Anna Helena Kurek

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Anna Kurek, z domu Runowska. W Powstanie byłam panienką, po prostu dzieckiem pod nazwiskiem Anna Helena Runowska.

  • W którym roku się pani urodziła?


W 1928.

  • W jakiej dzielnicy przebywała pani w czasie Powstania?


Na Woli, cały czas na Woli.

  • Ale wcześniej było jeszcze Stare Miasto?


Nie, to później, w Powstanie, a tak to mieszkałam na Woli, na Płockiej 67. Stamtąd dopiero trzeciego czy czwartego dnia Powstania poszłam na Stare Miasto, w ten sposób.

  • Rozpoczniemy od czasów jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie – z ilu członków się składała, co robili rodzice, gdzie pani mieszkała.


Nas było siedmioro dzieci. Były trzy starsze siostry, które uczyły się u zakonnic na ulicy Syrena, prywatnie. Tatuś był kolejarzem, prowadził pociągi dalekobieżne, pospieszne, nie tylko tutaj po Polsce, ale i daleko gdzieś. Później tatusia przenieśli. Tak nazywał się pociąg, Luxtorpeda, który jeździł… To był jeden wagon, który woził taką elitę, można powiedzieć, bankowców, fabrykantów wszystkich, Warszawa Zachodnia – Łódź, Łódź – Warszawa Zachodnia. Tatuś przeszedł właśnie na ten [pociąg], bo jak prowadził duże pociągi pospieszne, osobowe, to nieraz nie było go i tydzień czasu w domu, no to mamusia była. U nas była przerwa z dziećmi dziesięć lat – najpierw były trzy siostry, później ja się urodziłam i po mnie jeszcze troje – dwie siostry i braciszek mój. Braciszek urodził się w trzydziestym dziewiątym roku w kwietniu – był najmłodszy. Ale przy nas była niania. A te trzy siostry, one właśnie uczyły się u zakonnic. Później jak ja do szkoły poszłam, to poszłam do prywatnej szkoły Józefa Piłsudskiego i ukończyłam cztery klasy, a dalszą naukę to skończyłam w Pruszkowie jako ekstern, ósmą klasę.

  • Już po wojnie?


Po wojnie, tak. Już po wyzwoleniu, jak przyjęłam się do pracy, do mechaników, w wydziale biura konstrukcji, w wydziale rysunków technicznych. Musiałam mieć takie średnie wykształcenie, to musiałam zrobić jako ekstern ósmą klasę, ale sobie poradziłam, bo mi córka pomogła, a później… I z córką to tak – ona się uczyła i ja się uczyłam przy niej. A mamusia pracowała w fabryce na Bema, w fabryce włókienniczej, uczyła te młodsze prządki – taką starszą byłą. Tak że stać było [rodziców]. Tatuś zawsze mówił: „Słuchaj, ty nie możesz zostawić pracy. Do dzieci się weźmie nianię, do tych młodszych, starsze sobie poradzą. Bo musimy ich wykształcić, żeby nie musieli tak pracować jak my”. Dlatego mamusia pracowała prawie do Powstania.

  • Mieszkali państwo na Płockiej?


Na Płockiej mieszkaliśmy. Natomiast tatuś, później, przy końcu już, to pracował – już nie dał rady, bo już był trochę w podeszłym wieku – na Zachodnim trzymał pod parą parowozy, już w czasie okupacji, które odwoziły Niemców na front, dlatego że tatuś jak pojechał z transportem wojskowym, polskim w trzydziestym dziewiątym roku na wschód zawieźć, to już po prostu ruskie zajęli i na piechotę szedł prawie sześćset kilometrów do domu. Przyszedł do domu i znowuż złapali go żandarmi, ale że to byli Austriacy, więc tatusia zwolnili. Najpierw poszły trzy siostry dorosłe, a potem my, te drobne. Oni się śmieli, że tatuś ma chyba dwie żony, bo jedne [dzieci] starsze, a drugie takie małe. No i tak się zakończył trzydziesty dziewiąty rok.

  • Czyli córki wyreklamowały ojca z więzienia.


Tak. Później tatuś poszedł z powrotem na kolej, na Zachodni Dworzec i w parowozowni trzymał pod ogniem parowozy. Miał do pomocy takiego młodego chłopaka, który był studentem, ale nie znał jego nazwiska, tylko wiedział, że ma na imię Radek. To było wszystko. Nieraz się śmiał, że on bidny patrzy się, jak tatuś to wszystko robi, a on nie może nadążyć. Przyszedł transport niemiecki z wojskiem i żołnierz zostawił menażkę z jedzeniem i on zjadł to jedzenie, zabrał tę menażkę i poszedł do domu. Ale tatuś go nie znał, ani nie wiedział, gdzie on mieszka, ani nic. Za to, żeby powiedział, gdzie on mieszka i jak się nazywa, to strasznie tatusia skatowali. Pamięta, że dostał trzydzieści dwa sztychy łopatą, a dalej to już nie pamięta. Koledzy go przynieśli w kocu. Od tamtej pory tatuś nie pracował. Mamusia pracowała na dwie zmiany, a ja jako dzieciak musiałam się zająć całym domem.

  • Który to był rok?


To już był rok czterdziesty, tak, czterdziesty, czterdziesty pierwszy, czterdziesty drugi – do Powstania. Siostry moje zostały – ta jedna, mężatka z dzieckiem, bo jej mąż przeszedł przez granicę razem z naszym dawniejszym rządem. Przez Rumunię, Węgry i tam dalej, i tam dalej przez Francję, aż do Anglii – i tam zginął, a siostra została z maleńkim dzieckiem. Mieszkała w tym samym domu, co my mieszkaliśmy, tylko w drugiej oficynie.

  • Wróćmy jeszcze do czasów przedwojennych. Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?


Dzieciństwo wspominam wspaniale. Chyba nikt takiego dzieciństwa nie miał, jak ja miałam. Nikt nie miał w życiu. Miałam wszystko, na co nie spojrzałam, co chciałam. Nawet do tego stopnia, że podobały mi się u koleżanki, bo to była taka dość elitarna szkoła, więc ona miała lakierki, a ja miałam takie pantofelki beżowe. Ale ja chciałam takie jak ona ma i powiedziałam do mamusi, że ja chcę takie lakierki. A był taki sklep zwany Bata, czechosłowacki, na Wolskiej na wprost Bema. Mamusia dała siostrze pieniądze, żeby poszła ze mną, kupiła. Te lakierki to były tak: tutaj, na samych brzegach przy zelówce, to takim były białym szyte, bo takie ja chciałam i na guziczek zapinane. Siostra mówi tak… A były znowu takie „przeplatanki”, takie letnie sandałki i siostra chciała sobie kupić, miała pieniążki. I mówi tak: „Słuchaj, brakuje mi dwa złote, to ja ci nie kupię tych lakierków, tylko ci kupię takie inne, a ty przyjdziesz do domu, powiesz mamie za dwa, trzy dni, że cię bolą nogi, że nie chcesz – i mówi, tego…”. A ja powiedziałam: „Nie. Nie i koniec. Masz mi kupić lakierki, bo ja chcę lakierki, ja się na nich…”. I wszystko, co ja chciałam, to ja musiałam mieć, bo inaczej nie jadłam.

  • Jak wspomina pani szkołę?


Szkołę wspominam bardzo dobrze, tylko niedobra byłam, no i co będę mówiła. Niedobra byłam no i już. Nie dałam sobie w kaszę dmuchać.

  • Nie chciała się pani uczyć czy miała pani złe zachowanie?


Uczyłam się bardzo dobrze, dlatego nikt mi nie mógł nic zarzucić. Tylko po prostu ja to ja – i taka zostałam do tej pory. Nigdy nie pozwolę sobie nikomu narzucić zdania i ja nie narzucam, broń Boże, i ja nie narzucam. Ale ja to ja. Ja mam swoje zdanie i całe życie idę tą drogą.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny, 1 września 1939 roku?

 

Tak bardzo strasznie to nie, dlatego że my… Oni więcej bombardowali Śródmieście. No i tak jak mówię, Dworzec Centralny, bo to był jeden w Europie taki piękny, podziemny, przecież. I Dworzec Zachodni, bo wokół dworca Zachodniego właśnie były elewatory zbożowe, olbrzymie, była gazownia warszawska. Druga była na Czerniakowie, ale ta była ważniejsza. To teraz nazywa się ulica Kasprzaka, dawniej się nazywała Dworska, ta ulica. I Dworzec Zachodni. A ja mieszkałam na Płockiej, to tak mnie to… Gorzej mieli ci ludzie, co tam w pobliżu mieszkali – Bema, Skierniewicka, właśnie ta Dworska i te przybrzeżne do Wolskiej, te właśnie takie były. No i ma się rozumieć centrum. A my byliśmy… Nasza kamienica to tak… jakby to wytłumaczyć? To tak jakby była jakaś twierdza, bo to były trzy podwórza. Było tak: od ulicy wejście, brama, furtka, dozorca był, była jedna klatka schodowa i druga klatka schodowa. Wychodziło się na podwórko pierwsze, znowuż takie zadaszenie i znowuż jedna klatka schodowa, druga klatka schodowa. Wychodziło się na drugie podwórko i znowuż takie zadaszenie i aż się wychodziło, jakby to powiedzieć, na takie pole. Trochę dalej była jeszcze szkoła na Gostyńskiej. Jak ktoś się orientuje, to będzie wiedział. Szedł nasyp, gdzie pociągi chodziły z Zachodniego Dworca, przejeżdżały przez wiadukt nad Wolską, nad Górczewską i jechały na Dworzec Gdański, na Pragę. To ja właśnie mieszkałam blisko Obozowej. To my tak byliśmy dalej, nie tak w samym centrum Woli, tylko troszeńkę tak na boku.

  • Czy była świadomość, że wojna się zbliża. Były czynione jakieś szczególne przygotowania, zapasy na przykład?


Tak specjalnie to raczej nie, bo to się nikt nie spodziewał. Tatuś akuratnie wyjechał z transportem wojskowym, był zmobilizowany i poprowadził pociąg. Gdzie tatuś dojechał? Za Brześć chyba. Dokładnie nie wiem, nie pamiętam. Wiem, że sześćset kilometrów szedł na pieszo. Zostawił transport, bo już kazali się żołnierzom [rozdzielić] i tatuś szedł na piechotę. Mówił, że najgorsi to byli Litwini chyba albo Łotysze. Bo szedł przez taką wieś, poprosił o wodę, no to jak garnuszek mu dała i nabrał tej wody, wypił, to wzięła ten garnuszek wyrzuciła za tatusiem. Tatuś mówi: „Dlaczego? Przecież on nie jest zarażony”. Nic się nie odezwała, tylko wyrzuciła.

 

  • Kiedy tata wrócił do Warszawy?


Tatuś wrócił chyba dwa tygodnie po wojnie. Chyba dwa tygodnie, już po tym jak się poddała Warszawa. Jak Starzyński, prezydent, poddał Warszawę, to wtedy właśnie. Ale ja jestem wychowana, jak to powiedzieć… U nas w święta, w chrzciny, w imieniny, to polityka odchodziła. Temat był polityczny. Bo tak, tatusia szwagier był prezesem PPS-u, ale prawicy, a tatuś mój, jako robotnik, można powiedzieć, chociaż z technicznym wykształceniem, należał do PPS lewicy. I takie było nieraz starcie.

  • Czyli była pani zorientowana?


Byłam zorientowana, bo mnie to interesowało. Mnie cały czas interesuje, dużo czytam historii. Na przykład moja córka, to ją można było obudzić w nocy i ona każdą datę podała.

  • Proszę powiedzieć, jak było we wrześniu 1939 roku, kiedy nie było ojca w domu, kiedy właściwie nie wiadomo było, jaki jest jego los i czy wróci. Sama mama z liczną gromadką dzieci została. Jak wyglądało to życie?


Ale mamusia pracowała. Mamusia moja cały czas pracowała. Później w czasie okupacji, jak już właśnie tatuś nie mógł pracować, to ja chodziłam do mamusi, do zakładu na portiernię i mamusia miała taką bańkę zrobioną… Przepraszam, no to była kradzież, można powiedzieć. Taką bańkę miała zrobioną z podwójnym dnem i żeby wyżywić nas i chorego tatusia, bo tatuś już mało co nawet chodził, bo miał poobijane płuca i wszystko, to mamusia wkładała w tę bańkę od spodu szpulki z bawełną, przykrywała, a na wierzch obiad, zupę. Chodziłam po tę zupę niby, z tą bańką. Trochę to, co mamusia zapracowała, to także… A przed wojną żyliśmy bardzo dobrze, ponieważ mamusia była wybitną włókniarką, dostawała co miesiąc trzy kupony bielizny, to się nazywało surowy jedwab. Tak że jak przyszła praczka i prała naszą bieliznę pościelową, wywiesiła na podwórze, to wszyscy od razu wiedzieli, że to bielizna Runowskich, bo takie mało kto miał. Natomiast mojego męża rodzice odwrotnie – on był w tramwajach motorniczym, a mama pracowała w tytoniowej, na Dzielnej. Im też się bardzo dobrze powodziło, pomimo że ich też było sześcioro. Ale mój mąż był ostatni, tak że był taki, jak to powiedzieć, wypielęgnowany – taki, taki, o!

  • Jak nazywała się ta fabryka, w której mama pracowała? Te zakłady?


Włókiennicza. Tak.

  • Na jakiej ulicy?


Na Bema. Od Wolskiej się wchodziło na Bema. Była szkoła prawie na rogu, na Bema i dalej się szło. O! Jak były domy Wawelberga na Bema, bo drugie były na Młynarskiej. Na Górczewskiej przy Młynarskiej, domy Wawelberga. To była szkoła Wawelberga dla chłopców, bardzo wybitna, taka techniczna. Druga była przy Nalewkach, też taka techniczna, bardzo ważna szkoła. Ale mąż chodził do tej szkoły Wawelberga właśnie i tam się uczył.

  • Jak wyglądało państwa życie po kapitulacji, po powrocie ojca z tej tułaczki? Jak było zorganizowane? Mama pracowała, wtedy jeszcze tata też pracował?


Tak, tata jeszcze pracował, na Zachodnim Dworcu.

  • A co robiły dzieci w tym czasie?

 

Siostry zaraz chyba… Dokładnie… Chyba w czterdziestym roku ta jedna, ta starsza… Bo to były tak roczniki: piętnasty rocznik, dziewiętnasty i dwudziesty drugi. To ta dwudziesty drugi została z łapanki złapana i wywieziona do bauera. Teraz się nazywa Gorzów Wielkopolski nad Wartą, a dawniej to się po niemiecku nazywało. A ta druga chyba w czterdziestym drugim roku została złapana, też w łapance i była wywieziona… Była trzymana na Daniłowiczowskiej i stamtąd była wywieziona do Berlina, do tych zakładów chemicznych I.G. Farbenindustrie. Ponieważ… To jest długa kolejność, żeby to wszystko wytłumaczyć i powiedzieć. Tatusia ojca brat mieszkał w Niemczech, w Berlinie i pracował jako naczelnik metra, a jego żona była garderobianą w Teatrze Wielkim, też Polka. Oni tam mieszkali ileś, no długo, długo, bardzo długo. Jakoś tatuś odnalazł adres, poszedł do babci na Przyokopowej, bo miała kamienicę, ale ta kamienica się spaliła i adres dała, bo dziadek już nie żył. Dała adres tatusiowi i tatuś napisał do siostry. Dał jej adres do tej, co była u bauera i ona wzięła, zdjęła literkę „P”, mówiła perfekt po niemiecku, wsiadła w pociąg, pojechała do tego stryjka dziadkowego, do tego dziadka brata. Odnalazła go w Berlinie, on mieszkał – Berlin, Charlottenburg dzielnica, ulica Schloßstraße 66. To pamiętam, bo listy pisałam za okupacji, to pamiętam to dobrze. On znowuż, jak ona go odszukała, to on często przyjeżdżał do jej bauera z nim się, z tym bauerem zapoznał. Oni pomogli tamtej drugiej, co w Berlinie, w tym chemicznym zakładzie pracowała, bo inaczej to by się wykończyła. Podawał jej paczki żywnościowe, bo ten… A siostra znowuż zawoziła te paczki do Berlina, a stryjek zanosił je tam do tego zakładu, podawał jej. I one przeszły. Ta młodsza, ta co była u gospodarzy, wróciła do Polski, a ta druga… Bo jak zajęli… Jak było po wojnie, to tamta się dostała do strefy amerykańskiej, a ta po stronie ruskiej była, to wróciła do domu od tego bauera. A tamta wyszła za oficera armii australijskiej i wyjechała do Australii i tam, w Australii mieszkała dziesięć lat. Mam zdjęcia jej, jej domu, wszyściusieńko. I zmarła. Jednak ta chemia jej mimo wszystko zaszkodziła, bo coś tam z płucami było nie w porządku i zmarła. Już jej od wywiezienia do Niemiec nie zobaczyliśmy.

 

  • A najstarsza siostra?


Najstarsza siostra była w Warszawie i zginęła, prawdopodobnie niosąc – bo brała materiał i szyła takie rzeczy – niosła… Bo nieraz ja wiozłam tę paczkę do tego sklepu. Ten sklep był na Solnej, przy Żelaznej Bramie, teraz Hala Mirowska się nazywa. Ona, nie wiem, czy po wypłatę tam poszła, czy jak – wybuchło Powstanie i już nie wróciła. Prawdopodobnie ktoś ją tam widział, ale my nie wiemy. Jej synek wychowywał się tutaj u swojego taty siostry, bo oni powiedzieli, oni nie mieli dzieci, że nam będzie ciężko, mamusi będzie ciężko, to żeby on tam. I też już nie żyje. I tata jego nie żyje, i on nie żyje, i jego syn nie żyje – trzy pokolenia.

  • Pani, jako najstarsza z tego drugiego pokolenia rodzeństwa, zapewne musiała się opiekować młodszymi?


No tak. Nawet nie wiedziałam… Bo chciałam mamusi pomóc, wzięłam jej – bo to kiedyś się prało na tarze w baliach, przecież nie było żadnych pralek ani automatów, nic – wzięłam, mamusi chciałam pomóc, namoczyłam jej pranie, ale wszystko razem – i białe z czerwonym, z czarnym, ze wszystkim. Pamiętam jak dziś, mieliśmy taką piękną otomanę, tatuś leżał na łóżku, ja na tej otomanie, a mamusia tak w kuchni – co wyprała, wyżęła, to ciach mi pod nogi. A tatuś mówi: „Daj jej spokój, ona chciała dobrze. Ona chciała dobrze. No nie wiedziała. Chciała ci pomóc”. No już ja musiałam wszystko, tak jak mówię, chodziłam… No, bo jak mamusia przyszła, to dopiero gotowała, żeby dziś i na jutro było jedzenie. No i właśnie ja nie miałam czasu. Miałam koleżanki i kolegów, starszych od siebie o pięć, o sześć lat, bo z takimi jak ja to ja nie miałam co do rozmowy. Po prostu ja miałam inne problemy, inne kłopoty, nie takie jak one. Zawsze się spotykaliśmy na trzecim podwórku, bo w razie jakby żandarmi coś tam tego, albo był najazd, to nim dozorca by otworzył furtkę w bramie, to my zdążylibyśmy pójść w pole przez ten nasyp i uciec, rozbiegnąć się. Tak że to wszystko było na trzecim podwórku, wszyscy się spotykali. Tak nieraz rozmawialiśmy i śmieliśmy się. Tam chłopcy nieraz na tych bandżolkach, na tych mandolinach grali w czasie okupacji. Tak tam po prostu byliśmy.

  • Umilali sobie czas.


Tak, umilaliśmy sobie czas. Ale ja byłam między nimi najmłodsza, to nie mogłam tak. Oni nieraz sobie i do dziesiątej byli, a ja już o godzinie ósmej musiałam do domu z powrotem iść. Zaraz by ta siostra jedna albo druga przyszła i tego: „Ania, chodź do domu, bo mama kazała, żebyś już do domu wróciła”. Ja mówię: „Idź, powiedz mamie, że zaraz przyjdę”. „Nie, mama powiedziała, że już masz, natychmiast”. I nie ustąpiły aż… No i musiałam iść.

  • A kto zajmował się tym najmłodszym braciszkiem?


Ja, wszystko ja. Wszystko ja musiałam, tak, wszystko ja. Gdzieś mam jego zdjęcie, jak go prowadzę do babci mojej na Przyokopowej.

  • Szybko musiała pani wydorośleć.


Wydorośleć. No i właśnie… Tak. Mój mąż też był… No, ale on miał się za kogoś coś lepszego.

  • Mąż był wśród tego towarzystwa podwórkowego?


Tak, tak. I ja też się miałam. On… Ja mieszkałam od ulicy, w pierwszej klatce. Moje mieszkanie się spaliło do cna. Ale jakim cudem obrazek z Matką Boską ocalał, powiedzcie mi? Wszystko się spaliło, nawet garnki na oknie się zglinowały, co zostały. Mama kaszę gotowała i już tak zostały. A jego mieszkanie się nie spaliło, bo on w drugiej klatce mieszkał, od podwórka. Oni palili tymi płomieniami. Schody były drewniane, które schody poszły do góry, to się spaliły wszystkie mieszkania i schody, i dach. Tak miejscami dach był spalony i niespalony, spalony…

  • Mówi pani o tej akcji po Powstaniu czy jeszcze w czasie Powstania?


Jak już wszyscy wyszli z tego domu naszego.

  • To w sierpniu?


Tak, tak. Mój tatuś ocalał tym sposobem, bo znowuż kolega… Tatuś był chory. Mamusia, nie wiem, jakoś wyprowadziła dzieci. Jak krzyknęli, że idą „ukraińcy”, to mamusia – mnie już nie było, ja nie mogę nic powiedzieć, bo nic nie wiem – mamusia wyprowadziła ich właśnie przez te podwórka tam, het, przez ten nasyp, w kartoflisko. Tam ich pochowała w kartoflach i tym sposobem ocaleli. A potem poszła na piechotę do Włoch.

  • To jeszcze do tego czasu dojdziemy, a teraz…


A tatusia ocalił znowuż mój kolega, był starszy. On też był ranny w kolano, on właśnie tatusia wyprowadził. Oni we dwóch ocaleli. Widzieli, jak „ukraińcy” palili nasz dom i wyprowadzali tych ludzi, ale nie spodziewali się, że oni idą na rozstrzelenie i na spalenie. A [tego] właśnie dowiedzieliśmy się od tej sąsiadki, co mieszkała na naszej klatce, co ocalała.

  • Jeszcze do tego za chwilę dojdziemy, a teraz jesteśmy w czasie okupacji. W tym czasie pani prowadzi dom, częściowo zajmuje się też młodszym rodzeństwem, załatwia różne sprawy w mieście. Czy pani się bała, chodząc po ulicach?


Bałam się jak jasna cholera, że tak powiem. Ale trzeba było, trzeba było. Bałam się. Nikomu nie uwierzę, że się ktoś nie boi. Chyba tylko głupi się nie boi, bo nie rozumie. Człowiek się boi, ale jeżeli musi, to musi, to musi po prostu.

  • Czy była pani świadkiem łapanek ulicznych, egzekucji?


Nie byłam, akurat nie. Pomagała nam tatusia siostra, jedna i druga, bo oni nie mieli tyle dzieci co my. W czasie okupacji oni bardzo dużo tatusiowi pomagali, bo to była taka zżyta bardzo rodzina. Teraz też się zdarza, ale mało, rzadko, ale to była taka bardzo zżyta rodzina. Tak że ja nieraz… Ja miałam tam do jednej chodzić, na ulicę Pańską, dopóki getta nie było. Jak było getto, to ona się zamieniła z jakimś tam bardzo bogatym, to miała dwa pokoje z kuchnią, a poszła na cztery pokoje, ciocia jedna. A jej mąż miał cztery dorożki, tak że oni byli zamożni. Ja miałam do nich [chodzić], bo ja byłam strasznie chuda, miałam do nich chodzić na obiady, ale to było za daleko, powiedziałam, że nie będę chodziła, mogę raz na tydzień iść. Mieli służącą i oni zawsze robili paczkę… A druga [ciocia] mieszkała na Dzielnej. Jak było getto, znowu zamieniła się na Leszno, też z Żydem, z mieszkaniem. Ja tak dwa razy w tygodniu do tej i do tamtej, bo to już tak było przykazane… A one szykowały paczki, bo tak tatusia mama zarządziła, bo dziadek już nie żył, tatusia ojciec. No i ja tam miałam co dzień chodzić, ale to było za daleko, powiedziałam: „Nie będę chodzić”.

  • Pani odbierała od swoich ciotek te paczki żywnościowe dla rodziny?


Tak, tak, żywnościowe, tak. A nieraz tak było, że ja smażyłam na kuchni, na takiej gorącej blasze, placki kartoflane, na samej blasze, bez niczego. Ale przeżyliśmy, przeżyliśmy. A jak trzeba było, to poszłam do sklepu, kupiłam dwa deko, trzy deko słoniny, aby cośkolwiek okrasić zupę, aby było cośkolwiek. Jakoś trzeba było sobie dawać radę. Oni, nie mogę powiedzieć, bo dużo, dużo pomogli – i jedna siostra, i druga, i babcia, co mogli. Babcia to znowuż… Bo tam przynosiły ze wsi takie panie gospodynie mleko i babcia pozwoliła tej dozorczyni, żeby u niej, u tej dozorczyni zostawiały bańki, to babcia zawsze mleko dostawała za to, że pozwoliła dozorczyni, żeby pozwoliła tym paniom zostawić te bańki z mlekiem, żeby roznosić, kto będzie chciał kupić. Tak że ja nieraz znowu też wstąpiłam do babci. A jak przed wojną chodziłam do szkoły Piłsudskiego, to też nieraz do babci poszłam, no bo byłam taka, no i już. To nieraz jak poszłam do babci, a poszłam w mundurku samym, a miałam mundurek nie granatowy, tylko zielony… Tak, [miałam] zielony mundurek, zielony płaszczyk, czarne buty, czarne pończochy w prążki i beret z takim pomponem czarnym, bo to tak trzeba było chodzić ubranym, nie. A nieraz poszłam w samym mundurku do szkoły, bo było ciepło (siostry mnie, te starsze, musiały zaprowadzić, ma się rozumieć), no to poszłam do babci ze szkoły, bo to już miałam niedaleko na Przyokopową i było chłodno, to znowuż tatusia brat mówi: „Mama, idź prędko na Kercelak, kup jej jakiś płaszczyk albo sweterek. Ja ją tak nie mogę zaprowadzić do domu, bo ona mi zmarznie” – i zawsze coś skorzystałam.

  • Teraz jeszcze wracamy do ulicy okupacyjnej Warszawy. Mówiła pani o strachu, który towarzyszył każdej wyprawie. Czy spotkała pani Niemców? Jakie to było uczucie, kiedy trzeba było przejść koło jakiegoś patrolu?


Jak szłam do cioci, to na Towarowej, o, wtedy widziałam na własne oczy, jak zagrodzili z jednej strony, z drugiej, przywieźli cały samochód mężczyzn, mieli worki poubierane, na twarzy mieli worki i taki był mur. Jakby to wytłumaczyć, w którym miejscu? Jak był między dawniejszym dworcem, teraz się mówi towarowy, na Towarowej a taką fabryką, [tam] robili takie [świetlówki], była ta fabryka i taki był mur …

  • Tam rozstrzeliwali właśnie tych przywiezionych?


Tam właśnie pod tym murem rozstrzeliwali i trzeba było na to patrzeć. Wtedy byłam z tatusiem moim, bo my skądś wracaliśmy z tatusiem, ale ja już nie pamiętam. Tatuś mi zasłonił oczy, bo nie dali odejść, kazali patrzeć na to, ale ja już zobaczyłam, jak oni już leżeli, ta krew się lała, ale zaraz pełno ludzi, każdy lampki, jakiś kwiatek, jakieś coś.

  • Czy pamięta pani, który to był rok?


To był chyba czterdziesty trzeci, tak, tak jakoś, albo drugi, albo trzeci, ale to było jakoś tak na jesieni. Później widziałam na Lesznie, jak wisiały [ciała powieszonych] na balkonach naprzeciw Sądów, bo kiedyś były Sądy na Lesznie i zaraz na takim wzniesieniu były bloki i właśnie na tych balkonach od jednego do drugiego byli powieszeni. Później jeszcze widziałam na rogu Płockiej właśnie i Kasprzaka, tak jakby niby na podwórku, niby nie na podwórku – tam było sześć osób powieszonych. To znowu szłam do tatusia zanieść mu jedzenie, jak pracował na Dworcu Zachodnim w tej parowozowni, to wtedy poszłam i mówiłam. A [po wojnie] byłam z mężem…

  • Późniejszym mężem.


Późniejszym, tak, no, z chłopakiem, można powiedzieć. Poszliśmy do kina i była przed filmem […] kronika i właśnie pokazywali tych naszych oficerów rozstrzelanych Niemcy. Przyszłam do domu…

  • Oficerów z Katynia, tak?


Tak, i mówię do tatusia, mówię, że tak i tak, tak i tak, a tatuś mówi: „A jak byli zabijani?”, ja mówię: „No, w tył głowy”. – „O nie, to nie Niemcy – mówi – to ruskie”. To pamiętam jak dziś i mogę przysięgnąć przed przenajświętszym obrazem. I się okazało, że jednak ruskie, a nie Niemcy.

  • Czy znalazła się pani w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia, chodząc warszawskimi ulicami, załatwiając różne sprawy czy odwiedzając rodzinę?


Nie, nie. Raczej nie, nikt na mnie uwagi nie zwracał, bo tak jak mówię, ja byłam…

  • Drobną małą dziewczynką…


Tak, drobną, małą dziewczynką. Ja i teraz się dziwię, z czego ten mój mąż mnie wziął i się ze mną ożenił, jak tyle dziewczyn było takich fajnych i starszych, a on [wybrał] mnie.

  • Czy orientowała się pani może, że jest konspiracja, że jest organizacja, że jest Państwo Podziemne?


Tak, tak, tak, ja wiedziałam, orientowałam się, bo nawet w nocy (ja nie mogłam spać, nieraz siedziałam na parapecie, na oknie, letnią porą i oparta tak o ramię, a to przecież było drugie piętro) widziałam, jak wyprowadzali do samochodu moją sąsiadkę z drugiej oficyny, ona była krawcową też, ją i jej męża w nocy wyprowadzali. No to tak od razu pomyślałam, że ona musiała należeć do konspiracji.

  • Czy zetknęła się pani może z gazetkami, z prasą, z jakimś ulotkami?


Tak, tak, ale tatuś mi nie pozwalał.

  • Ale rodzina nie była zaangażowana w działania konspiracyjne?


Nie, nie, moja rodzina nie była. Moi bracia też nie byli, jeden, drugi i trzeci, ale już wszyscy trzej zginęli – jeden w Dachau, drugi w Treblince, a trzeci w obozie Mauthausen, ale to cioteczni bracia. A jak się mojemu mężowi udało z Mokotowa wyjść, to…

  • Czy mąż należał może do „Baszty”?


My na ten temat nie rozmawialiśmy, bo to był temat zakazany.

  • Ani wtedy, ani później?


Tylko brał udział w Powstaniu, był na Mokotowie, bo rozstaliśmy się, jak wyszliśmy z cmentarza ewangelicko-augsburskiego.

  • To jeszcze za chwilkę do tego wrócimy. Zbliżamy się do wybuchu Powstania Warszawskiego, czy była pani świadoma tego, że coś się zdarzy za chwilę?

 

Tak, dlatego że przyszli z Kampinosu ci chłopcy – do naszego mieszkania nie, no bo były te dzieciaki, ale naprzeciw zaraz obok, do sąsiadki – i karabin maszynowy na balkonie postawili i ja tam do nich poszłam, zaczęłam z nimi rozmawiać i już wiedziałam, że coś nie tak. I wieczorem jestem tam u nich i – Boże, a tu już Warszawa się pali, już widać było te łuny straszne.

  • A jak pani zapamiętała sam dzień 1 sierpnia, godzinę siedemnastą?


I w tym momencie przyszła moja młodsza siostra, mówi: „Ania, Ryszard woła cię, żebyś wyszła na chwilę” No i ja wyszłam i wtedy mój mąż powiedział, że jak przeżyjemy Powstanie, to on się ze mną ożeni. Tak że mi powiedział, żebym uważała na siebie i żebym czekała na niego i on się ze mną ożeni.

  • To było 1 sierpnia właśnie?


To było 1 sierpnia, tak, jak mi się oświadczył.

 

  • I poszedł?


I poszedł.

  • Co działo się w pani domu, w pani rodzinie, w tych pierwszych dniach sierpnia?


No zbierali się na podwórku, była kapliczka, śpiewało się, ale [jeśli chodzi o nas], to było trzy dni wszystkiego i po trzech dniach już prawie Wola mało co istniała.

  • Proszę opowiedzieć o tym, co pani pamięta, jak to było, jakie to były zdarzenia?


No dali sygnał, że Powstańcy, ci, którzy mają broń, żeby już się szykowali do wyjścia, no i ja wtedy poszłam razem z nimi. A mamę to dopiero spotkałam w obozie, w tym Pruszkowie, z dziećmi.

  • Czyli pani wyszła ze swojego domu, ze swojego mieszkania razem z Powstańcami?


Tak, razem z nimi.

  • Czy wiedziała pani, jaki to jest oddział, jak oni się nazywają?


Wiem, że oni byli z Kampinosu, bo oni się jakoś przedarli, a ci co znowuż właśnie chcieli odbić ten Dworzec Gdański, to musieli z powrotem wrócić, bo strasznie ich Niemcy wytłukli. Okropnie, okropnie, nie dali rady odbić.

  • Czy pamięta pani sam początek Powstania, jakie wtedy były nastroje, jakie były oczekiwania, czy ludność, mieszkańcy pani domu się cieszyli?


Kochanie, to było tak, że jedni byli zadowoleni, drudzy się panicznie bali. Euforia była straszna, radość, no bo przecież ruskie byli już na drugim brzegu, na Pradze, to liczyło się na to, że przyjdą nam z pomocą. A drudzy znowu mówili, a po co to? Nie trzeba było poczekać, tak jak Czesi poczekali i potem ich amerykańce przejęli, no i jakoś im ruskie krzywdy nie zrobili i nie zniszczyli nic.

  • Dokąd się pani udała z Powstańcami?


No właśnie na Stare Miasto, od razu prosto na Stare Miasto.

  • I który to był dzień sierpnia?


Czwarty albo piąty. Albo trzeci, czwarty – tak jakoś.

  • A jakie były losy rodziny, która została? To już pani częściowo opowiadała…


No to właśnie mamusia… Ten kolega powiedział mamusi, żeby zabierała dzieci i gdzieś skryła się z nimi, bo „ukraińcy” rozstrzeliwują i palą. A mamusia mówi: „No ale mąż?”, „Ja się zajmę panem Runowskim, ja się zajmę” I on właśnie tatusia najpierw jakoś tak ze strychu, na strych uciekali, gdzie się schody paliły i tego. Potem jakoś jak już poszli „ukraińcy” – bo myśleli, że to się wszystko spali, cały dom, to poszli – to on tatusia wyprowadził i [przeszli] gdzieś tam przez Ulrychów i którędyś przez Obozową, Ulrychów tam, het, na Włochy, bo tam tatuś miał taką bardzo daleką rodzinę, oni tam mieli swój domek. I mamusia tam poszła.

  • Z dziećmi?


Z dziećmi i mamusia poszła.

  • Czyli z tymi młodszymi?


Ale później mamusię znowuż złapali Niemcy. Ja nie wiem jak to było, że mamusia się znalazła z dziećmi w obozie, a tatuś nie.

  • Nie pamięta pani?


Nie pamiętam jak.

  • W każdym razie wszyscy przeżyli oprócz tych ciotecznych braci?


Tak, tak, oprócz tych braci i mojej najstarszej siostry.

  • Czyli pani wyszła z oddziałem powstańczym z Woli?


Nie i z cywilami, bo powiedział…

  • Nie, chodzi mi o początek sierpnia, jeszcze przed pacyfikacją Woli.


A na początku sierpnia. Tak, tak, z nimi.

  • Pamięta pani może, jakimi etapami, jaką trasą?


Kochanie, to pamiętam, tak że wiem, że przez ten cmentarz ewangelicko-augsburski, a potem jakoś takimi bocznymi ulicami się znaleźliśmy na Starym Mieście. Ale tam jak dotarliśmy, to był luksus, jeszcze w Ogrodzie Krasińskich huśtałam się na huśtawkach, tak, jeszcze wszyscy ludzie mieli szyby w oknach, a za trzy dni już było po wszystkim. Najpierw Niemcy rzucali bomby po jednej, to tylko przebijały do pierwszego piętra, do drugiego, z góry. A potem w jeden dom po trzy, cztery naraz, tak że przebijali do samej piwnicy. Byłam w ministerstwie akt głównych czy jak to się nazywa…

  • Archiwum Akt Głównych, na Długiej.


Archiwum, tak. Tam poszłam z Powstańcami po cukier kostkowy, bo ja tylko jadłam cukier kostkowy i marmoladę z kaszą i kaszę z marmoladą przez dwa miesiące. Jak zobaczyłam chleb w sklepie, to uklękłam i ziemię ucałowałam.

  • A jaka była pani funkcja przy tym oddziale?


Żadna, po prostu byłam sanitariuszką, taką młodszą sanitariuszką.

  • Jakieś przeszkolenie pani szybko przeszła?


Tak, dwa tygodnie, dwutygodniowe, tak. Patrzyłam, jak one to wszystko robią, ale jakoś mnie to wszystko szło, tak jakoś. Jakoś mi to wszystko łatwo szło. Ja sobie dałam radę ze wszystkim.

  • Czy zapamiętała pani może jakieś pseudonimy z tego oddziału – chłopaków, Powstańców, sanitariuszek?


Nie, bo oni mnie traktowali jak dziewczynkę.

  • Jak dziecko? Pani miała nieskończone szesnaście lat?


Tak, bo to wszystko miało osiemnaście lat, dwadzieścia lat, dwadzieścia z czymś, a takich jak ja, to mało co było. Więcej takich małych chłopców było aniżeli takich dziewczynek jak ja.

  • Dostała pani opaskę powstańczą?


Tak, biało-czerwoną, tak.

  • Gdzie była kwatera na Starym Mieście, może jedna z wielu kwater?


Nie, ja tam gdzie byłam, w tym domu, w piwnicy…

  • Ale w którym domu, jaka ulica?


Właśnie drugi dom na Miodowej od Długiej – to pamiętam, tę kamienicę.

  • Czy była pani tam w piwnicy z ludnością cywilną?


Z cywilną, tak, tak. A rano szłam do szpitala.

  • Do którego szpitala?

 

Do katedry wojskowej, w podziemiach był. Później jak już była kapitulacja, to już Powstańcy do tych kanałów wchodzili, nawet chcieli i cywile, ale żandarmeria nie pozwoliła, tylko sami Powstańcy schodzili.

  • To jeszcze do tego wrócimy. Czy noce spędzała pani z ludnością cywilną w piwnicy?


Tak, tak, bo mnie wysyłał lekarz, bo ja byłam tam po całych dniach, po całych dniach, od rana do wieczora samego.

  • Właśnie w tym szpitalu przy katedrze polowej, to znaczy kościół garnizonowy to się wtedy nazywało.


Tak.

  • Jakie były nastroje w tej piwnicy? Jak tam ludzie żyli? Co jedli?


No, spał jeden koło drugiego, tam na podwórku gotowali jedzenie. Jak było, jakie nastroje były? Płakał każdy. Płakał każdy, bo nie wiedział, jaki go spotka los, co się może stać. Co będzie z nami, co będzie? A potem pędzili nas jak bydło.

  • A w tym szpitalu?


W tym szpitalu – rozpacz, nędza, ból i łzy – więcej nic. Tacy młodzi chłopcy. Tylko ja sobie tak myślałam: „Mój Boże, a czy z moich ktoś przeżył?”.

  • Nie miała pani kontaktu, nie wiedziała pani, jakie są losy rodziny?


Nie wiedziałam, nic nie wiedziałam.

  • Jak pani tam pomagała? Wodę przynosiła, opatrunki zmieniała?


Tak, opatrunki zmieniałam, tak, dziecko kochane. Tylko nie mogłam, nie mogłam, jak krew zobaczyłam na ziemi, to od razu robiło mi się słabo i niedobrze. Ale przy ranie mogłam robić, to mi nie przeszkadzało wcale, mogłam obmyć, wyczyścić, zabandażować, ale wszyściusieńko, najgorszą, najgorszą, abym tylko nie zobaczyła krwi na podłodze.

  • Komu pani podlegała, znaczy kto kierował pani pracą? Kto wydawał jakieś polecenia?


Lekarz dyżurny, ten, który miał dyżur.

  • Czyli pani była tam jako wolontariuszka?


Taki był starszy lekarz, to zawsze mówił: „Idź, odpocznij sobie, idź. Ty za długo jesteś. Tak nie można, przecież ty jeszcze dzieciak jesteś”. Mówię: „A tam, nic mi nie będzie” Takie moje powiedzenie było, ja i teraz zawsze jak coś tam tego: „A tam, a co mi tam, złego diabli nie wezmą, bo i tak wiedzą, że jego”.

  • Pani przechodziła pomiędzy miejscem swojego zakwaterowania a szpitalem czy też może chodziła pani i w inne miejsca? Proszę powiedzieć, bo wszędzie ostrzały, pociski z nieba…


Nie, kochanie, tylko tak jak mówię, byłam tylko właśnie tam na tym [punkcie], co mówiłam, co poszliśmy po konserwy i po to umundurowanie, bo Powstańcy odbili. To tylko to, i po ten cukier, a tak to więcej nie, więcej nie. Bo tak jakby ten lekarz się mną opiekował, można powiedzieć.

  • Ale nie pamięta pani jego pseudonimu?


Tam nie było nazwisk.

 

  • Nazwiska ani pseudonimu, nie? Po prostu doktor. Bombardowanie?


Okrutne było. Okrutne było, tak. To było strasznie, strasznie no.

  • A bombardowanie, które zburzyło kościół garnizonowy?


To już prawie przy samym końcu.

  • To 19 sierpnia było.


Tak, tak.

  • Ale pani wtedy tam była, w tym kościele może?


Nie, ja byłam wtedy tam właśnie w schronie. W schronie byłam.

  • W tej piwnicy?


W tej piwnicy byłam, tak, tam były poprzebijane. Tam były takie olbrzymie piwnice, poprzebijane ściany, że nie potrzeba było, można przechodzić było z jednego do drugiego i nie potrzeba było wyjść na powierzchnię, na dwór.

  • Wcześniej mówiła pani, że była świadkiem zestrzelenia samolotu?


A bo to jak nadlatywali właśnie, to wtedy wszyscy wychodzili, nie patrzyli, że jest ostrzał czy strzelają, nikt nie patrzył na to, tylko patrzył, gdzie to spadnie.

  • Znaczy gdzie będzie zrzut?


Gdzie ten zrzut będzie, właśnie.

  • Była wielka radość i oczekiwanie?


Ale więcej Niemcom jak nam, więcej tam jak nam, bo to pozycja przechodziła z rąk do rąk. O, nieraz jak na pozycji, to niosłam wodę czy herbatę, żeby mieli napić się.

  • Czy była pani świadkiem zestrzelenia tego samolotu?


Tak, tak to widziałam na własne oczy.

  • Proszę opowiedzieć, co pani zapamiętała?


Spadł właśnie przy tym włazie, dlatego zapamiętałam, bo później tym włazem szli Powstańcy.

  • Na placu Krasińskich?


Tak, na placu Krasińskich.

  • Piloci się nie uratowali?


Nie, nie uratowali się.

  • Chciałam wrócić do codziennego życia na Starówce. Czy panował głód?

 

Tak. Tak, był głód. Chleba w ogóle nie widzieliśmy, w ogóle. Tam jakieś nieraz suchary albo coś. A tak jak mówię – marmolada z kaszą, kasza z marmoladą, ale dobrze, że i to było. Dobrze, że i to było. Później te konserwy, ale ja tych konserw nie mogłam jeść, nie wiem dlaczego, bo ja wymiotowałam po nich.

 

  • A woda? Kwestia mycia się, higieny osobistej?


Lepiej nie mówić. Dobrze, że ja jeszcze nie potrzebowałam. Dobrze, że ja jeszcze tak bardzo nie potrzebowałam. Normalnie, można powiedzieć, że w śmierdzącej wodzie się człowiek mył i nieraz śmierdzącą wodę pił.

  • Spotykała się pani z Powstańcami?


Tak, dużo. Tak, tak, bo oni… Tak, bo oni wołali mnie do siebie i rozmawiali ze mną. Tak, oni lubili ze mną rozmawiać, tak, bardzo dużo, bardzo dużo. Tylko że ja więcej tam byłam w szpitalu. Dlaczego mnie tak bardzo lubili? Ja i teraz mówię: „Z czego mnie ci ludzie lubią?”.

  • Jak wspomina pani nastroje czy też jak one się zmieniały, im bliżej było końca sierpnia?


No, czekaliśmy, czekaliśmy na tych kacapów, na nich czekaliśmy, że oni przyjdą na pomoc. No to przecież co, no, dali to wojsko polskie. No ale co? Jak całe brzegi były przez Niemców obstawione. Powstańcy nie zdążyli zdobyć mostów. Mosty były podminowane wszystkie, nie mogli na nie wjechać ani nic, z drugiej strony. Przecież Niemcy do nich strzelali jak do kaczek w Wiśle. Ale oni więcej tam na Czerniakowie.

  • Czy docierały do pani informacje o tym, co się dzieje w Warszawie, w innych dzielnicach? Czy była prasa, czy miała pani możliwość słuchania radia?


Najgorzej właśnie… Na Śródmieściu mieli lepiej, na Mokotowie mieli lepiej, a najgorzej my mieliśmy na Starym Mieście. Dlaczego? Dlatego nie chcę mieszkać w Warszawie, to nie jest moja Warszawa. Nie chcę w niej mieszkać za żadne skarby. Mąż jak zaczął pracować w gazowni, miał dostać mieszkanie na Powiślu z gazowni, ale ja powiedziałam: „Nie, za żadne skarby. Wolę czekać nawet i dwadzieścia lat”. W Pruszkowie tak, ale nie bliżej, nie bliżej Warszawy, ja nie chcę. Bo tutaj, nie daj Boże coś, to ja mogę pójść na pole i zawsze coś wykopię, zawsze coś, a w oblężonym nie ma co. Nikt nie zrozumie tego, co znaczy żyć w oblężonym mieście – nikt tego nie zrozumie.

  • Czyli te przeżycia spowodowały u pani ciągły lęk, że ta historia może się powtórzyć?


Widzicie worki z bułkami suchymi, co tam wiszą? A widzicie tam? Śmieją się ze mnie, mówią: „No i po co…”.

  • Zapasy cukru na szafie stoją.


Tak i ile bułek suchych wisi. „Na co ci te bułki?” Nieraz przychodzą sąsiadki: „Ania, masz bułki suche?” Ja mówię: „No pewnie, że mam”. – „No jasne, no jak zwykle. Gdzie kto nie ma, to nie ma, ale ona ma”. Ja mówię: „Tak, bo wy nigdy głodne nie byłyście. Wy nigdy głodne nie byłyście, a ja byłam głodna, ja wiem, co to znaczy. Ja wiem, co to znaczy”, mówię.

  • Zbliżamy się do końca sierpnia, upadek Starówki. Jak to było, jak pani wspomina ten moment?

 

No to wszyscy powychodzili ze schronów. Lekarz mówi tak: „Aniu, zdejmuj fartuch, zdejmuj przepaskę, zostaw to wszystko. Nie istniejesz. Nie istniejesz. Nie zwrócą na ciebie uwagi”. Ja byłam w sandałkach i w skarpeteczkach, i w letniej sukieneczce, bo tak wyszłam, bo było ciepło. I właśnie już Powstańcy ładowali się do tych kanałów, a my się ustawialiśmy już do wyjścia.

  • Ludność cywilna?


Tak, ludność cywilna. Prowadzili nas, z tego co pamiętam, do placu Bankowego, potem Elektoralną, chyba do Chłodnej. Chłodną do Wolskiej, Wolską do kościoła Świętego Wojciecha. Tam byłam całą noc, stamtąd wyciągali i gwałcili, ale jakoś… no, Pan Bóg czuwał nade mną.

 

  • Czy będąc na Starówce, uczestniczyła pani w mszach świętych, w pogrzebach?


Nie. Nie, bo ja całe dnie spędzałam w szpitalu. Nie, raczej nie. To, co nie robiłam, to się do tego nie przyznaję.

  • Wracamy do kościoła Świętego Wojciecha.


Tam całą noc. Rano znowuż wypędzili nas z kościoła, myśleliśmy, że na rozstrzelanie. Ustawili nas po czworo i pędzili do Bema, Bema do Prądzyńskiego. Przeszliśmy taki wielki przejazd na Prądzyńskiego, znowu na Bema, tu pod tunelem i na Zachodni Dworzec – tam już były węglarki, takie odkryte. Tam na te węglarki nas wpakowali i przywieźli do Pruszkowa, ale nie tu od ulicy, tylko od Piastowa, tak zwana wielka brama. Tam od Piastowa nas wepchnęli tak do tego, no i tak się znalazłam [w Pruszkowie]. Stamtąd znowuż wywieziona byłam też na takich węglarkach, deszcz taki mżył. Gdzie były duże stacje, to maszynista zwalniał, rzucali nam jabłka, chleb, kanapki, mleko w butelkach. Niektóre butelki się potłukły, bo nie były plastikowe, tylko szklane, ma się rozumieć. I do Rozprzy, za Piotrków Trybunalski, jak Milejów, tam właśnie w Rozprzy byli gospodarze i zabierali. Ja znowuż jakimś cudem spotkałam tam sąsiadkę z mojego korytarza z jej mamą, z jej siostrą i ona z maleńkim dzieckiem, bo ta mała się chyba jakoś trzy miesiące przed Powstaniem urodziła – Krysia. Oni tak jakby trochę się mną zaopiekowali.

  • Cały czas w czasie wyjścia ze Starówki i drogi do Pruszkowa była pani z jakimś gronem bliższych ludzi czy zupełnie sama?


Bliższym, tak, tak. No i tam byłam. No i później… Wiedziałam też, że właśnie we Włochach jest ta rodzina. Jak już było wyzwolenie Warszawy 17 stycznia, to ja dwudziestego siódmego na piechotę przyszłam do Warszawy z Piotrkowa Trybunalskiego od tych gospodarzy.

  • Czy wiedziała pani wcześniej, jeszcze w czasie Powstania, co się zdarzyło na Woli po tym, jak pani wyszła z oddziałem powstańczym? Czy miała pani świadomość tej masakry?


Nie, nic… Nie, dopiero po Powstaniu dowiedziałam się. Wszystko po Powstaniu. Poszłam do swoich tam właśnie na tego… Tam już był tatuś, mamusia i dzieciaki.

  • Od tej sąsiadki też się pani nie dowiedziała?


Nie, bo ona też nie wiedziała, bo ona też się jakoś wydostała. Ale to było tak mało do rozmowy, że nie tego. Wróciliśmy do Warszawy już z tych Włoch, patrzymy, nasze mieszkanie spalone jest. No i zajęliśmy po folksdojczach na rogu Działdowskiej i Górczewskiej.

  • Jaki to był miesiąc?


To był dwudziesty siódmy… Chyba 25 albo 27 stycznia.

  • Czyli sam początek.


Na samym początku wróciliśmy do Warszawy i zajęliśmy…

  • Z siostrami, z mamą i tatą?


Tak i z rodzeństwem, tak, wróciliśmy. Poszliśmy do naszego domu – spalony. Szukamy gdzieś jakiegoś lokum, no i znowu druga sąsiadka mówi: „Chodźcie, chodźcie, bo jeszcze – mówi – jest pokój z kuchnią i z łazienką po folksdojczach. Ja zajęłam na parterze. Nie ma dachu, ale jakoś sobie poradzimy. Ważne, że jest gdzie się skryć”. Zajęliśmy właśnie ten pokój z kuchnią i z przedpokojem, z łazienką. Już tam się zadomowiliśmy. Z tatusiem chodziłam po tych pustych [domach], gdzieś, żeby drzewa znaleźć, żeby coś, żeby napalić w kuchni, żeby było ciepło. A mamusia poszła do odgruzowania Warszawy, żeby jakoś żyć. Dopiero tak zaczęli wszyscy powracać pomaleńku, wszyscy.

Poszłam jeszcze z mamusią raz do naszego domu, do naszego mieszkania. Tak popatrzyliśmy, mamusia popłakała się i ja mówię: „Wiesz, mama? Ja jeszcze pójdę do Waci – do męża siostry ciotecznej – pożegnam się z nią i pójdziemy do domu naszego”. Mamusia mówi: „To idź”. Poszłam i tam się zagadałam i mamusia zaczęła mnie wołać: „Ania, Ania, chodź, bo już idziemy, szarówka się robi”. I mój mąż wrócił, ale jeszcze nie był mężem, usłyszał i prędko, pręciusieńko zaraz [przyszedł] i mówi: „Pani Runowska, żyjecie, Ania żyje, wszyscy. Moi rodzice nie żyją, rozstrzelani i spaleni”. I mówi tak: „Ja jutro przyjdę”. Na razie mąż dostał się do pracy ze swoim bratem i szwagrem, odbudowywali Dworzec Zachodni, bo wszystkie perony były wysadzone w powietrze. Później, to było tak chyba ze trzy tygodnie, po trzech tygodniach on przyszedł i mówi tak: „Pani Runowska, a ja bym nie mógł tu się stołować, a do domu bym chodził spać? Bo – mówi – przecież ja się z Anią ożenię”. No, a mamusia mówi: „No dobrze”. Bo [mąż] mówi tak: „Ona [siostra] zajęła pokój, z dzieckiem i z Jóźkiem, mężem swoim”. A znowu brat jego zajął drugi pokój, a dla niego kuchnia, co przechodziło się, co robili wszystko, z polowym łóżkiem. Mówi: „Będę się męczył, dopóki będę mógł, ale ja nie chcę. Daję pieniądze, a ja resztki jem”. Mówi: „Ja się na to nie zgadzam”. No i właśnie przychodził z pracy prosto do nas, u nas zjadał. Mamusia robiła mu kanapki na kolację i do pracy. Tak dociągnęło się chyba do kwietnia, w kwietniu mój mąż mówi do mnie na korytarzu, kiedy go odprowadzałam. A wtedy były rozkopane wszystkie te rowy, te nieboszczyki wszystkie, nawet ze szpitala, tego gruźliczego, rozstrzelani ci ludzie, to wszystko, ci chorzy. On mówi: „Słuchaj, ja ci obiecałem, że się z tobą ożenię i ja jutro przyjdę i się oświadczę tacie i mamie”. Ja machnęłam ramionami: „No dobra – mówię – no niech będzie, no już”. Ale ja sobie nie zdawałam sprawy. Tak jak ja sobie teraz nie zdaję sprawy, że ja jestem wdowa. Nie. Oni odeszli, oni tylko po prostu, mąż i córka odeszli, ale ja nie jestem wdowa.

  • Cały czas są z panią.


Cały czas oni są. Idę do córki pokoju, słyszę, nasłuchuję: „ Niusiu, Niusiu, siusiu chciałem. Niusiu, siusiu chciałem”. Znowuż, jestem tu, słyszę: „Mamusiu, tylko koło taty robisz, a ja głodna jestem”. I ja tak chodziłam jak głupia. Jedno nakarmiłam, to drugie głodne było. Drugie nakarmiłam, to tamto znowuż, a sprzątałam w nocy… Mąż przyszedł z pracy, zjadł obiad i mówi, że on chce się oświadczyć, bo i tak zostanę jego żoną i tak, żeby nie wiadomo co, to tak i już. A tatuś mówi… „Panie Runowski – mąż [mówi] do tatusia – pani Runowska, ja nie mam rodziców i ja nie chcę już tam u nich być. Ja ją bardzo kocham – mówi – ona jest wszystkim dla mnie, całym życiem i ja chcę się z nią ożenić”. A tatuś mówi tak: „Słuchaj no, synu. Ja z tobą nie będę dyskutował, ty idź po swojego starszego brata i po swoją starszą siostrę”. A mąż mówi tak: „Panie Runowski, ja nie będę po nikogo chodził, bo ja jestem pełnoletni. Ja nie jestem taki głupi jak mój brat, żeby chodził z dziewczyną osiem lat, bo mu mama nie pozwoliła się żenić, bo za biedna była”. Tak powiedział tatusiowi. A tatuś mówi: „Dobra, dobra. Pogadamy jeszcze”. Patrzeć, przychodzi mąż, ale już z kwiatami wtedy, i z tym bratem, z tą siostrą, ze szwagrem, no i rozmawiamy. Oni mówią: „Przecież, panie Runowski, znamy się tyle lat, wiemy, kim jesteśmy i czym, i w ogóle wszystko”. Niech tak będzie. No to dobra, idziemy wszyscy razem do kościoła…

  • Jest kwiecień czterdziestego piątego roku?


Tak. Idziemy do kościoła dać na mszę, na ślub, na zapowiedzi, nie? No i dobra. Ale ksiądz mówi, że nie ma mowy, bo przecież ona nawet nie ma szesnastu lat. Co tu zrobić? No to trzeba dwudziesty ósmy rocznik jej zrobić, tu nikt nie będzie zaglądał w dokumenty i jakoś tego. A tatuś jeszcze mówi tak: „Proszę księdza, niech ksiądz zdecyduje, bo ja za nich nie będę odpowiadał, chyba że ksiądz weźmie na swoje sumienie”. No i ksiądz rad nie rad…

  • Pani jest faktycznie urodzona w dwudziestym dziewiątym roku?


W dwudziestym dziewiątym.

  • Tylko że w dokumentach zrobił się ten dwudziesty ósmy?


Tak, tak. Podobno to właściwie powinien być dwudziesty ósmy. Tylko że ja nie wiem, jakoś tam było w aktach coś pokręcone.

  • Kiedy był ślub?


27 maja o osiemnastej, w sobotę. Akurat był pełen kościół wojska. Ale ja nie wiem, jak ja wyglądałam.

  • To był też kościół Świętego Wojciecha?


Tak. Ale ja nie wiem, jak ja wyglądałam, absolutnie. Wiem tylko, że miałam spódnicę sznurkiem podwiązaną, zwyczajnym sznurkiem, bo nic nie było na mnie zdatne. Na to taka była bluzeczka wypuszczana i taki kremowy żakiecik. Ale jak w ogóle wyglądałam… Tylko tak – usłyszałam, jak ci wojskowi mówili: „Ty, rany boskie, zobacz. Co to, co to idzie? Co to, idzie do komunii czy… Jak ta matka ma sumienie i ojciec do ślubu puścić to to?” Nie powiedzieli, że dziewczyna czy jak, tylko „to to”, a ja dumna szłam.

  • Żadnego zdjęcia z tego czasu nie ma?


Nic nie mam, bo było przecież… Dopiero dziewiątego się wojna skończyła, maja, przecież. Tak że nic nie… My obrączek nie mieliśmy. Szwagier dał mu swoją obrączkę, a jego siostra dała mnie. Owinęłam ją podobno takimi nićmi czy czymś, żebym jej nie zgubiła, bo gdzie jej palce, a gdzie moje. A koledzy, ci, co wrócili, znowu zafundowali nam dorożkę, całą umaili białym bzem i dorożką jechałam do ślubu.

  • Czyli Warszawa starała się normalnie żyć mimo ciężkich czasów.


Tak, tak. Ciężkie czasy były, bardzo ciężkie. Później właśnie mąż robił ze swoim szwagrem i bratem. Ale potem dwa razy przyszli po niego tam i potem raz do mnie. No i to już nie przelewki, bo i tamtych się nie czepiali, tylko jego się uczepili. Musieliśmy jakoś tego… On się jakoś skontaktował z tym kolegą, ten kolega był mądrzejszy, bo wcześniej wyjechał, to chociaż coś zdobył na Zachodzie, a my to już do pustego pojechaliśmy, już wszystko było poszabrowane.

  • Na Ziemie Zachodnie?


Na Ziemie Zachodnie. A to mieszkanie później, jak ja… Byliśmy już chyba rok, może niecały rok, już moja siostra wróciła z Niemiec, już tak zaczęli wracać – i babcia z tatusia bratem, mamusi siostra z mężem – i wszystko pakowało się tam do mamusi. Tam, gdzie my wyjechaliśmy, właściwie to do Dzierżoniowa, ale później do Bielawy, bo tam załatwił mężowi ten domek, taki parterowy. Tam było tak: na parterze były trzy pokoje z kuchnią, potem był pokój z kuchnią, pokój z kuchnią i na górze były dwa pokoje. Mówię: „Wiesz co, Rysiu…”. Zakłady włókiennicze takie olbrzymie [były], że tam w jednym zakładzie to prawie dwa tysiące ludzi pracowało na trzy zmiany, i drugi zakład, i w Dzierżoniowie ta „radiówka” i w ogóle wszystko. Mówię: „Ja ściągnę mamę i siostry moje, te młodsze, Stasia wróciła, to i Stasię. Przecież mamy tyle mieszkań, będą z nami. Mnie będzie przyjemniej i w ogóle wszystko”. Pojechałam z mężem i zabraliśmy mamusię, tatę, siostry i przyjechaliśmy tam do siebie, na ten Dolny Śląsk, a zostawiliśmy to mieszkanie mojego tatusia bratu i babci – tatusia matce. A oni tak zrobili, że my nie wiedzieliśmy. Po dwóch latach babcia zmarła, nie dali wcale znać, że babcia zmarła. On poszedł, zapoznał wdowę, znowuż na rogu Wolskiej i Płockiej, ona miała dwa pokoje z kuchnią i dwoje dzieci, była wdowa. Poszedł do niej, babcia zmarła, a to mieszkanie nasze sprzedał i zostaliśmy na bruku. Musieliśmy być na zachodzie siedemnaście lat. Ale ja na walizkach byłam. Rodzeństwo moje pożeniło się i wrosło tam, a ja za żadne skarby, za nic w świecie. Co miesiąc musiałam być w Warszawie u cioci, właśnie na tej Nowopłockiej, od Wolskiej do Kasprzaka, taka [ulica] nazywała się Nowopłocka, takie prywatne domy były dwupiętrowe popostawiane przed samiusieńką wojną. Tam u cioci zatrzymywałam się albo u drugiej, na Mokotowie. „Nie – mówię – nie, ja nie mogę tu być na tym. Ja do Warszawy nie [wrócę], do Warszawy nie, ale do Pruszkowa”. Akurat siostra wyszła za mąż tutaj właśnie, w Pruszkowie, tam na Żbikowie. Bo Pruszków to mało istniał, najważniejszy był Żbików. Pruszków to takie stare domy, byli prywatni właściciele albo fabryczne – mechaników, ołówkowe i porcelitu, a wszystko takie służbowe. A to to było takie… Dopiero później się tak rozbudowały te bloki. Siostra znalazła nam pokój z kuchnią, prywatnie, na Bolesława Prusa, przy cmentarzu pruszkowskim, u swojej koleżanki, co z nią razem pracowała na szwalni i za komornym. Ale ona chciała za trzy lata z góry, mieliśmy pieniążki i zapłaciliśmy. A potem, dopóki byśmy nie załatwili sobie mieszkania, to mieliśmy płacić komorne.

  • To już były lata siedemdziesiąte, kiedy pani przeprowadziła się do Pruszkowa?


Tak, tak. Sześćdziesiąte. W sześćdziesiątym trzecim roku albo piątym. Chyba na dowodzie osobistym mam. Siedem lat na to mieszkanie czekaliśmy, tak, siedem lat. Bo tam na Powiślu byłby mąż zaraz dostał w blokach albo na Bródnie, tam gdzie jego siostry syn mieszka. Ale ja nie chciałam za żadne skarby, powiedziałam: „Nie, jak najdalej od Warszawy – mówię. – Ja nie chcę, nie”.

  • Mimo że ciągnęło panią do tego miasta, do powrotu, tylko żeby być blisko.


Tylko żeby być blisko.

  • Jaką drogą mąż po Powstaniu wydostał się z miasta? Wyszedł z Powstańcami czy z ludnością cywilną?


On z trzema kolegami jakoś tam na Mokotowie [wyszedł] przez jakieś ogródki działkowe. Oni tu szli, co tych harcerzy rozstrzelali Niemcy.

  • Przez Pęcice?


Przez Pęcice. Tylko oni jakoś inną [drogą dotarli] do Pruszkowa. Nie poszli razem, tylko jakoś zboczyli i tym sposobem ocaleli. No i teraz mi powiedz, jak można się z tym pogodzić? No dobrze, że to jest czyjaś własność, no dobrze, ja się z tym zgadzam, ale tam są pochowani, którzy zostali zabici. Jak można ich teraz stamtąd wykopać, bo to czyjaś własność, na czyjejś własności. No ale niestety.

  • Kiedy dowiedziała się pani, jakie były losy państwa domu, mieszkania, sąsiadów?


Więc losy były takie – tych, których nie były spalone mieszkania, to się poosiedlali i podostawali…

  • Nie chodzi mi o powojenne losy, tylko losy w czasie Powstania. Pani wyszła, rodzice zostali, udało im się uciec, ale większość lokatorów z tego domu została rozstrzelana.


No tak, a ci czy tam ich dzieci, co popowracali po wyzwoleniu, co ich mieszkania się nie [spaliły]… Bo to był olbrzymi gmach. Jak tu można wam wytłumaczyć?

  • Taki cały kompleks kamienic?


Tak, tak. Tam tak – i bardzo zamożni mieszkali, i średnio, i bardzo bieda-nędza – w suterenach i na poddaszu. My mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Na drugim piętrze, a pod nami na pierwszym piętrze, to tacy trochę lepsi mieszkali. My też się zaliczaliśmy do takich tego, bo tatuś na państwowej posadzie, mamusia też, można powiedzieć. Męża rodzice też na państwowych posadach, bo tak jak powiedziałam – mama w „tytoniówce” na Dzielnej, tata był motorniczym w tramwajach miejskich, to takie trochę lepsze. Bo byli tacy, który pracowali tylko trzy miesiące w roku jak brukarz czy murarz, czy jakiś inny. Chodzili do opieki po obiady. Biedne, po prostu naprawdę biedne. Tatuś zawsze mówił do mamusi tak: „Jak przychodzi jakaś koleżanka z podwórka, dajesz naszej jeść, to pamiętaj, że trzeba i tej drugiej dać, bo zobacz, nasza je, a tamta łyka. Tak nie można”. A mamusia mówi: „No ja przecież tego nie robię tak… Po prostu nie pomyślałam o tym – mówi – nie pomyślałam o tym”. Moje siostry trzy jak szły, to tak mówili: „O, zobaczcie, Runoszczanki idą”. To już sobie możecie wyobrazić.

  • Kiedy pani dowiedziała się o losach sąsiadów, że zostali zastrzeleni, spaleni?


Jak już wróciłam… Znaczy, jak wróciliśmy do Warszawy i właśnie to mieszkanie na Działdowskiej zajęliśmy. Znowuż męża koledzy myśleli, że my wyjechaliśmy, że on mnie zabrał, że ja widocznie byłam w ciąży, a my dopiero mieliśmy córkę jedną jedyną, pięć lat po ślubie. Dopiero potem, pomału zaczęliśmy się… Jak to wszystko zaczęło się żenić i my już mieszkaliśmy w Pruszkowie, to dopiero zaczęliśmy to wszystko rozgarniać. Rozumiecie, dopiero po siedemnastu latach. Tak, jak wróciliśmy tu, to tak – ten się żenił, to tego wydawał, to tego.

  • Wróćmy jeszcze na chwilkę do Powstania. Czy wiedziała pani, co się w ogóle działo w Warszawie? Jakie zbrodnie popełniali Niemcy na ludności cywilnej?


No jak, wiedziałam. Wiedziałam, naturalnie, że wiedziałam. Przecież na Lesznem wzięli przed czołgami matki z dziećmi, żeby zdobyć barykadę.

  • Czy była pani tego świadkiem, czy tylko słyszała?


Nie, tylko słyszałam. Tylko słyszałam, bo ja już byłam na Starym Mieście. Myślałam, że moi rodzice nie żyją i moje rodzeństwo młodsze. Nie wiedziałam wcale. Cały czas myślałam, że tylko ja jestem sama jedna. No i tamte [siostry] jak wrócą z Niemiec, to będziemy [razem]. Bo tak to ja nie wiedziałam, nic nie wiedziałam wcale.

  • Czy w czasie Powstania widziała pani Niemców?


Nie, tylko jak poszliśmy po ten cukier kostkowany, to tak cichusieńko, od razu powiedzieli nam: „Cichutko jak myszki, cichusieńko, bo zaraz za ścianą są Niemcy”. O, to tylko to wiedziałam. Bo Niemców to nie było dużo, to byli „ukraińcy”, najwięcej „ukraińców” było, oni mordowali. O! Dowiedziałam się na Zieleniaku, na Ochocie, jak strasznie mordowali. Dziewczyny wyciągali, po pięciu, po sześciu gwałciło jedną. Tam się okropne rzeczy działy na Zieleniaku, na Ochocie, okropne. Przecież też prawie pół Ochoty wymordowali. Ale to znowu dowiedziałam się od córki niedoszłego teścia.

  • Już po wojnie?


Tak, już po wojnie. Bo on też warszawiak, tylko z Ochoty.

  • A czy oprócz tragicznych wydarzeń bywały jakieś miłe chwile, przyjemne? Czy ma pani też z tego czasu jakieś dobre wspomnienia?


Nie mam żadnego, nie. Straszną tragedię przeżyłam.

  • Nie było takiego…


Nie, nie, dla mnie nie. Dlatego jak nieraz mówią w telewizji, to ja mam taki niesmak, taka zniesmaczona jestem, bo ja to inaczej wszystko odbierałam. Do dzisiejszego dnia nie ze wszystkimi rzeczami mogę się pogodzić. No co ja zrobię.

  • Czy dzisiaj myśli pani, że to było niepotrzebne, czy myśli pani, że jednak mimo wszystko tak trzeba było?


Tak trzeba było, no i już. Tak jak mój tatuś powiedział: „Tak trzeba było”. No i już. I jeśliby trzeba było, to chociaż mam dziewięćdziesiąt lat i teraz bym poszła i dałabym z siebie wszystko, ile bym tylko mogła. Tak trzeba było. Za to wszystko, co oni nam zrobili. Za to wszystko.

Warszawa, 26 września 2018 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Anna Helena Kurek Stopień: sanitariuszka, pielęgniarka Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter