Jadwiga Grzybowska. Urodziłam się w Wilnie w 1923 roku.
Rodzice byli w Warszawie. Przypadkowo urodziłam się w Wilnie i jako małe dziecko wróciłam do Warszawy.
Rodzicie byli warszawiakami [od wielu pokoleń]. Przypadek zdarzył, że się urodziłam w Wilnie, ale już jako małe dziecko zostałam przewieziona do Warszawy. Stałe miejsce zamieszkania było w Warszawie.
Tata – Ludwik Myszkowski, przedsiębiorca budowlany. Mama przy ojcu, niepracująca, zajęcia domowe.
Mam siostrę.
Bardzo dobrze pamiętam. Chodziłam do gimnazjum Wandy z Posseltów Szachtmajerowej.
Na Radomskiej.
To była wyjątkowa szkoła, założona z pomocą Piłsudskiego i może trochę elitarna. Nauczyciele byli bardzo dobrzy, zespół zgrany. Bardzo miło wspominam szkołę.
Zaczęło się raniutko bombardowaniem Warszawy – obudziły nas bomby. Byłam z siostrą pod Warszawą.
Na Polnej.
Byłam z siostrą pod Warszawą, jeszcze na letnisku. Ojciec przysłał samochód i pod bombami, po stratowanej szosie Wyszków-Warszawa… Rzucili bomby, tam była szosa z betonowych płyt, powywracane było wszystko. Jakoś żeśmy dobili do Warszawy. 6 września wyjechaliśmy z Warszawy w „rajzerkę” do Chełma, na wschód.
Nie, nie mieliśmy rodziny, tylko jak wybuchła wojna z Niemcami, tośmy wywędrowali do Chełma. To był odcinek, bo ojciec się zdecydował, że przekroczymy granicę. Kierowali się w kierunku Rumunii. Jechaliśmy do Chełma dwoma samochodami. Przyłączyliśmy się do grupy szpitala imienia Piłsudskiego, obecnie Nowowiejska, bo ojciec maczał palce w budowie nowego szpitala, skrzydła na 6 Sierpnia (róg alei Niepodległości wówczas) i tam miał znajomych lekarzy. Przyłączyliśmy się do tej grupy, żeby jechać z większą grupą, bo różnie bywało. Jak była za mała grupa, to miejscowi, szczególnie na Podolu, na Wołyniu, bo jechaliśmy tamtędy, przez Szack, rozbrajali. To znaczy nie mieli z czego rozbrajać, ale zabierali samochody i różnie z ludźmi postępowali.
Dojechaliśmy do Chełma i tam grupa szpitalna zainstalowała się w tamtejszym szpitalu, natomiast ojcu ta lokalizacja się nie podobała i poszliśmy na parafię do księdza, na górkę w Chełmie. Dzięki Bogu, że tak się stało, bo przed szpitalem na szosie zepsuł się czołg i zatarasował drogę. Inny nie mógł się przedostać. To już byli sowieci. Widząc z górki, co się dzieje, prysnęliśmy z powrotem na Warszawę, głównie nocami, bo w dzień było strach, spokojniej było w nocy. Jakoś dobiliśmy do Warszawy. Zatrzymaliśmy się u kolegi ojca, w Aninie. Tam pobyliśmy kilkanaście dni i potem już Warszawa była wolna. Nie wiadomo, od kogo. Trafiliśmy do Warszawy, ojciec wynajął mieszkanie na Powiślu i jakoś dotrwaliśmy [przez] okres okupacji do Powstania.
Dalej budował. Rozbierał dawne, zbombardowane PKO.
Tak, chodziłam na komplety przy szkole imienia [Anieli] Wereckiej. Na Krakowskim Przedmieściu była szkoła i w tej szkole założyli niby krawiecką uczelnię. Myśmy siedziały zakonspirowane w ostatniej salce za szatnią. W pewnym momencie była rewizja Niemców, a ponieważ to było na trzecim piętrze, zanim dozorca ich wpuścił, myśmy zdążyły usunąć książki. Były specjalne worki, które się wyrzucało na ulicę Koźlą. Wyrzucało niedosłownie, bo haki były poniżej parapetu, od zewnątrz i na tych hakach się zawieszało. Ale na szczęście Niemcy nie doszli do naszej klasy. Też by nic nie zobaczyli, bo zaraz były wyciągnięte sukienki, które szyłyśmy.
Nie, nie udało mi się zdać matury. Maturę zdawałam już po wojnie.
Śmieszna sprawa. Naprzeciwko tego punktu, gdzie odbywały się komplety, był rzeźnik. Rzeźnik powiedział mamie, że są komplety, w ten sposób się dostałam. Różne sposoby wtedy były.
Tak.
Byłam w 10. drużynie harcerskiej. Składaliśmy przysięgę harcerską, potem wojskową. Chodziliśmy na różne ćwiczenia konspiracyjne, zapoznanie z bronią. Głównie sanitariat pani doktor Chołówko na [ulicy] 3 Maja i działalność w drużynie. Byłam nawet zastępową. W drużynie prowadziliśmy jeszcze z młodzieżą kursy o Polsce.
Godzina policyjna była raczej przestrzegana. Czasami się człowiek zawieruszył, ale to gładko przeszło.
Łapanek, rozstrzelań bezpośrednio nie, ale [widziałam, jak] znęcano się nad Żydami. Mieszkaliśmy na ulicy Topiel i okna z przeciwnej strony Topiel wychodziły na dawne Dynasy (ulica Dynasy jest do dnia dzisiejszego). Na Dynasach przed wojną był zrobiony mini stadion z torem kolarskim. Był garaż na rogu Oboźnej i Dynasy, który istnieje do dzisiejszego dnia. Chyba trzy piętra w dół i dwa w górę, garaż na samochody. Na tym stadioniku Niemcy gromadzili złom samochodowy. Przychodziła grupa Żydów i demontowała samochody, wyciągając metale kolorowe. Tam się napatrzyłam na znęcanie się nad Żydami. Któregoś dnia Niemiec przyczepił się do starego Żyda i kazał mu czapką czyścić buty. Jak on uklęknął i wyczyścił buty czapką, to [Niemiec] go kopnął w piersi i on zleciał po stoku między wraki samochodów. Nie ruszał się, myślałam, że nie żyje, bo to był stary człowiek. Ale okazało się, że się żył, tylko w ten sposób się zakonspirował, że udawał nieżyjącego. Grupę zabierali o określonej godzinie, po południu (nie pamiętam, czy to była piąta, czy wcześniej) i odprowadzali do getta. Tego Żyda wtedy inni Żydzi przeprowadzili do swojej grupy i go zabrali, tak że przeżył ten incydent.
W ogóle było znęcanie się. Na jednym z drzew zawiesili ogromne lustro, soczewkę na słońce. Grupę Żydów przyprowadzali i kazali patrzyć w tę soczewkę. Znęcanie się i fizyczne, i psychiczne. Ni stąd, ni z owąd kazali im ustawić się w czwórki. [Żydzi] nie wiedzieli, czy to już na rozstrzał. Ponieważ na tę stronę wychodził balkon, więc pod pretekstem siedzenia na balkonie obserwowałam tę widownię.
Powstanie zastało mnie w domu. Godzina „W” była wyznaczona na piątą. Miałam się stawić początkowo na Stare Miasto, ale na dwa czy trzy tygodnie przed Powstaniem zmieniono nam kwaterę na Sosnową 3. Wyszłam razem z ojcem, bo ojciec też był w konspiracji, ojciec do swojej jednostki, ja do swojej. Przed piątą stawiłam się na Sosnowej. Już były pierwsze strzały na placu Napoleona. Zostałyśmy przydzielone do poszczególnych kompanii. Takich patroli było z nami na kwaterze trzy. Zaraz pierwszej nocy było straszne ostrzeliwanie i zginęła nasza koleżanka.
Chciała rannemu udzielić pomocy i wyskoczyła na ulicę Chmielną, w stronę Dworca Pocztowego, gdzie byli Niemcy. Mimo że pokazywała czerwony krzyż, nie zwracali na to uwagi, tylko strzelali.
Pamiętam pierwszego rannego.
Na Chmielnej. Granatniki poszły. Jeden z chłopców dostał w nogi, a drugi jakiś mały odłamek w płuco, ale tak, że płuco krwawiło i myśmy nie wiedziały, co z tym robić. W ogóle to mi się pierwszy raz nogi ugięły, bo z tak zakrwawionymi przypadkami nie miałam do czynienia. Jednak [miałam] dopiero dwadzieścia jeden lat. Niby to dużo, ale w pewnych sytuacjach człowiek znalazł się po raz pierwszy i trzeba było się przemóc, nie mdleć.
Chmielna, Złota, do Żelaznej. Głównie to była Chmielna 60. Nasz patrol był przydzielony do dowódcy odcinka i wtedy, kiedy było gdzieś goręcej, wysyłano nas do pomocy. Część patroli była przydzielona bezpośrednio do plutonów, a nasz patrol był rezerwowy, przy dowództwie.
Siedem. Jedna zginęła w czasie bombardowania. Na ulicy Chmielnej padły granatniki i „krowa”. Odłamkiem z „krowy” dostała w brzuch. Wróciłyśmy z kilkudniowej akcji na ulicy Grzybowskiej, której celem było przejście górą większej ilości powstańców, bo Stare Miasto już padało. Wróciłyśmy po trzech dniach, złachane. Tam też było dużo ofiar, trzeba było przenosić do szpitala na Śliską, na Sienną.
Okropne. To znaczy normalne szpitale to jeszcze, ale normalne szpitale były na Siennej, dziecięcy szpital, a tak były punkty większe, sale przystosowane do warunków sanitarnych. W okolicy nie było większych szpitali. Tam były trudne warunki, bo personel był słaby, lekarze co mogli, to robili, sprzęt też był nie zawsze taki, jaki był potrzebny.
Jak byli jacyś cywile na drodze, to i ludności cywilnej.
U nas był dobry nastrój. Co wieczór była modlitwa na podwórkach i byliśmy razem. Pomagali przy przejściach, jak się niosło czasami piwnicami. Był ostrzał silny, to trzeba było przenosić piwnicami. Wtedy było ciężko. Wąskie korytarze, przejścia wybite w ścianach, zawsze ręce [były] poobcierane przy takim przenoszeniu. Nie zawsze można się było zmieścić z noszami. Zresztą trudno było, bo leżącego na noszach dźwigało nas cztery. Tam gdzie cztery mogły przejść, to w porządku, ale jak dwie musiały, to już dla takich dziewczyn było trochę ciężko, bo nosze ważyły ze dwadzieścia kilo. To nie były lekkie nosze, takie jak są w tej chwili. To były drewniane, okute nosze z ciężkim brezentem. Tak że niejedną kręgosłup zabolał przy przenoszeniu. Czasem chłopcy pomagali, ale to nie zawsze było możliwe. Każdy miał swoje zadanie.
Bardzo dobrze, bardzo nas cenili. Chodziłyśmy po kwaterach żołnierskich i leczyłyśmy nogi otarte od butów. To było nagminne i drobne choroby, czasem jakaś grypa. Kiedyś stawiałam bańki.
Myśmy miały prywatne mieszkania, dawali nam do naszej dyspozycji w zależności od ilości osób. Różnie to było. To były zapchlone i zawszone mieszkania. Najdłużej byłyśmy na Chmielnej 60.
Na ogół była kasza, na okrągło. Na Złotej była garkuchnia i tam gotowali. Chleb był. Nie pamiętam. Specjalnie głodówki nie było. Nie zawsze mieliśmy pod dostatkiem, ale zawsze coś na język dało się włożyć.
Miałam kontakt z ojcem. Ojciec był w PKO. U ojca byłam ze dwa czy trzy razy wykapać się. Wtedy w PKO można było swobodnie się wykąpać. Jak tutaj się umyłam, to dwa razy sadzami zostałam zaraz zasypana, bo gruchnęło gdzieś i sadze poleciały z komina. A u ojca można było się wykąpać.
Mama i siostra były na Powiślu oddzielnie. Powiśle padło, mama i siostrą zostały wyprowadzone. Długi czas nie wiedzieliśmy z ojcem, co się dzieje.
Ojciec był w PKO, potem na Koszykowej. Mama była na Powiślu. Powiśle przecież wcześnie padło i wyprowadzili na Wolę, po drodze likwidując niepodobające się osoby. Masę ludzi rozstrzelali wtedy na Woli. Dali potem furmanki i wywieźli do Opoczna. Tam róbcie sobie, co chcecie. Stare baby, moja siostra nieletnia… Spotkałyśmy się dopiero po upadku Powstania.
Ostatnie dni były bardzo ciężkie, bo wszystkie siły [wroga] zostały skierowane na Śródmieście. Najpierw przygotowywali się, potem robili czystkę i wchodzili zwycięzcy.
Braliśmy też udział przy zdobywaniu PAST-y. Żeby ostatecznie ich wykurzyć, trzeba było podpalić [budynek] i masę poparzonych ludzi było do opatrunków.
Tak.
Byli bardzo nieufni, ale byli traktowani jak ludzie, odwetów specjalnie nie było.
Z dużym przygnębieniem. Oczekiwaliśmy te sześćdziesiąt sześć dni, właściwie sześćdziesiąt cztery. „A imię było jego czterdzieści i cztery”. Czekaliśmy czterdziestego czwartego dnia, że może jakiś przełom nastąpi, nie wiadomo skąd. Tak się człowiek łudził.
Tak. Z tym że nie wyszłam z jednostką, tylko z cywilami, z ojcem. Z Koszykowej ulicą Filtrową, na Dworzec Zachodni.
Ocalałam w bajkowy sposób. Był transport do Pruszkowa. Pognali nas na Dworzec Zachodni, władowali. Kierunek – Pruszków. Ale nas wysadzili w Piastowie. Pociąg ruszał po przejrzeniu wagonów i żeśmy wskoczyli do pustego wagonu. Zauważono nas dopiero przed Pruszkowem. Zatrzymali pociąg, zamknęli wagon – takich cwaniaczków jak my znalazło się jeszcze kilka osób – i wysadzili nas w Pruszkowie. Ale w Pruszkowie nie spodziewali się transportu, wobec tego było tylko [wermacht]. Nie było pełnej obsady. Dali nam do grupy Niemca, wermachtowca i kazali doprowadzić do fabryki ołówków w Pruszkowie. Szliśmy wzdłuż torów kolejowych, które były ogrodzone siatką. Z półtora kilometra szliśmy do fabryki, ale nie doszliśmy. Przejeżdżał pociąg i trzeba było przepuścić, a w międzyczasie ojciec pertraktował z wermachtowcem, że może mu da sygnet. W pewnym momencie, jak pociąg jechał, on mówi: „Patrzcie, tu jest stacja, tu jest punkt zbiorczy, gdzie zbierają wszystkich uciekinierów, a tu jest miasto. Idźcie na miasto, tylko nie trafcie z powrotem na dworzec, bo i ja, i wy zostaniecie rozstrzelani”. Wykręcił się na pięcie i zostawił nas. W międzyczasie grupa stopniała, ludzie się pourywali, on specjalnie nie zwracał na to uwagi. Powiedział tylko: „Wiem, co to znaczy. Moja rodzina w Hamburgu przeżywa bombardowania, tak że wiem, co to znaczy”.
Żeśmy poczekali, aż pociąg przeleciał, potem wmieszaliśmy się w tłum. Chcieliśmy iść na miasto. Złapała nas kobieta i mówi: „Widziałam, co się z wami działo. Chodźcie, zaprowadzę was bocznymi drogami do siebie. Umyjecie się, bimber pędzę, to jest dużo ciepłej wody”. Rzeczywiście tak się stało. Przyszłyśmy do domu, rozebrałyśmy się. Ona myślała, że chłopaków ratuje, bo byłyśmy w spodniach. Nie zorientowała się, to było po ciemku. Mówi: „Oj, żebym wiedziała, że dziewczyny ratuję, to bym nie ratowała” – żartowała naturalnie.
Na drugi dzień ojciec wyszedł na Pruszków, zdobył pieczątkę, wykombinowali podmiejski meldunek i poszliśmy piechotą. Dowiedzieliśmy się w międzyczasie, że babcia jest jeszcze na letnisku i poszliśmy do babci ojca. Przenocowaliśmy jedną noc, po czym poszliśmy do Złotokłosa, bo tam była druga babcia, miała domek. Tam spotkała się cała rodzinka i była taka wegetacja do wyzwolenia.
Mama z siostrą zostały wywiezione do Opoczna i w Opocznie zwolnione – róbcie, co chcecie. Na piechotę przeszły też do Złotokłosa, do babci. Czekali i nie wiedzieli, co się dzieje. [Jak] myśmy wrócili, matka mnie nie poznała, tak schudłam. Wegetacja była, robiło się co mogło, żeby zarobić na Święta Bożego Narodzenia, bo goli byliśmy, bez pieniędzy, bez dobytku…
Wróciłam do Warszawy drugiego dnia po niby-wyzwoleniu.
Gruzy. Zresztą te gruzy widziałam, bo przecież latałam też czasami jako łączniczka. Całe ulice, pod pierwsze piętro, zasypane gruzami. Chodziło się jak po górach. Problem, czy odbudowywać Warszawę, czy ją przenieść. Warszawiacy jednak, okazało się, byli na tyle prężni, że nie dali się ruszyć, tylko sami zakasali rękawy i co mogli, to usuwali. Sama cegły przerzucałam. Były różne samoistne grupy, które bez żadnego wynagrodzenia, bez niczego… Czasami jakiś chleb, czasami nawet i tego nie.
Potem ojciec przypadkowo trafił na wolne mieszkanie. To znaczy w mieszkaniu trzypokojowym z pokoikiem służbowym zamieszkiwały dwie rodziny. Dwoje starszych ludzi w małym pokoiku i małżeństwo z małym dzieckiem. Tak żeśmy się podzielili tym mieszkaniem, że rodzice zrezygnowali z łazienki, żeby mieć samodzielnie kuchnię, a ci z dzieckiem urządzili sobie kuchnię w łazience. Tak żeśmy się męczyli, dopóki nie udało się wykwaterować tamtych. A ocalało to mieszkanie, dlatego że był przebity sufit w jednym pokoju i szyb nie było. I powolutku, powolutku…
Chyba wyjście i akcja na Grzybowskiej przed tym, jak Starówka padała.
Przeszliśmy na Grzybowską i były bezpośrednie utarczki z Niemcami, bo co dom, to bywało tak, że połowa domu [była] w niemieckich rękach, a połowa domu w polskich rękach, więc była walka wręcz. Dużo osób wtedy zginęło. Strzelali z granatników, dużo rannych było. Jednego rannego niosłyśmy, to go zabili na noszach. Odłamek wpadł akurat na nosze. Nic żadnej z nas, które niosły, się nie stało, tylko tamten. Ciężko ranny zresztą był i to mu pomogło w szybkim „zejściu”.
Myślę, że zryw był potrzebny, żeby pokazać. Gdyby nie uchylenie się przyjaciół od pomocy, to może i byłoby zwycięstwo, bo jednak był moment, że większość była w polskich rękach. Byli zaskoczeni tym, że jest takie uzbrojenie, jakie było. Była nędza, ale nie spodziewali się, że ta nędza jest tak mocna. To znaczy, że mimo tej nędzy powstańcy dawali sobie radę.
Bądźcie Polakami.