Władysław Mazur „Bystrzycki”
Nazywam się Władysław Mazur, mój pseudonim „Bystrzycki”. Urodziłem się w Wojcieszkowie 7 maja 1925 roku, powiat Łuków.
- Czy w czasie okupacji mieszkał pan w Warszawie?
Od 1942 roku.
- A gdzie mieszkał pan wcześniej?
W Wojcieszkowie. Tam, gdzie się urodziłem.
- Dlaczego przeprowadził się pan do Warszawy?
Groziło mi zabranie na roboty do Niemiec, więc przez znajomość znalazłem pracę w fabryce na Czerniakowskiej róg Łącznej, nad Wisłą. To była fabryka polska. Robili części do rowerów i tak dalej. I musieli robić części dla wojska.
- Do Warszawy przeprowadził się Pan sam czy z rodziną?
Sam. Ojciec mnie przywiózł. Miałem rodzinę na Pradze, Piotra Skargi 74 przy Wincentego. Tam była moja ciotka i tam mieszkałem.
- Jak trafił pan do konspiracji?
Właśnie przez mojego wujka. Mieszkałem u niego. Przed wojną był policjantem, dzielnicowym, starszy sierżant. Zaraz po wojnie go zwolnili z policji. Dostał fikcyjną pracę na cmentarzu Bródnowskim – obchody i tak dalej. Od początku już się włączył w podziemną organizację. Najpierw się nie nazywała Armia Krajowa, tylko PW (Przysposobienie Wojskowe) czy coś takiego.
Wujek nazywał się Szczepan [Tomaszewski]. Prowadził rejestrację w kilku domach, wydawał kartki na żywność, więc cała masa ludzi przychodziła do naszego domu. Mieszkał na pierwszym piętrze. W międzyczasie dużo [ludzi] przychodziło właśnie z konspiracji.
Był czas, że jeździł co drugi dzień na Mokotów i przywoził „dwudniówki” – takie drukowane gazety, komunikaty. I to właśnie roznosili ci ludzie. Jedni przychodzili załatwiać coś, a inni właśnie po to. W naszym domu odbywały się nawet odprawy oficerów na wysokim szczeblu. Ja w tym nie brałem udziału, ale mój wujek brał w tym udział.
- Czy pamięta pan, jaka atmosfera panowała po praskiej stronie Wisły przed wybuchem Powstania?
Spodziewaliśmy się tego, że będzie Powstanie. Byliśmy na to przygotowani. Nie spodziewaliśmy się takiej siły niemieckiej, jaka była na Pradze. Żandarmeria mieściła się tam, gdzie kiedyś była szkoła polska. Atakowali tą żandarmerię. Dużo ludzi zginęło, ale [Niemcy] nigdy jej nie [oddali]. Słyszałem, że nawet pociąg pancerny był niedaleko. Na św. Wincentego był wiadukt, gdzie kolej przechodziła do warsztatów kolejowych.
1 sierpnia byłem gońcem. Byłem na warsztatach kolejowych. Przechodziłem przez nie i zawiadamiałem ludzi, że będzie Powstanie, żeby się zgłosili tam, gdzie trzeba było. Jak wracałem, słychać było przez Wisłę strzały na Żoliborzu.
- Jak wyglądał ten pierwszy dzień Powstania po drugiej stronie Wisły, na Pradze?
Mieliśmy zebranie w domu, w którym mieszkali Karpińscy. Wydali nam po jednym granacie zaczepnym i jednym obronnym. O godzinie siódmej czy ósmej, jak był trochę zmrok, wysłali mnie z kolegą na ulicę, żeby obserwować. Przelatując przez ulicę, [widziałem] dwóch Niemców. Jeden miał karabin maszynowy, drugi zwykły. Jak zobaczyłem, to się cofnąłem, ale on wystrzelił. Nie wiem, co się stało z kolegą. [Niemiec] trafił mnie w udo. Przewróciłem się. Przyszli do mnie obaj [Niemcy], strzelił mi w szyję (trafić chciał w głowę widocznie) i kolbą uderzył mnie w głowę. Przytomności nie straciłem, ale wiedziałem, że to jest koniec. Przeżegnałem się. Przyszła mi na myśl matka. Po chwili zacząłem się ruszać. Jak on zobaczył, że się ruszam, przyszedł do mnie jeszcze raz i strzelił mi zamiast w głowę to w szyję. Wszystkie kule wyszły na zewnątrz, ta jakby mi utkwiła w gardle.
Jestem przytomny. Wiem, że umieram. Zacząłem się czołgać i doczołgałem się do kałuży wody. Strzelanina była ze wszystkich stron. Ja się obmyłem. Myślałem, że taki jestem ranny, że nie mogę wstać, a wstałem. Przeleciałem do domu na róg. Była czerwona, dosyć wysoka kamienica, brama była zamknięta. Przed bramą się przewróciłem, zacząłem stukać nogą. Ludzie mi otworzyli. Strach był oczywiście. Wiedzieli, że jestem powstańcem. Ściągnęli mnie do piwnicy. Znalazła się piękna, młodziutka sanitariuszka. Opatrzyła mi rany. To było sześć dziur i głowa. W tej piwnicy miałem krwotok, [sanitariuszka] czyściła mnie, wpuszczała mi wodę. Całą noc przeleżałem. Nad ranem zawiadomili moją rodzinę. To było blisko, parę bloków… Mieszkałem na Piotra Skargi. Moja siostra cioteczna przyszła z kimś jeszcze i na takim wózku jak ziemniaki przewozili, przepchali mnie przez różne odgromiska. Ludzie pomogli mnie przenieść przez płoty. Dostałem się do domu. Oczywiście był wujek i jego cała branża. Było ich może z dziesięciu.
To Powstanie szybko upadło, tak że na drugi dzień wszystko się do nas zwaliło, kto żył. Dużo ludzi zostało zabitych. Na cmentarzu rozstrzelali chyba sto osób. Tam mieliśmy dużo znajomości – organista, jego syn, z którym żeśmy się kolegowali. Później spotkałem w [obozie] koncentracyjnym jednego, który ocalał stamtąd. Wypuścili go po coś, nie wiem, czy Niemcy, czy przekupił kogoś.
- Co działo się z panem później, jak został pan opatrzony?
Przez jakieś dwa, trzy tygodnie zacząłem przychodzić do siły. Nie trzeba było żadnej operacji. Przychodziły [sanitariuszki], to znaczy ochotniczki. Jedna była zawsze [starsza], taka która wiedziała, co się robi. Uczyli się na mnie, upychali gazę, żeby nie było zakażenia, czyścili. Wszystko się szybko goiło, mimo że miałem dużo upływu krwi.
Przy końcu sierpnia ogłosili, że wszyscy mężczyźni od dwunastu do [sześćdziesięciu] pięciu lat muszą wyjść na ulice. Zabrali nas na Dworzec Wschodni. Stamtąd nas przewieźli do Pruszkowa. Tam były warsztaty kolejowe i tam nas przenocowali. Na drugi dzień nas spędzili na wagony towarowe i myśmy przez trzy dni jechali do Niemiec, do Flösserburgu. To był obóz koncentracyjny w Sudetach. Niedaleko czeskiej granicy.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Jak żeśmy jechali to raz jeden Czerwony Krzyż nam dał jeść, zupę na jednej stacji. A tak, to co kto miał z sobą. Jak przyjechaliśmy do tego obozu, to oczywiście nie było peronów, tylko trzeba było skakać.
Raus! – krzyczeli, pchali wszystkich, jak to Niemcy. Popłoch się zrobił. Ludzie skakali z tych wagonów. Ustawili nas i [zaprowadzili] do tego obozu. Na placu apelowym nas ustawili, całą noc żeśmy stali. Żadnej wody, nic nie było. Na drugi dzień musieliśmy wszystko z siebie zdjąć i każdy stanął przed lekarzem nago. Lekarz niemiecki każdemu wpisywał na czole: „jedynka”, „dwójka”, „trójka”. Ja dostałem trójkę, bo byłem bardzo słaby. Dużo krwi straciłem, byłem szczupły. Zostawili mnie w obozie. Przez jakiś czas byłem z wujkiem, jego synem i dużo znajomych było, nawet dzieci. Byłem w głównym baraku, gdzie może sześćset ludzi było. Po jakichś dwóch dniach, kiedy nic żeśmy nie robili, przyszedł jeden Polak i mówi, że on potrzebuje pięciu osób do pracy lekkiej. Ja podniosłem rękę. Wiedziałem jego imię: Tadziu. Mówię: „Panie Tadziu, ja potrzebuję”. A on mówi: „Co? Ty młody człowieku chcesz lekką pracę?”. To mówię: „Panie Tadziu, ja jestem z Powstania Warszawskiego, ranny”. A on: „Pokaż rany”. Jak mu pokazałem te rany, od razu mnie zapisał i to mi uratowało życie. Dostałem się do takiego komanda [niezrozumiałe]. To był duży barak, takie warsztaciki. Żeśmy tam cięli materiały i pletli powrozy po prostu. To była dosyć lekka praca i pod dachem. I ten kapo, co był nad nami, miał pomocnika Polaka, Dziki się nazywał. Ten kapo był dosyć względny. Inteligentny człowiek, który w tym koncentracyjnym obozie za coś siedział. Nie znęcał się nad nikim. Na tym komandzie było dużo inteligencji polskiej, francuskiej, holenderskiej, paru ruskich, paru Żydów. Rano
Frühstück – zupa chlebowa albo coś. Później obiad, tu zupa była nawet dosyć gęsta. Kawałek mięsa się znalazło, jakiegoś kluska. Przeważnie kapusta, ziemniaki, razem wszystko. Trochę miałem szczęścia, bo koło mnie spał Czech, który nie miał nogi. Czesi mogli dostawać paczki. Polacy też, ale nikt im nie mógł przysyłać, bo [do Polski] wkroczyli Rosjanie. Ci, co mogli dostawać (Francuzi, Holendrzy, Czesi), to dostawali paczki żywnościowe. Naprawdę wszystko tam było. Ten profesor koło mnie, Czech, był malarzem. Malował portrety dla esesmanów. Nie miał nogi, to go tak nieraz swędziało, masował sobie. Ja mu zacząłem masować nogi, to mi nieraz ukroił chleba i posmarował marmoladką. Jak coś człowiek dostał więcej (ja potrzebowałem, bo dużo krwi mi ubyło), to zaczynał trochę więcej żyć. Ogarnął się. Najgorsze było to, że w pracy dwa, trzy razy na tydzień szukali wszy. Jak znaleźli wesz, wysyłali cię do łaźni na całą noc i tam się stało. Puścili wodę na dziesięć minut, ubranie, to co się miało, trzeba było oddać tam, gdzie dezynfekcja była. Miałem dużo szczęścia.
- Czy pamięta pan, jak wyglądało wyzwolenie tego obozu?
Tak. Tydzień przed wyzwoleniem obóz miał się poddać. Esesmani prawie opuścili [teren], na tych wieżach jeszcze zostało [ich] trochę. Mieliśmy się poddać. Amerykanie tam mieli przyjść. Ale po tym tygodniu wszystko wróciło. Już nie było takiego ładu, nie dawali jedzenia. Żyto dawali zwykłe, kaszę. Był taki nieład przez dwa, trzy dni i później nas ewakuowali. Wszyscyśmy musieli iść.
Podzielili nas na cztery grupy. Może nas wszystkich było piętnaście, szesnaście tysięcy, to tak mniej więcej po cztery tysiące grupa. Szliśmy. Teren był bardzo górzysty. Ludzie byli bardzo chorzy, rany mieli różne. Kto nie mógł iść, to go na miejscu zastrzelili. Prowadzili nas esesmani, którzy w większości siedzieli wcześniej jako więźniowie. Zrobili ich esesmanami i oni byli najgorsi. W nocy szliśmy, a w dzień nas spędzali na pastwisko. Raz przez te trzy dni nam dali kawałek chleba i taką porcję, taką galaretę czy coś. Na czwarty dzień nad ranem spędzili nas na pastwisko. Tylko żeśmy się położyli i już krzyczą: „Wstać!”. I znowuż marsz. Uszliśmy może dwie mile, krzyczą:
Halt! Esesmani zaczęli uciekać w bok. Po jednej i po drugiej stronie był las. A tu czołgi wjeżdżają. Myśmy nie myśleli, że amerykańskie. Czołgi zaczęły strzelać po tych lasach. Rzucali paczki, papierosy i
chewing gum. Człowiek był oszołomiony.
Cofnąłem się trochę i tam była kuchnia niemiecka. Dostałem miskę ryżu czy kaszy. Trzymałem się tych kolegów, z którymi byłem w obozie koncentracyjnym. Nawet był ten, co był moim przełożonym, Dziki. Szliśmy do tyłu i poszliśmy do gospodarza, żeby się obmyć. To była dosyć bogata miejscowość, Niemcy mieli dużo jedzenia. Tam byliśmy przez parę dni, a potem dostałem się do miasta Amberg. Tam były koszary wojskowe i zrobili z tego obóz. Tam był oddział Armii Krajowej i do nich dołączyłem. Później dostałem się [do] Langwasser. To był obóz wojskowy. Tam była kompania, dołączyłem się do Armii Krajowej. Tam przyjeżdżali z 2 Korpusu i zabierali młodych chłopaków (1925–1926 rok). Ja się zgłosiłem, no i dostałem się do 2 Korpusu. A mój wujek, jego syn… Wielu ich nie wróciło… Tyle się poświęcił dla Armii Krajowej, to było jego życie. Nigdy nie wrócił, nie wiadomo, co się z nim stało. Ktoś mówił, że go wysłali do drugiego obozu – Mauthausen, że tam radia słuchał potajemnie i że go zabili. Co się stało z jego synem – nie wiadomo. Pomnik jest na cmentarzu. Tak mało jest o Pradze, że tam tyle ludzi rozstrzelali, tyle ludzi zginęło. Byłem na tych zebraniach czy przemowach. Nikt o tym nic nie wspomniał.
- Jakie były pana dalsze losy po wojnie?
W 2 Korpusie byłem w oddziale ppanc (czołgi). Różne kursy były. Mnie na przykład wysłali na kurs radiotów, żeby [obsługiwać] radiostacje. Później dostałem się do gimnazjum mechanicznego we Włoszech. Już miałem początki, podczas wojny się nauczyłem jako tokarz, więc się tam dostałem. Warunki były bardzo dobre. Mieliśmy bardzo dobrych profesorów, a oprócz tego mieliśmy instruktorów włoskich na wysokim poziomie. Później II Korpus przenieśli do Anglii. Przewieźli nas na półwysep Cumberland. To był kiedyś obóz, w którym Amerykanie mieli „beczki śmiechu”. Tam było bezrobocie, dawali jeść… I w końcu mówię: „Szkoda tutaj siedzieć…”. Zapisałem się do pracy. Wysłali mnie koło Manchesteru do fabryki, do przędzalni. Tam pracowałem, a mieszkaliśmy w powojennym hotelu, który był prowadzony przez oficera polskiego. Płaciło się trochę i w tych „beczkach śmiechu” żeśmy mieszkali. Mieliśmy swoją kafeterię.
- Kiedy pierwszy raz przyjechał pan do Polski po wojnie?
W 1962 roku.
- A teraz gdzie pan mieszka?
W Nowym Jorku. Pierwszy raz przyjechałem na Boże Narodzenie. Nigdy tego nie zapomnę, jak rodzina po mnie wyszła. Już ojca nie było. Nie mogłem poznać brata, siostry, tyle lat ich nie widziałem…
W Anglii poznałem dziewczynę, Polkę i pobraliśmy się w 1948 roku w Anglii. Ona pracowała i ja pracowałem w tej fabryce. Ale miałem rodzinę w Ameryce – ciotkę jedną i drugą. Odszukałem ją. W gazecie się ogłosiłem. Wtedy do Polski się nie pisało, bo był strach, komuniści… Ta ciotka miała kontakty z Polską przez marynarza. Opisała mi, kto żyje, kto nie żyje. Nie tak łatwo było wyjechać do Ameryki. Później Kongres amerykański uchwalił, że 18 tysięcy byłych żołnierzy może z rodzinami przyjechać do Ameryki. Wtedy już było łatwo wyjechać. Tak że przyjechałem dopiero w 1951 roku w listopadzie.
- Jak po latach ocenia pan Powstanie Warszawskie?
To był zryw patriotyczny. To było coś takiego nie do opisania. Tyle ludzi musiało zginąć, ale to były takie czasy. Strasznie bohaterski wyczyn… Jak byłem ranny, jak ci sąsiedzi znosili mi soki, co kto tam miał… Nie do opisania ten patriotyzm.
Warszawa, 2 września 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski