Nazywam się Jerzy Mieciński, pseudonim Sum. Urodziłem się w Warszawie 17 kwietnia 1929 roku.
Życie przed wojną było dla mnie bardzo szczęśliwe. Miałem bardzo fajnych rodziców, którzy nie tylko byli rodzicami, ale i przyjaciółmi. Ojciec pracował w Ministerstwie Telegrafów na placu Napoleona w Warszawie. Mama nie musiała pracować. Wówczas mieszkaliśmy na Powiślu, na ulicy Browarnej, w bardzo ładnym, wysokim domu, gdzie był świetny widok na ulicę Browarną, Karową oraz na „ślimak”, idący od Krakowskiego Przedmieścia do ulicy Karowej.
Do szkoły chodziłem na Krakowskim Przedmieściu 36. Była to Państwowa Szkoła Ćwiczeń przy Pedagogium Nauczycielskim prowadzonym przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. Była to szkoła integracyjna, rekrutująca uczniów ze wszystkich klas społecznych. Była także szkołą koedukacyjną. Były i dziewczęta, i chłopcy.
Tak, właśnie to cechowało tę szkołę, że szkoła rekrutowała chłopców od środowisk robotniczych, chłopskich, średniointeligenckich, a także do tak zwanej wyższej inteligencji oraz dzieci wyższych oficerów Wojska Polskiego.
Czuło się tę równość. Między innymi takim ciekawym zwyczajem, jaki panował w tej szkole, było to, że dzieci, które mogły przynosić drugie śniadania, składały je w koszykach dla danej klasy w szatni i woźna rozdzielała je na tyle porcji, ile dzieci było w klasie, bo nie wszystkie dzieci było stać na to, żeby przynosiły śniadania.
Niekoniecznie. Było podzielone na tyle osób, ile było w klasie. Poza tym były ciekawe zajęcia psychotechniczne, bo jak powiedziałem, szkoła mieściła się na Krakowskim Przedmieściu 36, między kościołem panien wizytek a innymi budynkami na ulicy Karowej. Skrzydło od ulicy panien wizytek było pedagogium nauczycielskim, a nasza szkoła była jakby szkołą ćwiczebną dla tych młodych nauczycieli. Więc były ciekawe zajęcia, zarówno na lekcjach normalnych z tymi nauczycielami, jak i badania psychotechniczne w tym skrzydle budynku, gdzie mieściło się Pedagogium. Wszystko to stwarzało atmosferę niesłychanie ciekawą i jakby inspirującą te małe dzieci do samodzielnej pracy.
Tak, oczywiście. W tej szkole była drużyna harcerska, która tuż po wojnie, bo w rok po wojnie, w listopadzie 1940 roku została reaktywowana za zgodą kierownictwa szkoły przez starszych kolegów, którzy byli przed wojną członkami tej drużyny. Była 41. Warszawska Drużyna Harcerska imienia Konarskiego, bo szkoła w ogóle była pod wezwaniem Konarskiego. I od tego momentu zaczęła się dla nas konspiracja.
Tak się złożyło, że byłem w klasie jednym z większych chłopców i takich może bardziej samodzielnych przez to, że ojca nie było w czasie okupacji, bo ojciec służył w 1. pułku lotniczym i był zmobilizowany przed wojną. Pojechał na wojnę, nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Mama musiała pójść do pracy, więc ja musiałem wykazać dużą samodzielność i to także się przejawiało na życiu w klasie. I decyzją kierownictwa szkoły, wychowawczyni i tych instruktorów harcerskich zostałem zastępowym 1. zastępu kadrowego, który nazywał się zastęp „Orłów”.
Skończone jedenaście.
Wcześnie. Ale byłem na owe czasy wyjątkowo dużym chłopcem i dosyć rozwiniętym fizycznie.
Nie było.
No, wybuch wojny nas w pewnym sensie nie zaskoczył, bo wiedzieliśmy, że coś takiego nastąpi, z uwagi na mobilizację wojskową. Pamiętam, że jako smarkacz pomagałem przy kopaniu rowów przeciwlotniczych przy jakiejś szkole, która była na Powiślu, na ulicy Dobrej. Było duże boisko i duże tereny zielone. Kopaliśmy tam rowy przeciwlotnicze. To były pierwsze czynności, tuż przed wojną. No i później oczywiście wojna, naloty na Warszawę, chowanie się w piwnicach. Tak że to było straszne wszystko, ale jakoś, powiem szczerze, że nie stworzyło to jakiejś traumy. Sądziliśmy, że na skutek wiadomości radiowych, że Anglia, że Francja, że nadejdzie pomoc, że ta wojna się w miarę szybko skończy – byliśmy pełni optymizmu.
Tak.
No więc to była taka historia, jeśli chodzi o mamę, to zaczęła pracować w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych na ulicy Sanguszki, na Nowym Mieście. Ja z kolei w tej szkole już po wojnie się nie uczyłem, ponieważ…
Po wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. To znaczy mówiąc, że się w tej szkole nie uczyłem, rozumiem o budynku, bo budynek został całkowicie zbombardowany i zburzony.
Dzisiaj na tym miejscu jest bardzo ładny skwer z pomnikiem Bolesława Prusa, to jest ten teren między kościołem wizytek a ulicą Karową. Ale szkoła szybko się reaktywowała dzięki Związkowi Nauczycielstwa Polskiego i została przeniesiona do sal różnych konferencyjnych i innych na ulicy Smulikowskiego w gmachu Związku Nauczycielstwa. Później na krótko zostaliśmy przeniesieni całą szkołą na ulicę Drewnianą, do istniejącej, przedwojennej jeszcze szkoły, gdzie nawet mój ojciec się uczył przed wojną, znaczy za swoich młodych lat. Na tej Dobrej w tym starym budynku mieściły się różne szkoły przytulone po wojnie. I po krótkim czasie oddano nam budynek na ulicy Sewerynów, pomieszkalny, gdzie przebudowano go, we wnętrzach zrobiono większe klasy, salę jakąś pseudogimnastyczną i w tym budynku na Sewerynowie do końca okupacji ta szkoła się mieściła. Z tym że ja nie do końca okupacji tam się uczyłem, ponieważ już w szóstej klasie szkoły powszechnej zaczęliśmy mieć tajne komplety, nauczania gimnazjalne. I żeby nas ochronić przed wywózką do Niemiec na roboty, bo Arbeitsamt nawet taką młodzież wzywał do pracy, skończyłem także siódmą klasę tej szkoły, niepotrzebnie właściwie, bo cały czas chodziłem na komplety gimnazjalne, kończąc drugą klasę gimnazjum ogólnokształcącego.
W tej szkole na Sewerynowie, a częściowo w prywatnych mieszkaniach. I u mnie w domu, i u kolegi Janusza Kurzana na Karmelickiej, i w paru innych mieszkaniach odbywały się te komplety.
Nie, nauka na serio. Nauczycielami byli nauczyciele zarówno z gimnazjum Władysława IV, jak i z gimnazjum Górskiego. Była bardzo poważnie traktowana nauka. Po tej siódmej klasie znowu miałem wezwania do Arbeitsamtu na ulicę Kredytową, czyli do urzędu pracy na Kredytową. I musiałem czym prędzej zacząć gdzieś się uczyć. I pierwszym pomysłem, [który miało] kilkoro nas z klasy, było męskie gimnazjum handlowe na ulicy Starej. To było dawne gimnazjum na ulicy Pankiewicza, przez Niemców budynek został zabrany i oddane mu zostały budynki poklasztorne na ulicy Starej na Nowym Mieście. I w tych budynkach poklasztornych mieściło się to gimnazjum męskie, zresztą znakomicie prowadzone. Wczoraj przeglądając materiały przed przyjściem do państwa, znalazłem stare świadectwa szkolne z tego gimnazjum. Dyrektorem był dyrektor Chromik. Wychowawcą naszej klasy był profesor Lachowicz. Mam świadectwo dwujęzyczne niemiecko-polskie. No i tamże skończyłem tę pierwszą klasę gimnazjum handlowego, równocześnie kontynuując gimnazjum ogólnokształcące na kompletach.
Nie miałem zaświadczenia bezpośrednio przed Powstaniem, że żadnego… Natomiast po powrocie do Warszawy w czterdziestym piątym albo szóstym roku, już nie pamiętam, w którym to było roku, zgłosiłem się do Związku Nauczycielstwa, gdzie dowiedziałem się, że pracuje moja była wychowawczyni, pani Cieślukowa, Felicja Cieśluk. I tamże dostałem odpowiednie zaświadczenie, że ukończyłem dwie klasy gimnazjum ogólnokształcącego. To zaświadczenie złożyłem później w następnym już gimnazjum, do trzeciej klasy gimnazjalnej. No i tak się te losy potoczyły.
Nie, bezpłatne, całkowicie bezpłatne.
To by trzeba się troszkę cofnąć do pierwszego okresu okupacyjnego. Powstał taki krąg imienia Nałkowskiego. To był krąg złożony z przedwojennych instruktorów harcerstwa. Ten krąg zaczął działać tuż po wojnie. W tym kręgu byli tacy ludzie jak Andrzej Zejdler, pseudonim Babinicz, Lech Froelich, pseudonim Buczacz, Zbigniew Ostrowski, pseudonim Oster. I po krótkim czasie, właśnie w listopadzie czterdziestego roku tych trzech ostatnich, których wymieniłem: Zejdler, Froelich i Ostrowski, za zgodą dyrekcji naszej szkoły (też byli byłymi uczniami tej szkoły) zorganizowali tę 41. Drużynę Harcerską. Szczęśliwie się złożyło, że u jednego z nich był przechowywany sztandar drużyny. Drugim szczęściem, jaki ta drużyna miała, było to, że jeden z naszych nowo wstępujących harcerzy, Zdzisław Jabłoński, pseudonim, śmiesznie, bo Jabco, miał ogromne możliwości dostępu do przedwojennej Centralnej Składnicy Harcerskiej. Właśnie jego ojciec pracował w tej składnicy. I w czasie działań wojennych i jak Niemcy weszli, składnica ocalała i została w jednym z kościołów w podziemiach, [tam były] przechowane wszystkie materiały tej składnicy. Więc nasza drużyna miała wyjątkowy dostęp do materiałów, zarówno szkoleniowych, pisemnych, różnych innych instruktażowych, części mundurowych, jak i odznaczeń harcerskich: krzyży, lilijek. No była to na owe czasy rzecz niesłychanie ważna, bo drużyna była w stanie się umundurować i odznaczyć tymi rzeczami przejętymi ze składnicy harcerskiej.
Na szczególne zbiórki, jak opłatki, przyrzeczenia harcerskie. Część z nas pod płaszczami ubierała się w mundury i na spotkaniach żeśmy się rozbierali do umundurowania. Wspaniałe mundury mieli właśnie Zejdler, Froelich i Ostrowski, przedwojenne swoje mundury. I też dwukrotnie, pamiętam, na jakichś okazjach przyrzeczeniowych byli w pełni w mundurach pod płaszczami. No, nie było to bezpieczne, ale czy z głupoty, czy z jakiejś konspiracyjnej fanfaronady żeśmy tak się ubierali. Z tym że nasi chłopcy to byli chłopcy sprawdzeni, wszystko znani nam. Nie było żadnych wpadek w czasie działalności okupacyjnej. Zaczęła pani pytać o ten pierwszy zastęp. Pierwszy zastęp działał gdzieś do marca czterdziestego pierwszego roku. Po dosyć intensywnym szkoleniu harcerskim z tego pierwszego…
Jak przed wojną. W oparciu o przyrzeczenia harcerskie, typowe szkolenia harcerskie ZHP. No i w szybkim czasie, bo już od marca czterdziestego pierwszego roku, powstała pierwsza drużyna w oparciu o tych chłopców z mojego zastępu. Drużynowym był jeden z tych instruktorów, Zbyszek Ostrowski „Oster”. Ja zostałem przybocznym tej drużyny. W ciągu paru następnych miesięcy niektórzy z chłopców zostali zastępowymi, no i w szybkim czasie powstała druga drużyna, w następnym roku trzecia drużyna. Było nas już około stu dwudziestu. Na owe czasy była to spora liczba. Nie byliśmy nigdzie zorganizowani w żadnej organizacji wyższego rzędu, harcerskiej. Ciągoty były dwukierunkowe: albo przejść do Hufców Polskich, czyli do tak zwanego Harcerstwa Polskiego, nieco bardziej jakby nacjonalistycznego i konserwatywnego, albo do później powstałych „Szarych Szeregów”. Po naradzie komendy naszej drużyny postanowiliśmy przejść do „Szarych Szeregów”. No i tak się zaczęły „Szare Szeregi”, „Zawisza” i cala późniejsza już praca.
Uczestniczyłem w tych wszystkich pracach jako przyboczny 1. drużyny, a później, jak drużyna się rozwijała. Bo jeszcze nie powiedziałem, że potem w trzech drużynach harcerskich dołączyła do nas organizowana drużyna żeńska, która przybrała nazwę „Las”. Drużynową była „Ida” Daniszewska, zresztą późniejsza żona Leszka Froelicha, jednego z naszych komendantów.
Nie do naszej szkoły. Były zewsząd, nie umiem powiedzieć, skąd. Ta Daniszewska znała… Nazywaliśmy, mówiliśmy na nią Isia. Isia ich znała, znaczy je znała i ona je do siebie organizowała. Tak że drużyna się rozwijała. W ostatnim roku przed Powstaniem, czyli w czterdziestym trzecim, doszli jeszcze chłopcy z Czerniakowa i częściowo z Sadyby, z rejonu bliskiego Wilanowa. I jak oceniano po wojnie, te akta są gdzieś w Muzeum ZHP i w Archiwum Akt Dawnych, było nas około w sumie, tuż przed Powstaniem około 300 osób. W związku z tym jeszcze nie powiedziałem, że, to był chyba czterdziesty pierwszy rok, kiedy zginął generał Sikorski, drużyna się przemianowała na szczep imienia generała Sikorskiego. Tak że od tego momentu, chyba to był lipiec czterdziesty pierwszy rok…
Może czterdziesty trzeci. Nazwy mi się, znaczy, daty, mi się trochę w głowie… nie, nie pamiętałem dokładnie. Ale od tego momentu byliśmy szczepem, jednym chyba z większych w Warszawie, z większych organizacji harcerskich w Warszawie, w ramach tak zwanego kręgu Zamek na Powiślu.
Oczywiście, w akcjach małego sabotażu: zrywanie niemieckich tablic kierunkowskazowych, obserwacje kilku punktów niemieckich, gdzie były wojskowe, koszarowe i inne jakieś tam przemysłowe niemieckie ośrodki. Raz brałem udział obserwacyjny w akcji odbicia pieniędzy na Wybrzeżu Gdańskim czy Kościuszkowskim, między Starym Miastem a mostem Kierbedzia. Tam chłopcy starsi…
Tak, [byłem] w takiej grupie łącznikowo-obserwacyjnej. No, ponieważ byłem starszym chłopcem, może nie wiekiem, ale funkcją i może doświadczeniem, brałem udział w tych wielu akcjach. Między innymi była kilkakrotnie taka akcja w kinoteatrze miejskim na ulicy Długiej. Pani nie pamięta, był taki ogromny kinoteatr trzypiętrowy, trzybalkonowy chyba, poza parterem. Na ulicy Długiej, jak się skręca przy Arsenale w Długą w prawo, to po prawej stronie ogromny budynek był i tam mieliśmy kilkakrotnie akcje zrzucania śmierdzących preparatów i rozpylania gazów. Raz żandarmeria nas wszystkich spędziła do holu wejściowego. Baliśmy się oczywiście, czy nas w jakiś sposób nie rozpoznają, ale w tym tłumie innych, starszych od nas, myśmy jakoś uniknęli, wypuszczono nas z tego. No, w różnych akcjach brałem udział.
Nie, tylko w ramach akcji.
Dużo ludzi chodziło, tak. Ja nie chodziłem, bo było to jakby niedobrze widziane, żeby tę propagandę niemiecką popierać.
Tak, był jeden kolega, nazywał się Józef Rurawski, pseudonim Guzik, w życiu dorosłym profesor polonistyki obecny, na Uniwersytecie Warszawskim, a później w Kielcach na Uniwersytecie, w Kielcach mieszkający, do dzisiaj żyjący, mieszkający w Kielcach. Mimo polskiego imienia i nazwiska był adoptowanym dzieckiem przez rodzinę tramwajarską Rurawskich, na Ochocie. Mieszkali na ulicy Częstochowskiej. Ojciec był jakimś pracownikiem tramwajowym i dzięki temu Józio miał taką legitymację darmowych przejazdów. Wiedzieliśmy od początku, że on jest pochodzenia żydowskiego, no ale to był nasz kolega, Polak, razem z nami uczący się od pierwszej klasy szkolnej. On zresztą był adoptowany jako malutkie dziecko.
Nie, nie miałem. Aczkolwiek dwukrotnie na polecenie komendy z innymi harcerzami, to trójki takie harcerskie były, woziliśmy w workach chleb na teren getta w tramwaju. Jak pani pewnie wie, tramwaje przejeżdżały przez getto i gdzieś na ulicy Chłodnej w określonym punkcie (to chyba Chłodna była) tramwaj przejeżdżał i żeśmy na rogu pewnej ulicy za przystankiem wyrzucali ten chleb. Chłopcy żydowscy czekali już na ten chleb. Dwukrotnie brałem udział w takiej akcji.
Tak. No, ulice były biedne, ciche, puste, z dużą ilością ludzi siedzących pod ścianami, wynędzniałych. To były straszne rzeczy. Oprócz tego pamiętam, pani nie może sobie nawet z tego sprawy zdać… Getto było otoczone murem, tym murze były gdzieniegdzie otwory ściekowe dla wód deszczowych. To były otwory wielkości tej teczki, która tam leży, czyli wielkości trzydzieści parę na czterdzieści może parę centymetrów. Na własne oczy widziałem, jak tymi otworami się dzieci żydowskie usiłowały przesunąć (niektórym to się udawało) na stronę aryjską. A niektóre były, głównie przez tak zwanych szaulisów, czyli to byli Łotysze czy Estończycy w służbie niemieckiej, w zupełnie innym umundurowaniu, hełmach – strzelali do tych dzieci i te trupki biedne leżały pod murem. To było naprawdę straszne.
Tak, pamiętam powstanie w getcie. Z mamą żeśmy stali na placu Krasińskim, tu gdzie obecnie są Sądy, i patrzyliśmy. Dalej był mur getta. Patrzyliśmy z rozpaczą na te płonące getto. To mam takie wspomnienie z tych pierwszych dni chyba powstania w getcie.
Och, tak, oczywiście, dużo żołnierzy, dużo żandarmerii, dużo było. Ale wie pani, dochodzę do wniosku, że byłem na tyle niemądry wtedy jeszcze i głupi – tak, trzeba to tak nazwać, niemądry i głupi – nie zdawałem sobie sprawy częściowo z tych niebezpieczeństw. Ale teraz niedawno na jakimś spotkaniu „szaroszeregowym” koledzy mówią do mnie: „Jurek, ty byłeś taki odważny”. Nieprawda, ja byłem niemądry, nie zdawałem sobie po prostu sprawy z tego i podejmowałem czasami takie działania, których dzisiaj bym na pewno nie podjął, bo się wiązały z dużym niebezpieczeństwem. Udawało mi się.
No, akcje w tramwajach. Na przykład była część Nur für Deutsche w tramwajach. Rozlepianie ulotek, rozlepianie różnych rzeczy, przenoszenie kolportażu pism, niedozwolonych przecież. No, różne tego typu akcje.
Och, tak, oczywiście, jeśli nie zastrzeleniem na miejscu.
Nie, nie byłem nigdy świadkiem. Wiem, później, wiem, w którym miejscu, gdzie żeśmy świeczki stawiali, ale świadkiem bezpośrednim rozstrzeliwań nie byłem.
Tak, byliśmy do tego przygotowywani, wiedzieliśmy o godzinie „W”. Zresztą ja w to miejsce, prawie w to miejsce, bo za plecami jest skrzyżowanie Grzybowskiej i Towarowej, tuż przed godziną „W”, na jakąś godzinę wcześniej, może nawet i więcej, pojechałem na rowerze. Miałem rower już w czasie okupacji i na rowerze pojechałem na Karolkową do kolegi po plecak, będąc pewnym, że zdążę wrócić na Powiśle. Nie zdążyłem. Tu mnie zatrzymały już pierwsze powstańcze działania. Skierowano mnie do tych magazynów na wydawanie żywności i dla ludności cywilnej, i dla oddziałów. Przez parę dni tutaj byłem. Dołączyłem do jakiegoś oddziału, który zdobywał… Z tej strony z kolei tego budynku były jakieś zakłady wytwórcze Philipsa i pomagałem w zaopatrzeniu i donoszeniu amunicji do tych zakładów jakiemuś oddziałowi nieznanemu mi z nazwy w tej chwili, nie pamiętam.
Tak, tak. Po tych kilku dniach, jak te zakłady zostały zdobyte, odmeldowałem się i bardzo krętą drogą wróciłem poprzez plac Grzybowski, częściowo Świętokrzyską, Moniuszki. Z tym że przeskakiwaliśmy przez Marszałkowską, która była pod niemieckim ostrzałem. Przy mnie zginęła młoda dziewczyna, która biegła tuż za mną. Ja zdołałem przebiec na Moniuszki i tamtędy przez Śródmieście dotarłem do Tamki i Tamką w dół na Powiśle. Niestety nie znalazłem swoich kolegów ze zgrupowania.
Tak, miałem wyznaczone miejsce na ulicy Lipowej przy sierocińcu księży salezjanów, ale nikogo tam już nie było. Zgłosiłem się do poczty harcerskiej na ulicę Tamka. Właściwie to jest nie Tamka, to jest wyżej pałacu Ostrogskich, gdzie obecnie jest konserwatorium muzyczne chyba albo z muzyką coś wspólnego. I tam była poczta harcerska przez znanego mi od dawna druha pseudonim Krasnoludek. Jak on nazywał się? Brydak. Zbyszek chyba. Zbigniew Brydak „Krasnoludek”. Ale on był nie w „Szarych Szeregach”, tylko w Hufcach Polskich, w tym bardziej prawicowym odłamie harcerstwa. I proszę sobie wyobrazić, że mnie bardzo negatywnie przyjął. „Że co, wy, druh »Sum«? Tu do mnie?” Bo ja byłem w „Szarych Szeregach”. No, odmeldowałem się, wróciłem na Powiśle, dołączyłem do „Krybara” jakiegoś oddziału, który operował w tym rejonie, tak jak powiedziałem, Karowa, Dobra, Browarna, Tamka, nawet nieco dalej, aż tam do Książęcej. I tam zostałem łącznikiem, z tym że nie tylko do… Aha, brałem też udział pomocniczo przy zdobywaniu elektrowni, ale też tylko jako łącznik, nie z bronią w ręku. I później mnie skierowano do obsługi duszpasterskiej. Taki znajomy ksiądz był, o ile pamiętam, nazywał się ksiądz Pisarski, salezjanin, który był wzywany na różne pochówki i do różnych czynności religijnych. Ponieważ znałem znakomicie teren Powiśla, wszystkie przejścia, wszystkie bramy i tak dalej, przeprowadzałem go bezpiecznie. Kilkakrotnie byłem z nim w szpitalu na Solcu, gdzie leżeli chorzy i ranni. Byłem z nim na Tamce w jednym z budynków Elektrowni Warszawskiej. To był sam koniec Tamki, przed Wybrzeżem Kościuszkowskim, budynek biurowy, gdzie w podziemiach były duże piwnice. Trzymano tam więźniów niemieckich. Kilku z nich było katolikami i prosili o posługę.
Tak. Tak że tego księdza przeprowadzałem na te posługi chrześcijańskie.
Tak, tak. No, siłą faktu byłem przy tym. Ale powiem szczerze, bo dzisiaj mnie różni ludzie się pytają. Nie było to dla mnie traumatyczne, jakoś tak to traktowałem względnie normalnie. Takie były potrzeby, tak trzeba było. Nie była to jakaś trauma, nie przeżywałem.
Tak, głównie mieszkałem w domu na ulicy Browarnej 12, róg księdza Siemca, obecnie zwaną Wiślaną. I z drugiej strony budynku była ulica Gęsta. Był to jeden z wyższych budynków w tym ciągu ulicznym i wspaniały widok na…
Nie, opowiem zaraz. A zakwaterowanie żywnościowe mieliśmy, ten oddział, gdzie byłem, u sióstr urszulanek na róg Dobrej i właśnie Gęstej, księdza Siemca. To był duży budynek zakonny sióstr urszulanek i one dawały znienawidzoną później przeze mnie kaszę w dwóch postaciach, kasza jaglana lub jęczmienna, lub jakaś inna, z podziemi tego kościoła salezjanów na ulicy księdza Siemca. Tam były magazyny RGO, to była Rada Główna Opiekuńcza, taka cywilna organizacja pomocowa i tam były magazyny żywnościowe. Była mąka, cukier, kasza. I siostry gotowały tę kaszę po pierwsze, na rzadko jako zupę, a po drugie, na gęsto jako drugie danie. Do tego drugiego dania codziennie był kisiel: albo cytrynowy, albo malinowy. Różnił się tylko kolorem, bo w smaku był taki sam. Przez długi czas nie mogłem patrzeć ani na kisiel, ani na kaszę. No i tak to wszystko się działo rozmaicie. Często byłem wysyłany do Śródmieścia z jakimiś meldunkami.
Ha! Przechodziłem przeważnie do ulicy Kopernika i Kopernika później do Nowego Światu bokami i różnymi innymi przejściami. Raz byłem świadkiem, jak tak zwana krowa uderzyła na ulicę Kopernika właśnie w jakiś dom mieszkalny. No, ogromne przeżycie, bo to ogromny huk, wybuch i jęki ludzi później. Zresztą w ogóle Powstanie mi się kojarzy z tym jękiem ludzkim z piwnic, z gruzów i jest to wspomnienie, które mimo że powiedziałem przed chwilą, że nie miałem traumy, ale wspomnienie, które zapadło mi w głowie, i te jęki ludzi, wołania o pomoc – ciągle to pamiętam.
Tak, w pierwszych chwilach na pewno taki entuzjazm był, z tym że muszę powiedzieć, że ponieważ ludność cywilna najbardziej cierpiała na tym, później głównie był lęk przed śmiercią, niedożywienie, staranie się o uzyskanie jakichś środków do życia. No trudno było, szczególnie, że jak pani wie, była masa młodych kobiet z dziećmi, matek, także matek w ciąży. Były to duże przeżycia dla tych cywilnych ludzi. Myśmy mieli o tyle dobrze, że jak mówię, żywność, kasza, bo kasza, ale była ta kasza u sióstr urszulanek. Zaczęła pani pytać o ten mój budynek, gdzie spaliśmy w podziemiach, w piwnicach.
Była w domu, była w domu. Z tym że tak się szczęśliwie składało, że ten budynek był czworoboczny, miał skrzydła boczne. Front od ulicy Browarnej, skrzydło boczne od ulicy Gęstej, trzecie skrzydło od ulicy księdza Siemca, czyli obecnie Wiślanej, i czwarte skrzydło, wewnętrzne jakby, za podwórkiem, od strony drukarni księży salezjanów. Tam za następną posesją była duża drukarnia księży salezjanów i jakieś zabudowy, a dalej były już siostry urszulanki. I w ostatniej części tego budynku od podwórka w podziemiach musiały przed wojną być jakieś przemysłowe urządzenia lub warsztaty, lub coś innego, nie wiem co. W każdym razie była to ogromna piwnica wielkości tego całego pomieszczenia, betonowa. Betonowe słupy, betonowe ściany, betonowy strop. Nie wiem, co tam przedtem było, ale w czasie Powstania zrobiono w tej piwnicy duży schron dla wszystkich lokatorów i dla okolicznych sąsiadów. I sytuacja była taka, bo doszliśmy właściwie w tej chwili do… Aha, nie powiedziałem jeszcze, że brałem udział też jako łącznik, jako pomocniczy chłopiec, w ataku na skarpę… Uniwersytet Warszawski od strony ulicy Browarnej, pod tę skarpę…
Tak.
Wiedziałem, że inny oddział atakuje od Krakowskiego, myśmy atakowali od skarpy. Zresztą skończyło się to niepowodzeniem, kilku kolegów zginęło. Pamiętam jeden dramatyczny widok: koledze odstrzeliło całą dolną szczękę. Charczał, ta krew, te bąble powietrzne – no, był to bardzo przykry widok. Później się nim zajęła służba, wzięli go gdzieś, ale pewnie zginął, bo to nie do odratowania było.
No i to właściwie doszliśmy już do któregoś z pierwszych dni września. Musiało to być pewnie gdzieś koło 4 września, może piątego, bo w ogóle 6 września nas Niemcy otoczyli, zagarnęli. A było to właśnie związane z tym budynkiem, gdzie mieszkałem, Browarna 12. Na trzecim piętrze starsi koledzy mieli stanowisko karabinu maszynowego.
Tego mojego oddziału. Ja tam byłem takim amunicyjnym, na to trzecie piętro podawałem im i jedzenie, i amunicję. I chyba to właśnie było, nie pamiętam, 5 czy 6 września. Niemcy atakowali, już zajęli resztę Powiśla, Furmańską, Mariensztat i pchali się tutaj do tej dalszej części Powiśla, atakowali. Na „ślimaku”, tym od Krakowskiego do Powiśla, przyjeżdżały jakieś ciężkie działa i ostrzeliwały. Czy czołg, pamiętam, przejeżdżał jakiś, ostrzeliwał tę część Powiśla. W pewnym momencie ten dowódca karabinu maszynowego mówi: „Jurek, zejdź na dół po amunicję i przynieś nam coś do jedzenia”, ponieważ dozorczyni w jednym dużym garnku też dla sąsiadów gotowała zupkę, taką gęstą zupkę. I ja zszedłem na dół. W momencie jak byłem już u tej dozorczyni na parterze, usłyszałem wycie sztukasów. Wie pani, co to były sztukasy – samoloty szturmujące, które pikowały pionowo i zrzucały bomby. Ten świst był tak przeraźliwy, że zdawałem sobie sprawę, że oni są nad nami. I przebiegłem wraz z innymi ludźmi, z tą dozorczynią, przez podwórko do tego schronu, do drugiej oficyny tego budynku. Jej mąż, ja i córka zdążyliśmy wbiec, z tym że ja i córka jako pierwsi. Ją impet powietrza… Aha, bo zostały zrzucone bomby, te wszystkie trzy oficyny zostały zawalone. Koledzy, którzy zostali w tym piwnicznym wejściu, ale po stronie klatki schodowej, zostali przysypani. Dozorczynię zepchnęło, impet powietrza… Tam była duża taka cembrowana studnia wodociągowa, odkryta niestety i ją [zepchnęło] do tej studni, nie było jej widać w tym kurzu, pyle i dymie. I wszystko pogasło, i świeczki pogasły. Ona utopiła się w tej studni. Jej mąż został przysypany, częściowo nogi, gruzem. Córka i ja ocaleliśmy, no i ci wszyscy ludzie, którzy w tym schronie byli, ocaleli. Tego ojca, tego dozorcę żeśmy odkopali. Miał nogi uszkodzone, ale żył. Mieliśmy przekop zrobiony do księży salezjanów, do tej drukarni…
Z tego schronu, z tych piwnic. Bo ten schron się łączył jeszcze z dalszymi piwnicami, które ocalały. No, ale się okazało, że później przekop z drukarni na drugą stronę obecnej ulicy Wiślanej jest zasypany, zawalił się. Nie było ucieczki, zostaliśmy w tym czworokącie ulic, aż do Dobrej. Niemcy szybko się posuwali, otoczyli nas. I wiem, że doszli aż do Radnej. Czyli Gęsta, księdza Siemca, Lipowa, Radna – następna jeszcze ulica w stronę Oboźnej, w stronę Leszczyńskiej. Otoczyli nas i po jakimś czasie kazali wychodzić. I ja razem z cywilami wyszedłem stamtąd. Pędzili nas później do ulicy Królewskiej, wzdłuż Ogrodu Saskiego. Z tym że nie mogę sobie przypomnieć, czy wtedy, jak nas pędzili, oddzielili grupę młodych mężczyzn, silnych, sprawnych, między innymi i mnie, i kazali usuwać gruzy na Królewskiej (częściowo na Mazowieckiej, tutaj w tym węźle, częściowo przy Marszałkowskiej), resztki barykady. Resztę zabrali do kościoła Świętego Wojciecha na Wolę.
Tam zabrana została do…
Tak, ale już więcej nie widziałem. Cały czas tutaj byłem na tej Królewskiej, cały czas – przez półtora dnia chyba, na tej Królewskiej. Z tym że ciekawostką bardzo znamienną, o której już kiedyś w jakimś wywiadzie wspominałem, było to, że w pewnym momencie nas zapędzili do budynku Zachęty na placu Małachowskiego i tam na pierwsze piętro, kazali usiąść wzdłuż ściany na dużym takim korytarzu, no i tam czekaliśmy na dalsze rozkazy, co z nami zrobią. I w czasie jak tam siedzieliśmy… A trzeba sobie zdać sprawę, jak wyglądaliśmy: szarzy od tego pyłu, gruzu i tak dalej, naprawdę wyglądaliśmy źle, bardzo źle. I przechodził tym korytarzem jakiś niemiecki podoficer. I nie wiem, dlaczego jego spojrzenie zatrzymało się na mnie. Podszedł blisko mnie, tak ja siedzę w tej chwili przed panią, spojrzał i mówi: Oh, meine Kind. Bitte, warten hier. Czyli: „Moje dziecko, proszę czekać tutaj”. I gdzieś szybkim krokiem odszedł. Za kilkanaście minut wrócił, niosąc termos gorącej, zbożowej oczywiście kawy, bochenek żołnierskiego chleba i puszkę (oni mieli w puszkach ser topiony), puszkę topionego sera. A do tego wszystkiego – oni zdobyli już wtedy resztę Powiśla i fabrykę Fuchsa na ulicy Topiel – paczkę cukierków z fabryki Fuchsa. Wręczył mi to, pokiwał głową i odszedł. Był to jedyny taki gest człowieczeństwa jakiegoś Niemca, któremu być może przypomniałem syna czy kogoś bliskiego, czy brata. Wtedy wydawało mi się, że to był starszy człowiek. Dzisiaj jak na to patrzę, no to pewnie nie mógł mieć więcej jak czterdzieści lat. Podkreślam, że to był człowiek z Wehrmachtu, nie z SS ani z innej organizacji.
Głównie polecenia dostawałem od takiego człowieka, którego później (nie pamiętam już jego pseudonimu) poznałem ponownie już po wojnie. Ja już byłem w Warszawie, on wrócił z Anglii, nazywał się Tadeusz Nowakowski. Od „Krybara” on był właśnie, on głównie wydawał mi polecenia rozmaite.
Tak, no to było… Pyta pani o adres? Na Dobrej. Dobra… Gdzie to było [dokładnie], nie pamiętam. W każdym razie ciągle żeśmy się widywali i u tych sióstr urszulanek, i… A oni mieli wtedy jakiś punkt na Dobrej, ale nie pamiętam, w którym miejscu to było.
Tak, tak. Zresztą muszę powiedzieć, że w szybkim czasie dostałem opaskę powstańczą i dostałem legitymację. Jeśli istnieją jakieś archiwa, kto otrzymał legitymacje powstańcze, to ja taką legitymację miałem.
Akowska.
Nie, nie składałem.
Dostałem, tak, opaskę i legitymację. Ponieważ miałem przedtem przyrzeczenie harcerskie, może to potraktowano… Ponieważ mnie tam na Powiślu znali i inni koledzy, którzy [byli] z Powiśla, mnie znali. I wie pani, wydaje mi się, że to jakoś tak było, że… Trudno mi w tej chwili sobie przypomnieć, gdzie się dowództwo w ogóle mieściło. Nie wiem, gdzie.
Miałem.
Muszę powiedzieć, że tak, były głosy. Ludzie, szczególnie przy końcu sierpnia, zaczęli narzekać, czy to Powstanie było potrzebne, czy był cel jakiś w tym, żeby go wywołać. Bo jak się ludzie zorientowali, że nie mamy broni i że wszystko, co myśleliśmy, że pomogą nam czy Sowieci przez Wisłę czy 1 Armia Wojska Polskiego stojąca za Wisłą, czy Anglicy, Amerykanie… Brałem raz udział przy odbieraniu zrzutu z bronią. Gdzieś to było w okolicach ulicy Topiel, Cicha – na Powiślu, między Oboźną a Tamką chyba. Na jakimś pustym placu spadł ten pojemnik. Były to duże pojemniki. I podwędziłem z tego pojemnika przy rozładunku pistolet amerykański Colt kaliber 11 i pudełko z nabojami. Miałem tylko dwa dni tę broń. Po dwóch dniach mi ktoś z dowództwa… Mówi: „Po co ci, smarkaczu, ten pistolet?”. A był potrzebny przy przechodzeniu przez piwnice. Jeden strzał w zamek piwniczny, wywalało się pół drzwi. Bo to były pociski mniej więcej średnicy tego palca, ogromne pociski, silne bardzo. Z tym że to nie był rewolwer, to był pistolet, automatyczny pistolet. O, takimi pistoletami strzela Clint Eastwood jako „brudny Harry”.
Umiałem strzelać, bo w czasie okupacji byłem w tak zwanych BS-ach, czyli Bojowych Szkołach, i później przed Powstaniem na jakiś czas, na rok chyba przed Powstaniem, powstała taka akcja „Wiarus”, taka jakby podchorążówka dla „beesiaków” i tam brałem udział i w ćwiczeniach, i w strzelaniach. Odbywało to się albo w lasach otwockich, albo na dawnym poligonie w Rembertowie. Tak że podobno miałem dobre oko (zresztą do dzisiaj je mam) i umiałem dobrze strzelać. W czasie Powstania tylko parę razy strzelałem z karabinu, który mi ktoś z kolegów użyczył.
Właśnie tam na Karowej, do Niemców posuwających się od Furmańskiej, od Karowej w kierunku Browarnej. Czy kogoś zabiłem? Nie wiem. Upadali, a czy trafiłem, nie wiem.
Narastała, tak. I to była może nie tyle niechęć, nie taka jakaś – brak mi słowa, jak nazwać tę sytuację – brak optymizmu, niewiara w zwycięstwo tego Powstania.
No tak, z tym że traktowano mnie jako młodszego, jako smarkacza, bo przecież ja jeszcze nie miałem nawet skończonych szesnastu lat, piętnaście z kawałkiem, więc to w ogóle… Rozpocząłem szesnasty rok życia. Z tym że tak jak mówię, na swój wiek byłem dużym chłopcem. Ja obecnie jestem o czternaście centymetrów mniejszy, niż byłem, na skutek raka jelita grubego, chemii, naświetlań. Kręgosłup mi siadł i w sumie musiałem wszystko skracać, bo czternaście centymetrów to dużo.
Były w kościele Świętej Teresy na Tamce i w kościele salezjanów na ulicy księdza Siemca, obecnie Wiślanej, który nie istnieje. Kościół Świętej Teresy ocalał, a kościół salezjanów nie istnieje. W tym miejscu jest chyba taka duża hala stołówki uniwersyteckiej, między właśnie Wiślaną a Lipową, wejście od strony Browarnej. Tak że byłem dwa razy na mszach świętych, ale to tak właściwie bardziej z przypadku niż świadomie, celowo, z założenia jakiegoś.
Nie, z inną narodowością zetknąłem się dopiero na terenie Elektrowni Warszawskiej, gdzie Ukraińców, tych proniemieckich Ukraińców, zatrudniano do ładunku węgla na wózki samojezdne i pchania ich do kotłów, ponieważ Niemcy zburzyli taśmociąg i dźwig, który podawał węgiel do elektrowni. Bo jako ciekawostkę podaję, że cały czas była czynna i elektrownia, i stacja pomp na Dobrej przy Karowej, gdzie była woda pchana do wodociągów warszawskich. Tak że to było bardzo znamienne.
W tym okresie, gdzie ja byłem w Powstaniu na Powiślu, z wodą problemów nie było.
Tak.
Mieliśmy nadzieję, że przyjdą z pomocą. Niestety, okazało się, że nawet nie pozwalają lądować samolotom alianckim na swoim terenie, tylko ci biedacy musieli zawracać z powrotem do Włoch, do Italii.
Tak, były w czasie Powstania gazetki. Z jakiegoś punktu odbierałem je na ulicy Tamka, nie pamiętam już…
No właśnie ludności rozdawaliśmy, ludności. Począwszy gdzieś tam od Solca, aż tutaj do… Gdzie się tylko dało, kto mógł to odbierać, to odbierał, czytali ludzie. No było to wszystko tak w miarę spokojnie. Ten teren Powiśla do momentu ataku Niemców był względnie spokojny.
Nie, przyznam się szczerze, że nie miałem na to czasu. Jakoś ciągle byłem czynny, ciągle coś.
To miałem, miałem… Czy jak chodziłem do Śródmieścia parę razy, to miałem informacje, co się dzieje w Centrum, co się dzieje na Ochocie. Jakiś kolega meldował, co się na Ochocie działo. Wiedziałem też, że rejon Wilanowa, Mokotowa jest w bardzo ciężkich walkach.
O Starym Mieście wiedziałem tylko tyle, że mój kolega Janusz Zadarnowski, mój kolega i szkolny, i harcerski, brał udział na Starym Mieście i nie wiedziałem, co się dalej z nimi stało. Wiem, że był przy wybuchu tego czołgu czy samochodu pancernego, który był zdobyty. Ale ocalał. Mieszkał zresztą w takim domu oficerskim na ulicy Bugaj. Jego ojciec był dowódcą ochrony prezydenta Mościckiego. Tam była taka służba ochrony i z tego tytułu mieszkali w domu oficerskim na Bugaju. Tak że no… wiedziałem, miałem informacje, ale… Aha, jako ciekawostkę powiem, że do pewnego momentu były czynne telefony, tak że też mieliśmy pewien kontakt telefoniczny.
Nie, żołnierzy Starego Miasta nie spotkałem. Nie, nie mogę powiedzieć.
Przykro mi to powiedzieć, ale nie miałem takich momentów. Były to ciągłe dni pełne pośpiechu, walki moich starszych kolegów. Mój udział był taki pomocniczy, łącznikowski. Nie, nie miałem żadnych radosnych chwil. No, były może tylko takie radosne chwile czasami. Na ulicy Tamka były megafony rozstawione i radio londyńskie nadawało audycje, ale też nie były to takie miłe audycje, bo zaczynały się zawsze melodią: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”, które już nastrajały pogrzebowo i smutnie. No i informacje ze świata były, z Powstania częściowo, bo jednak ta radiostacja „Błyskawica” nadawała meldunki do Anglii. Tak że to właśnie były może jedyne takie chwile, kiedy był jakiś kontakt ze światem w czasie tej audycji. Kilkakrotnie słuchałem tych audycji na ulicy Tamka.
Nie byłem skoszarowany.
Tu muszę powiedzieć optymistycznie, że byli cały czas pełni nadziei. Pełni nadziei, chęci do walki.
W momencie już tych końcowych dni sierpnia, początku września, zdawaliśmy sobie sprawę, że ani pomocy, ani jakiejś dostawy broni, która by nam pomogła, że tego nie będzie. Tym niemniej chłopcy walczyli dalej i przechodzili dalej. Przecież duża część „Krybara” przeszła dalej, ocalała przed Niemcami. Tak że byli pełni optymizmu, to muszę powiedzieć.
Później nas ponownie zaprowadzono do kościoła Świętego Wojciecha. Tam [byłem trzymany], bojąc się, bo miałem schowaną opaskę i legitymację głęboko w kieszeni, w kieszeniach pod spodem ubrania. W tym kościele nas trzymali parę dni, nie pamiętam ile, dwa, trzy dni może.
Warunki? Na podłodze. Na ławkach, na podłodze. Latryna była wykopana… Wie pani, co to jest latryna: dół kloaczny z belką pośrodku do siadania. I w tym dole, bojąc się jakiegoś ponownego zabrania do miasta, do tego odgruzowywania dla Niemców, wyrzuciłem do dołu kloacznego legitymację i opaskę. Żałowałem później bardzo, że to zrobiłem, bo już nigdzie nas nie zabierano, tylko po kilku dniach wypędzono już wszystkich do obozu, to się nazywało chyba Dulug lub Dulag 121 w Pruszkowie. No i w tym Pruszkowie zapadłem na tak zwaną czerwoną dezynterię, czyli na potworną biegunkę. Tam był lekarz miejscowy w tym obozie, jednak przez Niemców, że tak powiem, aprobowany. Punkt sanitarny taki był. I [lekarz] skierował mnie do takiej hali, gdzie byli starcy, kobiety, dzieci. W tej hali znowu byłem parę dni i gdzieś chyba koło 12 września wypędzili nas wszystkich do wagonów towarowych i gdzieś zaczęli wieźć.
Nie, nie, nic nie dostawałem.
Coś dawali, jakieś… Jakąś rozgotowaną brukiew, rzodkiew taką wyrośniętą, rozgotowaną. W tej formie taka zupkochlupka była jakaś z tymi rozgotowanymi częściami warzyw. I wywieźli nas blisko, bo gdzieś pod Sochaczew, w pobliżu Niepokalanowa, gdzie był klasztor męski, nie pamiętam, pod jakim wezwaniem ten klasztor był. I wypędzono nas wszystkich na duży taki plac jarmarczny przy tej stacji kolejowej, w pobliżu tej stacji kolejowej, gdzie nas wysadzono i tam znowu nas trzymano parę dni chyba, nie wiem, też dwa, trzy dni.
Nie, byłem wycieńczony, ledwo żyłem. Proszę sobie wyobrazić, że zakonnik z tego Niepokalanowa mnie wyleczył. Jakieś zioła mi dawał i żeby było śmieszniej, nalewkę orzechową jako silny koncentrat orzechowy. I po dwóch czy trzech dniach zaczęło mi to mijać. No i po tym okresie dwóch czy trzech dni zaczęły przyjeżdżać furmanki chłopskie. Niemcy przypędzali furmanki chłopskie z okolicznych wsi i gmin i te furmanki nas zabierały do rozwiezienia po wsiach. Ja się dostałem do takiej wsi, chyba nazywała się Osiny, gmina Baranów, pamiętam. Tam byłem przez kilka dni, aż całkowicie doszedłem do siebie. Byłem traktowany jak członek rodziny, nie jak obcy. Muszę powiedzieć wszystko co najlepsze o tej rodzinie chłopskiej. Nawet pamiętam, jak się nazywali: Lipińscy. Ale po kilku czy kilkunastu dniach odszedłem od nich. Odszedłem od nich akurat w momencie, jak tamtędy przechodziły oddziały z Kampinosu. Były ciężkie walki przy przejściu oddziałów przez pobliską linię kolejową, gdzie pociąg pancerny ich ostrzeliwał. I po tym wszystkim, jak oni już przeszli, ja się z tymi ludźmi [z Osin] pożegnałem i poszedłem, piechotą oczywiście, do Żyrardowa. W Żyrardowie zacząłem pracować jako pomocnik w piekarni. Byłem nocnym pomocnikiem w piekarni, głównie fizycznym pracownikiem, nosiłem mąkę.
Nie, nie. Zgłosiłem się przez przypadek. Ludzie byli bardzo pomocni wówczas, dla wszystkich uciekinierów z Warszawy byli bardzo…
Nic, byłem goły, nagi, jakieś resztki ubrania. I dostałem jakiś waciak, bo się przecież zaczęło robić zimno. I tam pracowałem przez okres, nie pamiętam jak długi, do wejścia Sowietów, Armii Czerwonej, do zdobycia Żyrardowa. No i znowu na piechotę do Warszawy.
Tak, jeszcze w styczniu, jeszcze w styczniu. W Warszawie oczywiście nic nie znalazłem.
To było morze gruzów. Dobrze, że dobrze znałem Warszawę, to potrafiłem wiedzieć, gdzie, co.
Przyjąłem jako normalkę. Przecież wiedziałem, co się dzieje, widziałem te dymy, pożary znad Warszawy. Wiedziałem, co się stało z miastem. Tak że przeszedłem przez Wisłę, po lodzie jeszcze wówczas.
To znaczy do miejsca, gdzie był mój dom. Oczywiście domu nie było, było morze gruzów. A nie powiedziałem jeszcze, co jest bardzo ważne, że nie zdążyłem wejść z amunicją i z chlebem, z tamtą resztką zupy, do tych kolegów, którzy byli na trzecim piętrze przy karabinie. Oni wszyscy zginęli, jak sądzę, bo całe to skrzydło zostało zawalone, ja jeden z tej ekipy ocalałem w tym schronie. Tak że to było dla mnie też przeżycie wtedy, że koledzy zginęli.
No, ale wracamy do czasów już po wyzwoleniu Warszawy. Przeszedłem przez Wisłę na Pragę i znowu na piechotę do Falenicy doszedłem, do domu mojej ciotki. Ciotka moja mieszkała, miała dom w ogóle w Falenicy, właściwie tuż pod Falenicą. Bardzo ładny, duży dom, gdzie spotkałem i mamę moją, która też tam doszła.
Nie miałem. No i tam zaczęło się życie rodzinne. Później się przeprawiłem, to co już mówiłem na początku, na ulicę Smulikowskiego, do Związku Nauczycielstwa Polskiego, gdzie dostałem to poświadczenie gimnazjalne, i zacząłem chodzić do gimnazjum, do trzeciej klasy gimnazjum w Falenicy. Tam tylko część roku chodziłem. Ojciec wrócił i dostał pracę w Społem, w Sokołowie Podlaskim i całą rodziną przeprowadziliśmy się do Sokołowa Podlaskiego. Mama moja odwiedzała Warszawę i szukała jeszcze rodziny i tak dalej, i na gruzach domu, na tych gruzach domu znalazła dużą kartkę przypiętą przez koleżankę z Wytwórni Papierów Wartościowych, że: „Lila, Wytwórnia…”. Zresztą mama, Leokadia miała na imię, mówiło się na nią Lila. „Lila, Wytwórnia się organizuje w Łodzi i szukają starych pracowników”. I myśmy z ojcem… Znaczy ojciec z mamą pojechał do Łodzi, mama dostała mieszkanie, a ja zostałem się w Sokołowie do końca trzeciej klasy gimnazjalnej.
Sam. I tam znowu chodziłem do gimnazjum prowadzonego przez księży salezjanów. Przez te kontakty warszawskie miałem tam dobrą sytuację w przyjęciu mnie. Mieszkałem sam w takim mieszkaniu służbowym ojca przy Społem. W Społem byłem zakwaterowany na obiady. No i byłem dzielnym, młodym chłopcem, który dawał sobie radę. Zaczęliśmy tworzyć znowu drużynę harcerską przy tym gimnazjum i dotrwałem do wakacji po trzeciej gimnazjalnej, czyli musiał to być rok czterdzieści pięć na czterdzieści sześć pewnie. Po skończeniu gimnazjum, tej trzeciej gimnazjalnej, spakowałem worek i samochodem Społem z trzodą chlewną zostałem zabrany do Warszawy. No i tutaj proszę sobie wyobrazić, że pod Węgrowem, na drodze między Sokołowem a Warszawą zatrzymał nas oddział leśny i z pięciu ciężarówek, które jechały, dwie zostały zabrane przez „leśnych” do lasu jako żywność, a trzy puszczono dalej. I ta, na której ja siedziałem z workiem, została puszczona. Później nas zatrzymało UB w Warszawie, byliśmy cały dzień przesłuchiwani: co to, kto to.
Ja też. No i puszczo nas po całym dniu przesłuchań i znowu dotarłem, nie pamiętam, chyba pociągiem jakimś, do Łodzi. No i tam już odnalazłem rodziców i zacząłem chodzić do czwartej gimnazjalnej w gimnazjum, w I Miejskim Męskim Gimnazjum imienia Józefa Piłsudskiego w Łodzi na ulicy Sienkiewicza.
Jeszcze się nazywała Piłsudskiego. Przy mojej maturze w czterdziestym dziewiątym roku zmieniono patrona na Tadeusza Kościuszkę. Maturę zrobiłem w czterdziestym dziewiątym roku. W tym gimnazjum byłem w tworzącej się wówczas i organizowanej częściowo przeze mnie i przez odnalezionego w Łodzi mojego byłego drużynowego i komendanta, jednego z komendantów szczepu, Leszka Froelicha, pseudonim Buczacz, który też się po powrocie z Niemiec znalazł się w Łodzi.
Tak, walczył w Powstaniu, on był dalej w rejonie Sadyba, Wilanów.
Ale gdzie? Już po wojnie?
Wbrew pozorom myśmy, chłopcy z Powstania, byliśmy w jakimś sensie wyodrębnieni z reszty społeczności szkolnej. Jakoś uważano nas za starszych, doświadczonych, napiętnowanych tymi przeżyciami.
Może nie jak bohaterów, ale z pewnym uznaniem. Ja się znalazłem w klasie męskiej, bo to było gimnazjum męskie, gdzie koledzy prawie wszyscy… Na palcach jednej ręki można było policzyć warszawiaków w całej szkole. W starszej klasie był Siewierski, Andrzej Siewierski, też z mojej drużyny, syn takiego znanego prokuratora Siewierskiego, Mieczysława Siewierskiego, który był jednym z trzech prokuratorów sądzących w Norymberdze niemieckich zbrodniarzy. Później zresztą ten jego ojciec był profesorem na Uniwersytecie Łódzkim, na Wydziale Prawa, a w czterdziestym dziewiątym roku albo pięćdziesiątym został aresztowany przez UB za tak zwane szpiegostwo na rzecz aliantów, ponieważ przechowywał w swoim mieszkaniu na ulicy Dynasy w Warszawie zrzutków alianckich samolotów.
Tak. Byli transportowani przez Warszawę, dalej przez granicę. I on w swoim mieszkaniu kilkakrotnie przechowywał tych zrzutków, więc był uznany za niepoprawnego politycznie i był aresztowany, siedział aż do pięćdziesiątego szóstego roku.
Nie brałem, ale obserwowałem.
Nie, samoistnie. Ponieważ w tej klasie, w której byłem, było kilku kolegów komunistów. Byli to synowie robotniczy z Łodzi, którzy od dziecka od rodziców tą ideą byli zainicjowani i byli to wyraźni lewicowcy. Aczkolwiek cechą tej szkoły była umiejętność integracji młodzieży i nauki kompromisów. W szkole istniały na owe czasy wszystkie organizacje: OMTUR, socjalistyczna organizacja młodzieżowa, ZWM, komunistyczna organizacja młodzieżowa, bardzo silna drużyna harcerska, 6. Łódzka Drużyna Harcerska, spółdzielnia uczniowska, chór uczniowski i bardzo silne, wielo-, że tak powiem, kierunkowe, koło naukowe. Ponieważ ja w owym czasie miałem doskonałą pamięć, szybko się uczyłem, byłem jednym z chłopców, który na różnych akademiach i zebraniach, spotkaniach, spotkaniach harcerskich, deklamowałem… Łatwo się uczyłem wierszy i deklamowałem różne wiersze. Byłem w szkole bardzo znany w związku z tym. A oprócz tego byłem przybocznym utworzonej przy drużynie harcerskiej drużyny skautowej. Mieliśmy kapelusze, laski, no, byliśmy skauci, ci starsi. Ja byłem przybocznym tej drużyny skautowej. No i w tym roku szkolnym czterdzieści siedem, czterdzieści osiem byłem wybrany na prezesa tego koła naukowego, więc to też mi dawało pewną popularność w szkole.
Nie, nie kryłem się do pewnego momentu. Nie wiem, czy pani sobie zdaje sprawę, że wtedy była bardzo silnie propagowana akcja ujawniania się. I też powstał, chyba to się nazywało ZBoWiD wtedy: Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. I tenże ZBoWiD i w radiu, w prasie, nawoływał do ujawniania się. I ja, niemądry chłopak poszedłem na Piotrkowskiej do tego lokalu ZBoWiD-u, wziąłem ankietę personalną i w domu wypisałem tę całą ankietę. Ale w ankiecie było niesłychanie dużo szczegółów: gdzie byłem, co robiłem, dowódcy, pseudonimy, no i te wszystkie… I o mnie i o moich przełożonych. No i przez nieświadomość i głupotę poszedłem na tę Piotrkowską następnego dnia czy tam po jakimś czasie, zanieść tę ankietę. I ponieważ to było już po szkole, po obiedzie tam poszedłem, było to już w godzinach popołudniowych. Wszedłem do tego lokalu na pierwsze piętro, pamiętam, i siedział tylko jeden mężczyzna, też mi się wydawało, że starszy jakiś. Też pewnie nie mógł mieć więcej jak czterdzieści lat. Siedział samotnie przy biurku. „Proszę siadać”. Usiadłem. „Proszę mi dać ankietę”. Dałem ankietę. Uważnie ją przeczytał, spojrzał na mnie tak, jak ja patrzę na panią, bardzo uważnie. Znaczącym ruchem wierzchem dłoni pyrgnął tę ankietę do mnie przez to biurko i mówi: „Czyś ty się, chłopcze, zastanowił, co robisz?”. Chwila milczenia, ja oczywiście stary konspirator, mówię: „Ma pan rację, jeszcze się nie zastanowiłem”. Cap tę ankietę i po schodach z powrotem. I ocalałem. Dwóch moich kolegów, którzy zgłosili te ankiety, wylądowało na „białych niedźwiedziach”, gdzieś tam budowali jakąś tamę w Dniepropietrowsku czy gdzieś. Wrócili po kilku latach, ale dobrze, że byli młodzi, zdrowi, zdołali wrócić. No, ja ocalałem. Już się więcej nie chwaliłem, że byłem w „Szarych Szeregach”. Maturę zrobiłem w czterdziestym dziewiątym roku i po maturze wróciłem do Warszawy, gdzie zdałem konkursowy egzamin na Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. Oczywiście o moim ojcu, który był średniego typu urzędnikiem, kierownikiem archiwum w Ministerstwie Poczty i Telegrafu przed wojną, nie pisałem, że był inteligentem, tylko że był listonoszem. No, dzięki temu jako syn listonosza, klasy robotniczej, nie miałem antypunktów, bo jak pani wie, były punkty przecież za, do przyjęcia… Ponieważ udało mi się dobrze zdać egzamin, zostałem przyjęty w pierwszym podejściu na Wydział Architektury. No ale ciągle chodziłem w otrzymanym z demobilu mundurze angielskim, bo nie miałem w czym chodzić. No i po drugim roku akademickim koledzy z ZMP ocenili, że jestem obcy klasowo i że reprezentuję amerykański styl życia. Byłem pokazowo wyrzucany z Politechniki, z Wydziału Architektury, no ale dobrze, że byłem niezłym studentem i miałem poparcie dziekana i jak się później okazało, rektoratu także, po roku wróciłem na studia. Z tym że cały ten rok już zacząłem pracować w biurze projektów, czyli od pięćdziesiątego drugiego roku pracowałem już w biurze projektów. Później już dalej studiowałem, pracując już cały czas. No i tak się życie potoczyło.
Dopiero po wojnie i dopiero właściwie, mówiąc szczerze, chyba były to bardzo wczesne lata osiemdziesiąte, kiedy ten wspomniany przeze mnie druh Brydak, pseudonim Krasnoludek, który mnie nie przyjął do poczty harcerskiej na Tamce, tam w pałacu Ostrogskich, okazało się, że on organizuje tak zwany krąg seniorów ZHP. I zorganizował studwudziestoosobowy krąg seniorów ZHP, gdzie mieliśmy stałą siedzibę w Harcturze, była taka to organizacja turystyczno-pomocowa, harcerska, na ulicy Niemcewicza. Tam byli chłopcy z różnych dzielnic Warszawy. Krąg seniorów nazywał się „Warszawa-Powiśle-Wola-Ochota”. Trzy aż nazwy dzielnic miał w swojej nazwie. I ten druh „Krasnoludek” okazał się niesłychanie dobrym organizatorem, prowadził to przez wiele lat, aż do swojej śmierci. Po jego śmierci przejął komendę druh Lech Froelich „Buczacz”, który też był członkiem tego kręgu seniorów. I właściwie dopiero ten Brydak nas zaankietował do „Szarych Szeregów”, przez niego zaczęliśmy mieć szersze kontakty „szaroszeregowe”. On nam wyrobił kombatanckie wszystkie papiery, on się tym zajmował i wielka chwała mu za to. Mimo że jak później się dowiedzieliśmy, pracował w Wolnej Europie po Powstaniu i po wojnie i wrócił z tej Wolnej Europy z podejrzeniem, że coś tam z nim były jakieś kontakty z UB. Czy to prawda, nie wiem, nigdy tego nie sprawdziłem, ale był pewien taki dwudźwięk jakby w stosunku do jego osoby. Ale z mojego punktu widzenia chwała mu za to, że potrafił nas zorganizować i przywrócić nam jakby tę działalność po powstaniową.
Tak, nie mieliśmy właściwie kontaktów. Tak, [każdy] walczył, żeby przeżyć, żeby skończyć jakieś nauki czy średnie, czy wyższe.
Tak, oczywiście tak. Przyjaźniłem się ze Stasiem Sierakowskim (pewnie nazwisko to jest tutaj znane), tak że wiem, co się działo i w „Zośce”, i w „Parasolu”.
Nie, nie można tak powiedzieć, że zapomnieć. Myśmy nie zapominali, tylko żyliśmy w jakimś utajnieniu. Ogromna większość z nas nie poszła na żadną współpracę z PZPR-em. Myśmy ciągle jako te wyklęte owce. Mnie trzykrotnie proponowano wstąpienie do partii, trzykrotnie odmawiałem. Za trzecim razem członek egzekutywy, dyrektor departamentu w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego, w którym pracowałem jako starszy inspektor nadzoru przy budowie zakładów azotowych w Puławach, spojrzał na mnie się tak kpiąco i mówi: „Bo wy, kolego Mieciński, to byliście harcerz i zostaliście harcerz”. Ja mówię: „Właśnie tak jest, panie dyrektorze”. I w związku z tym po trzeci raz odmówiłem przyjęcia do partii. I większość z nas tak postępowała. Oczywiście byli i tacy, którzy ze względów różnych, rodzinnych, ze względów na brak pracy, zapisywali się do partii, ale nie słyszałem o żadnym, żeby się ześwinił. Wszyscy pozostawali, no ludźmi jakby, no trudno powiedzieć, zaufanymi, ale chyba względnie przyzwoitymi.
To jest znowu w mojej głowie, w doświadczeniach życiowych, pewna dwoistość. Bo z jednej strony uważam, że Powstanie się znacznie przyczyniło do świadomości patriotycznej narodowej i do tego wszystkiego, co się po wojnie jednak w społeczeństwie utrwaliło, a z drugiej strony uważam, że dowództwo niepotrzebnie rozpoczęło Powstanie, ponieważ nie byliśmy zorganizowani w broń, nie mieliśmy de facto broni. Przecież to byli bezbronni chłopcy. Nieznaczna część z nas tylko miała broń. A reszta, cóż, butelki z benzyną? No i nie było tej broni.
Tak. Oprócz tego było to już przecież po [Teheranie], po lub w trakcie powstania rządu lubelskiego, więc dowództwo powinno być świadome, co się dzieje: Stalin, Mołotow, Churchill i tak dalej. Roosevelt. Przecież było świadome, że ta Polska właściwie nie może liczyć na wsparcie z Zachodu. Tak że wydaje mi się, że było dużym błędem Powstanie w tym sensie, że zginęła cała substancja miejska i te plus minus 200 tysięcy ludzi. Przecież nas Powstańców było kilkanaście tysięcy, a reszta to zginęli cywile. To był dramat.
Warszawa, 21 stycznia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek