Nazywam się Hanna Skwiecińska. W czasie Powstania mieszkałam na ulicy Górczewskiej 17B.
Miałam czternaście lat.
W czasie Powstania.
Pamiętam, że bardzo chętnie chodziłam z rodzicami na Pole Mokotowskie. Wtedy mieszkaliśmy na Mokotowie, na ulicy Rejtana. Pamiętam uroczystości, jakie były, i pamiętam pogrzeb marszałka Piłsudskiego, jako małe dziecko. Później, pamiętam, [z okresu] przed samą wojną, jak w rodzinie mojej mamy ciocie robiły zakupy. Kupowały cukier, mąkę. To tak jakoś mnie się utrwaliło w pamięci.
Wakacje, tak. Byłam wtedy na wakacjach w Legionowie. Później, po powrocie… Miałam koleżankę na Targówku. Moja ciocia mieszkała na ulicy Kołowej. I miałam koleżankę, która wróciła z Bydgoszczy od rodziny. I wtedy opowiadała mi o tych ruchach, o takim niespokojnym okresie w Bydgoszczy. Ale ja sobie wtedy z tego nie zdawałam sprawy.
Chodziłam do sióstr urszulanek, na Sienną.
Nie, były bardzo sympatyczne. Normalnie, zupełnie normalnie.
Tak, żeńska.
Tak, tak.
Ojciec mój pracował w Tramwajach Miejskich i zgłosił się jako ochotnik do obrony Warszawy. I pamiętam, jak na placu przed Ratuszem żegnałam się z ojcem i był tam prezydent Warszawy, to pamiętam. No, potem działania wojenne. Później, przed samą wojną przeprowadzili się rodzice właśnie z Mokotowa na Wolę i… Dlaczego, to nie wiem. Po prostu się tam sprowadzili.
Na Woli?
Górczewska 17B.
To już cały czas był ten adres, tak. I po działaniach wojennych, po kapitulacji Warszawy, pamiętam okres, że nie było wody, że trzeba było stać w kolejkach po wodę. Pamiętam, że ojciec już nie był w domu.
Tak, ale przychodził w czasie obrony Warszawy, tylko po kapitulacji. To już wiem tylko, że nie zgłosił się do… Nie oddał broni, tylko został w organizacji. To były chyba Wojskowe Siły Zbrojne, tak się nazywała ta organizacja, o ile dobrze pamiętam.
Nie, był cywilem Był pracownikiem tramwajów miejskich.
Pamiętam. Chowaliśmy się do piwnic, pamiętam, ale nigdzie nie uciekaliśmy.
Więc jak się sprowadziliśmy na Górczewską, to miałam kontakt z kilkoma koleżankami w moim wieku. Były dwie rodziny żydowskie i dwie rodziny, wydawałoby się, że polskie, ale potem okazało się, że podpisali folkslistę. Z jedną dziewczynką z tej [rodziny się przyjaźniłam]. Nazywała się Wysocka. Ojciec był Polakiem, matka Niemką. Były dwie dziewczynki: jedna w moim wieku, druga młodsza. Przyjaźniłam się z tymi dziewczynkami nawet tak, że one ciągle mnie zapraszały do całej swojej rodziny. Babcię miały na ulicy Młynarskiej, tuż przy Wolskiej. Chodziłam. Potem babcia chorowała, potem byłam na pogrzebie babci.
Nie, zanim podpisała. Bo to były zaraz pierwsze lata, pierwszy okres po [wybuchu wojny], trzydziesty dziewiąty rok. Ale jak właśnie ta rodzina podpisała folkslistę… Nazywali się Wysoccy. I jak ta rodzina podpisała folkslistę, to ta moja przyjaciółka na mnie mówiła: „Ty polska świnio”.
Prawie z dnia na dzień. I tak. Potem przyjaźniłam się z jedną z tych dziewczynek z rodziny żydowskiej. Nawet jak już było zorganizowane getto, to kilka razy ich odwiedziłam, a potem już mi nie kazali przychodzić, powiedzieli, żebym tam do nich nie przychodziła, że nie wiedzą, co dalej z nimi będzie.
Bo to było blisko, gdzieś było blisko. Ja sama byłam. Ja już przed wojną sama jeździłam z Mokotowa na Sienną do szkoły. Byłam bardzo samodzielna. Jak mieszkaliśmy na Górczewskiej, to nasze okno… Tak: tu były nasze okna, tutaj sąsiedzi mieli. I tam rodzice się przyjaźnili właśnie z tymi ludźmi. Nazywali się państwo Suskiewiczowie. I jak już był okres właśnie, że tworzyło się getto, to bardzo często oni tak okresowo właściwie, nie na stałe, bo warunki lokalowe nie pozwalały na to, pomagali Żydom. I były nawet takie sytuacje, że… To już był chyba czterdziesty trzeci rok, jak… Rodzinę ci państwo Suskiewiczowie mieli gdzieś koło Częstochowy. Mama wywiozła mnie i siostrę moją, która była o osiem lat ode mnie młodsza, a w naszym domu, w naszym mieszkaniu, było dwóch Żydów.
Ojca już mojego nie było, już był aresztowany, bo w czterdziestym drugim roku był aresztowany. Zresztą jeszcze wtedy, kiedy ojciec był i jak tylko było organizowane getto, to pamiętam, że była u nas przez kilka tygodni żona ojca kolegi, Żydówka. A potem, nie wiem, zabrał [ją], wyjechali gdzieś, coś się z nimi stało, no bo nie mieliśmy dużego mieszkania i nie było warunków na to, żeby przechowywać dłużej.
Ja wiedziałam, że nie wolno, że taka jest sytuacja, byłam doskonale zorientowana.
Nie, to ja sama z siebie wiedziałam. To nie było tak, że mnie trzeba było uświadamiać. Przecież już byłam duża dziewczynka. Zresztą zaczęłam chodzić w trzydziestym dziewiątym roku od razu do szkoły, ale już na Młynarską.
Podstawowa, tak, no, poszłam do czwartej klasy. Trzecią klasę skończyłam, potem do czwartej klasy chodziłam. I tam właśnie chodziły ze mną te dziewczynki, i stąd taka była jeszcze… A poza tym mieszkałyśmy w tym samym domu, więc taka była przyjaźń. Ale to getto to przecież nie od razu było i ten czterdziesty rok, to jeszcze swobodnie, chodzili wszyscy normalnie. Nie było lęku, że trzeba było ukrywać kogoś. Tylko później, w tym okresie, kiedy właśnie czterdziesty drugi rok, to już wiedziałam o tym, że… Nawet jeździłam kiedyś z mamą po coś, nie pamiętam po co, do jakiejś rodziny żydowskiej, do getta.
Tak, wyglądała… To trudno mi powiedzieć. Na pewno zdawałam sobie z tego sprawę, jaka jest sytuacja. Mój ojciec został aresztowany w czterdziestym drugim roku z kolegą, gdzie mieli spotkanie w jakimś mieszkaniu i wpadli w „kocioł”. Tak że nie byli złapani z ulicy, tylko byli więźniami politycznymi. I ja byłam zorientowana w sytuacji, jaka jest w kraju i na świecie.
Tak, zdałam sobie z tego sprawę, bo czasami to się ze mną spotykał na ulicy, nie w domu. No i zdawałam sobie z tego sprawę, że tym ludziom trzeba pomóc. Nawet pamiętam właśnie takie obrazki, że u tych moich sąsiadów była Żydóweczka młoda i panie mniej więcej w tym samym wieku, mama i ta sąsiadka, farbowały jej włosy, stawiały karty. Później były też takie sytuacje, że były łapanki uliczne i była u nas właśnie raz taka sytuacja… To już tatuś był w Oświęcimiu. Nie pamiętam, który to był rok, ale już mama dostawała listy od ojca. I u nas była prababcia moja i siostra chorowała wtedy na jakąś dziecięcą chorobę. To była chyba jesień albo zima, w każdym razie było zimno na dworze. Zostały zamknięte ulice, nie wolno było wyjść nikomu, podjechały „budy” i Niemcy wyciągali z mieszkań ludzi do pracy. Prababcia miała już ponad osiemdziesiąt lat, była staruszką. Ubrała na siebie chustę i mówi: „Ja wyjdę, bo jak będziemy obydwie, to ciebie zabiorą” – do mamy. I babcia wyszła. Z okna widziałyśmy, jak szła Górczewską w stronę Młynarskiej. I puściusieńka ulica, ona jedna, jej nie zatrzymali. I u nas, u tego sąsiada, już ktoś był.
Ktoś się ukrywał. I chyba w ostatnim momencie wyszedł… No, w każdym razie tam było też kilka młodych osób. I sąsiad wpadł do nas. I nie wiem, jak to się stało, jak on mógł wejść bez żadnego oparcia – w przedpokoju był pawlacz i on wszedł na ten pawlacz. Za moment wszedł Niemiec. I babcia wyszła, żeby mamę ratować, a tutaj ten sąsiad wpadł. Wszedł Niemiec, pyta się: „A gdzie mężczyzna?”. Zobaczył dziecko w łóżeczku i ja, taka duża dziewczynka już. A mama wyciągnęła list z Oświęcimia. Zobaczył ten list i wyszedł. I w ten sposób ten sąsiad się uratował. Ale gdyby został dłużej i by zrobili rewizję, to by… Gdyby nie ten list mojego ojca, to by i mama była aresztowana, i on.
Czterdziesty drugi rok, to był czterdziesty drugi rok.
Kto przyniósł taką wiadomość, to nie wiem, ale ktoś z organizacji. Ojciec został aresztowany z kolegą, który się nazywał Ostapowicz, był żonaty, znaliśmy żonę jego. Potem pół roku obaj byli na Pawiaku przesłuchiwani, później pan Ostapowicz został wywieziony do Treblinki, a mój ojciec do Oświęcimia.
Były kontakty, były, tak, były. Grypsy tak zwane, jak to się mówi, to były, tak.
Tak, przez organizację. Tak, to właśnie za pośrednictwem tego kolegi… Ale nie pamiętam, jak ten lekarz się nazywał, ale gdzieś mieszkał w okolicach placu Zbawiciela.
Tak, tak. Ale dokładnie to ja tego nie wiem, tylko tyle, co pamiętam. W każdym razie ojciec został wywieziony, po półrocznym pobycie na Pawiaku został wywieziony do Oświęcimia.
Wiedziałam, że tam się źle działo, że… Ale nie bardzo sobie z tego wtedy jeszcze zdawałam sprawę. W ogóle nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wygląda tam pobyt, jakie tortury były stosowane. Dopiero później, jak ojciec wrócił, to opowiadał.
Tak. Można było raz na dwa miesiące, zdaje się, bo to na pewno nie częściej, wysyłać paczki, dwa kilogramy. To wiem na pewno, bo te paczki woziłam […] na Pocztę Główną, na Warecką. I tak, wtedy się wysyłało smalec, cebulę i suchy chleb w tych paczkach, bo to tylko dwa kilogramy można było. I ja woziłam na Warecką. I nawet ten, który przyjmował, Niemiec, to mnie pamiętał, znał. Kiedyś przez Nowy Świat jeździły tramwaje i na Wolę z Nowego Światu miałam tramwaj. I czekałam na Nowym Świecie na tramwaj, jak była łapanka uliczna, przy Ordynackiej to było. Też wszystkich zgarnęli. Podjechały „budy”, wszystkich zgarnęli na klatkach schodowych. Ulica była puściutka, nie można było wyjść ani wyglądać. To była chwila, to było niedługo, kilkanaście minut. Potem odjechali i zostały tylko ślady na jezdni, właściwie na chodniku. I już nawet leżały kwiaty. Nie pamiętam, ile tam osób zostało rozstrzelanych. To była jedna taka sytuacja, gdzie byłam świadkiem rozstrzelania.
Na Nowym Świecie. Na Nowym Świecie, niedaleko Alej Jerozolimskich. Tam jest nawet tablica pamiątkowa. A ja stałam przy Ordynackiej, tam był przystanek. Tam gdzie teraz jest przystanek, to tam był przystanek tramwajowy. A ja jechałam do domu, [wracałam] z poczty. To była jedna taka sytuacja. A druga sytuacja to była na Górczewskiej. Naprzeciwko ulicy Działdowskiej były takie chaszcze, pole. I też podjechały kiedyś „budy”, ludzie musieli wejść do domu, bo była puściusieńka ulica. I wtedy, ponieważ ten dom na Górczewskiej jest wysunięty, a w tej wysuniętej części mieszkała mamy koleżanka, to wprawdzie nie można było przez okna też oglądać, ale wie pani, jak to ludzie. Zresztą w tym domu ja akurat też byłam. Szparą było widać, jak wyprowadzali z tej „budy”, tak za kołnierz, jakby tak popychali. Mieli zasłonięte oczy. Gdzieś tam w te chaszcze, krótko, a potem strzały. A potem wrzucali za ręce i za nogi do tych „bud”. To byłam świadkiem tego, widziałam. Bo na Nowym Świecie nie widziałam samego aktu rozstrzelania, a tutaj widziałam.
Przerażenie, przerażenie. To było straszne, no ale już byliśmy świadomi tego. Ja pamiętam nawet, wprawdzie nie oglądałam, ale jak na Lesznie byli powieszeni zakładnicy…
Niedaleko było, ale ja byłam… Ja tylko z opowiadania to pamiętam.
Mówili, tak, tak. Znaczy w moim domu to przynajmniej. Poza tym na tej Górczewskiej też mieszkała mojej mamy przyjaciółka i jej syn, o cztery lata ode mnie starszy. Był w AK i przychodził do mnie, i mnie wszystko opowiadał, jak się zbierali w lesie na szkoleniach. Przynosił mnie do schowania różne rzeczy, między innymi i broń.
Gdzie chowałam? Pod łóżko, w szafie, po kryjomu przed mamą. On walczył w Powstaniu, nie wrócił do Polski. Dostał się do niewoli, a potem do armii generała Maczka i wyjechał do Anglii później, w Anglii został.
Zbigniew Bojarski.
Kilka słów tylko. Nic takiego, co by było… Tylko takie uspokajające.
No niby czuje się zawsze dobrze, tak, oczywiście. Wszystko było dobrze. I w tym domu jeszcze, na Górczewskiej, poza tymi koleżankami to był naszym sąsiadem przez ścianę, mieszkał folksdojcz, który miał po przeciwnej stronie Górczewskiej sklep spożywczy. I te pierwsze listy to ja chodziłam do niego, prosiłam, żeby przetłumaczył, bo mama nie znała niemieckiego.
Po niemiecku było pisane. Tak że też taka była sytuacja, że mama w czterdziestym trzecim roku, w lecie, w wakacje, wywiozła mnie i moją siostrę do Częstochowy. W tym czasie było u nas dwóch mężczyzn. I mieli być w domu, zamknięci, nie wolno im było wychodzić, tylko ci sąsiedzi się opiekowali nimi.
To byli młodzi mężczyźni.
Żydzi, to byli Żydzi. Bo to tak… Ci Suskiewiczowie, państwo Suskiewiczowie to tak jakby no…
Mieli kontakt i też nie mieli warunków, żeby kogoś przechować na dłużej. Ale taka pierwsza pomoc była. I ktoś doniósł, że u nas ktoś jest w tym mieszkaniu. A Górczewska 17A i B to były takie trzy budynki razem połączone, to administrator prowadził. I ten administrator poszedł do tego folksdojcza zapytać, co on ma zrobić, bo właścicielki nie ma, a tam podobno ktoś jest w mieszkaniu. A ten folksdojcz mówi: „To pan Polak i pan przyszedł do mnie, co pan ma zrobić? To już pana sprawa”. No i zamknęli mieszkanie, założyli kabel i kłódkę. I jak mama wróciła, to nie mogła się dostać, tylko od tej kłódki klucz był u administratora. Ale ponieważ te nasze okna i sąsiada [były obok siebie], to w nocy w jakiś sposób tych mężczyzn [przez okno] przeprowadzili. Tak że nic się nie stało.
Była bieda. Była taka bieda… Zresztą wszystko, co było w domu do sprzedania, to się sprzedawało. Mama próbowała handlować, ale nie umiała, nie dawała sobie z tym rady, tak było ciężko. Troszkę pracowała. I nie wiem, to tak nie bardzo pamiętam, ale wiem, że bardzo często jeździliśmy do cioci na Nowym Bródnie. Wujek pracował w fabryce Schichta i tak jak wielu ludzi w czasie okupacji z zakładu wynosiło rzeczy, no i wujek też wynosił mydło. Tak że u cioci zawsze można było przyjść o każdej porze i był obiad i jakaś pomoc. Potem na Targówku, na ulicy Kołowej, mieszkała druga siostra, starsza, mojej mamy, z mężem, który był emerytowanym policjantem. I też im się nie najgorzej powodziło, bo on coś dorabiał, nie wiem już. W każdym razie też zawsze można się tam było u nich pożywić. Zresztą bardzo często ja tam… Nie mieli dzieci, ja byłam tak jakby ich przybraną córką. A siostra moja u tej cioci na Bródnie bardzo często była.
Nie, organizacja nic nie pomagała. No była bieda, była bieda. Tak że bardzo często żeby paczkę dla ojca wysłać, to korzystałyśmy… W bloku Wawelberga na samym początku budynku był sklep i ten sklep prowadziły trzy Rosjanki, matka i dwie córki. Bardzo często kupowałam u nich na kredyt. Potem mama w jakiś sposób spłacała. I żeby wysłać ojcu w terminie, żeby nie stracić terminu, żeby wysłać tę paczkę… Zresztą te panie zostały przed Powstaniem jeszcze aresztowane, ale po wojnie spotkałyśmy się. Jedna z nich skończyła medycynę i pracowała na Chmielnej, tak jak tam była przychodnia na Chmielnej, bliżej Nowego Światu, to tam pracowała.
Nie bardzo pamiętam. Znaczy wiem, że było powstanie.
Nie, nie, to nie mogę powiedzieć. Wiem tylko, że było to przechowywanie, ta pierwsza pomoc dla tych Żydów. A był tam u nas też jakiś młody człowiek, nawet mieszkał z nami. Już ojca nie było wtedy i mieszkał z nami razem młody Żyd, nie wiem, ze trzy tygodnie albo więcej. I potem rodzice go spotkali jeszcze na Pradze, jak jeszcze rząd był na Pradze, zaraz po Powstaniu. Uratował się. To z tych właśnie osób, to jego spotkali kiedyś rodzice. Wyszedł z tego cało.
Jak?
Nie, nie…
Nie, nie pamiętam.
Nie. Tylko w tym domu na Górczewskiej sąsiedzi piekli ciastka czasami. Można było u nich taniej dostać takie odpady kruche. To wtedy był rarytas.
Przed samym Powstaniem byłam w Warszawie i były wtedy naloty, tak że część nocy to spędzało się w piwnicy. Te piwnice były prawie urządzone tak, że można było każdą noc tam normalnie spędzić. I jakiś czas przed Powstaniem moja mama była w szpitalu. Ja zostałam sama z siostrą. Wtedy prababcia już była u którejś z córek na Pradze i ja w dzień Powstania z siostrą o godzinie, pamiętam, południe, wybrałam się do cioci. Miałam jechać do cioci na Bródno i tramwajem dojechałam do placu Teatralnego, bo tam była pętla tramwajowa kiedyś, a dalej już tramwaje nie chodziły, nie szły. Bo miałam się przesiąść i [jechać] na Pragę. I pamiętam, że postanowiłam przejść pieszo i szłam Nowym Zjazdem. Jak dochodziłam już do mostu, to słychać było pojedyncze strzały, ludzie zaczęli mi zwracać uwagę, żebym nie szła z dzieckiem, że gdzie ja się wybieram. No i rzeczywiście, wróciłam się. Jeszcze tramwajem dojechałam na Młynarską i jak wróciłam do domu, to mama była w domu z wypisem ze szpitala. I później, to była godzina w pół do trzeciej, pamiętam to dokładnie, jeszcze poszłam do apteki po lekarstwa na receptę, którą mama dostała. I wracając, [widziałam], już była Górczewska zupełnie puściusieńka, jechał samochód, taki gazik niemiecki, szybko, szybko, w stronę Babic, tak w tamtą stronę. No i za chwilę zaczęli budować barykady na rogu Górczewskiej, ludzie zrzucali wszystko, co mogli. I w tej części wysuniętej, na drugiej stronie, był sztab zgrupowania. I wydaje mnie się, że to był [sztab] „Parasola”, ale nie jestem tego pewna. I też we wszystkich tych informacjach nie ma o tym śladu. No i wtedy już potem… W każdym razie na pewno zaczęło się wcześniej, nie o piątej.
Ta barykada była równo tak jak z tym naszym budynkiem. A tam, no pamiętam, że się kręciliśmy, pomagaliśmy, robiliśmy herbatę, co można, pomagaliśmy. Ci chłopcy przychodzili i opowiadali nam, że już tam zwyciężyli, tutaj zajęli, to wszystko dobrze. Że już wojska polskie przeszły most Kierbedzia na Nowym Zjeździe. Pamiętam jak dziś młodego Powstańca, który nam o tym opowiadał.
Kościuszkowskie. Później były działania cały czas, no więc ludność cywilna się chowała oczywiście do piwnic. I w sobotę przed tym dwugodzinnym nalotem przeszliśmy piwnicami z naszego budynku na teren bloku Wawelberga i schowaliśmy się tam do piwnic, bo tam były masywniejsze te piwnice.
Przebijane były, tak.
Nie wiem, czy wszyscy akurat, ale grupy były, dużo ludzi. W każdym razie mama i ja, i siostra tam schowałyśmy się do tych bloków Wawelberga. I zaraz po nalocie, jak tylko się zrobiło trochę ciszej, oczywiście wszyscy wylegli przed budynek. I wtedy Powstańcy mówili, że wycofują się na Stare Miasto, że zaraz tu będą Niemcy, że kto chce, to może z nimi iść i młodym ludziom radzą, żeby jednak się wycofali. I ja bardzo chciałam się z nimi zabrać, bo cały czas się tam przy tym kręciłam, no ale mama mnie ubłagała, żebym jej nie zostawiła, bo mama ciągle była przecież chora i z tym dzieckiem. No i weszliśmy do piwnicy. Za jakiś czas słyszymy znów strzały. Okazuje się, że ci wszyscy, którzy wylegli przed te budynki, jak wchodzili Niemcy, to wszystkich rozstrzelali. Później nas wyprowadzili z tych piwnic na Działdowską.
Tak, to była sobota piątego, po tym nalocie dwugodzinnym. To wszystko trwało, prawda. Ustawili nas pod ścianą, a przed nami ustawili karabin maszynowy, na kołach taki. Oczywiście nie było płaczu, nie było krzyku, nie było lamentów; wszyscy stali spokojnie, cicho, tak jak jakby to było obojętne. Moja siostra patrzyła. Mama mówi: „Krysiuniu, odwróć główkę, nie patrz tam”. Taka była reakcja ludzi. Nie wiem, ile czasu to trwało, ale trwało to dosyć długo, jak po jakimś czasie przyjechał na rowerze żołnierz i coś tam przyniósł. No i po jakichś kilku minutach odsunęli ten karabin maszynowy i tylnym wejściem przez szpital zaczęli poszczególne osoby przeprowadzać, przepuszczać. Oczywiście nic nie mieliśmy ze sobą, nie wolno było. Nawet jak coś ktoś miał, to zabierali, wyrywali. Nawet jak dziecko miało pieluszki, to też te pieluszki wyrzucali. Mama i ja miałyśmy na sobie palta ciepłe, tak jak do piwnicy wyszliśmy. Mama mówi: „To te ciepłe palta”. I w tych ciepłych paltach przeszłyśmy. I wtedy nas prowadzili właśnie przez ten cały szpital, część zrujnowana…
Na Płockiej, tak. Przez zrujnowane tam już budynki niektóre. Oczywiście szliśmy dosłownie po wszystkim: po walizkach, po ubraniach, po bieliźnie, po trupach. No i wtedy utrwalił mi się w pamięci obraz tej kobiety.
Tak. Doszliśmy do przejazdu kolejowego i ten „ukrainiec” w bieliźnie damskiej był.
Tego tunelu, tak. Jak się na Moczydła przechodzi, tam jest ten przejazd. I on regulował niby ruchem, tymi… I był w bieliźnie damskiej.
Nie, nie. W ogóle był w bieliźnie, bo był upał. My w tych paltach, a on właśnie w tej bieliźnie. I wtedy była moda, jak były takie majteczki szerokie i bielizna, i ta ładna bielizna. I on w tej bieliźnie, i karabin miał przełożony. I wtedy nas przeprowadzili dalej, zapakowali nas do tych szop na Moczydłach. To wszystko trwało do wieczora. Wieczorem wyciągnęli mężczyzn. Łuna nad Warszawą, bo to wszystko było widać.
Tak. Ale jak szliśmy, to się nie paliło. Ale jak już byliśmy w tych szopach, to widać było łunę. Tak, tak, widać było ogień. I wyciągnęli wszystkich mężczyzn. Oczywiście słyszeliśmy strzały, ale nie było krzyku, lamentów, to się wszystko odbywało cicho. Ja nie pamiętam, żeby tam się coś poza tym działo.
Obojętności. Nie pamiętam uczucia strachu, zupełnie. Pamiętam tylko, że bardzo mnie to dokuczało, że nie mogłam usiąść normalnie, wyciągnąć nóg.
No bo tak było ciasno, tak było nas dużo.
Nie, nic, po prostu puste szopy.
Tak, tak, nawet to nie były podłogi, tylko jakieś klepisko, coś takiego. Tak to sobie zapamiętałam.
Nie pamiętam żadnych takich specjalnie… Pamiętam tylko, że siostry zakonne pomagały chorym, to pamiętam. Pamiętam, że były w tych…
Kornetach, tak. I pamiętam, że kobieta rodziła dziecko.
W tej szopie gdzieś tam, ale dokładnie ja nie wiem. To było… Nie pamiętam, czy to były dwie szopy, czy to była jedna szopa, czy one były jedna przy drugiej. Już tego nie pamiętam. Ale pamiętam, że kręciły się siostry, pamiętam, że ona urodziła dziecko, i pamiętam, że tego męża rozstrzelali. I potem rano z szop wygarnęli nas wszystkich i prowadzili do Wolskiej, i Wolską w stronę Jelonek. Za cmentarzem jeszcze dalej, tam przechodzą tory kolejowe. I tam po prawej stronie gdzieś strzelnice były, takie dwa ogromne doły. Były głębokie, porośnięte trawą, pamiętam. I tam nas wpakowali do tych dołów, trzymali kilka godzin. Było bardzo gorąco. Wtedy to już był szósty, to już była niedziela.
Wody nie było. Pamiętam, że marzyłam o tym, żeby chociaż troszeczkę wody dostać. I mama gdzieś odeszła z siostrą i przy tych zakonnicach była. Okazało się, że zaczęli zwalniać chorych ze szpitala.
Ze szpitala płockiego. I zakonnice wyprowadzały. I wartownik to już był nie „ukrainiec”, a Niemiec.
Przeważnie „ukraińcy”.
Nie było żadnego… Po prostu, po prostu nie można było się zatrzymać, po prostu krzyczeli.
Tam nie było gwałtownych scen. Nie było takich, jak potem wyczytałam, tak, w Warszawie. Nie, tego na razie, na razie nie było. W każdym razie te siostry zakonne zaczęły wyprowadzać chorych i mama z siostrą wyszły.
A ja zostałam. I po kilku godzinach siostry mnie jakoś tam też przeprowadziły na Jelonki. No i na tych Jelonkach już prawie w każdym domu ktoś był, ludzie byli niechętni, niechętnie przyjmowali, tak że ponieważ to było gorąco, lato, to przeważnie wszyscy spali na dworze. Dokąd jeszcze parę groszy było, można było u tych ludzi coś ugotować, bo na polu były pomidory, ziemniaki, kapusta, a jak już nie było pieniędzy, to nawet ugotować nie można było. Przez dwa tygodnie chyba żywiłyśmy się samymi pomidorami.
Bo mama mnie potem [zabrała], tak, razem byłyśmy cały czas. I grasowali „kozacy” i „ukraińcy”, gwałcili i mordowali kobiety. Tak że przez kilka godzin nieraz trzeba było przeleżeć w tych kartofliskach na polu. I to było, nie pamiętam, ile czasu. A w każdym razie jakaś grupa się zebrała znów – bo to nie tak pojedynczo, nie chodziliśmy, tylko grupa nas – poszliśmy w stronę Babic, dalej. Pamiętam, że gdzieś tam dowiedzieli się, że gdzieś tam stoją Węgrzy. To się kierowali w tym kierunku i pamiętam, że dwie noce spaliśmy blisko nich, bo to było bezpieczne.
Nie, nie. Byli i mężczyźni.
Wyprowadzili. Ale tam na tych Jelonkach jeszcze byli mężczyźni. To z naszej grupy wyprowadzili. A w tych dołach, w tych strzelnicach, to było niedaleko tych torów kolejowych i część ludzi wywozili do Pruszkowa, tylko chorych zwalniali. A tam na Jelonkach to byli różni ludzie, jeszcze jakoś tak…
Wszyscy byli z Warszawy. Ale potem się okazało, że w tych grupach to trafiali się na przykład… Tam poznałam rodzinę, takie były dwie dziewczyny w moim wieku, z Marymontu. Jak wędrowaliśmy po tych wsiach, bo wędrowaliśmy od wsi do wsi i też trzeba było się chować w jakichś dołach – jak tylko usłyszeliśmy, że gdzieś są „kozacy” czy „ukraińcy”, to strach ogarniał wszystkich. To trwało jakiś czas. Też z grupą ludzi wędrowaliśmy i dotarliśmy do wsi Leszno pod Lesznem. Jeden kilometr od Leszna. I zatrzymaliśmy się – jak już do nas się przyłączyła pani z córką, z dziewczynką młodszą ode mnie – mama, siostra i ja, razem u gospodarza na końcu wsi. Przyjął nas, bo tak nie każdy chciał przyjąć. Miał jedną izbę (to byli biedni ludzie), jakąś taką pakamerę tylko. Nie wiem, czy nawet tam stodoła była, czy nie było, tego nie pamiętam. W każdym razie pamiętam, że był kącik i w tym kąciku spaliśmy wszyscy na tych własnych paltach, nawet nie na słomie, tylko na tych paltach. Ponieważ za tą chałupą zaraz była droga do lasu, a w Lesznie byli żandarmi, żandarmeria niemiecka. Oni często chodzili na patrole szosą i na te patrole niemieckie napadali Powstańcy. To znaczy wiedzieli, że jakieś tam będą mieli informacje czy coś, ktoś tam przyjeżdżał z jakimś rozkazem. Oczywiście Niemcy się mścili i kontrolowali. No a najgorsze było właśnie ci „ukraińcy” i „kozacy”. I jak wieś przed nami (jedną czy dwie) całą spalili i wiedzieliśmy, że dalej będą grasować, to z tej wsi, ta grupa razem z wieśniakami przez pola majątku Błonie przeszliśmy. W tym majątku to w ogóle nie chcieli nawet wpuścić warszawiaków, tylko zatrzymaliśmy się przy czworakach. No i tak wyglądały te czworaki. To było tak, że po jednej stronie był szereg takich izb i przed tymi izbami, nie wiem, drewno było chyba, że można było usiąść troszkę. No i tam do każdej izby kogoś na noc wpuszczali. I siedziałyśmy przed taką jedną chałupą tak jakby i szła kobieta, zabijała wszy. I mówimy: „Mamo…”. Że ta nasza izba wygląda tak schludnie, to chyba dobrze trafiłyśmy. A to była jedna izba. Wyglądało to tak, że po jednej stronie było łóżko, po drugiej stronie było łóżko, pośrodku stół. Nie wiem, gdzieś tak była kuchnia i po drugiej stronie jakieś tam szafki czy coś. I my tak przy tych [meblach] i w środku drzwi. I my tak właśnie się skuliłyśmy w tym kącie. Ale to było ciasno i w ogóle to było okropnie. Ja otworzyłam oczy, patrzę, przy tym stoliku w środku, między tymi łóżkami, pali się lampa, siedzi kobieta, ta właśnie i też te wszy bije. Nie tylko my, ale ci wszyscy ludzie i ci nasi gospodarze, to byli dwoje ludzi, nie wiem, mieli chyba jedno dziecko. U tych gospodarzy było czysto. Przenocowaliśmy tylko tę jedną noc i mimo lęku, że tam może „kozacy” napadną na tę wieś, wróciliśmy z powrotem do tych ludzi i zaczęliśmy wszystko prać, wyciągać.
Insekty, tak. No ale to się nie dało. To potem bez przerwy trzeba było te wszy, że tak powiem, starać się zniszczyć. Ale tak jak Polacy starają sobie radzić, tak w Lesznie otworzono piekarnię i w tej piekarni można było kupić bułki, bo bułki piekli. No i ci z tej naszej wsi, oczywiście mama i ja też, zaczęłyśmy te bułki kupować za ostatnie grosze. Tylko nie wiem, czy te pierwsze to nawet nie były na kredyt. I co drugi dzień, to znaczy ja z mamą co drugi dzień chodziłyśmy pod Warszawę, pod Babice, na handel. Nie tylko my, tylko ci warszawiacy z tej wsi. I to było, nie wiem, w jedną stronę z piętnaście kilometrów, z powrotem z piętnaście kilometrów, to nogi jak bania. I to na bosaka. To trwało jakiś czas. I później, już po kapitulacji Powstania w październiku, to pamiętam, że była chyba połowa października, ja jeszcze chodziłam z tymi bułkami boso, wracałam. Już z Pruszkowa przestali wywozić.
Ludzie chodzili pod same Babice i były jakieś wiadomości. Ja dokładnie nie pamiętam, ale wszyscy ludzie, wszyscy wiedzieli o tym. To nie było tak, że byliśmy odcięci zupełnie od świata. W każdym razie na pewno były informacje. Na pewno starali się szukać jakieś zajęcia, zajęć różnych. Wiem, że w Błoniu byli kolejarze, już potem polscy kolejarze. I część ludzi z tej wsi zaczęło się rozchodzić. Jakaś tam grupa załatwiła z kolejarzami, że przy warsztatach kolejowych w Pruszkowie można zahaczyć się o jakąś pracę. No i ta pani, która z nami, z dzieckiem była, mama i jeszcze kilka osób z tej wsi pojechaliśmy do Pruszkowa. I na terenie warsztatów kolejowych tam te kobiety i ci mężczyźni, tam byli też mężczyźni, się zatrudnili. I my z tą panią dostaliśmy taki wagon kolejowy. I stało tak: jednopiętrowe łóżko i drugie… Dwa piętrowe łóżka po jednej stronie, w środku mały stoliczek. A po drugiej stronie, tak jak ten stoliczek, to taka „koza” była, że można było palić. No i tam te panie pracowały w kuchni, a ja się opiekowałam siostrą. I wtedy już było zimno, była zima. No te palta niby miałyśmy, ale na nogi to miałam kalosze, gumowe kalosze i chodziłam na bose nogi w tych kaloszach. Nie było przecież pieniędzy, jedzenia też specjalnie nie. No więc część tam ludzi, a ja też między nimi, kradłyśmy węgiel z torów na terenie tych warsztatów i wynosiliśmy do Pruszkowa na miasto. Za parę groszy sprzedawaliśmy, no i kupowaliśmy za to jedzenie.
I tak to trwało dokładnie do 16 stycznia. 16 stycznia obudziliśmy się rano, cisza. Panie poszły do pracy tam… Ani jednego Niemca na terenie. Ja poszłam po ten węgiel i odjeżdżał ostatni wagon. Jakiś Niemiec biegł, ledwie na ten wagon wskoczył, odjechał. I cichutko. Okazało się, że to już Niemcy uciekają. To był 16 stycznia, dokładnie pamiętam, bo to były moje urodziny. I potem siedemnasty to już weszły wojska. I znów grupa Polaków w tym Pruszkowie, zebrali się. I wtedy mama została z siostrą, a ja z tą grupą ludzi 19 stycznia przyszłam do Warszawy. Pamiętam, że cały dzień szliśmy, kawałek tylko podjechaliśmy pociągiem, kawałek, tam z Pruszkowa, a potem pieszo. Już było ciemno. I przy Dworcu Zachodnim, tak jak się na ten tunel patrzy, po lewej stronie stoi taki budynek kolejowy i w tym budynku już byli ludzie, już mieszkali. I tam noc przesiedzieliśmy na klatce schodowej. I ja sama potem… Potem się każdy rozszedł w inną stronę, bo to nie byli akurat z tego naszego domu czy jacyś sąsiedzi. I ja sama poszłam na Górczewską do tego naszego mieszkania. I co charakterystyczne było, że byłam samiutka. Było rano, byłam samiutka, nikogo nie było. Weszłam do budynku, puściusieńko było. A tam był taki układ, że wyjście jedno, nie pamiętam…
Tak, przyszłam sama do mieszkania. Tam było tak, że klatka schodowa z tego budynku, w którym ja mieszkałam, 17B, drzwi wychodziły na Działdowską, ale zawsze były zamknięte. I wchodziło się od Górczewskiej i przechodziło się takim przejściem, tak jakby koło piwnic. I ja to przeszłam. Było czyściutko. Wcale nie było widać, że to jest zniszczone, nie było żadnych gruzów. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Weszłam na pierwsze piętro, weszłam do mieszkania, ale podłoga była zawalona. Tylko właśnie nie pamiętam, czy sufit też, czy tylko podłoga była zwalona. Ale nie było śladu na przykład, że meble połamane leżą czy coś, nie było tego. To ja zeszłam do piwnicy.
Nie było podłogi w pokoju, ale w przedpokoju była podłoga. W kuchni też była zawalona, bo to było pokój z kuchnią, z wygodami. Do łazienki już nie zaglądałam. Ale przedpokój był i była zawalona cała podłoga. Ale nie było śladu, żeby był gruz, żeby były zniszczone te meble, połamane. A przecież mieszkanie było normalnie umeblowane. Zeszłam do piwnicy. W piwnicach, tak jak mówiłam, że piwnice były przygotowane tak, żeby można było tam spać. I to samo w piwnicy. Bo przecież piwnica była przygotowana do spania. Przed Powstaniem chowaliśmy się przed nalotami i w czasie Powstania była czyściusieńka piwnica. Wygląda na to, że to wcześniej, zanim ten dom był… To był oczyszczony zupełnie.
Nie było mebli, nic nie było. I w piwnicy nie było żadnych rzeczy. W piwnicy była pościel, było przygotowane tak, żeby można było te noce spędzać w piwnicy. Pusto było zupełnie. Wobec tego poszłam…
Stał. Budynek stał i stoi do tej pory. Tylko właśnie ta podłoga była zawalona w pokoju. I poszłam wtedy na Pragę. Doszłam do mostu Kierbedzia, był zwalony, więc [poszłam] Karową. Tam już byli ludzie. Tam na Woli to nie było ludzi, ale tam już byli ludzie, dużo ludzi. Doszłam Karową w dół. Był most pontonowy, przedostawali się, ale tylko wojsko. I znów grupa ludzi, już wtedy grupa ludzi się zebrała i ja razem z nimi, przeszliśmy po przęsłach mostu Kierbedzia, po lodzie.
Nic nie myślałam, ale…
Nie, nie. [Miałam] piętnaście lat, bo akurat skończyłam piętnaście lat, kilka dni po tym. I w ogóle nie, w ogóle nie czułam lęku. Ja sobie teraz nie wyobrażam, jak to było, że ja na tej Górczewskiej byłam zupełnie sama w tym budynku. I później właśnie przeszłam tam, na Targówek poszłam do cioci, na Kołową. Od razu ciocia mnie [otoczyła opieką], szczęśliwa, bo nie wiedzieli, co się stało. Kąpiel, odwszenie i nakarmienie. I byłam tydzień. Musiałam wrócić po mamę, powiedzieć mamie, co się dzieje. Jak wracałam z powrotem, to już zabrał mnie jakiś wojskowy samochód. Już nie można było przejść, już Wisła się roztopiła. No, oczywiście do mamy, do Pruszkowa. Tylko właśnie nie pamiętam, jak to było, jak mama z tego Pruszkowa się przetransportowała. Ale nic wtedy nie miałyśmy, tylko to, co na sobie, bo przecież nic nie było.
W domu nie było nic.
Nic, zupełnie, tylko tak, jak stałyśmy, tylko byłyśmy w tych paltach. No, ale już później to okazało się, że część rodziny na Bródnie też… Domy też uległy zniszczeniu, bo tam też przechodził front. Ale na Kołowej, tam u cioci, to w ogóle nic nie było, żadnego śladu, tak jakby wojny nie było. Chociaż tak jak wyczytałam w książkach, że powstanie na Targówku też było.
Ale króciutko, tak. Więc po tygodniu wróciłam. A później to tak było, że mama… Od razu zaczął się ruch w Warszawie. Na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich budynek zwalony, a na dole w parterach od razu były sklepy, stragany przed tym. Największe skupisko to było róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, tam. I tam na Chmielnej, tak jak obecnie jest to kino czy naprzeciwko kina, były stare budynki jeszcze. I w jednym z tych budynków taki kolega ojca, jeszcze sprzed wojny, pan Mucha, miał restaurację. I tę restaurację… Tylko nie pamiętam, czy to było w styczniu, czy w lutym, w każdym razie jeszcze w zimie…
Tak, tak. I mama tam zaczęła pracować u niego. A siostra to była u cioci jednej. A ja tak trochę u cioci, trochę z mamą. Ale już na wiosnę, pamiętam, że na Wielkanoc, to byliśmy w kościele i pamiętam, że wszyscy z radości płakali. Bo to już Warszawa była wyzwolona, a jeszcze nie był koniec wojny. Później już zaczęłam się przygotowywać do gimnazjum. Takie dwie dziewczyny, które zdały maturę tuż przed Powstaniem, trochę mnie przygotowywały. Tak że pierwszą…
Więcej nie chodziłam. Nie chodziłam przez dwa lata do szkoły, bo ja byłam rok wcześniej w szkole, tak że czterdziesty czwarty, czterdziesty trzeci rok to nie chodziłam do szkoły.
Podstawową skończyłam, a do gimnazjum nie [chodziłam]. Wprawdzie w tym domu na Górczewskiej to były komplety, ale te komplety oczywiście… Nawet proponowali nam… To były tajne komplety, ale płatne. A mama nie miała z czego płacić, więc nie chodziłam do szkoły. Przygotowywałam się przez maj, pamiętam, czerwiec i do Lisa-Kuli zaczęłam od drugiej klasy, w czterdziestym piątym roku. Chodziłam przez rok, a w czterdziestym szóstym już jak… W czterdziestym piątym tatuś wrócił, to mama z jedną z tych swoich przyjaciółek mieszkała na Żelaznej. Wtedy wszystkie mieszkania w Warszawie to były, nie wiem jak, w jaki sposób, przez ludzi od razu zajmowane. A kobieta, szczególnie z dzieckiem, to nie mogła sobie z tym poradzić. Gdzie tam zobaczyła jakieś mieszkanie puste… Pamiętam, że gdzieś tam założyła mama furtkę. Wróciła, to już była ta furtka zerwana, już ktoś tam inny mieszkał. No więc z tą koleżanką…
Nie było właścicieli, to…
Tak, bo to w ogóle nie było… Tam u nas na Żelaznej no to była zwalona ta podłoga, ale potem już ktoś tam mieszkał. Nie wiem, jak to tak… Nie na Żelaznej, tylko na Górczewskiej. A mama na Żelaznej, to był [budynek] naprzeciwko Żelazna 43. To tam potem był dom towarowy, a ten stary budynek był zwalony do drugiego piętra. Pierwsze piętro było w jakimś tam względnym stanie i w dużym mieszkaniu jeden pokój był tak jakby do użytku. Przechodziło się też przez taki zwalony pokój do tego pomieszczenia.
Na gruzach, tak. I jak one tam zamieszkały, to jak była pogoda, to było dobrze, a jak deszcz padał, to musiały się przesuwać, bo zalewało je. I później, jak wrócił tatuś, to nawiązał kontakt z jakimś administratorem, który mieszkał na Żelaznej 43, w oficynie. Miał pokój szesnastometrowy w mieszkaniu trzypokojowym. On załatwił sobie jakieś większe mieszkanie i to odstąpił rodzicom. I to był pokój szesnastometrowy. I tam rodzice mieszkali do pięćdziesiątego roku.
Tak.
Ojciec wrócił chory. Poza tym był chory na gruźlicę. Nawiasem mówiąc, to mógł wykorzystać sytuację. Oczywiście do Związku zapisał się… Bo w Oświęcimiu mieszkał w bloku z Cyrankiewiczem, znaczy prycza przy pryczy. I jak się spotkali na Pradze, jeszcze rząd był na Pradze, to się rzucili sobie na szyję. Ale ojciec był bezpartyjny i nie angażował się w ogóle w politykę. Mógł wykorzystać sytuację. Oczywiście nie wykorzystał. Bo tam nie tylko jeden Cyrankiewicz był, tylko byli inni, który też znali ojca po imieniu. I mam tutaj nawet dokumenty, które… Trochę działał w ZBoWiD-zie, ma odznaczenia, Krzyż Grunwaldu. I organizował pierwsze otwarcie – jak zostało otwarte muzeum w Oświęcimiu, to tatuś brał udział w organizowaniu i opiece nad uczestnikami. Ale nie korzystał z żadnej pomocy. Owszem, wykorzystał tylko w jednej sytuacji Cyrankiewicza, żeby dostać leki, które były trudne wtedy do osiągnięcia. Ojcem się opiekowała taka znana lekarka płucna, doktor Żardecka. I za pośrednictwem kancelarii premiera można było dostać PAS i jakiś jeszcze drugi lek na gruźlicę. I ojciec tylko w tym wypadku wykorzystał to. Potem zaczął pracować w Wojskowym Przedsiębiorstwie Budowlanym, ale oczywiście jako cywil, bezpartyjny. I wtedy już to Wojskowe Przedsiębiorstwo Budowlane budowało trochę i dostał przydział mieszkania, ale był to rok już pięćdziesiąty pierwszy czy pięćdziesiąty.
Mnie nic nie zaskoczyło, ja po prostu byłam zobojętniała. Przeżywałam, oczywiście, byłam zaskoczona, przerażona tym, ale jakoś nie pamiętam, żeby to był specjalny szok, lament taki.
Tak, tak.
Często wracałam na Górczewską i kiedyś trafiłam na ekshumację. Bo tak jak tutaj te budynki są, to tutaj w tym byli pochowani ludzie. I uderzył mnie ten zapach. Pamiętam, że wtedy były to roztopy, to był marzec czy coś. Do tej pory czuję ten zapach. To było straszne.
Nie było radosnych chwil, nie. Była walka o przetrwanie. Radosna była chwila, jak się spotkałam z rodziną, już później, po tym. I jak zobaczyłam ojca. Wracałam, pamiętam, i na ulicy po drugiej stronie jakiś mężczyzna do mnie otwiera ramiona. Patrzę, to tata. To była radość wtedy.
Tak, tak. Wierzyliśmy w zwycięstwo. Z nadzieją i wsparciem dla tych młodych ludzi.
Nie, nie. Nie miałam ani specjalnie entuzjazmu, ani specjalnie nie miałam jakichś bliższych kontaktów. Nie, zupełnie nie. Tylko tyle, że oczywiście zabrał mnie wtedy na ten samochód żołnierz, jakiś starszy mężczyzna, nawet nie rozmawiał ze mną, tylko mnie przewiózł. A tak specjalnie nie miałam żadnego kontaktu.
No na pewno najbardziej, najbardziej ten moment, kiedy nas wyprowadzali, i ten szok, jak patrzyłam na to zniszczenie pierwsze, na tych ludzi nieżyjących, na tych ludzi chorych, te siostry zakonne.
Ludzie nie byli życzliwi. Nie, nie można powiedzieć. Ci biedni ludzie byli bardziej życzliwi. I pamiętam, że zatrzymaliśmy się przy jakimś dworku, to nawet nas wodą nie bardzo chętnie częstowali. Pamiętam, że to było bardzo nieprzyjemne. Traktowali nas jak żebraków.
To, co się działo w czasie okupacji, to było nieuniknione. Ja tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego teraz się wszystko tak rozgranicza. Bo ja miałam właśnie tego kolegę, tego Zbyszka Bojarskiego, to był syn mamy przyjaciółki, ja się z nim właściwie prawie wychowałam. On był w AK. A drugi kolega, też przyjaciółki matki, był w AL. Oni walczyli tak samo, walczyli o wolność. A dlaczego teraz się mówi, że tamci byli lepsi, a tamci byli źli? Jak pamiętam, wychodzili ci chłopcy z lasu, to traktowało się ich normalnie, jednakowo. I ja właśnie tego nie mogę zrozumieć.
Polityka, tak.
Była konsekwencją tego, co się działo, bo przecież nie można było spokojnie wyjść na ulicę. Mordowali wszystkich. Właściwie Niemcy dążyli do likwidacji w ogóle Warszawy, do zniszczenia całkowicie narodu polskiego.
Myśmy jeszcze wtedy nie wiedzieli, dopiero później się dowiedzieliśmy. Ja wiedziałam tylko to, co sama widziałam. Wcześniej to do mnie nie docierało. Ja teraz wiem, co się działo z drugiej strony – powiedzmy, z jednej strony Górczewska, z drugiej strony Wolska – wiem, co się działo w kościele Świętego Wojciecha, wiem, co się działo dalej w tych domach na ulicy Wolskiej. Ale wtedy nie wiedzieliśmy, wtedy ja tylko widziałam to, co my przeżyliśmy. Wiedziałam, że nie żartują. Widziałam, że wychodzę i idę po trupach. Ale nie było lamentu, nie było płaczu, wszyscy byli chyba tak samo zaszokowani jak ja. Wiem, że małe dzieci właśnie…
Sześć lat miała. Tak.
Nosiłyśmy z mamą na zmianę. Właściwie to ja więcej, bo mama była chora. Mama raczej nie bardzo się nadawała na to, żeby dźwigać, tak że przeważnie ja ją dźwigałam. No i potem ten handel. Pamiętam, że wracałam… Nieraz z grupką ludzi szłam, a wracałam ostatnia, wlokłam się. Pamiętam, że wracałam z… Już to był październik chyba. Ledwie, ledwie dochodziłam. I Przejeżdżał gazik, w niemieckich mundurach, Niemcy jechali. Zaczęli się uśmiechać i proponowali, że mnie zabiorą. Ja się odwróciłam, oni pojechali dalej. A potem dochodzę do tej naszej chałupy, a przed chałupą stoją ci sami Niemcy. Ale to nie byli Niemcy, tylko byli Polacy przebrani, partyzanci z lasu. Tak że to też takie sytuacje, tak oficjalnie wyglądało. Takie były nieraz też trochę humorystyczne momenty. Ten gospodarz miał owinięty palec i miał zastrzał. A w nocy partyzanci wyszli – bo ta chałupa była tuż przed drogą do lasu – wyszli z lasu i były jakieś strzały na szosie, przy szosie. Potem żandarmi przychodzili rano, sprawdzali wszystkich. Przychodzili od chałupy do chałupy i zobaczyli, że on ma owinięty palec. Pyta się, co on ma, a on mówi, że zastrzał. To ten Niemiec zaczął mu to otwierać. Jak mu to ruszył, to pękło to i ta ropa na tego Niemca trysnęła. To było takie trochę humorystyczne. Ale ci żandarmi to już byli tacy, można powiedzieć, znajomi, bo chodzili…
Tak, tak, z tego Leszna codziennie. Ale też między nimi byli różni ludzie. Najgorsi byli „kozacy” i „ukraińcy” – byli najgorsi. No cóż, a jeżeli chodzi o Powstanie, ja uważam, że mogło być inaczej. Mogły przyjść z pomocą wojska i prawdopodobnie inaczej by sytuacja wyglądała. Chociaż trudno zwalczyć armię przez nawet kilkuset Powstańców. Ale jakby armia przyszła z pomocą…
Tak. W każdym razie ja uważam, że nie można mieć pretensji do żołnierzy armii kościuszkowskiej, bo ci ludzie to właściwie przeważnie składali się z tych, których Rosjanie, ruscy wywieźli z Kresów Wschodnich
Tak. Bo przecież uratowali…
Armii Andersa. I gdyby nie Berling, chociaż nie przepadam za nim, uważam, że to był jednak zdrajca, bo on uciekł do Związku Radzieckiego dlatego, że tutaj narobił różnych nadużyć, ale jednak uratował tysiące ludzi.
Do dowódców Powstania Warszawskiego w żadnym wypadku.
Warszawa, 30 października 2018 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna