Podwale.
Ale chciałam powiedzieć, że na ulicy Kilińskiego, na dachu siedziało dwóch „gołębiarzy”, ojciec z synem. To byli Niemcy, którzy strzelali jak do kaczek. Raniutko, wychodząc z Basią, dochodziłyśmy do ulicy Długiej. Szłyśmy przez ulicę Kilińskiego do ulicy Długiej i zawsze mówiłyśmy sobie: „No, przelecimy czy nie przelecimy, czy zostaniemy na tej ulicy?” – bo oni strzelali. Myśmy się czołgały, czołgały, ale jakoś szczęśliwie przelatywałyśmy. W tym kościele i w tym szpitalu pracowałyśmy, dopóki go nie zbombardowali. Jeszcze chciałam powiedzieć, że tam mogłam przez okno zobaczyć Dworzec Gdański, gdzie stał pociąg pancerny, olbrzymia machina, przerażająca. Jak dla mnie było to przerażające.
Ten szpital trwał krótko, dziesięć dni. Bardzo dużo rannych było. Później zaczęły się bombardowania, jak również armaty, przypuszczam, że to z tego pociągu pancernego. W każdym razie lżej rannych wyprowadzałyśmy, bo nieść nie miałyśmy siły. Niosłyśmy wszystkich rannych do szpitala na ulicę Długą, na ulicę Podwale i pod „Krzywą Latarnię”. Nie wiem, czy ktoś pamięta…
To była piękna knajpa przed wojną. Później, w czasie okupacji tam byli tylko Niemcy, zajeżdżali samochodami, jakimiś innymi pojazdami, tam się bawili. A w czasie Powstania był tam szpital. Ale Niemcy tam weszli, zabili wszystkich rannych i pielęgniarki. Kto tam tylko był, to wszyscy zginęli.
Ze szpitala Jana Bożego przyszłyśmy znów do szpitala na ulicę Podwale, to znaczy Podwale i Długa. To przed wojną było Ministerstwo Sprawiedliwości, później, w czasie okupacji mieli to Niemcy, a w czasie Powstania mieli to Polacy. Nie wiem nawet, co tam się mieściło.
13 sierpnia był upalny dzień. Było bardzo dużo rannych. Tam były dwupoziomowe piwnice. Brakowało już nam pościeli, koców, szmat nawet. Już było medykamentów i leków. Poszłam po domach, tych jeszcze całych, które jakoś się trzymały i nazbierałam trochę koców, trochę poduszek, trochę pościeli. Cisza była tego dnia, śmiertelna cisza, ani jednego wystrzału, nawet gołębiarze nie strzelali. Nazbierałam tego sporo, a moja koleżanka w tym czasie poszła do szpitala na ulicę Długą, bo tam leżał jakiś jej kolega, bardzo ciężko ranny. Poszła go odwiedzić. Słyszę, że jest wielka radość, coś się dzieje. Słyszę, że nasi chłopcy zdobyli tank gdzieś przy placu Zamkowym. Chciałam się zatrzymać, ale myślę sobie: „Mam tyle tobołków, zaniosę tam, tam są ranni, więc tam jest bardzo duża potrzeba na to, żeby coś zrobić. Zdążę wyjść”. Ludzi było mnóstwo, ale przeważnie kobiety, dzieci, starsi ludzie. Wzięłam te koce, te poduszeczki, tę pościel i zaczęłam schodzić po schodach do piwnicy. W tym momencie coś się stało. Runęłam. Kurz. Nie słyszałam wystrzału, nie słyszałam bombardowania, nie słyszałam nic. Spadłam, oczywiście kręgosłup sobie uszkodziłam. Dym, chorzy zaczęli jęczeć, dusili się. Nic nie widać. Zostawiłam to wszystko. Patrzę, że żyję, jestem cała. Wyskoczyłam… Wylazłam z tego bunkra na ulicę. Przerażający widok, po prostu nie do opowiedzenia. Masa mięsa, porąbane ciała, morze krwi. Na żaluzjach sklepowych wisiały kawałki: głowa, tułów, jakieś inne części ciała. Dostałam szoku. A widziałam też moją mamę i mojego maluszka, to znaczy braciszka, którzy też stali przed bramą, więc już ich widziałam razem w stosie tej rąbanki. Dostałam szoku. Zaczęłam krzyczeć, płakać i biegłam… Brnęłam po tej straszliwej kałuży, w ludzkich ciałach. Kawałkach ciał, to nie były ciała. Dobiegłam do bramy. Moja mama wyszła z piwnicy. Była ranna, mały też był ranny, no ale już spokojniej wyskoczyłam z powrotem. Nikogo jeszcze nie było. Był swąd, straszliwy swąd palących się, tlących ciał. Jakaś tęcza kolorowa nad tym wszystkim była, nie wiem, co to było. W każdym razie to było coś strasznego. Przy ulicy Długiej, przy końcu Kilińskiego stała jak posąg Basia. Zobaczyłam ją, że żyje. Ona też nie wiedziała, co się stało. Oczywiście z tego czołgu czy z tanku, tak się chyba mówi…
- To był najprawdopodobniej transporter do ładunków wybuchowych.
Tak. Nie było [z niego] nic, nie było śladu. Tyle chłopców, tyle dziewcząt zginęło. [Basia] przyleciała do mnie. Tam było dwoje dzieci, znałyśmy te dzieci jeszcze sprzed wojny, z czasów okupacji. Bliźniaki czy [jedno] starsze. Wykopałyśmy te dzieci spod ciał. Jeszcze żyły, były nieprzytomne. Malutka jeszcze chyba mówiła: „Mama”, a chłopczyk nie odzywał się. Zaniosłyśmy do szpitala. Nie było czasu. Zostawiłyśmy pod opieką lekarzy, same wyruszyłyśmy z powrotem. Ale właściwie nie było kogo ratować. Wygrzebywałyśmy spod kawałków ciał, kto jeszcze żył, ale już nikt. Tam zginęło z pięćset osób. To była ta akcja.
Później byłam w akcji na pociąg pancerny, który widziałam ze szpitala przy Bonifraterskiej. Wszyscy się zebraliśmy, taki był rozkaz. Ciemno było, bardzo ciemno, bo to już było prawie nocą. Popatrzyłam na naszych chłopców: [jeden] miał karabinek na sznurku, drugi miał pistolecik, był też jakiś karabin maszynowy i gromada nas, dużo chłopców i sanitariuszki. Myślę sobie: „Boże miłosierny, na taką straszną machinę, jaką jest ten pociąg pancerny – my!”. Ale rozkaz to rozkaz. W ciemną noc szliśmy, wreszcie dotarliśmy na miejsce. Rozpoczęła się akcja. To nie była akcja, to był znów mord Polaków. Przecież z tamtej strony sypał się z armat grad niesamowitych pocisków. Wszystko kładło się jak muchy. Tu jęki, tu ktoś krzyczy, pomocy woła. Nic nie widzimy, bo pełno kurzu, pyłu, błyski, ciemno. Ale jakoś dotrwaliśmy. Nie wszyscy oczywiście. Zginął nasz bezpośredni dowódca, Roman Ostoja, porucznik. Zginęło bardzo dużo chłopców, kolega Andrzej, „Ankwicz” miał pseudonim. Nie, jego przyniosłyśmy pod „Krzywą Latarnię”, miał wyrwane uda pod spodem. Ale nie przeżył. To znaczy, jak przyniosłyśmy go, jeszcze żył. A reszta została tam, bo przecież nie było możliwości wywiezienia zmarłych, zabitych, dlatego że byliśmy cały czas pod ostrzałem. Wróciła nas z tej akcji właściwie gromadka. W pył zostaliśmy zamienieni. Taka była akcja.
Później był kościół Świętego Jacka. Tutaj miałam przeżycie. Kościół Świętego Jacka przy ulicy Miodowej (duży kościół, gdzie w piwnicach było z pięćset, sześćset osób, przeważnie matki z dziećmi, starsi ludzie) został zamieniony w gruz. Myśmy dostały rozkaz pomocy do tego kościoła. Boże! Nie można było się dostać, przecież cały kościół leżał na podłodze, gdzie byli w podziemiach ludzie (sufit kościoła, ściany kościoła).
Takie miałam przeżycie: siostra Zofia, do której przedszkola prowadziłam w czasie okupacji mojego malutkiego braciszka, siedziała na gruzach. Miała podarty kornecik, sama była poraniona. Jak ją zobaczyłam, podbiegłam do niej, żeby jej pomóc. I tu spotkało mnie coś, czym byłam zaszokowana i pamiętam do dnia dzisiejszego. Siostra zaczęła krzyczeć: „Gówniarze! Szczeniaki! Zobaczcie, co żeście zrobili! Wam się chciało walczyć!”. Szokujące. Odpowiedziałam siostrze, że nie jestem temu winna, tylko przyszłam tu pomóc. Ale siostra była bardzo, bardzo zbulwersowana tym, nie chciałam już z nią dyskutować, bo wzięła za kamień i była w takim szoku, że była gotowa mnie tym kamieniem zabić. Odciągnęła mnie Basia i poszłyśmy ratować. Ale nie można się było dostać do piwnic. Żeby się dostać do piwnicy, trzeba by przyjechać buldożerami i wszystko wybierać, żeby dotrzeć. Nie było żadnej możliwości, więc tylko opatrywałyśmy rannych, już szmatkami – co mogłyśmy, to darłyśmy, jakąś pościel, jakąś koszulę. Opatrywałyśmy, nie było ani medykamentów, ani żadnego zastrzyku znieczulającego.
- Jak pamięta pani walki o Starówkę? Jak przebiegały walki, barykady?
Barykad było bardzo dużo. Były bardzo silne. Naprawdę to byli bohaterowie, ci co zginęli. Przecież tak walczyli o każdą uliczkę, o każdą cegiełkę, o każdy domek! A przecież byli pokonywani, bo cóż my? Przecież szły czołgi, armaty. A my, biedactwa, z pistolecikami czy ewentualnie jakieś karabinki gdzieś zdobyli. To była taka nierówna walka. Potem Nowe Miasto, to już była prawie końcówka. Tam toczyły się straszne walki. Chłopcy nasi walczyli… Boże kochany! Szedł z buteleczką na czołg. Szedł z jakimiś kamieniami, bo już przecież nic nie było. Był kościół świętych sakramentek na Nowym Mieście. Kościół został zbombardowany, a w piwnicach było tysiąc osób. Nie było żadnej możliwości, z żadnej strony. Myśmy tam były cały czas, jeszcze jedna z koleżanek, już nie żyje, też z nami była. Ani chłopcy nie mogli się dostać od ulicy Freta, ani my od Powiśla, ani my z ulicy Freta. Tam była cały czas straszna walka z Niemcami. A okieneczko było i słychać było, jak ludzie pomocy [wołają]. A tu wszyscy zginęli. Myśmy już niestety nie mogły tam dotrzeć w żaden sposób. Zresztą zaraz weszli Niemcy.
Tych kilku chłopców, którzy jeszcze przeżyli, i my we dwie, wróciliśmy na plac Krasińskich. To już było z 1 września na 2 września. Tam był kanał przy ulicy Długiej, [którym] część powstańców przedostała się na Śródmieście. Ale jak myśmy przyszły, to już setki żołnierzy leżało w gruzach – naszych chłopców, dziewcząt. Tam zginęła moja siostra cioteczna, w kościele garnizonowym, w pierwszych dniach, jak po pięknej mszy akowskiej w garnizonowym kościele ten kościół został zbombardowany. Siedziałyśmy tam do rana, oczywiście strzelali do nas. Nad ranem była kanonada ze wszystkich stron, w straszny sposób, a kanał się już palił. Kilkadziesiąt, może kilkanaście, nie wiem, ile tam się osób przedostało, w każdym razie my nie dotarłyśmy do kanału, dlatego że kanał już był zamknięty, płonął. Niemcy podobno benzynę wlewali do tego kanału i podpalali.
Podczołgałyśmy się obydwie w gruzy kościoła garnizonowego i ktoś krzyknął: „Dziewczyny, rzućcie opaski, rzućcie torby, bo Niemcy już wybierają z piwnic ludzi!”. Więc co myśmy miały zrobić? Rzuciłyśmy rzeczywiście, wyszłyśmy od ulicy Długiej z gruzów. Tam stały szeregi ludzi, dzieci. Myśmy się włączyły. Oberwane, brudne, na bosaka, włączyłyśmy się w te szeregi. Pędzili nas do Pruszkowa. Szliśmy, szliśmy. Tu się jeszcze paliło, tu gruzy, tu jeszcze były strzały, bombardowania, bo jeszcze Śródmieście walczyło, tylko Starówkę chyba na razie wygarnęli. Doszłyśmy do Pruszkowa. Tam było masę rannych. Zaczęłam szukać mojej mamy i mojego malucha. Rzeczywiście dotarłam do nich i bardzo się ucieszyłam, że żyli. Żeśmy tam wszyscy gnili w smrodzie, brudzie. Szybciusieńko, na drugi dzień podstawiali zwykłe wagony towarowe, po sześćdziesiąt, sześćdziesiąt parę osób z dziećmi w te wagon zamykali, plombowali, tylko okieneczko było zakratowane.
Tak jechaliśmy, jechaliśmy przez Breslau, Gross-Rosen, Erfurt, Suhl, Schleusingen. A na końcu, po wszystkich, ostatnie trzy miesiące po wybuchu fabryki amunicji… Bo pracowałam przez kilka miesięcy w fabryce pocisków artyleryjskich.
- Już po tym, jak pani trafiła do Niemiec?
Tak, wywieźli nas Niemcy, tego nie dodałam.
- Gdzie pani tam mieszkała?
W baraku, trzydzieści kobiet w jednej sztubie, trzypiętrowe łóżka [i razem z nami było pięcioro dzieci, w wieku od trzech do siedmiu lat].
- Jak wyglądało tam jedzenie?
Wieczorem dostawaliśmy kawałek czarnej gliny, to niby był chleb, ale i to nam smakowało. Na szóstą rano już nas pędzili do fabryki. Tam była gorąca kawa. Kawa… Woda, ale piliśmy wszyscy tę wodę. Zabierałyśmy z mamą do fabryki naszego malucha, który miał wtedy sześć lat. Dlaczego? Bo w sztubach było bardzo zimno, było tragicznie zimno pomimo tylu osób, kobiet, a w fabryce było ciepło. Siedział na końcu, tam były dwie ławeczki. Kobiety też przyprowadzały dzieci, te dzieci siedziały, były bardzo zdyscyplinowane. Nasz mały mówił dobrze po niemiecku. Tak się osłuchał, że w fabryce nie powiedział słowa po polsku. Gilzy, które przez wszystkie fazy maszyn przeszły, te maluchy nakładały… Były drabinki i szpikulce. Dzieci nakładały gilzy na szpikulce i to szło do lakierni, a z lakierni do prochowni i potem transport – na śmierć ludzi.
Więc brałyśmy naszego malucha. Nie pamiętam, o której godzinie był obiad. O trzynastej, czternastej, już takie drobiazgi się zacierają. To nie są drobiazgi. Dostawałam miskę zupy: bukiew, kapusta, nie powiem, co dalej. Robale z kapusty i z brukwi. Natomiast dzieci, które przychodziły do fabryki, dostawały miseczkę kaszki manny ugotowanej na wodzie. Taką miały satysfakcję, że nie piły tej zupy. Wieczorem znów, wychodząc z fabryki, dostawałyśmy po kawałku chlebka. Tak dotrwałyśmy do wyzwolenia.
- Jakie oddziały wyzwalały ten obóz?
Wojska alianckie, [ale po kilku miesiącach te tereny zostały oddane Rosjanom].
Amerykanie, Anglicy, byli chyba Duńczycy.
Polaków nie było. Jeszcze wrócę do Powstania Warszawskiego. W nas nadzieja wstąpiła po akcji na pociąg pancerny, szalona, wielka, wielka nadzieja, bo już było słychać armaty, strzały. Armia polsko-radziecka jest już za Wisłą i tylko patrzeć, jak za kilka godzin, zaraz nam pomogą i będzie wolność! A doczekaliśmy się tego, że nas wywieźli, zapakowali i armii nie było widać. Co się z nią stało, nie wiem. Nie jestem politykiem.
- Jak pani trafiła po wyzwoleniu z powrotem do kraju?
To było straszne. Amerykanie przygotowali pociągi. Byłam w Buchenwaldzie, w bardzo ładnym mieszkaniu. Byłam bardzo chora, odnowiły mi się rany, więc leżałam w szpitalu w Weimarze, byłam operowana. Ale już byłam wyleczona. [Byliśmy] po sześć osób. Mieliśmy po trzy łóżeczka: mama, ja i Sylwunio i trzy osoby z drugiej strony. Mieliśmy stoliki i mnóstwo żywności, owoców, paczek. Mieliśmy pościel, ubrania. Tam nas zaopatrzyli, jak to mówią: wyposażyli we wszystko. Miałam okazję, chcieli nas we trójkę zabrać do Ameryki. Proponowali nam przez pięć lat całkowite utrzymanie, z mieszkaniem, ze wszystkim. Nauka dla mnie, dla małego, lekarze. Ale mama się uparła, że wraca do swojego kraju, że ojciec wróci na pewno z obozu, że będzie nam bardzo dobrze. Jeszcze słuchała radia, jak mówili Polacy: „Wracajcie, czekają na was baraki, czekają pokoje, pieniądze”. Myśmy wrócili pociągiem, zaopatrzeni we wszystko, w wodę. Jedziemy, jedziemy i był most, załóżmy: granica amerykańsko-radziecka. I co się dzieje? Oczyścili nas całkowicie.
Tak. Z łóżeczek – zostawili nam jedno, z odzieży, nawet z żywności. To była jakaś dzicz. Patrzyłam na to z przerażeniem. Później jakoś dotarliśmy do Polski i żeby nie przypadek, że spotkaliśmy… Ten kuzyn teraz, po sześćdziesięciu latach nas odnalazł. Mieszkali gdzieś, zajęli jakiś pokój przy ulicy Brzeskiej. [Kuzyn] był akurat na dworcu i zobaczył mojego płaczącego malucha, który krzyczał po niemiecku:
Ich keine Haus, meine Haus – bomba buch! – bo już dalej nie umiał. Płakał strasznie. Co on teraz zrobi? Rozpacz naprawdę, bardzo płakał. Już nie żyje.
Tam żeśmy przeczekali. Mama przeszła ze strony Żoliborza i znalazła w gruzach pokój na trzecim piętrze, przy Słowackiego 32. Ten dom był cały zawalony, cały środek był zrujnowany, tylko jedna klatka się jakoś zachowała i na trzecim piętrze dwa pokoiki. Mama zajęła jeden pokoik. Oczywiście woda nam ciekła. [Drugi pokój zajęli państwo Maria i Feliks Stefańscy, to były pokoje bez okien i drzwi, podłoga była zrujnowana].
- Proszę powiedzieć, jaki to był miesiąc, kiedy pani wróciła do Warszawy? Przypomni pani sobie?
W każdym razie było jeszcze dość możliwie ciepło. [To był na pewno październik jeszcze pogodny, ale zima bardzo szybko się zjawiła. Opieka Boska pozwoliła nam przeżyć w tych gruzach].
- Czyli pewnie wiosna 1945 roku?
Nie, to już była jesień, tylko jeszcze było dość ciepło.
- Kiedy pani pierwszy raz pojawiła się w Warszawie po tej stronie, gdzie była Starówka, Śródmieście?
Przyszłam szybciutko, dlatego że znalazłyśmy swoją rodzinę i moja ciotka, która przeżyła, powiedziała, że dziadek przychodził na Podwale. Moja babcia zginęła 1 sierpnia przy Dworcu Gdańskim, a dziadek przychodził na Podwale, na gruzy. Tam zapalał świeczki, bo był przekonany, że nie żyjemy. Zaraz poszłam. Rzeczywiście, były jeszcze świeczki, ale dziadek już nie żył. Nie mógł tego przeżyć.
- Jak odebrała pani Warszawę po wojnie? Pierwsza wizyta. Jak miasto wyglądało?
Stare Miasto nie istniało, chociaż też mieszkali tam ludzie. W gruzach sobie robili różne norki, kominy wystawały, to znaczy rury, palili coś i tak przetrwali też zimę.
- Jak wyglądało życie w powojennej Warszawie, kiedy już opadły pierwsze emocje po wojnie?
Jak spotykaliśmy się wzajemnie: czy powstańcy, [czy nie], nie było końca pocałunkom, przywitaniom, że żyjemy, że przeżyliśmy tę straszną wojnę. Po pierwszych emocjach patrzyliśmy na te straszne gruzy i na to, czy się w ogóle podniesiemy z tych gruzów, jak to dalej będzie. Pełne emocji to było. My, młodzi wierzyliśmy w lepsze jutro, że odbudujemy Warszawę, że dostaniemy mieszkania. Kto dostał, to dostał. [My dostaliśmy mały pokoik przy dwóch rodzinach na ulicy Skrypija 5
- Uczestniczyła pani w odbudowie?
Nie. [Musiałam iść do pracy i chodziłam do Liceum Pedagogicznego na Żoliborzu].
- Proszę powiedzieć, czy Warszawa była wtedy bezpieczna? Po zmroku można było chodzić?
O nie, nie było tak bezpiecznie. Łobuzów i złodziei też było sporo. Nie można było się zapuszczać w ciemne ulice, jeśli chodzi o Starówkę. Tak bardzo bezpiecznie nie było. Później było bezpieczniej, ale w tym czasie było niebezpiecznie, zdarzały się wypadki zamordowania, obrabowania. [Wracając późno ze szkoły o godzinie 22.30 bałam się bardzo, a szłam z ulicy Słonecznej na Słowackiego].
- Jak pamięta pani Armię Czerwoną obecną jeszcze w Warszawie?
[Nie było nas jeszcze w Warszawie, a napatrzyłam się na nich na moście, jak nam wszystko zabierali]. Nie pamiętam, dlatego że ich nie oglądałam, jak weszli, a później, jak wróciłam, to już ich nie było. To znaczy gdzieś byli. Nie oglądałam ich.
Chodziłam do liceum pedagogicznego, pracowałam w VI Ogródku Jordanowskim przy ulicy Słowackiego. Byłam tam instruktorką. Był taki pan dozorca, pan profesor, [który] był dozorcą. Powiedział, że ma pokoik dla nas. Ja już pracowałam, mama nie. Maluch był bardzo chory, maluch był chory na gruźlicę. Znalazł nam w trzypokojowym [mieszkaniu], kuchnia czwarta, jeden pokoik. Ale to już był pokoik. Były oszklone okna, była podłoga. Z tym że w kuchni mieszkali lokatorzy i w tych trzech pokojach [trzy rodziny]. Wspólna łazienka, wspólna kuchnia. W każdym razie już nam na głowę się nie lało, była koza, w której można było troszkę napalić i [było] jako takie ciepełko.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak pamięta pani to, jak formowała się władza ludowa. Jak to wyglądało, jakie były wtedy nastroje?
[Nastroje były fatalne, mama moja zawsze powtarzała: „Jutro będzie lepiej!” i ja powtarzam to do dziś!] Trudno mi powiedzieć, ponieważ byłam zupełnie z daleka od władz, od polityki, od wszystkiego razem. Chcieliśmy spokojnie sobie przeżyć, czekaliśmy na ojca, który już nigdy nie wrócił. Dostaliśmy z Genewy pismo, że ojciec zginął w Oświęcimiu. Był w Gross-Rosen, w Buchenwaldzie i w Oświęcimiu zginął. Tak dotrwałam do swojej starości. Mieszkamy z mężem, też powstańcem, w pokoiku z kuchnią i tak się nasze życie kończy. Pracowaliśmy, bo trzeba było pracować, żeby żyć. Jakoś przetrwaliśmy. To że żyjemy, to naprawdę jest cud.
Warszawa, 18 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski