Julianna Stachurska-Malczak „Marlena”
Nazywam się Julianna Stachurska–Malczak. Urodziłam się 8 stycznia 1917 roku na Kielecczyźnie, w Daleszycach. Od 1926 roku mieszkam w Warszawie.
- Jaki miała pani pseudonim oraz stopień w Powstaniu Warszawskim?
Specjalnych stopni nie miałyśmy. Najpierw należałam do ZWZ, potem to było AK. Tu, na Żoliborzu, Bielanach, Marymoncie, kobiety to były na ogół studentki i nauczycielki. Byłyśmy w Wojskowej Służbie Kobiet. Co do stopnia to tylko tyle, że przez pewien czas byłam instruktorem szkolenia. Stopni oczekiwałyśmy po Powstaniu, że nam dadzą, jeśli – przeżyjemy. Do tej pory nie dostałyśmy żadnych. Był taki moment, że proszono nas w „Żywicielu”, w tej naszej organizacji kombatanckiej, żeby złożyć podania o nadanie stopni wojskowych. Miałyśmy dostać stopień porucznika. Ale ponieważ to tyle lat minęło od Powstania, a ja już się zestarzałam i przestało mnie to bawić i cieszyć nie złożyłam. Wiem, że moje koleżanki z „Żywiciela” też nie dostały stopnia. Mężczyźni poniektórzy podostawali, my kobiety do tej pory [nie]. W każdym razie z tego zgrupowania, w którym ja jestem, nie słyszałam, żeby którakolwiek dostała. Jeśli chodzi o pseudonim to najpierw byłam „Kleopatra”. Potem, jak zmieniano pseudonimy w ten sposób, że do nazwy dzielnicy trzeba było w jakiś sposób dostosować swój pseudonim, a ponieważ Marymont zaczynał się na „M”, to ja zostałąm „Marleną”.
- Czym zajmowała się pani przed 1 września 1939 roku?
Byłam studentką filologii klasycznej i żyłam głównie dzięki stypendium, jakie miałam jeszcze w szkole średniej, gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego w Warszawie. Poza tym z korepetycji. Przed wojną nauczyciele i profesorowie korepetycji nie dawali, bo byłby to dyshonor. Za to studenci i uczniowie starszych klas gimnazjalnych prawie, że gremialnie. Tych korepetycji miałam dosyć dużo.
- Czyli wychowanie patriotyczne pani odebrała pani głównie przez szkolę, przez naukę?
Tak.
- A wychowanie patriotyczne w rodzinie?
Nie miałam rodziców i wychowywana byłam przez wujostwo. To był taki rozdział. Wujek był propepeesiacki i w jakimś sensie, w związku z tym propiłsudczyk. Ciotka była taka katolicko–narodowa, więc dla niej Paderewski i ludzie z tego zasięgu byli ludźmi o dużym autorytecie, tych szanowała, tych ceniła. Jeśli chodzi o patriotyczne wychowanie, to główna zasługa była szkoły. Między innymi moją wychowawczynią była Wanda Moraczewska, córka pierwszego premiera Polski, którego Piłsudski w Lublinie mianował, wtedy, kiedy nie mógł się ze swoimi ludźmi dogadać. Po prostu dał mu rozkaz i koniec.
- Jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?
Dramatycznie. Umawiałam się z koleżanką na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Z koleżanką de Fiumel, której ojciec był pułkownikiem. Umawiałyśmy się, że będę się z nią uczyła greki, bo egzamin z greki miałam zdawać zaraz po wakacjach. W pewnym momencie na słupie ogłoszeniowym spostrzegłam rozkaz mobilizacyjny. A ponieważ nastrój przedwojenny w Warszawie się czuło, mówiło się o wojnie, w której będą używane gazy, ludzie wykupywali żywność. W domu, oprócz mnie i mojej siostry był jeszcze cioteczny brat, którego ciotka też wzięła. Do szpitala, miał gruźlicę kości, miał dziewięć lat. Z tą gruźlicą kości, od szpitala do szpitala, ciotka go przenosiła. W końcu nogę wsadzono mu w gips. Kiedy zobaczyłam rozkaz mobilizacyjny, to poczułam, że to już będzie coś dramatycznego. Natychmiast mówię tej koleżance: „Cześć!”, wsiadam do tramwaju, ona nie wiedziała o co chodzi a ja jadę do domu na Marymont. Wpadam tu do ogródka, mówię do cioci, że będzie wojna, wywożę chłopca. A to był trzydziesty sierpień. Ciotka pomogła mi spakować chłopca, odprowadziła mnie na dworzec. On miał cały czas nogę, aż do kolana w gipsie. Pociągi już zatłoczone. Na szczęście, jakiś oficer siedział w wagonie, przy oknie, ustąpił miejsca dla dziecka. Dojechałam do Kielc, a tam na dworcu pusto. Byłam bardzo zaskoczona, bo wyjechałam tylko w sukience letniej, w letnich pantoflach i czapce studenckiej. Przekonana byłam, że wracam na drugi dzień i w razie czego włączam się w obronę Warszawy. Widzę, tak pusto naokoło, w rogu tej sali wtedy wielkiej, bo to był inny dworzec niż obecnie, stoi grupka podchorążaków i jacyś tacy dziwnie zaniepokojeni. Ja się im przyglądałam, w tym momencie weszła na dworzec kobieta z żółtą opaską i mówi: „Proszę pani, tu nie wolno, w dodatku z dzieckiem”. „A co się stało?”. Zabrała mnie do obszernego, drewnianego domu niedaleko dworca, gdzie było już pełno kobiet wysiedlonych ze Śląska, to były żony kolejarzy. Już płacz, kobiety z dziećmi, z pościelą, pierzynami, te dzieci płaczące, już nie ma co jeść, już niepokój. A ja miałam dojechać z tym moim chłopcem jeszcze dwadzieścia kilometrów dalej, autobusy już nie jeździły, byłam w rozpaczy. Nie wiedziałam jak się z dzieckiem dalej zabrać. Na szczęście z Warszawy została wysłana do mojej rodziny depesza i po jakimś czasie czekania słyszę, że zajechała konna furmanka i wujek z jego matką. Tak więc dowieźliśmy dziecko do wsi Kranów w kieleckim. W pewnym momencie wujek spotkał kolegę, w swoim wieku, też po służbie wojskowej. Notabene wujek brał udział w kampanii Rydza-Śmigłego w Kijowie. Ten kolega mówi: „Patrz Jurek, jak psiekrwie dzisiaj manewrują!”. A to już nie były manewry, tylko to już był nalot wojsk niemieckich, samoloty niemieckie. Czym prędzej więc zostawiłam dziecko i poszłam do miasteczka, żeby się zorientować jak sytuacja wygląda w miasteczku, w Daleszycach, które w książce opisuję swojej „Z notatnika Kleopatry”, też niespokojna. Tu na wsi jakoś jeszcze ludzie nie wszystko wiedzieli. Nagle zobaczyłam grupkę ludzi. Stali na rynku i roztrząsali coś gorączkowo między sobą. Ta grupka mnie zaniepokoiła. Podeszłam, więc do nich, okazało się, że oni słuchają jedynego w tym obrębie radia. Z radia słyszeli krzyk: „Obywatele, dziś wróg napadł na nasz kraj, bombardował Wilno, Poznań, Warszawę…” i tak dalej wymieniano kolejne miasta. Zaczęła się wojna. Wróciłam, kupiłam jeszcze chleb i cukier. U nich chleb kupowany – to była rzadkość przed wojną, a cukier jeszcze większą rzadkością. Jak to wszystko zakupiłam i wróciłam (to było jakieś cztery, pięć kilometrów od tego miasteczka) powiedziałam im, nagle że wojna. Zaczęła się straszna rozpacz. Wszyscy oczywiście płakali, to było okropne. Ja oczywiście, ponieważ Polska była dla mnie najświętsza wtedy, najważniejsza, najcudowniejsza, bez przerwy płakałam. Potem zaczęły się dalsze historie.
- Czym zajmowała się pani w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Pracowałam w różnych biurach. Oczywiście w warunkach co najmniej o siedemdziesiąt procent gorszych, niż to, w jakich przed wojną normalnie ludzie z jakimś tam wykształceniem pracowali. Niemcy pozajmowali wszystkie urzędy, wszystkie lepsze pomieszczenia. Najpierw pracowałam na Brzeskiej u pana Puska, w takich magazynach, gdzie właściciel, były dyrektor monopolu organizował odbiór butelek monopolowych. Był taki rozkaz, że jak ktoś chciał wyszynk prowadzić, musiał mieć zezwolenie, a poza tym musiał mieć zaświadczenie z tej firmy, że oddane zostały butelki, bo butelek nie można było wyrzucać tak sobie, gdzie się chce. Ta firma je myła. Robiły to panie, które były kiedyś żonami majorów, pułkowników i innych, ale nie znały niemieckiego i nie mogły dostać żadnej innej pracy. Ponieważ praca i zaświadczenie o pracy to była kwestia życia i śmierci w czasie wojny, te panie w okropnych warunkach butelki myły a my wystawialiśmy im zaświadczenie. Potem pracowałam w takiej firmie, to już chyba przez organizację, ale nie mogłam się zorientować jaką. Jedna z tych pań, żona majora, który był w niewoli, dostała się do
Arbeitsamtu. I stamtąd kierowała ludzi, którzy byli wysiedleni, albo byli w konspiracji, a ona o tym wiedziała, że przydzielała ich do firm prywatnych, też w złych warunkach, ale już o lepszym zabezpieczeniu, niż jakby normalnie szukać szczęścia nie wiadomo gdzie. Przez tę panią dostałam się do firmy na Nowogrodzkiej, do Lewandowskiego. Po niemiecku to było
Elektrotechnik für Kraftfahrzeuge. Też warunki nie najlepsze, ale firma polska, też kontrolowana oczywiście przez Niemców. Ten pan jakoś umiał się z nimi dogadać, więc kontrola nie była bardzo uciążliwa. Tam pracowałam chyba ponad dwa lata. Potem, jak już byłam organizacyjnie w AK rozkręcona, jedna z koleżanek z naszej grupy konspiracyjnej wychodziła za mąż i w związku z męża konspiracyjnym przydziałem musiała się przenieść, nie pamiętam czy do Radomia czy do Kielc. Ona wyjechała a na jej miejsce poszłam do firmy Ryszarda Wysockiego, która była na Grzybowskiej. To była firma samochodowa, też pod kontrolą niemiecką, niby miałam większą płacę, ale warunki były mniej przyjemne i trochę gorsze. Prawie wszyscy, którzy w tych firmach pracowali byli w konspiracji, między innymi w tej wcześniejszej firmie był inżynier, Janusz Raczkowski, starszy ode mnie pan, znał dobrze niemiecki. Bardzo wartościowy człowiek, zginął w puszczy Kampinoskiej przywiązany do czołgu, chyba przez któryś z tych narodów z Azji, które przeszły na stronę niemiecką. To było tuż po Powstaniu, a tam jeszcze toczyły się walki.
- A w jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją po raz pierwszy?
Jak pracowałam w tej pierwszej firmie, butelkowej, przychodziła między innymi pani, też oddawała butelki i to był jeden z jej sposobów na życie. Żona oficera, ten z kolei zginał chyba w Katyniu. Ona, tak na wyczucie werbowała, kogo można i między innymi tak po cichuteńku mnie zaproponowała.
Koniec 1940. Ponieważ ja mieszkałam na Marymoncie, a ona na Żoliborzu, Gdańska 2, przyszłam do niej, u niej składałam przysięgę i ona mnie włączyła w grono innych koleżanek, które były nauczycielkami albo studentkami i na Żoliborzu, przeważnie, miałyśmy takie różne szkolenia. To były szkolenia z zakresu sanitariatu, dużo później łączność doszła, bo to było cos takiego niby szlachetniejszego. Miedzy innymi miałyśmy dwutygodniową praktykę w szpitalu Dzieciątka Jezus. Ale jeszcze wtedy pracowałam u Lewandowskiego. Proponowałam mu, żeby mi dał urlop bezpłatny, a ja to ewentualnie odpracuję. On na to nie poszedł, więc po prostu, lekarze też byli konspiracyjnie zorganizowani i dali mi urlop zdrowotny. I na ten urlop odbyłam praktykę. Wtedy okropne rzeczy się działy, jeżeli chodzi o awitaminozy. Ludzie mieli tak straszne wrzody a zwłaszcza starsze kobiety i mężczyźni, było cebuli, było jarzyn, było tłuszczu, bo na kartki dostawało się margarynę, marmoladę czarny chleb, ziemniaki. Te inne rzeczy, to jak ktoś umiał pojechać poza Warszawę trochę ukraść, przewieść, a przewożenie to było takie, że się przewoziło pod sukienką albo pod bluzką, [bo inaczej] Niemcy zabrali. Najgorsza była trasa, innych tras nie znałam, od Warszawy do Kielc. W Radomiu był taki oddział żandarmów, którzy tak jak kat na dobrą duszę... Jak jechały kobiety ze szmuglem, to wtedy od razu robili nalot i zabierali co się dało zabrać. Także, jak ktoś nie mógł, nie umiał albo nie miał pieniędzy na tyle, żeby od tych „szmuglerów” kupić... To niby byli ludzie „gorszego sortu”, ale oni ratowali ludność Warszawy przed całkowitym jakimś pozbawieniem się jakiegokolwiek lepszego sposobu odżywiania. Tak że wtedy z żywnością było strasznie. Potem, jak byłam u Wysockiego, w pewnym momencie, to też było chyba ukartowane, ale to była niby wyższa konieczność, bo on miał z kolei krewniaka, który pracował jako kasjer w Ziemiańskiej. No i tam, nie wiem czy była jakaś „wsypa”, on stamtąd musiał odejść i Wysoki chciał go do siebie wziąć. Wobec tego mnie zwolnił z pracy na miesiąc przed Powstaniem. Dla mnie to były okropna rozpacz i dyshonor, bo szłam tam z nadzieją, wyższa pensja, wydawało się, że wszystko będzie dobrze, ale jakoś to nie wyszło. Tak więc, jak Powstanie wybuchło, już byłam bez pracy, tyle tylko, że mi miesięczne odszkodowanie dał.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Zanim Powstanie wybuchło, cały czas byłam na Marymoncie i cały czas miałam kontakt ze swoimi władzami czyli kobietami, dowódczyniami z Wojskowej Służby Kobiet z Gdańskiej 2. Jedna była nauczycielką gimnazjalną, a druga pani nie wiem, kim ona była, w każdym razie była bardzo zaangażowana w tę pracę, była mniej więcej po trzydziestce. Sprawa wyglądała w ten sposób, że miano zrobić generalną zbiórkę dwudziestego któregoś lipca. Potem to odwołano, najpierw miałyśmy się jakoś wszyscy zebrać, pozbierać torby sanitarne, bo zaczęto nas przydzielać do poszczególnych oddziałów do dowódców, z którymi przedtem nas kontaktowano, ale tak luźno. Wróciłam do domu i raptem pierwszego znowu dostałam informację, że mam się stawić u pani Kulczyckiej, tej, która dramatycznie skończyła. Ona mówi: „Dziewczynki macie na Bielanach zorganizować punkt sanitarny”. Była bardzo zgnębiona tym, że Powstanie wybuchnie i wtedy powiedziała takie dramatyczne słowa: „Nam się jeszcze żadne powstanie nie udało. To, co się wydarzyło teraz w Wilnie, co się wydarzyło we Lwowie, nie daje żadnych prognoz na to, że to się nam może udać”. Niemniej wyznaczyła drugą koleżankę, która była nauczycielką, mieszkała na wprost kościółka, który jest na Gdańskiej 6, w obszernym domu, takim jakby dworku. My we dwie miałyśmy pójść na Bielany, wtedy Bielany wyglądały zupełnie inaczej niż teraz, bo cały ciąg od Marymonckiej aż prawie do Wawrzyszewa był niezabudowany. Myśmy szły przez otwarte pola do Bielan i dobrnęłyśmy do willi, gdzie miałyśmy się spotkać z tym wyznaczonym porucznikiem. W willi nie było nikogo poza panią, która miała dzieci, ale dzieci też były w konspiracji i męża, który też miał się stawić na określoną godzinę, bo był na jakiś punkt wyznaczony. I wszyscy byli wyznaczeni na godzinę piątą. My czekałyśmy, bo porucznik miał przyjść na godzinę jedenastą i ewentualnie ustalić, jak będzie wyglądała organizacja punktu sanitarnego. Z tym, że odległość z Marymontu przez otwarte pola, na piechotkę, była bardzo duża. Nosze miałyśmy brać z budynku, który do dzisiejszego dnia stoi, tam kiedyś była ubezpieczalnia, teraz to jest za Halą Marymoncką. Tam były dla nas nosze, tam nieraz ćwiczenia sanitarne odbywałyśmy. Czekałyśmy do jedenastej-nie ma, do dwunastej – nie ma. W końcu po dwunastej mówię do koleżanki: „»Marta«, niech pani idzie do »Michaliny«” – bo pani Kulczycka miała taki pseudonim – „Niech się pani zorientuje, co my dalej mamy robić”. Ona około dwunastej poszła, a my zostałyśmy we dwie z tą panią, ona mówi: „Jestem zrozpaczona, dzieci nie ma, męża nie ma, zapasów żywnościowych nie mam, mamy tylko trochę kaszy. Nie wiem co robić, nie wiem nawet, gdzie mam szukać dzieci”. Raptem o godzinie pierwszej zaczęła się strzelanina na ulicy, prawie że koło okien. Obydwie zgłupiałyśmy po prostu. Nie wiedziałyśmy o tym, że na Żoliborzu chłopcy – Sierpiński i inni, przenosząc broń wdali się w strzelaninę z Niemcami i zamiast o piątej wszystko zaczęło się o pierwszej i w ten sposób Niemcy mieli już wyraźny sygnał, że się zaczyna. Chciałam wybiec stamtąd i iść dowiedzieć się co się dzieje. Ona mówi: „Za Boga, pani nie puszczę. Nie mam nikogo, pani jeszcze po drodze zginie. Musi pani poczekać chociaż do rana”. I tak do rana czekałam. Rano o godzinie piątej jak wybiegłam od niej padał deszcz. Dobiegłam do miejsca, gdzie jest teraz pętla naprzeciwko Hali Marymonckiej, tam był przewrócony tramwaj i leżał już trup mężczyzny. Na ulicach puściusieńko. Gdańska była zabudowana malutkimi, przeważnie drewnianymi domkami. Po prawej ręce był kościół na Gdańskiej w czasie Powstania był zniszczony, a za kościołem była szkoła gazowa, w której byli Niemcy. Przed tym był wielki masyw domu Gdańska 2. Nie wiedziałam, czy mam pójść do tej mojej zwierzchniczki, czy biec do domu, bo widzę na Gdańskiej 2 były ślady kul na murze. Ludzi nie ma nigdzie, wiec biegnę, tylko co chwilę się oglądam, czy Niemcy gdzieś nie strzelają. Dobiegłam do domu, na furtce, bo to była nie taka furtka jak obecnie, tylko z siatką, już podziurawioną, tam do dzisiaj stoi ubikacja, bo przed wojna na całym Marymoncie nie było kanalizacji – też strzały. W domu nie ma nikogo, tylko moja ciotka. I w ten sposób się dramatycznie zaczęło.
- W jakich warunkach walczyła pani w Powstaniu?
Ponieważ ślad do mnie się urwał, nikt do mnie nie mógł dotrzeć. Na Marii Kazimiery, jak wróciłam do domu wtedy się urwało. Było też dużo drewnianych zabudowań, murowane były troszkę dalej, tak mniej więcej dotykały szkoły gazowej. Ta szkoła gazowa sięgała aż do Marii Kazimiery, była ogrodzona drewnianym, wysokim płotem. Ten płot zaatakowali nasi chłopcy akowcy pierwszego dnia. Niemcy broniąc się, zlikwidowali chłopców, spalili ten płot, wysiedlili wszystkich ludzi z najbliższego otoczenia. Ktokolwiek się pojawił, oni postawili Ukraińców i ci strzelali do każdego. Nikt tutaj na Marymont nie mógł się dostać. Jakieś ze dwa dni siedziałam w domu i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. W końcu poszłam do rodziny Pfeferblum na Marii Kazimiery, którzy mieli dwóch synów i córkę i wszyscy byli też w AK, mieli przydziały gdzieś na mieście. Tylko ich synowa była w domu. Ja tej pani mówię, że ja muszę się na Żoliborz dostać: „Niech mi pani pomoże jak, pani tu mieszka i wie lepiej”, ona: „Na Boga, błagam niech pani nie chodzi tam, bo wszystkich was wystrzelają. Tam już jakieś dwa trupy polskie leżą i nikt nie ma odwagi ich ściągnąć, bo Niemcy bez przerwy strzelają”. Te domki były z ogródkami, a ogródki sięgały w łąki, obecnie postawione są tam ohydne bloki, a wtedy to były olbrzymie pola, na których pasły się krowy, przeważnie konie, trawa piękna zielona sięgała do dzisiejszego dnia istnieje dom Zawadzkiego, który był kiedyś właścicielem całego tego obszaru Marymontu. Ona mówi: „Najwyżej przez te łąki niech jakoś pani biegnie”. Pierwszego dnia dobiegłam jakoś do ulicy Bytomskiej, bo Marymont był takim murem oddzielonym od tego szlachecko – inteligenckiego Żoliborza. Marymont był w dole, ulica Potocka szła wyżej i wszystkie ulice, które były za Potocką należały już do Żoliborza. Trzeba było przebiec tę Potocką, wtedy się wpadało w Żoliborz. Tam był cicho i spokojnie, chodziło się przekopami, Niemców nie było. Bo tu Niemcy w ciągu trzech dni zlikwidowali Powstanie zupełnie. No i wtedy dostałam się do „Szklanych domów” na Mickiewicza i tam szukałam jakiegoś kontaktu. Miałam dowódcę „Czesława”, miałam się do niego dostać, szukałam go wszędzie. Okazało się, że trzeba tymi przekopani chodząc mieć hasło i odzew, spotkałam swoja koleżankę z gimnazjum, która też nie dostała się na swój punkt tak jak miała się dostać, została na Żoliborzu. Jakoś się do „Czesława” dostałam i od tej pory on już w jakiś sposób mnie wykorzystywał, jakieś rozkazy dawał, gdzie mam pójść, jakieś karteczki przenosić. Najgorzej było na Marymont, bo tam ciągle do mnie strzelali, bo kościół, który leży na Gdańskiej jest na górce, w dole były stawy i byli ulokowani żołnierze, którzy widzieli wszystko jak na dłoni i strzelali stamtąd.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich?
Nie mogę powiedzieć, żeby źle. Pierwszy moment, kiedy się zetknęłam, to był ten, jak na samym początku poszłam z kobietami wiejskimi do Kielc, żeby się zorientować, czy są jakieś możliwości ruszenia do Warszawy. Szłam boso, ale w czapce studenckiej, ciągle jej z głowy nie zdejmowałam. Jak przyszłam na rynek, gdzie kobiety próbowały już sprzedawać to co mogły sprzedać, czy sery, czy jajka, czy masło, to co jeszcze nie było zabronione wtedy, na początku. Zobaczyłam niesamowite mrowie zielonych mundurów i te mundury były całkiem inne niż nasze, bo nasze to była ciepła zieleń, a tamta była taka zimna. Stanęłam, patrzyłam na nich, a oni na mnie. Ja w tej czapce studenckiej i boso, stanęłam i płakałam. Łzy mi płynęły gradem po twarzy. I wtedy podszedł do mnie jakiś podoficer niemiecki i mówi:
Mädchen, nicht weinen. Alles wird gut! – „Niech panienka nie płacze. Wszystko będzie dobrze. Nie będzie tych waszych malowanych dam, przyjdzie socjalizm”. Ja mu nic na to nie powiedziałam, bo nawet nie mogłam ust otworzyć, poszłam do katedry. Ta katedra też była na wzniesieniu, a w dole taki wielki plac i tam jest pałac biskupi, który teraz jest na muzeum zamieniony. I tam było pełno rozbrojonych polskich oficerów. To byli oficerowie od do najniższego najwyższego. W pewnym momencie usłyszałam krzyki. Okazało się, że Niemiec
Raus! Weg! krzyczy, bo ludzie rzucali oficerom chleb i bułki. To było jedno spotkanie, oczywiście z płaczem wróciłam do domu. Drugie spotkanie miałam takie, że jak Niemcy wkraczali do tego miasteczka to oddział polski bronił się, jak się bronił – to ich ostrzeliwał. Wobec tego, oni ostrzeliwali oddział polski i równocześnie spalili część tego miasteczka. To miasteczko, które było budowane przeważnie z modrzewia, bo wtedy w tamtych okolicach było dużo modrzewia. Niemcy spalili między innymi domek mojej ciotki, która miała „różę” nóg, czy coś w tym rodzaju, mąż jej też na coś był chory. Mieli jednego syna, który był porucznikiem w wojsku polskim i był na wojnie. Ona – matka w okropnych warunkach mieszkała po tym spaleniu. Przyszła do mnie i błagała mnie na wszystko (myśmy mieli taki domek po rodzicach w tamtym miasteczku i był wynajmowany lokatorom). Była tam miedzy innymi mała izdebka, w której mieszkał młody jeszcze lokator z żoną. Ona, ta babcia, prosiła, żeby tamten młody, zdrowy gdzieś się przeniósł, a ją żeby tam [wprowadzić]. I nikt w tej materii nie mógł mi pomóc. Ksiądz nie mógł, wójt nic nie miał do powiedzenia, wszystkie władze pouciekały. Jedyną władzą, jaka została, to byli Niemcy. Co tu robić? Tu niby patriotyzm, tu pomoc ciotce, ta mnie błaga na wszystko, tamten syn walczy przeciwko Niemcom – nie wiedziałam jak rozstrzygnąć ten cały dylemat. W końcu koleżanki, które studiowały w Warszawie, wróciły do rodziców i tu zostały powiedziały, że tamten lokator jest taki cwaniak, on sobie da radę, a: „Ty tę ciotkę ratuj!”. Więc u kogo ratować? Poszłam do Niemców, taki grubas, wyglądał jak z południa Niemiec, tacy byli przeważnie Bawarczycy. Mówię do niego: „Proszę pana, naszych władz nie ma, co mam robić? Sprawa wygląda tak i tak. Jej syn jest na wojnie przeciwko wam, nie wiadomo, co się z nim stało, czy żyje, czy nie żyje, czy uciekł z niewoli… Musicie mi jakoś pomóc, spaliliście dom tej kobiecie, co ja mam z nią robić?”. Grubas zawołał jakiegoś Ślązaka, powiada: „Będziesz tłumaczem”. Umówiliśmy się na następny dzień i Niemiec niby krzyczał groźnie, wiadomo było, że to jest „lipa”, ale tamci nie orientowali się w tym, niemieckiego nie znali. Ten, którego oficer chciał usunąć z izby, bronił się: był kiedyś na robotach w Niemczech, w końcu jednak zdecydowanie polecił mu przenieść się do wolnego mieszkania nad rzeką, a moja cioteczna babcia przeniosła się do tej małej izdebki. Wieczorem już tego oddziału w miasteczku nie było, oni dostali rozkaz, poszli dalej, a sprawa została załatwiona. Oczywiście nikomu tego nie mówiłam, co i jak, po wojnie wrócił ten mój kuzyn, tu jeszcze w więzieniu siedział, dramatyczne sprawy... On sanacyjny oficer. Tu komunistyczny ustrój…
- Jak ludność cywilna przyjmowała walkę, służbę pani oddziału?
Rozmaicie. Ci, którzy tak jak ta sąsiadka, co tu obok mieszkała i miała czworo dzieci, ale miała męża, miała dwa mieszkania, które wynajmowała. Ci lokatorzy byli na razie cali i zdrowi to ci nie psioczyli. Ale druga pani, która miała czworo dzieci, a mąż na razie nie wiadomo gdzie był, bardzo narzekała. Raptem świat jej się zawalił i nie wiedziała, co z tym fantem robić. Także to było i tak i tak. Jak przyszło do sytuacji dramatycznej to sobie wzajemnie i powstańcom pomagali. Ale tak między sobą to nieraz...W stosunku do mnie ta kobieta długo była wrogo nastawiona, jej mąż zginął już nie pamiętam jak, jej dzieci zostały zabrane na roboty do Niemiec. Wrogo na mnie patrzyła, jako na tego, który był w Powstaniu, który się przyczynił do nieszczęść wszystkich w Warszawie, któremu się udało przeżyć i tak dalej, i tak dalej. Inteligencja żoliborska oczywiście zawsze na „tak”, bo tak wypadało, to było – że tak powiem – swego rodzaju przykazanie inteligenckie, a ci zwyczajni robociarze, którzy potem najgorzej po łbie dostawali, byli rozmaicie nastawieni do sprawy.
- Co się działo potem z panią w Powstaniu?
Był koniec sierpnia czy początek września, ponieważ ta dzielnica była opanowana przez Niemców, ci Niemcy, przeważnie Ukraińcy, którzy byli w CIWF-ie, to jest obecny AWF troszkę sobie pozwalali wobec ludności cywilnej. Była między innymi taka sytuacja, że zaczęli w sąsiedztwie gwałcić dziewczyny. Ktoś dał znać do oddziałów żoliborskich, żeby oni ewentualnie coś z tymi Ukraińcami zrobili. Ci, nie zdając sobie sprawy, jak diametralnie różna sytuacja jest tu na Marymoncie, a tam na Żoliborzu, szli sobie z opaskami na rękach, z karabinami w biały dzień, tak jakby maszerowali w wolnej ojczyźnie. A tu tymczasem, trzeba było działać całkiem inaczej. Naprzeciwko naszego domku były takie pola porośnięte żytem, które już było skoszone i było dosyć dużo drzew zasadzonych, bo to było własnością takiego adwokata. Oni tak jakoś między drzewami nie szli tylko otwartym polem w kierunku CIWF-u. Oczywiście zostali spostrzeżeni przez żołnierzy będących na służbie niemieckiej. I od razu stamtąd sypnęły [się] strzały. W ogródku sąsiedzkim na Raduńskiej został zabity właściciel tej działki i któryś z tego małego oddziału został ranny. Młodzi chłopcy, nie wiedzieli jak się zachowywać, mieli przy sobie coś do rozcinania siatek, zamiast prosić ludność o odczepienie, oni zaczęli rozcinać, to zajmowało jeszcze więcej czasu niż normalne przebieganie. I tak na hura, w popłochu uciekali na Żoliborz. Wtedy Niemcy w odwecie, na rogu Marii Kazimiery i Wiedeńskiej stał wysoki, jednopiętrowy dom drewniany, w którym był na dole sklep, puścili strzały zapalające do tego domu i ten zaczął płonąć – sklep i wszystko naokoło, bo następny dom był murowany i po drugiej stronie też był murowany. Wydawało się, że zaczyna się coś niebezpiecznego, ale jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego co. Na drugi dzień rano, przed szóstą wstałam i wybiegłam na ulicę, żeby zorientować się, co tu dalej robić. Spotkałam młodą, młodszą od siebie dziewczynę, ubraną tak jak dziewczyny z Powstania na Żoliborzu czy ewentualnie w Śródmieściu – granatowy beret, orzełek na berecie, opaska na rękawie. Ścięło mnie z nóg. Mówię: „Na miłość boską, koleżanko, co pani tu robi?”. Ona mówi: „Cały Marymont jest obstawiony żołnierzami, nie ma mowy, żeby się dostać na Żoliborz”. Powiedziała jeszcze, że jeździły samochody niemieckie i ogłaszały, że punktualnie o godzinie ósmej cały Marymont będzie spalony, ludzie muszą się do tej pory pozbierać, co mogą unieść i wszyscy o godzinie ósmej muszą wyjść z domu. Dłużej z nią nie rozmawiałam, czym prędzej wróciłam do domu. Tu były takie gęsto zabudowane domki, drewniane i murowane i mówię im to wszystko. Zaczął się lament, co się dało to ludzie wynosili do ogródków i zakopywali, bo wydawało się, byliśmy przekonani (bo już było słychać strzały zza Wisły), że za trzy dni wojska radzieckie wkroczą do Warszawy. No więc – wytrzymać te trzy dni i będziemy wolni! Nikt nie przypuszczał, że sytuacja tak się diametralnie zmieni. Co się dało, to się zakopało. Chłopcy ci z tyłu (ponieważ ojciec zginął zostali sami) a moja ciotka była bardzo zapobiegliwa, miała w słoikach stopiony smalec, stopione masło. Dała tym chłopcom na wszelki wypadek, oni pokopali doły i tak wzajemnie sobie ludzie pomagali. Najgorzej mieli ci, którzy mieli małe dzieci. Godzina ósma i już pełno Niemców:
Raus, Weg! Weg! Weg! I strzały zapalające, wszystko się naokoło pali. Doszłam do Łomiańskiej, też mnie tam Niemiec z takiego domu wyrzucił. Moja ciotka zadecydowała, że się w studni schowa. Na Łomiańskiej były wozy, furmanki, bo niektórzy nad Wisłą mieszkali, furmanki mieli i konie. To jakąś chorą wiozą, to jakieś dziecko w betach leży, to jakaś kozę prowadzą. Na około domy płoną, do tych drewnianych domów wskakiwali jeszcze Ukraińcy i zabierali, co się dało. Wtedy miałam taki srebrny zegarek, podleciał do mnie jeden z Ukraińców:
Cziasy dawaj! Po niemiecku zaczęłam do niego mówić: „Wam nie wolno przecież rabować”.
Dawaj cziasy! Zobaczyli, że niemiecki żołnierz idzie, czym prędzej ten zegarek mi zerwali i uciekli. Dalej pod górkę szłam, tam była szkoła, do której po wojnie mój chłopak chodził, a przed wojną i w czasie wojny zakonnice prowadziły szkolę. Tam stał Niemiec – samotny, taki po trzydziestce, miał w kieszeni pomarańcze i rozdawał dzieciom. Prowadzili nas na miasteczko Powązki, wtedy tam też nie było tak jak teraz, małe domki były jak na Marymoncie, tylko mniej drewnianych. Olbrzymi tłum, z jednej strony Niemiec, z drugiej strony Niemiec trzymają nas w jakimś szyku, my idziemy przez te pola, przez te piachy. Mężczyźni toboły na plecach, z dziećmi, z pierzynami. Gdzieś tam były jeszcze działki z pomidorami, no to jeszcze ktoś pomidora jakiegoś zerwał, to ludzie, którzy wcześniej szli porzucali futra, fajanse, drogocenniejsze rzeczy. Doprowadzili nas do miasteczka, tam wszędzie wywieszone białe flagi i w związku z tym Niemcy dali im spokój. Na tym miasteczku odpoczęliśmy trochę i potem znowu nas pędzili w stronę kolei, Dworca Zachodniego czy jakiegoś innego. Przy czym, jak nas tak pędzili w dosyć mocnym tempie, koło mnie szedł młody żołnierz. Tam ludzie ciągną się, ciągną, małe dzieci. Patrzę i ponosi mnie coś… Podchodzę to tego żołnierza i mówię: „Proszę pana, pracowałam w różnych firmach, różni żołnierze do nas przychodzili, rozmawialiśmy z nimi na różne tematy, ale żaden nie był taki nieludzki jak pan. Pan zobaczy, co się z tymi ludźmi dzieje. Nie może pan zwolnić kroku? Przecież pana teraz nikt nie pilnuje!”. No i ten człowiek rzeczywiście zaczął wolniej iść. Doszliśmy tam do miejsca, gdzie teraz jest dom handlowy tam, gdzie jest ulica Staszica – Młynarska. Doszliśmy, a tu już całkowicie wypalone czarne okna, zburzone domy, nikogo na ulicach, tylko od czasu do czasu były ustawione kubełki, drewniane wiaderka z wodą. To było straszne! Przedtem słyszałam, co tu się działo, bo gazetki powstańcze czasem jakoś docierały do nas, do Powstańców. Niemcy doprowadzili nas do kościoła świętego Stanisława, taki czerwony kościół na Wolskiej. Już wcześniej Ukraińcy gwałcili dziewczyny koło tego kościoła. Wtedy, jak myśmy szli, to na szczęście akowców uznano za kombatantów, już nie byli bandytami i tylko na skutek presji międzynarodowych uznano nas za wojsko. Także już nie było takich... W tej dzielnicy rozstrzeliwania były straszne, masakra. Tam jest tyle pomników, tyle napisów, tylu znajomych nawet było rozstrzelanych, były posoki krwi. Doszliśmy do kościoła, przed nim siedział taki gruby, spasiony, czarno umundurowany, tych [niezrozumiałe] to nienawidziłam, Niemiec. Pytam go: „Co wy teraz z nami zrobicie?”. On:
Zur Arbeit. „Do pracy”. Mężczyźni na lewo, kobiety na prawo. Potem kobiety wyprowadzili ulicą Bema. Na Bema była moja szkoła podstawowa, która była jedną z najlepszych i najnowszych w Warszawie, a po wojnie była to szkoła z językiem angielskim. W tej szkole byli młodzi sanitariusze, służba medyczna niemiecka. Mieli za sobą kromki chleba i rozdawali ludziom. Ale jak się rozległ szept „żandarmerii” to natychmiast uciekali. Znowu nas prowadzili do następnego kościoła, tam też były wystawione kubełki z wodą i był jakiś jegomość z opaską, myślałam, że to Niemiec, zaczęłam do niego po niemiecku, a on mówi: „Nie proszę pani, ja tutaj z Łodzi zostałem przysłany, żeby porządek robić. Nie mam z tym nic wspólnego”. Potem nas zapakowali do wagonów, najpierw do takich bloków wielkich w Pruszkowie. W tym baraku też pewnie organizacja działała, a ja byłam ubrana w taki niby kostiumik granatowy z marynareczką i spódniczką z kieszonkami, więc widocznie ktoś się domyślał. Podchodzi do mnie jakiś mężczyzna: „Proszę pani, proszę się ratować, będzie druga selekcja”. Jak tu się ratować? Nikt nic nie mówi, bo on zaraz zniknął. Niemcy dzielą:
Links, rechts, links, rechts. Rechts… wzięli stare osoby i kobiety z dziećmi, a na
links wzięli mnie i młodego sąsiada. Ten sąsiad, to był robotnik z podwarszawskiego majątku, który pracował na Dworcu Centralnym nowym, który potem został zniszczony. Bardzo przyzwoity, fajny sąsiad w pewnym momencie mówi: „Pani tam będzie miała lepiej, niech się pani tam przeniesie”. A jak się przenieść? Jak wychodziłam z domu, na stole był taki złocisty obrus. W tym obrusie miałam sweter, buty z cholewami, bo takie się w czasie okupacji nosiło, coś tam jeszcze. Tak to wszystko związałam, na plecy i tak z tym obrusem za Niemcami, tak ze dwadzieścia kroków. Albo udawali, albo rzeczywiście nie widzieli. Przeniosłam się do innego baraku i tam znowu ktoś do mnie przyszedł, żebym się ratowała, bo będzie druga selekcja. Znowu nie wiem jak się ratować. Mówię dziewczynom: „Słuchajcie, byłam w Powstaniu, może tu do sanitariatu można gdzieś?” A one: „Proszę pani, tu jest tyle, że Niemcy już nikogo nie przyjmują, nawet za pieniądze”. Pytam księdza, a on mówi: „Proszę pani, albo jaskra, albo choroba weneryczna, albo ciąża, albo małe dziecko”. No i sąsiadka, która miała takie okropne, dramatyczne życie po wojnie. Miała dwoje małych dzieci. Jedno miało pięć – sześć lat, drugie było trochę większe, ale oboje byli takiego drobnego wzrostu. Mówię jej: „Czy pani mi nie pomoże?”. Kobiety mi pomogły – na ten garniturek włożyły mi jakiś podarty szlafrok. Kazały mi zdjąć okulary, utykać na jedną nogę. To dziecko trzymałam za rękę, ona za drugą i znowu była selekcja. Była młoda kobieta z dzieckiem i z babcią, chcieli ją zabrać, a to dziecko zaczęło krzyczeć: „Mamo, mamusiu, mameńku!”, wtedy Niemiec dał sobie spokój, tak że ona w rezultacie została. Wyprowadzono nas potem do wagonów, byłyśmy w odkrytych wagonach, a po drugiej stronie stanął wagon z zaplombowanymi oknami i zamkniętymi dachami. W pewnym momencie, z tego okna naprzeciwko słychać krzyk. Okazało się, że to mąż tej sąsiadki, która mi pożyczyła dziecko, woła swojego starszego syna. Ich wszystkich z zaplombowanego wagonu wywieźli do Stutthofu, nie wrócili ani jeden ani drugi. Ja byłam wtedy w takim stanie zdrowia, że też byłabym pewnie nie wróciła.
- Jak wyglądało pani życie codzienne w Powstaniu? Jaki był dostęp do żywności, do ubrań, jak wyglądały noclegi, higiena osobista?
Żywności to się prawie nie jadło. To, co było w domu. Codziennie wychodziłam i codziennie przychodziłam, ponieważ moja ciotka wychowała mnie przez dwadzieścia parę lat i czułam się zobowiązana, tym bardziej, że męża jej nie było – wyszedł w pierwszy dzień Powstania i nie wiadomo było, co się z nim stało. Dostawałam meldunki, rozniosłam tak jak miałam roznieść i na noc znowu tu wracałam. Co było to się zjadło: jakąś kasze, jakieś ziemniaki, byle co się gotowało. Na Żoliborzu zwłaszcza inteligencja, która pracowała gdzieś, płace były bardzo małe to o tyle mieli źle, że byli niezaradni, nie umieli sobie zrobić żadnych zapasów, bo byli przyzwyczajeni, że przed wojną albo płaca męża wystarczała na cały dom, albo jak oboje pracowali to wszędzie były służące. Te służące były takim pomostem pomiędzy światem inteligenckim, a światem gorszym, takim jak na Marymoncie. Jak potem zostali sami w takiej złej sytuacji, to byli zupełnie zagubieni. Kiepsko było jak ktoś nie miał jakiś zapasów, jak nie miał kontaktów. Jednej z nauczycielek mojej siostry, która też mieszkała na Żoliborzu mleko dla dzieci, bo miała małe dzieci przynosiła jakaś kobieta z Marymontu, która miała krowę gdzieś tam nad Wisłą, kaszę chyba miała, bo miała rodzinę koło Rzeszowa, więc trochę tych zapasów miała. Niektórzy bardzo kiepsko wyglądali, niektórzy lepiej, bo mieli pieniądze i dali sobie radę. Jednym z tych poleceń dowódcy było, żeby oddać notatkę gdzieś na ulicy Sobieskiego To było niedaleko Kamedułów, dziś Gwiaździsta. To jest ulica przed Wisłą, ostatnia, Sobieskiego wpadała w tę ulicę. Jak wracałam, to w pewnym momencie seria strzałów do mnie. Na Sobieskiego były olbrzymie topole, które ponoć sadził jeszcze Jan III Sobieski. Schowałam się więc za te topole, chcę już wyjść, ale widzę, że łąkami idzie jakiś człowiek, miał olbrzymi tobół siana na plecach i to widocznie był któryś z mieszkańców tych najbliższych domów. Murowanych domów, bo ten dom, do którego miałam iść, był też murowany, ale taki nieduży, a to były kamienice normalne, wysokie. Chcę wyjść – znowu seria do mnie. Wtedy człowiek z sianem poprosił mnie, żebym się nie ruszała i jak był już blisko mnie powiedział: „Panienko chyłkiem do mnie!”. Więc ja chyłkiem do niego, on mnie zasłonił w pewnym sensie tą swoją paką siana i przyprowadził mnie wśród żywopłotów, między sztachetami, miedzy ogródkami i wyprowadził mnie na inna ulicę. Okazało się potem, że strzelający to był folksdojcz, który był „gołębiarzem”. Ponieważ on już komuś innemu za skórę zalazł, nasi postanowili, skończyć z nim. Tak zwanym „Foksem” był też Scholl na Rudzkiej, miał troje dzieci. Syn był „hitlerjugendowcem”, średnia córka była proniemiecka, a córka najstarsza wyszła za mąż za pastora i była w AK, o czym dowiedziałam się dużo później. Tak że ojciec był miedzy młotem a kowadłem. Przychodziły do niego różne organizacje, żądały od niego okupu, czasem nawet nie wiedział, komu ten okup ma dać, nie wiedział czy to jest AL czy AK, grozili mu, musiał się jakoś ratować. Któregoś dnia dostałam polecenie, miałam się stawić u któregoś z dowódców i akurat jak przyszłam, oficerowie rozprawiali na temat folksdojczy, że należy ich sprzątnąć. Wtedy postawiłam się okoniem, mimo że byłam szarżą na dole, a oni ważnymi oficerami i mówię: „Proszę panów, odnośnie tego Scholla to wyrażam sprzeciw, bo w 1939 roku zachowywał się bardzo przyzwoicie, w czasie wojny próbował żywność wydawać, strzelali do niego spod kościoła, co z tym człowiekiem chcecie zrobić?”. A za parę dni dostałam rozkaz, żeby pójść do Scholla z listem. List był napisany przez księdza Trószyńskiego, który był naszym kapelanem i proboszczem tej parafii od dziesiątków lat. To był nadzwyczajny ksiądz. Podarte buty, odłaziły zelówki – „nie trzeba”, uszyli mu sutannę nową to oddawał komuś biedniejszemu – „nie trzeba”, co miał, to wszystkim się dzielił. Takich księży, takich ludzi to się spotyka jeden na tysiąc. Ksiądz w tym liście prosił, żeby Scholl (piekarz) dał mąkę głodującemu Żoliborzowi. Poszłam tam, oczywiście w dzień nie mogłam pójść tylko nocą, żeby nie było strzałów, on był ogrodzony murem i od tyłu była furtka. Do tej furtki kołatałam, otworzyli mi, wziął mnie do środka za ogrodzenie, był troszkę podpity, zaczął płakać i mówi: „Nie wiem gdzie są moje dzieci, może moim dzieciom, też ktoś kawałek chleba da”. Umówił się ze mną, że ci wyznaczeni żołnierze będą następnego dnia, o którejś godzinie późnym wieczorem. No, ale znowu wysłali chłopców młodych, niedoświadczonych. Mieli konie, mieli furmankę, ale u nas nie było równej drogi, tylko droga kamieniami wybrukowana. Jak te konie jechały, było tyle stukotu słychać. Niemcy z CIWF-u zaalarmowani puścili wielki promień światła i zaczęli do chłopców strzelać, więc oni musieli się wynosić czym prędzej. Następnego dnia przyjechali niezapowiedziani. Ponieważ Scholl im nie chciał otworzyć, bo nie wiedział, z kim ma do czynienia, zaczęli mu grozić tak, że w rezultacie mąkę im wydał. W czasie kolejnej wizyty, miał pretensje do mnie, że mąkę daje, a naraża się, a tu awantura. Powtórzyłam potem to oficerom. No ale różne rzeczy się wydarzały.
- Jak w czasie Powstania wyglądały pani kontakty z rodziną, z najbliższymi?
Na Marymoncie nigdzie się nie można był ruszyć, poza najbliższym domem. Między domami były rozdrutowane siatki, to między rozdrutowaniami można było chodzić. Wybrałyśmy się kiedyś na miasteczko Powązki w kilka kobiet po chleb do piekarni Błaszczaka. Też nas ostrzeliwali z CIWF, bo też trzeba było przejść przez piachy, żeby dostać się na miasteczko. Szło się pomiędzy tymi małymi domkami, a potem przez otwartą przestrzeń, ale to już było ryzyko. Poszłam kiedyś po chleb, przydźwigałam dziesięć kilo chleba– myślałam, że umrę. To była dla nas i dla ludzi z tyłu, którzy tego ojca już nie mieli. Też strzelali do nas cały czas z CIWF. Jak poszłam na to miasteczko, licho mnie podkusiło, żeby pójść dalej na ulice Powązkowską. A tam już na ulicy Niemcy spasieni, dobrze ubrani, czyści maszerują sobie. Jak porównałam to z tymi naszymi powstańcami-mizerotami, źle ubranymi, źle wyposażonymi, profesor historii został jakimś dowódcą to myślałam, że trupem padnę, bo on za miotłę nie umiał się wziąć. To trzeba było ludzi, tak jak teraz. Gdyby nie ten chamski Wałęsa, to ci nasi inteligenci nic by nie zrobili. Są takie czasy, takie sytuacje, że musi być trochę tego mocnego, brutalnego, chamstwa. Nie zbrodniczego podejścia, ale musi być jakaś siła, jakaś predestynacja, a takie rozciapanie to do niczego nie prowadziło.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Trudno powiedzieć. Te koleżanki, z którymi w czasie czterech lat konspiracji działałam, były dla mnie najbliższe.
- Czy czytała pani prasę podziemna, czy słuchały panie radia w oddziale?
Nie, nie miałam czasu. Ciągle byłam w ruchu, bo jak mnie posłali z jakimś meldunkiem, zanim przeszłam przez te przekopy, bo ulice były pokopane. Na przykład z placu Wilsona żeby dostać się na Bytomską, trzeba było przejść przez Mickiewicza, potem w lewo była jakaś ulica i dopiero jeszcze przekop...Tak się chodziło.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Wszystko było dramatyczne. Najgorsze to chyba to rozdzielanie ludzi w Pruszkowie, rozdzielanie dzieci od rodziców, mężów od żon i cały ten marsz przez zniszczoną Wolę, gdzie chodziłam do szkoły podstawowej. Pamiętałam ją biedną, robotniczą, ale jakąś całą. W domu nie było nikogo, z najbliższą rodziną żadną nie miałam kontaktu, dopiero potem, po Powstaniu, jak się wydostałam do Piotrkowa, z Piotrkowa do Kielc tydzień czasu jechałam. W Piotrkowie spotkałam takiego niemieckiego oficera czy wyższego rangą kolejarza, spałam na podłodze, potem z niej położyłam się na ławce. Podszedł do mnie i pyta: „Pani z Warszawy?”. „Z Warszawy”. A on mówi: „Co słychać z Politechniką?”. Ja mówię, że wtedy jak byłam w Warszawie, to Politechnika była w rękach polskich, ale były walki i nie wiem, czy Niemcy jej nie... A on mówi:
O meine Marie, meine Marie! Tam miał jakąś swoją kobietę ukochaną, której ze sobą nie zabrał. „Czy wyście nie za wcześnie zaczęli to Powstanie?”. Tak wtedy do mnie powiedział... Jeszcze przed Powstaniem, jak byłam u Lewandowskiego, prawie wszyscy w tej pracy byli w konspiracji. Był między innymi Jerzy, nie wiem czy on był w NSZ czy w AK. Mieliśmy takiego
Aufsehera – Marko, to był taki jakby „doglądacz, porządkowy”, ktoś kto nas niby kontrolował. Oni (Jerzy i Marko) zaprzyjaźnili się ze sobą, ten młody Niemiec pochodził z okolic Śląska, gdzie jego ojciec miała fabryczkę. Ten ojciec w czasie wojny pracował na trzy zmiany i maszyna urwała mu rękę i z powodu utraty krwi umarł. Narzeczoną mu zabrali do wojska. Rozpaczał, bo mówił, że
Blissmädel sind Offiziersmatratzen – wszystkie sanitariuszki czy łączniczki są materacami dla oficerów. Strasznie rozpaczał, postrzelił się, był w szpitalu. Wtedy dowiedziałam się, że on mojemu koledze Jerzemu pożyczył bagnet, nie wiem na co, po co polskiemu chłopakowi bagnet. Trzeba mu było ten bagnet zanieść, bo miała być jakaś kontrola i musiał oddać pełne uzbrojenie, bo go do domu odsyłali i jakby czegoś nie miał, to też by miał jakieś historie. Dał nam znać, żeby ten bagnet dostarczyć. Jerzy słabo mówił po niemiecku, a poza tym mężczyzna w takich dramatycznych sytuacjach raczej szuka ochrony u kobiety. Powiada: „Musisz mnie ratować, musimy mu to zanieść”. Akurat jakiś jesienny deszczowy dzień był, kupiliśmy niemieckie gazety, pracowałam wtedy na ulicy Nieborskiej, to jest za placem Narutowicza, teraz elegancka ulica, wtedy okropna. No i tak w ten deszczowy dzień szliśmy piechotą, przedtem musiałam się dowiedzieć gdzie ten żołnierz leży, w jakim szpitalu, bo nie można było nikogo w to wtajemniczać. Dowiedziałam się, że w szpitalu Józefa Piłsudskiego na pierwszym piętrze. Wchodzimy tam, karbol pachnie. Poprzedniego dnia była jakaś awantura w tym szpitalu, bo żołnierze, kiedy szczekaczka nadawała, że na wschodnim froncie są zwycięstwa to rzucali w nią butami, bo każdy z nich ranny, opatulony, w gipsie, a tu raptem zwycięstwa jakieś mają. Wchodzimy na piętro, drzwi otwarte, karbolem śmierdzi, bo wtedy karbolem leczono. Nie wiem wejść, nie wejść, bagnet pod pachą, w gazetach. Jerzy stoi obok, mówi, że on nas już zauważył. Marko się nazywał, miał chyba dwadzieścia jeden lat. Daliśmy mu ten bagnet i chłopaczysko w ten sposób został uratowany, a czy Jerzy przeżył wojnę to już nie wiem.
- Co stało się z panią po maju 1945 roku?
Dramatycznie. Po zakończeniu wojny, od marca, wróciłam do Warszawy, bo od stycznia do marca chorowałam na korzonki nerwowe. W Warszawie mieszkałam wśród trupów, na ulicy Kossaka, za kościołem księdza Popiełuszki – jak go nazywam. Potem znalazłam nauczycielkę, która miała mieszkanie na Mickiewicza. Na Mickiewicza Niemcy wypalali tylko partery, a pietra były niezniszczone i pani Janka miała zupełnie nie zniszczone mieszkanie. Wzięła mnie do swojej kuchni i u niej mieszkałam rok. Potem mieszkałam w mieszkaniu u krewnych moich – wujostwa, którzy mieszkali w którejś z kiedyś eleganckich willi oficerskiego Żoliborza, potem zasiedlonych przez żołnierzy radzieckich. Pluskiew było co niemiara! Tam, w trzech pokojach mieszkało nas czternaście osób. Ale była woda i ubikacja w mieszkaniu. Jak mieszkałam wśród trupów, to trupy niemieckie były za oknami, a my we trzy żeśmy w tej zburzonej willi mieszkały. Trzy krzesła ocalały, na krzesłach się spało i nakrywało paltem. Pracy nie mogłam nigdzie znaleźć, nie mogłam nikomu powiedzieć, że byłam w AK. Chciałam bardzo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych się dostać, ale wtedy żądali ode mnie żebym należała do jakiejś organizacji. Jedyna, do jakiej mogłam należeć, to był Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”, ale to było najmniej znaczące. Trzeba było do ZMP, do OMTUR, a do tamtych nie mogłam, bo jak tam weszłam to czerwień, czerwień, czerwień. Nie mogłam na to patrzeć, za czerwono mi było i za bogato. Dopiero później spotkałam nauczycielkę mojej siostry, która wróciła do tych ruin i mówiłam jej o tym, że jest taka organizacja SPB – Społeczne Przedsiębiorstwa Budowlane, albo Spółdzielcze, które istniało jeszcze przed wojną, w czasie wojny uratowali sporo Żydów, tak więc traktowano ich na początku przyzwoicie. Ten pan, który organizował to całe przedsiębiorstwo w skali całego kraju przed wojną, mógł być dyrektorem, to był inżynier elektryk, całe to zgrupowanie odnalazł i zorganizował. Nazywał się Wojciech Piróg, był w AK w czasie wojny. Sympatyzujący z Mikołajczykiem. No, ale dostać się tam to...Poszłam i próbowałam mowy nie ma! Poszłam więc do nauczycielki mojej siostry i mówię, że mam takie kłopoty, że się nie mogę nigdzie do pracy dostać, a już nie mam z czego żyć. Ona, jak dowiedziała się, że sekretarką SP. jest pani, która ma plamy na rękach, to okazało się, że na wysiedleniu była razem z nimi. Ona znała kierowniczkę buchalterii w SPB, która miała córki w AK, które były jeszcze w niewoli. Poszeptały sobie po cichu. Powiedziały, że byłam w AK. Wtedy sekretarka kazała mi przyjść do tej właśnie pani Zdanowskiej. Przyszłam w niemieckim płaszczu kupionym od radzieckiego żołnierza. Pani kierowniczka mnie pyta, od kiedy chcę pracować. Ja mówię: „Chociażby od dzisiaj, bo nie mam za co żyć”. Zaangażowała mnie z datą 1 lipca, a to był 7 lipca 1945 roku. Od razu dostałam kartkę na obiady, były świetne, nic się za nie płaciło, trzydaniowe. Dostałam dwa tysiące pensji, a nauczycielki dostawały wtedy dziewięćset złotych i taką zupę w tych stołówkach nauczycielskich, że kasza goniła kaszę. I to od wtedy zaczęła się dyskryminacja nauczycieli. I tak to się ciągnęło. Tam była kupa akowców dopóki, przykro to powiedzieć, ale ci różni panowie byli żydowskiego pochodzenia, byli członkami partii, wygryźli jednego z moich najelepszych dyrektorów i powoli usuwali różnych ważniejszych organizatorów. Dużo się zmieniło, przeorganizowało się wszystko, upaństwowiły się te instytucje. Kłóciłam się ciągle z nimi [komunistami], bo wiele rzeczy było nieuczciwych, niesprawiedliwych, nieprzyzwoitych. Jedno co było wielkim plusem: jak z jednej pracy zwalniali, to musieli dać drugą. Nie mogli człowieka wyrzucić na bruk.
- Czyli nie spotkała się pani po wojnie z jakimiś represjami władz peerelowskich?
Tylko takimi, że nie mogłam być awansowana, nagradzana. Między innymi w tym liceum, z którego odeszłam na emeryturę. Miałam dyrektora, nie wymienię jego nazwiska, bo jego syn jest teraz bardzo ważną osobą, ważnym lekarzem. Na plus mu zapiszę, że nie uciekał w 1968 roku z Polski, rzeczywiście dla medycyny robi dużo, ale był taki moment, że ojciec powiedział mi: „Wie pani, dlaczego pani nagród nie dostaje? Bo pani na lekcjach mówi o Polsce sanacyjnej i religii”. Tak wiec nagród nie dostawałam, chyba że byli odważni, bezpartyjni dyrektorzy. Ale była taka sytuacja, jeden z najwartościowszych dyrektorów, jakich spotkałam w szkolnictwie, dyrektor Pierzan, miał mnie zaangażować na stałe, jak mnie przeniesiono z budownictwa do szkolnictwa, po latach. W pewien sposób mnie zmuszono, bo nie mieli wykwalifikowanych nauczycieli w szkolnictwie i była taka psychologiczna presja, żeby tych z wykształceniem zmuszać, żeby przechodzili do szkolnictwa. Nie wiedziałam o tym na początku, dopiero potem, przy emeryturze się dowiedziałam. Byłam w [szkole] Władysława IV, miałam dostać angaż na stałe i akurat trafiłam na wyprowadzanie religii ze szkoły. Postawiłam się okoniem, tam była szkoła męska wtedy, a księdzem, który był prefektem był ksiądz, który był w AK i z tego oddziału, w którym był, on jeden ocalał. Przysiągł sobie, że jeżeli ocaleje, to zostanie księdzem. Ministrem był w tym czasie przedwojenny komunista, Żyd z pochodzenia, ale bardzo uczciwy i przyzwoity człowiek. Nie chciał sam wydać takiego rozporządzenia, żeby religie wyprowadzić ze szkoły i postanowił to upozorować jako ruch oddolny. I między innymi, temu mojemu dyrektorowi, który był bezpartyjny, kiedyś miał być księdzem, polecili, żeby on tę całą sprawę zorganizował. On trzy dni odchorował, ale nie było rady, całą sprawę przeprowadził. Ja wtedy oponowałam i mówię: „Mnie wykształcono na lekcjach religii, na Ewangelii i nawet Niemcy, jak coś powiedziałam, uważali, że to co mówię jest uczciwe albo nieuczciwe. Nie zgadzam się z tym zwłaszcza, że ksiądz ma wielki mir u chłopców”. Potem okazało się, że pan dyrektor się wystraszył i nie zaangażował mnie. Płakałam, rozpaczałam, nic nie pomogło, tyle tylko, że chciał mi dać potem pracę w innym liceum, dyrektorką była kobieta partyjna, ale kobieta i ona się nie bała mnie wziąć. Tak że różnie bywało, nie angażowałam się w żadne polityczne układy, mimo że często była chęć tu i ówdzie coś powiedzieć, ale jak się raz dostanie po uszach, to już człowiek nie bardzo wierzy w różne rzeczy. Nawet „Solidarność”, też nie wiedziałam, czy oni mają racje, czy oni uczciwie postępują czy nie. Teraz na przykład postawa Wałęsy wobec księdza Jankowskiego bardzo mi się podoba, nie opuścił przyjaciela w potrzebie.
- Co się pani najbardziej utrwaliło w pamięci z okresu Powstania?
Radzieccy wystrzelili te „krowy”, akurat biegłam na Żoliborz, na plac Wilsona i po drodze spotkałam księdza Trószyńskiego. Namówił mnie wtedy, żeby się wyspowiadać, bo powiada, że takie dramatyczne sytuacje, że było wielu rannych. Przyszłam na Żoliborz, wczesna faza Powstania. Trafiłam na koleżankę, która była koleżanką mojej siostry, którą ja osobiście wciągnęłam do konspiracji i ciągle umierałam ze strachu, kiedy jej brata wywieźli do Oświęcimia, czy ewentualnie kogoś z braci nie wezmą. W pewnym momencie patrzę, dziewczyna koło Baśki stoi, wysoka, zgrabna, ładna, jasna blondynka, ciemnooka, posąg grecki. Przyglądam się, a ona ma oko zasłonięte czarna opaską. Okazuje się, że w pierwszym dniu Powstania, jak biegły tu na Żoliborz, mniej więcej w tym miejscu gdzie teraz jest Rada Miejska, wtedy tam nie było nic tylko duże wzgórze, Niemcy puścili strzały, szrapnel rozprysł się i trafił ją w oko Staszkę „Szarotkę”. Zobaczyła moją minę, powiedziała: „Na miłość boską, nie martw się, po wojnie wstawią mi szklane i tak będę chłopaków uwodziła!”. Po wojnie tak dramatycznie jej życie się ułożyło, że jedną nogę ujęli, jedna piętę ujęli, zaślepła przed śmiercią. Straszne.
Warszawa, 18 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadził Bartosz Giedrys