Nazywam się Ewa Grabińska.
Panieńskie nazwisko Rogalska.
1931.
Stare Miasto, ulica Franciszkańska.
Urodziłam się w Warszawie. Ojciec był lekarzem weterynarii, przedtem skończył rolnictwo, a mama przerwała medycynę po dwóch latach.
Ojej, ja tego nie wiem, nie pamiętam zupełnie…
W Szpitalu Ujazdowskim się urodziłam, o ile pamiętam.
Nie, nie, bo ja miałam parę miesięcy, jak wyjechaliśmy do Grodna.
Bo ojciec został jako wojskowy lekarz weterynarii tam skierowany.
Do trzydziestego dziewiątego roku, do września, do wejścia bolszewików do Grodna.
W Grodnie skończyłam pierwszą klasę.
Pamiętam, bo to była straszna droga, ponieważ…
Tak, trzydziesty dziewiąty, to był chyba październik, ponieważ wydaje mi się, że bolszewicy weszli dopiero 22 września do Grodna. Nie wiem, czy w tej chwili dobrze pamiętam, w każdym razie w drugiej połowie. A moja matka wcześniej, bo przychodzili różni, wracali ludzie z wojny czy żołnierze nawet, czy oficerowie i jedni mówili, że mój ojciec gdzieś tam został zabity, a drudzy mówili, że widzieli go w obozie. A ponieważ ostatnio pracował w Grodnie, w dowództwie okręgu korpusu, tak zwany DOK III, więc mama postanowiła, że idziemy do Warszawy, uciekamy, bo tam nikogo nie było z krewnych, [tylko] znajomi tacy, którzy tam byli, przez te parę lat się znajomości nawiązały. Ale poszła na tę Litwę do obozu. Ja tam zresztą byłam potem kiedyś z mężem.
To był obóz Kołotowo, ale najpierw chyba była Kalwaria, bo to jest, zdaje się, bliżej granicy. Ja byłam tam powspominać i w Kalwarii, i potem w Kołotowie. Bo w Kalwarii był ogromny obóz, znaczy koszary litewskich żołnierzy i tam podobno było siedmiuset polskich żołnierzy. Natomiast oficerów stamtąd poumieszczali po różnych domkach prywatnych. Stamtąd mój ojciec uciekł, jak wchodzili w czerwcu, w czterdziestym roku – w czterdziestym Rosjanie zajmowali już te tereny litewskie. To było chyba w czerwcu właśnie, w roku czterdziestym. Uciekł do Warszawy. Siedział w Suwałkach trzy tygodnie, gestapo go trzymało i przepytywało, ale ponieważ ojciec był lekarzem weterynarii, a nie był jakimś „dwójkarzem” na przykład, więc go puścili potem i przyjechał do Warszawy. Okropnie wychudzony, wyglądał strasznie, ale żywy w każdym razie. Tutaj potem z nami mieszkał.
Nie, nie. Matka postanowiła pójść do obozu. Szła, [miała] jakieś pożyczone buty. Wiem, że wróciła…
Do obozu. No tak, ale to się mówiło „obóz na Litwie” – koszary, to się przekonała dopiero.
Tak, że jest w obozie na Litwie, tak. Tam przed naszą ucieczką do Warszawy przez tak zwaną zieloną granicę chciała się przekonać czy rzeczywiście ojciec żyje, czy nie. W przebraniu różnym, w buciorach jakichś, obtarły jej pięty, pamiętam, strasznie, ale dotarła. Tam jej ktoś już w tej Kalwarii, bo to chyba było pierwsze, powiedział: „O, tu jest taki Litwin komendantem tego obozu, ale on na pewno pani nic nie powie, tylko panią każe przegnać”. W ogóle okazało się, że on mamę przyjął bardzo dobrze i powiedział, że jest dla niego bohaterką i powie jej, że mąż jest w obozie i może się z nim zobaczyć. Moja mama się [zobaczyła z ojcem]. Nie wiem, jak [długo] to trwało, czy dziesięć minut, czy pół godziny, czy dłużej, w każdym razie powiedziała mu od razu: „Słuchaj, ja z Ewą idę do Warszawy, bo ja w Grodnie nie zostanę”. Bo już jak potem mówiło się, że jesteśmy na tej liście, jak wszystkie żony oficerów, na Syberię do wywiezienia. I wróciła mama. Ja w tym czasie zostałam chyba… Mieliśmy taką gosposię, pamiętam, Stefanową, bo jej mąż był Stefan – miał na imię – i był dozorcą w jakimś domu. Oni mieli taki pokoik z wnęką, kuchenkę, jakaś tam toaleta była czy to, to nie [pamiętam], a my tam… Mama jak poszła, to mnie tam zostawiła, że ja będę bezpieczna.
Tak, miałam osiem lat.
Mama wróciła.
Tak, powiedziała, że spotkała się z ojcem i że absolutnie idziemy do Warszawy. Sama podjęła tę decyzję. Było nas, nie pamiętam, parę osób, czy to było pięć, czy siedem. Ale jeszcze przedtem, ponieważ wyciągnęli nas, bo ojciec jak już wiedział, że musi tam się w tym DOK zgłosić i że gdzieś będą uciekać, wyjeżdżać, to poradził matce, żeby się… Bo my mieszkaliśmy na… Tu była Bernardyńska 2… Ja tam zresztą byłam, zaraz jak można było jeździć w dziewięćdziesiątym pierwszym chyba roku czy drugim. To były takie kolonie, bodajże trzy, w Grodnie, oficerskie – była taka na Bernardyńskiej 2, gdzie w pierwszym domu mieszkały cztery rodziny, a w drugim zawsze mieszkał kolejny komendant. Ostatni to był generał Olszyna-Wilczyński, już jak miał na imię nie pamiętam, którego zastrzelili bolszewicy, ponieważ szedł właśnie w stronę chyba Litwy. [Zastrzelili] jego i adiutanta, a żonie kazali odjechać, bo też jechała z nimi, znaczy szofera zostawili i żonę. Ta pani osiadła we Wrocławiu i kiedyś gdzieś czytałam o niej, umarła jako już starsza pani, tak że ona się uratowała. Pamiętam, jak mi ojca ordynans kopał jakiś rów, bo tam ten teren do Niemna się zniżał, gdzie były te dwa domy i ten dom właśnie kolejnych komendantów… Tam nawet generał Maczek podobno był przez krótki czas, on nie był chyba komendantem, ale tak przejściowo. Tam były takie pagórki i za tymi pagórkami dalej trochę był Niemen, tam mi właśnie kopał jakiś niby schron, coś takiego, ale tak jak przez mgłę pamiętam. Wiem, że ojca szabla niestety tak… Marzyłam całe życie, żeby ją potem odzyskać, znaczy po śmierci rodziców już, jak można było jeździć, ale jednak się trochę bałam, jak tam byłam, bo pamiętam, że zakopana była (też to jeszcze ten ordynans ojca zakopywał, pamiętam to miejsce) wzdłuż takiego tarasu, ale już tam pewnie iks razy [było] przekopywane i ktoś tam po prostu… Nie sądzę, żeby to było. W każdym razie potem, jak mama wróciła i zaraz my, znaczy matka właśnie, zorganizowała tę ucieczkę. Wiem, że był jakiś, jak to się mówi…
Właśnie dobrze nie pamiętam. Wiem, że my jechałyśmy jakimś wozem, potem chyba kawałek koleją, ale nie mogę sobie zupełnie skojarzyć, czy ta kolej chodziła wtedy. Ale jednak do tej granicy z Generalną Gubernią to był kawałek. Pamiętam, to było przez Mławę chyba, w Mławie Niemcy (bo tam nas wieźli na dworzec) już bagnetami, jak była na przykład gdzieś jakaś słoma, siano, bo różne te wozy były, to sprawdzali, czy tam nie ma przypadkiem Żydów. A to był trzydziesty dziewiąty, październik musiał być, my przecież stamtąd bardzo szybko uciekłyśmy. Byłyśmy u państwa Mroczkowskich, bo ojciec właśnie powiedział, że do cywilnych znajomych, a nie tam gdzieś na teren jakiejś tej wojskowej kolonii – i tam w piwnicy siedziałyśmy. Było tam parę osób, ja nie pamiętam już, kto i jak to było. W każdym razie Rosjanie szli za ten dom i tam rozstrzeliwali pojedynczych ludzi.
To było w Grodnie.
Tak, żeby nie być w tym wojskowym domu. Tam potem wracali i znowu słychać było, prawda, że ktoś idzie, kroki jakieś i znowuż strzały. Nie wiem, jak byli ci ludzie chowani, grzebani, co z nimi było potem. W każdym razie któryś usłyszał, bo czy ktoś kaszlnął, czy kichnął, niestety w tej piwnicy, gdzie my byliśmy, bo tam okienko było na zewnątrz. Wszedł i nas wygarnął taki właśnie bolszewik. Ja się potwornie bałam tych czap ich takich z tą gwiazdą, to było dla mnie straszne i długo pamiętałam o tym. No ale potem właśnie z tego Grodna uciekłyśmy, było parę osób, tutaj do wujostwa, do mamy brata na parę dni…
W Warszawie, tak. Co ja mówię „do mamy” – [tak naprawdę] do ojca brata. Przecież matka moja miała braci dwóch: jeden w Katyniu zginął, a drugi na Marszałkowskiej, w czasie bombardowania Warszawy zginął. Tak że [mama] została już potem na całe życie sama. Wiem, że tam przez parę dni byłyśmy, a później mama spotkała siostrę tej mojej ciotki Wandy, której właśnie mąż zginął w Katyniu, wujek Felek. Tam mieszkałyśmy na Pradze 44, ten dom ocalał i on jest do tej pory.
Felicjan Grabiński, był majorem, urodził się w Częstochowie, bo tam moi dziadkowie mieszkali.
Mamy brat, jeden, ten Felicjan, takie imię dziś już nieużywane. Właśnie ten Wojtek, którego zdjęcie pokazałam, to jest jego syn. Właśnie jakiś czas mieszkałam z tym Wojtkiem, z jego mamą, ciotką Wandą.
Na Pradze 44 – to pamiętam. Tam też były przymusowe szczepienia tyfusu, Niemcy, to był nie brzuszny, tylko plamisty chyba, bo oni się tak bali wszy strasznie przecież. Byli ci karmiciele wszy. Wiem, że straszną gorączkę, wysoką gorączkę miałam, czterdzieści stopni. Potem rodzice już jakoś tak załatwiali, że ja tych szczepień nie miałam. Nie pamiętam, jak zareagował na przykład ojciec i matka, bo chodzili, a my oboje z Wojtkiem chyba wtedy tak leżeliśmy.
To był trzydziesty dziewiąty, to ja miałam te osiem lat.
Tak, tak.
Tak, ale go jeszcze nie było.
Z obozu nie. Nie, nie, nie w trzydziestym dziewiątym. My potem, bo mama odnalazła tę ciotkę Władę, która była siostrą tej wdowy po katyńskim mordzie wujka Felka. Namówiła nas, żebyśmy się tam wprowadziły. Ona miała bardzo duże mieszkanie, znaczy bardzo – z pięć pokoi, w każdym razie dość duże. Tylko we dwójkę była z mężem, a jej mąż zakładał stacje radiowe na „Batorym”, pamiętam, przed wojną, ale w ogóle Raszyn on tworzył – Burchardt się nazywał. Ale potem się okazało, że ta ciotka, najpierw bardzo miła, już nie chcę, bo nie żyje, obmawiać jej, ale w każdym razie okazało się tak, że nie chciała tam nas właściwie. Moją mamę owszem, [ale] tej swojej siostry nie chciała z tym Wojtkiem. Pamiętam, że ciotka Wanda, nie wiem jakim cudem, ale był tam rewolwer, bo ja pamiętam tę scenę, że ciotka wyjmuje z szuflady rewolwer i moja mama jej zabrała ten rewolwer, bo by się zastrzeliła, możliwe, bo w takim była stanie – że nie ma nikogo, a tu jeszcze ta rodzona siostra jej tam wymawia. My się stamtąd przeprowadziłyśmy gdzieś… Mama już należała od trzydziestego dziewiątego do ZWZ, później AK, była łączniczką.
Ja wiedziałam i przede mną nie ukrywali, bo u nas na tej Franciszkańskiej były schowki, to robił taki znajomy. To mieszkanie miało takie dwa pseudonimy – Gazownia… Tu jest w tych mamy wspomnieniach, nie pamiętam drugiej nazwy. Później byłyśmy, wiem, że w RGO, na Królewskiej było takie. A później już, ale to dwa lata tylko z całej okupacji mieszkałyśmy, właśnie mama miała to konspiracyjne mieszkanie, od maja czterdzieści dwa.
To wiem, że było to RGO, czyli ta Rada Główna Opiekuńcza, to było na Królewskiej. Ten jeden dom jest, bo to taki dom…
Tam mieszkałyśmy, tak, tam mieszkałyśmy. I ja zupełnie na przykład nie pamiętam – wtedy chyba mama spotkała czy jakoś nawiązała ten kontakt z tą właśnie ciotką, z tą jej siostrą i my tam mieszkałyśmy do chyba czterdziestego drugiego roku. Ja tu mam jakąś dziwną lukę, zupełnie… A nie, mieszkałyśmy jeszcze u mamy takiej pani, to była taka działaczka przedwojenna z POW, pani Hanka Roguska i pani Zofia Tomerle – pamiętam obie. Z matką pani Tomerle [mieszkałyśmy], staruszką już wtedy, przynajmniej jak dla mnie, to była Dmochowskiego 2 chyba. Tam czasem przechodziłam, to wspominałam, [mieszkaliśmy] na pierwszym piętrze, ten dom ocalał w Powstanie i jest. To tam musiałyśmy mieszkać długo i chyba dopiero stamtąd, bo ja nie pamiętam innych mieszkań, [przeprowadziliśmy się] na tę Franciszkańską.
Ojciec dotarł w czterdziestym roku właśnie jak… Nawet szył sobie jakieś cywilne ubranie, bo miał ciągle to wojskowe. Ktoś go tam uprzedził, żeby uciekał, bo jest niebezpiecznie, i ojciec przez granicę przeszedł. To był rok czterdziesty, bo wtedy chyba Rosjanie Litwę zabrali. Wie pani, ja już nie pamiętam. W każdym razie to był czterdziesty. Mam nawet gdzieś zdjęcie, jest taki strasznie chudy, w cywilnym płaszczu. Ojciec z nami był. Później pracował… Tu trochę wiem, że tak przyjmował u znajomych na Żoliborzu, tam tylko psy i koty, ale to było dość krótko. Potem nie wiem, skąd i kto oferował mu taką pracę w Sobolewie, koło Garwolina aż. Ojciec zresztą, ponieważ tu przychodziła Komenda Główna, wydaje mi się, że co środę…
Na tę Franciszkańską. Więc ojciec tu jakby, no nie był żadnym niebezpiecznym przedwojennym wojskowym dla Niemców, ale wolał z tego mieszkania się usunąć. Tak że pracował tam i przyjeżdżał, pamiętam, zawsze pod koniec [tygodnia], może na niedzielę tylko, może na sobotę i niedzielę, nie pamiętam. W każdym razie przyjeżdżał chyba prawie co tydzień.
Nie.
Ale ja otwierałam czasem drzwi. Ponieważ ja chodziłam na komplety, bo ja chodziłam do takiej szkoły dla dziewcząt Plater-Zyberkówny, na Pięknej, 24 chyba. Tam byłam też chyba przez rok na takim pensjonacie, bo nie mieliśmy właśnie bardzo gdzie mieszkać. Jakoś takie mam niestety już luki, może bym sobie tak powoli przypomniała… Ale w czterdziestym drugim, to wiem na pewno, że w maju mama to mieszkanie objęła i wtedy już mieszkaliśmy. Z tym że ojciec przyjeżdżał. Ostatnie dwa tygodnie chyba spędziłam w czterdziestym czwartym, z ojcem, w lipcu, tam mnie wziął, bo to była taka wieś bardzo sympatyczna, dobre powietrze.
Tak. Sobolew, chyba to jest Sobolew. Ale przed samym Powstaniem przyjechaliśmy do Warszawy, żeby być z matką, bo już to… Nie wiem, skąd ojciec [wiedział], może mama jakieś sygnały dostała od tych, co przychodzili, w każdym razie my tu przyjechaliśmy. Pamiętam takie, to się lora chyba nazywa, prawda? Przed pociągiem, takie puste, nie wagony, tylko takie jakieś płyty, bo to już wysadzali tory, więc ten pociąg, pamiętam, że miał taki przedtem dla bezpieczeństwa. Wysiedliśmy na pięknym, niedokończonym Dworcu Głównym, warszawskim. O piątej rano dopiero można było wyjść chyba na tym dworcu… Ja nie pamiętam właśnie tego, bo przecież w nocy nie jechaliśmy, ale wiem, że czekaliśmy, żeby wyjść z tego dworca. To pewnie się długo nie jedzie z tego Garwolina, bo to jest blisko. Ja się nie orientuję, ale… Wtedy już właśnie tutaj byłyśmy razem. Ja akurat z koleżanką, Krysia Olejnik chyba nazywała się, mieszkała nad nami, ci państwo mieszkali. I Krysia…
Na Franciszkańskiej. I tam były balkony. Ja nawet mam gdzieś zdjęcia tego, bo mi zrobiła znajoma, wyszukała, jak to wyglądało przed wojną, bo ja byłam ciekawa. Tam była ulica Mławska – narożna, narożny dom był dziesięć, ale na Mławską było drugie wyjście, które w ogóle było nieczynne, ale w razie czego [można było skorzystać]. Potem w czasie Powstania właśnie to było czynne, bo wyjście na Franciszkańską groziło ostrzałem zza murów getta, bo Niemcy tam przecież ostrzeliwali.
Wiem o paru. To znaczy przy drzwiach frontowych był dość długi korytarz, przedpokój i zaraz w pierwszym rogu były takie robione przez pana Dławichowskiego – on specjalnie robił dla konspiracji takie różne skrytki, takie drzwiczki, gdzie były chyba gazomierze. I tam, ja nie umiem powiedzieć gdzie, ale wiem, że tam była jakaś skrytka i w jednym, i w drugim. Takie dwoje drzwiczek tam było. W kuchni pod parapetem była taka cała jakby szuflada. Właśnie kiedyś ja weszłam, ale to było już w czasie Powstania (chyba była taka łączniczka „Basia”, to była łączniczka i „Grota”, i „Bora” później, ale się nazywała Jadwiga Piasecka, niestety zginęła pod gruzami KKO, na rogu, bo tam było PKO i KKO, chyba KKO było na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej), pamiętam, ona wyjęła szufladę, tam jakiś rewolwer brała, jakieś pisma, coś takiego. Później, jako już starsza, to się śmiałam, dlatego że wycierałam naczynia jakieś, które mama tam umyła i ściereczka wisiała na ścianie, pamiętam ten gwóźdź. Ja to zdjęłam i przeraziłam się, że tam jakiś bagnet wisi. Myślę sobie: „Boże, czy ja jak mnie będą mordować, paznokcie wyrywać, czy ja – znaczy nie mordować, tylko torturować raczej – czy ja nie powiem, że tu wisi?”. Bo to przed tą szufladą, szuflada pod tym parapetem, to było w czasie Powstania już. A potem się okazało, że to był taki do ostrzenia noży, jak sztylet wyglądał, tylko to było okrągłe. Ja się nie znałam zupełnie. Teraz to się śmieję, ale pamiętam moje przerażenie – czy ja nie wydam, że tam coś było ukryte pod ściereczką. W każdym razie z samego Powstania to właśnie pamiętam, że byłyśmy na balkonie…
Nie, ja byłam… Ale potem na komplety z tego Starego Miasta chodziłam sama, dlatego że moja matka musiała być prawie stale… znaczy musiała wyjść, ale mogło być coś nagłego i nie mogła mnie tam odprowadzać, bo komplety były na Wilczej. Potem były u takich państwa Szabłowskich, pamiętam, to też było na Wilczej. Tam chodziła ze mną… To zdjęcie tych ruin mi zrobiła taka moja koleżanka bardzo serdeczna – Zosia Kuratowska. To jej ojciec był profesorem matematyki we Lwowie, potem w Warszawie, ale tu jest… Zawsze mnie to dziwi, bo ona musiała mieć szalone zaufanie do mnie, bo ojciec był pochodzenia żydowskiego, z tym że był podobny taki. Wtedy nie, dopiero jak go po wojnie spotkałam, to zobaczyłam, że miał takie rysy semickie. Ale ona mi powiedziała… Ja pamiętam miejsce, na placu Krasińskich, który inaczej wyglądał, ale niedaleko mojego domu, bo nie przyszła nauczycielka na dwie godziny polskiego, ktoś zawiadomił i ja powiedziałam: „Zośka, to chodź do mnie”. Zosia nigdy nie wychodziła sama, bo odprowadzał ją właśnie ten ojciec, a później ojciec zniknął i już tylko mama. A ona poszła ze mną i wiem, że jej jeszcze przed wejściem do tego mieszkania mówiłam… Powiedziała mi to, że mnie jedynej mówi, że ten ojciec jest pochodzenia żydowskiego i że się ukrywa. Ja to uważałam za wielki honor, bo jednak powiedzieć taką rzecz w czasie okupacji to nie było łatwe, więc musiała mieć zaufanie.
Więc poruszałam się sama. Jeździłam oczywiście…
Książki były tam u tych państwa Szabłowskich. Jeszcze była taka, chyba u Lilki Niedźwieckiej. To ten dom jest, bo tam na Wilczej to coś jest przerobione, zburzone i tam jest coś innego teraz. Natomiast ten dom, gdzie była Lilka Niedźwiecka, na ostatnim piętrze mieszkanie, to stoi. Ja tam kiedyś weszłam. Okropna jest brama i to podwórko, wygląd to ma tragiczny, ale tak sobie właśnie popatrzyłam, że po tych schodach tam wchodziłam, z bramy się wchodziło na górę.
Pamiętam tylko jedno, bo to bardzo znane, pani Manteuffel. To była siostra, polonistka i uczyła nas na tych kompletach polskiego. Tylko właśnie dziwnie ją zapamiętałam. A to taka znana rodzina, bo tam chyba jakiś profesor Manteuffel, czy lekarz, SSGW… To właśnie wiem, że ona.
A poza tym ja niestety… Ach, ja potem miałam, ale to nie to, to w Grodnie była taka [rodzina]: dwie siostry Sawko, Sawkówny mówiłyśmy. To potem w Warszawie do stowarzyszenia… To było stowarzyszenie, tak, Przyjaciół Warszawy. Ja do tego należałam, zaraz jak tylko to odkryłam, nie pamiętam, w którym roku, tam było… Nie wolno było o tym Grodnie wtedy mówić, więc było wewnątrz tego [Stowarzyszenia Przyjaciół Warszawy] stowarzyszenie Grodna, takie nieoficjalne niby. Ja się do tej pory spotykam z panią Grabowską i rozmawiamy sobie przez telefon, bo oni mają, ci grodnianie, tam już bardzo wielu osób nie ma, co poniedziałek, w tym domu na Krakowskim Przedmieściu… Ziemiaństwa… Taki dom spotkań tam jest i tam w każdy poniedziałek można pójść o godzinie dwunastej czy pierwszej, pierwszej chyba, i tam jeszcze parę osób przychodzi, ale już niewiele.
Nie, nie, na szczęście nie. Ale pamiętam, że była kiedyś łapanka chyba gdzieś… Zaraz, ja szłam właśnie do szkoły czy ze szkoły, z tych kompletów, na Miodowej. To pamiętam, tak vis-á-vis jakby Senatorskiej (strasznie dawno tam nie byłam, bo już nie mam tak sił chodzić po tej Warszawie), tam właśnie pamiętam jakieś takie chwile grozy, ale ja wiedziałam, że mi nic nie zrobią. Czy to było przed jakimś rozstrzeliwaniem…
No mi się wydawało, że… Ja miałam w Powstanie trzynaście, ale [wtedy] miałam dwanaście czy jedenaście, to nie wiem, ja się czułam… Na przykład ja właśnie nie byłam odprowadzana, jeździłam z placu Krasińskich tramwajem na tę Marszałkowską przy Wilczej czy Hożej, wysiadałam, szłam. Musiałam być samodzielna, bo ojciec wtedy był tam właśnie koło Garwolina, a mama nie mogła mnie odprowadzać.
Tak, ja się nie czułam zagrożona. A książki, jeśli chodzi o geografię, historię i język polski, to wiem, że zawsze zostawały tam u tej Krysi, w mieszkaniu u tych państwa. My nie nosiłyśmy nic. Ale tak sobie kiedyś myślałam, że przecież jakieś zeszyty, prawda, musiałyśmy chyba mieć? Ne byłoby żadnych lekcji? Może nie było, to był taki specjalny czas, że może nie było. Wiem, że ja tam skończyłam, to było wtedy chyba sześć klas powszechnej, cztery gimnazjum i dwa liceum, chyba ta matura duża i mała. Chyba ja skończyłam akurat te sześć klas i byłyśmy wszystkie zapisane, tam nas osiem chyba było dziewczynek. Byłyśmy wszystkie zapisane do różnych szkół – krawieckich, handlowych i tak dalej. No ale już wybuchło Powstanie i już tego nie miałam.
Właśnie nie wiem, chyba handlowej, bo nie krawieckiej, bo ja nie… Mam dwie lewe ręce. Może już coś wtedy mówiłam o tym, że nie, do krawieckiej to mnie zupełnie niestety [nie ciągnie]. Przydaje się, chociażby sobie coś przeszyć, a ja jestem na bakier z igłą. Ale nie pamiętam właśnie, żebym ja jakiś… Było tam Nur für Deutsche, oni tam siadali, ci Niemcy, a tu dla nas reszta tramwaju. Ja nie czułam się, że mogą mnie złapać, nie wiem.
Nie, tuż przed Powstaniem, dwa dni może czy trzy przed Powstaniem, nie pamiętam tego, [wróciliśmy], żeby po prostu być razem z matką. A skąd mój ojciec [wiedział?] Przecież to Powstanie to była data wcześniejsza jakoś, prawda? Tam były różne takie. Mama w każdym razie miała właśnie te kopie akcji „Burza”. Wiem, że to była taka spora paczka w szarym papierze i [matka] miała taki rozkaz, żeby to w razie czego… Ale ja nie wiem, jak oni mogli to, ale tak było, bo ja pamiętam, jak my z tej Franciszkańskiej – bo dom się palił trzeci raz i już nie było do uratowania – przeszliśmy na… [Koźla] jest chyba, bo ja zawsze Koźlą z Kozią [mylę] […]. Tam był wykopane takie przejście, bo jak tam Niemcy widzieli, to oni oświetlali w nocy strasznie – rakiety, tak że było też widno. Ale tam nie było bezpiecznie przejść, bo Niemcy strzelali jednak i my tam byliśmy… Takie były magazyny jakieś. Co było na tej Koźlej? Jakaś fabryka, jakieś, jak to się mówi, nie domy mieszkalne, tylko jakiś zakład i tam my właśnie byliśmy. Stamtąd nas Niemcy wyciągnęli, to znaczy już Stare Miasto było opanowywane, to musiał być 31 chyba sierpnia.
No, początek to tak – od razu gdzieś radio, flagi na tej Franciszkańskiej, tu w oknie, tam w oknie, ja na tym balkonie z tą Krysią. Krysia szybko pobiegła na górę do siebie i nie wiem zupełnie, co się z nią potem stało. No, a my tam cały czas, pół miesiąca chyba, dopóki Niemcy nie zaczęli bombardować co piętnaście minut, to my byliśmy w mieszkaniu w ogóle.
Zeszliśmy, dopiero jak zaczęli bombardować, bo to już było bardzo niebezpieczne i właśnie ten dom się palił.
Chyba tak, tylko jeszcze gasili, jeszcze była woda, a potem był zburzony cały róg. Nie wiem dotychczas, czy to była ta tak zwana szafa, czy to była bomba, bo cały róg runął. Moja mama z taką dobrą znajomą, to była żona bardzo znanego w Poznaniu adwokata – zresztą bronił z urzędu [gauleitera Warthegau] Greisera – Hejmowski, mecenas. Ta jego żona była u nas i jeszcze taka Danusia, która nie doszła na Bielany, bo jak siedziała na schodach i coś z mamą zaczęła, to mama zaraz: „To chodź, dziecko, ja dam…”. Resztki chleba były. Potem już nie było zupełnie co jeść, a po tym bombardowaniu już nawet wody nie było. Właśnie nie wiem, skąd my [mieliśmy] w ogóle jakąś [żywność], ile to trwało dni, że my jakoś tam żyliśmy, bo przedtem to jeszcze, wiem, że ta pani Łucja Hejmowska z mamą szły do kuchni i tam na przykład już [była] mąka na wodę i to było pyszne. Wiem, że ja mówiłam: „Mamo, czemu mi tego nigdy nie robiłaś do jedzenia, bo to jest takie wspaniałe”. Bo tam się takie jakieś te niby kluseczki z tej mąki robiły, oczywiście bez jajka. Wiem, że tam zginęło chyba czternaście osób.
Ale ja nie pamiętam, czy… Wiem, że zginęły na pewno, jak się ta klatka zawaliła. Tam później wystawała czyjaś ręka i ludzie chcieli odkopać, ale nie pamiętam, jak się to skończyło. Natomiast moja mama z tą panią Łucją właśnie gotowały tę mąkę na wodzie, jak runął ten cały róg tego domu, pięć pięter. Chyba były cztery, pięć. Tam, wie pani, kurz okropny. One stanęły w pewnym momencie, a jak ten kurz opadł, to okazało się, że stoją nad przepaścią, gruzy. Tak że gdyby pół kroku dalej, to by leżały zabite pod gruzami, pod tymi cegłami całego narożnika tego domu.
Na pierwszym piętrze. To było niezwykłe, że one w ogóle z tego wyszły.
Do piwnicy. Nie, do piwnicy. Już nie chodziły gotować nawet zupy, bo tak to my może już byliśmy w piwnicy, ale jeszcze jakoś tam chodziły coś gotować jakiś tam… Nic nie było, ale właśnie pamiętam tę taką mączną zupę. Natomiast później to już w ogóle trzeba było wyjść z tego domu. Ale jeszcze w tej piwnicy – pamiętam piwnicę, bo tam przecież były kołdry zniesione, jakieś materace, bo wiadomo było, że już tam się będzie żyło. Pamiętam na przykład, jak mój ojciec, który był jeszcze z nami, bo on nie brał przecież udziału w akcji powstańczej… […] Dlaczego go tam nie było? Musiał być… Pamiętam, bo ja z tym kotem, kotkę miałam, to przecież ją do tej piwnicy też. Ona była na takiej jakby smyczy zrobionej z mamy paska, z sukienki, jakiś taki miękki paseczek. Kiedyś mi uciekła z tej piwnicy. Chodziłam po całym domu, gdzie były już w ogóle drzazgi z drzwi, okna powybijane, bo to było wszystko już ostrzeliwane. Pamiętam, zobaczyłam ją na środku jakiegoś pokoju, wzięłam taki kawałek drewna z jakichś drzwi i tak jak to kotu, skrobałam i ona przyszła do mnie. Tak że ona później przecież dopiero… Ona żyła do lutego w Niemczech ze mną w obozie.
Do lutego. Tak, tak że długo.
Nie, tylko raz przyszła ta pani „Basia” – Jadwiga Piasecka „Basia”. Raz, pamiętam, że właśnie wyciągnęła tę jakby szufladę spod parapetu.
To było w czasie Powstania. Natomiast mama tylko niańczyła ten pakunek… Nie, nie, w ogóle, tak to udziału nie brała, nie wychodziła, nic. Tylko już potem, jak musieliśmy wszyscy ciągle z tą jakąś taką paczką…
No to musiało być chyba… Nie wiem, nie umiem właśnie powiedzieć. Parę dni my tam byliśmy, ale czy to były trzy dni, czy więcej, to tego nie pamiętam.
W tej piwnicy obcej, na tej Koziej. Potem zajmowali już Niemcy Stare Miasto, to gdzieś tam zawsze się słyszy, ludzie biegną, uciekają czy coś. I wiem, pamiętam, że mama wtedy, bo płonęło całe Stare Miasto właściwie, to nie trzeba było szukać przecież płomieni, wiem, że tę paczkę tam wrzuciła gdzieś. Potem żandarmi nas na tyłach kościoła Franciszkanów, na Zakroczymskiej, tyłami na Cytadelę wygnali. I tam na tej Cytadeli… A, bo mój ojciec był, bo siedzieliśmy na tej Cytadeli dość długo, tam było bardzo dużo ludzi, znaczy na trawie. I wiem, że…
Cywilna ludność, tak, cywilna tylko. Pamiętam coś takiego, że Niemiec, ten któryś z tych, nie wiem, czy to było SS, czy Wehrmacht, czy inny, ale szukał lekarza weterynarii, bo pies postrzelony, wilk. Pamiętam, jak ojciec mówił: „Co ja mam robić? Ja mam obowiązek…”. Bo przecież oni też, lekarze weterynarii, tę przysięgę Hipokratesa składają, tak mi się zdaje, że będą ratować. A tu nie wiedział, co robić. Czy ma to zwierzę tam cierpieć i w końcu jakoś umrzeć, czy wyjść. I jednak poszedł chyba. Tylko mówił tak: „Jeżeli mi się nie uda, to mnie mogą zastrzelić, bo powiedzą, że sabotaż, że specjalnie”. No ale udało mu się, bo to chyba chodziło o wyjęcie kuli. Wiem, że chodziło o jakiegoś wilczura i chodziło o jakąś pomoc, o jakiś ratunek. Potem właśnie ojciec wrócił, ale jak on na przykład na tej Cytadeli… Nie, musiał być z nami, bo nas przecież potem gnali do tego kościoła, który wszyscy prawie przeszli, Świętego Wojciecha.
Ja mam taki gdzieś taki dzienniczek, no niestety, nie pisałam go później, ale wiem, że pierwszego chyba, drugiego, to już jest, że pierwsza w nocy, doszliśmy do obozu Frankfurt nad Odrą.
Ale właśnie chodzi, przepraszam, o datę.
Nie, pierwszego… Tak, 1 września. Bo my byłyśmy właściwie tylko sierpień, a Stare Miasto Niemcy przecież zajęli już chyba 31 sierpnia, prawda?
Potem do kościoła na Wolę z tłumem ludzi. Tam w kościele oddzielali mężczyzn od kobiet. My z mamą nocowałyśmy, pamiętam, na górze przed jakimś ołtarzem, na takim drewnianym podeście jeszcze się udało, a ojciec już zabrany był na dół. Już z ojcem więcej się nie widziałyśmy, dlatego że okazało się, że ich wzięli do tego browaru Haberbusch i Schiele, i tam coś im kazali robić, o jakąś pomoc tam chodziło czy o jakieś dźwiganie beczek, czy co, nie wiem. W każdym razie już potem ojciec miał inny los, to znaczy jechał może też do Oświęcimia, do Auschwitz, tylko w Skierniewicach udało mu się wyskoczyć. To były też te wagony, bydlęce tak zwane. Ten, który tam był w tej budce strażniczej, odwrócił się, ojciec spojrzał na niego, a on jakby specjalnie, że nie chciał strzelać do człowieka.
Ojcu się udało i został potem w Częstochowie. Mama miała taką koleżankę i tam ojciec potem pracował jako lekarz weterynarii. Koło Częstochowy tam koni parę było, nie stadnina, tylko jakiś majątek, Skrzydłów się nazywał. […] Tam ojciec potem był właściwie do końca wojny.
A ja z mamą przez ten kościół, te wagony… Pamiętam, to była chyba niedziela, jak nas wywozili, te tak zwane bydlęce wagony stały. Deszcz lał okropny, my dwie godziny tam na tym peronie. Potem nas tam osiemdziesiąt osób czy ileś było w tym wagonie, oczywiście tłum straszny. Ja z kotką. Taką torbę tylko miałyśmy ze sobą, podręczne rzeczy, różne takie tam, najpotrzebniejsze. Ja siedziałam na tej torbie i ta kotka na kolanach i tylko dwa razy w ciągu całej podróży… A my tak – jechałyśmy do Oświęcimia, ale dwa transporty pojechały w dół, w stronę Katowic, bo już tak było pełno, że Niemcy po prostu… Już my pod tę bramę nie skręcaliśmy, tylko nas prosto i przez Głogów w górę, z powrotem do tego Frankfurtu nad Odrą – tam byłyśmy chyba około tygodnia. Oni rozdzielali stamtąd już do fabryk, na rolę i tak dalej. Moja mama ze mną trafiła do takiej, to się nazywało Bahn Gruppe sechs, grupa szósta. To były baraki po jeńcach francuskich i tam były sienniki, zawszone to było okropnie, to najpierw się zaczęło czyścić, zabijając te wszy. Piętrowe prycze i właśnie mama na dole, a ja, jako zwinniejsza jednak, na górze. Matka tam przeszła straszne zapalenie miedniczek nerkowych. Nie wiem, jakie leki na penicylinie były, ale jakieś leki w ogóle miała, że się z tego wykaraskała, bo miała bardzo wysoką gorączkę i wtedy nie chodziła. Natomiast ten Niemiec, kolejarz, który tam nimi zarządzał… To był odcinek… tam Göring nocował, tam stała ta jego, salonka się chyba nazywało, taki wagon, zasłonięte zawsze były okna, ale on jeździł właśnie do Berlina i potem tutaj wracał. Znaczy Göring tam nie spał, ale to był taki jakiś bardzo ważny wagon. Nie wiem dlaczego, mówili, mógł i sam Hitler tam jeździć.
Potem dostałam taką pracę… Ja się uczyłam rok niemieckiego w czasie okupacji, bo przed wojną się uczyłam francuskiego, ale jak to człowiek jest głupi, może to powiedzieć dopiero dorosły, nie chciałam tego francuskiego się uczyć, mimo że miałam ciotkę, która uczyła łaciny i greki, i znała też francuski i niemiecki. Uczyła we Lwowie, a potem była w Warszawie, bo uciekła z tego Lwowa – Janka Różycka. I ona by mnie dalej uczyła, ciągnęłabym ten język, to ja nie. Wobec tego matka mówi: „To się ucz niemieckiego u ciotki, będziesz łączniczką, to ci się przyda” – już mnie wtedy przeznaczyła. Ja się tego niemieckiego przez rok, do Powstania tylko, uczyłam, ale pomogło mi to w takich bardzo prostych rozmowach. Przyszedł kiedyś właśnie taki, on sam chyba osobiście, pan, który był takim szefem tego odcinka tutaj, Müncheberg, bo to była wieś Damsdorf, Müncheberg było miasteczko – i do Berlina. Przyszedł, że żona potrzebuje tam, żeby zrywać jakieś owoce, gruszki, coś takiego. Poszła taka Jadzia Telatycka, która bardzo dobrze znała niemiecki, mnie się tak przynajmniej wydaje, bo mówiła jakoś swobodnie, no i ja coś tam dukająca, ale coś rozumiałam, poszłyśmy zrywać to. Ona nam dawała (pierwszy raz tam jadłam, ale to bardzo było dobre) Eintopf, taką zupę z tym kawałeczkiem mięsa. Zresztą tu dawali też od pierwszej chyba, dawali w obozie, było gotowe jedzenie, tak że ci, co wracali z pracy, to dopiero tam wieczorem jedli – brukiew, kapusta i nie wiem, co trzecie. W każdym razie ja nienawidzę całe życie brukwi. Moja mama jadła, jako jarzynę robiła, a ja nie mogłam patrzeć na to, bo to dosłownie co trzy dni było. Były tylko w kółko, pamiętam, i to były ślimaki czasem wewnątrz, takie winniczki były w środku. A taki kawałeczek mięsa, plastereczek był dwa razy w tygodniu, to oddawałam, mama też oddawała tej Miźce.
Znaczy nie, Kizi, bo teraz jest Mizia, a to była Kizia.
Tak, tak. To była Kizia, tak się nazywała.
Tak, my jej. Jeszcze matka mi się wystarała, bo ja nie miałam tych czternastu lat, więc jeszcze nie do pracy i tak dalej, pamiętam, że to była niepełna szklanka mleka. Nie wiem, dlaczego zapamiętałam dwie trzecie, a to może było inaczej. To też tej Kizi oddawałam, no bo myślę – kot musi, więc trochę tam, parę łyków pewnie wypiłam, a trochę ona.
Tak, tak. Ja uważam… Kotka, właśnie Kizia.
Dlatego że Kizia całe Powstanie, poza jedną ucieczką w piwnicy… Ja nie wiem, na przykład nie pamiętam, co ona jadła? Czy może tę zupę mączną, ale nie pamiętam tego. Myszy tam chyba raczej nie łowiła. Z nami dzielnie tutaj cały czas była. Potem przecież ona szła ze mną do tego obozu, tam częściowo jechała, w Pruszkowie. Najpierw ta Cytadela, potem kościół, Pruszków. W Pruszkowie miałam taki blezerek, to cały czas tutaj, a tutaj ten deszcz przecież lał na nas.
Ja się dziwię, bo na przykład Niemcy zabierali psy. Doskonale pamiętam jak przed tym, jak wsiadaliśmy do tych wagonów, jeszcze najpierw staliśmy na peronie, czekaliśmy, ale Niemcy na smyczach mieli psy różne, zabierali ludziom. Niektóre może zabijali potem, ale może brali sobie, bo to były przeróżne psy, różnych ras i nie ras. Natomiast oni tego kota musieli nie zauważyć. A ludzie, całe szczęście, bo różnie bywało podobno, że nie mówili na przykład: „Ludzie giną, a tu kota wiezie”. Nie, ten wagon był mi przyjazny. Potem pamiętam właśnie, jak szłyśmy tam nocą, ja ją cały czas miałam pod… Ona była z wiosny, więc ona musiała nie być duża, bo to taka marcowa kotka chyba. Dostałam ją zresztą od takiego kuzyna, który wrócił z Oświęcimia. Jego brat tam niestety umarł, bo zagłodzili, storturowali, ten Janek był, a Jurek wrócił – potem wykładał na SGGW.
Szkiłłądź, przez dwa „ł” był.
Tak. Ja tak mam napisane właśnie, gdzieś tam parę kartek, które w ogóle mam, to napisałam, że Kizia bohaterka, bo ona jednak przeszła ze mną tę całą drogę i tę jazdę w wagonie ciężką, i potem tam do tego obozu i w tym obozie była i wychodziła… Nam zamykali drzwi o dziesiątej, a o szóstej rano chyba taki Niemiec, Steckiel się nazywał chyba, wołał: Aufstehen! – i wszyscy na nogi. Natomiast wieczorem gasił o dziesiątej światło. Ale na przykład mamie na dole, mnie na górze podrzucał śliwki z własnego ogródka, więc tak to było.
Nie, nie pracowałam, bo nie miałam czternastu lat. Jakbym miała czternaście… Nas było pięcioro.
A mama na te tory. Jak alianci przeważnie koło pierwszej spuszczali te „srebra” i nadlatywali, i bombardowali… Ja nawet miałam takie „srebro” […].
Na kolei. Czyli jak alianci bombardowali, to oni rano, o tej chyba szóstej wychodzili całą grupą. Pamiętam jeden tylko barak, ale jak byłam, bo tam z mężem pojechaliśmy, bo chciałam to wszystko obejrzeć, to już baraków nie było, ale były jeszcze fundamenty wtedy, takie niskie, małe. To te baraki to tam chyba były dwa, bo pamiętam, tylko jakoś widocznie ja tam w ogóle nie chodziłam za barak, tylko tutaj, w stronę tej bramy.
Nie.
Nie, to była wieś Damsdorf, a powiat właśnie ten Münchenberg, to jest niedaleko Berlina, bo ja to potem… Nawet gdzieś jakieś zdjęcie miałam przy nazwie tej wsi, bo to była wieś. I mąż rozmawiał, bo ja już niemieckiego w ogóle nie pamiętam, poszczególne jakieś słowa, ale mąż dobrze mówi po niemiecku i pytał. Bo tam były tory, a potem były ze trzy domki, takie w ogrodach, potem była łąka i potem te baraki. Ktoś był na zewnątrz, jakiś pan chyba, i mąż pytał o to w moim imieniu, czy pamięta, że tutaj właśnie był taki obóz. On powiedział, że on pamięta, że był obóz, ale lepiej wiedziałaby jego żona, której nie ma akurat, wyszła. Bo wie, że takie właśnie tam były dzieci, ona miała wtedy mniej więcej tyle co my lat, więc takie tam, koło dwunastu, że ona może by… Wiedziałam, że mi specjalnie nic nie powie, ale chciałam zapytać, jakie to wrażenie robiło, ale ten pan taki nie bardzo był rozmowny i niewiele się dowiedziałam. W każdym razie byłam i zobaczyłam.
Tak, a oni jeździli koleją z tego… To właśnie w Damsdorfie musiała być jednak, bo to miasteczko, to wiem, jak uciekła, bo ta pani Łucja Hejmowska uciekła. Jej mąż, który znał parę języków perfekt z akcentami, to on udał takiego…
Nie, nie, nie. Tylko ona była z nami cały obóz i oni się… Nie pamiętam, jak to było, że oni się skontaktowali, bo to kartkę można było [wysłać], więc ona gdzieś tam napisała. Była z Poznania i tam miała rodzinę. W każdym razie on miał papiery fałszywe, fantastyczne, że jest jakimś, dziś by powiedzieli, biznesmenem, w każdym razie jakimś handlowcem. Przyjechał pewnego dnia…
Do tego obozu. Znaczy nie wszedł, tylko się gdzieś tam koło umówili. Ona wyszła, wsiedli do pociągu i w Zakopanem się znaleźli. Ona z tego Zakopanego dała nam znać, bo można było tę kartę pisać, już nie pamiętam, jak to wyglądało. W każdym razie dała znać, że ona jest w Zakopanem, pozdrowienia czy coś.
Wie pani, ja nie pamiętam. Nie, chyba nie zima. Boże Narodzenie na przykład my tam spędzałyśmy, to chyba już jej nie było, więc to może było tak dość szybko, ona tam nie była długo. Zresztą my mieliśmy kontakt po wojnie, do śmierci właściwie, jeszcze w szpitalu u niej byłam, bo jej mąż miał wylew, a ona po nim i on nawet nie wiedział, zresztą umarł szybko ten pan Hejmowski, ale jeszcze trochę chyba żył po tym wylewie, jakoś tam odzyskał zdrowie w jakimś stopniu, nie pamiętam. Wieczorem przyszedł [Niemiec do obozu], znaczy on nie sprawdzał, czy ktoś jest, tylko chodził chyba po tej sali i widział tu nagle łóżko puste. Wyszło na jaw, że jej nie ma, i wtedy w ogóle już zabronili jazdy do tego miasteczka, już byliśmy… Brama była otwarta, tam były podwójne, podwójne na pewno, o ile [nie więcej] – nie, może więcej nie było – druty kolczaste. Jak bramę zamykał, to były dookoła jak w obozie koncentracyjnym, ale to było dlatego, że widocznie tych Francuzów tak okratowali.
Bo przedtem tam byli Francuzi. Jak my tam weszłyśmy, czy weszliśmy… Tam było bardzo mało mężczyzn. Pamiętam właśnie to państwo… Oj, pamiętałam do tej pory, a już teraz nie. Był mąż, żona i ten chłopiec – Wiesiek, ich syn – cała rodzina. Potem była jeszcze druga rodzina, nie wiem czy nie tych państwa Golników. To ciekawe, bo okazało się, że to była koleżanka ze szkoły w Częstochowie mojej mamy i tam się spotkały.
Byłyśmy do końca, bo wiem, że to urodziny chyba Hitlera, 30 kwietnia, zdaje się. To my jeszcze byłyśmy, ale…
Tak, tak, ale mnie się ciągle wydaje, że my 1 maja [byłyśmy] już w Poznaniu, więc to jest niemożliwe, żebyśmy były [w obozie] 30 kwietnia. W każdym razie pod koniec kwietnia, tak mogę powiedzieć, pod koniec kwietnia Rosjanie nas, trudno mi jest użyć słowa „oswobodzili”, ale z obozu nas w każdym razie oswobodzili. Pamiętam, że tam jakieś były magazyny czy wytwórnia rowerów i wszyscy na tych rowerach dookoła. A ja tego roweru [nie mogłam znaleźć], nie zdążyłam gdzieś tam pójść i zaczęłam płakać i taki żołnierz rosyjski mnie zapytał… Wiedziałam, nie znałam rosyjskiego, ale się domyśliłam, że on pyta, dlaczego ja płaczę. No, więc powiedziałam, że rower i tak dalej. On powiedział, żebym z nim poszła (jaki człowiek naiwny) i on mi ten rower tam gdzieś znajdzie. No i ja z nim poszłam, ale on nie znalazł. To blisko gdzieś, już roweru w ogóle nie było. Pamiętam, że on mi dał obrus, który gdzieś tam też w domku jakimś wziął, bo przecież Niemcy zostawiali obiady na stołach, uciekali czy chowali się gdzieś. Widać, że przed chwilą dosłownie było życie. W każdym razie ten obrus to ja długo miałam, to był biały obrus, taki adamaszkowy jakiś.
Tak, tak. Nie, bardzo był, okazało się, ok. Ale potem my gdzieś też szłyśmy, uciekając już, znaczy, idąc już do Polski. Pamiętam, jak mama się strasznie tych bolszewików bała. Miałam krótkie włosy, ale jakieś wystarczające, że mi takie tu warkoczyki zaplotła i kołdra dotąd, a tu warkoczyki, że tu mała dziewczynka, żeby oni mi jakiejś krzywdy nie zrobili.
Tak, tak. Tam my spaliśmy nawet w jakiejś takiej sypialni niemieckiej, bo to było wszystko zostawione, otwarte absolutnie, tak.
Tak, dotarłyśmy do Poznania i tam przez tę koleżankę w Częstochowie jakieś tam… Nie wiem, jak to już się działo. Nie, to ojciec nam… Czy jeszcze my kartkę dostałyśmy, bo on wtedy, będąc w Częstochowie, po Powstaniu, koło Częstochowy, w tym Skrzydłowie napisał, że… Nie, ta przyjaciółka, ta koleżanka mamy w Częstochowie jakoś tak się [skontaktowała]. Bo tak się rodzice znowu umówili, że w razie czego to do niej wiadomość, bo ona stamtąd, jak będzie żyła, to będzie miała [kontakt]. Tam się mama moja dowiedziała, że mój ojciec już jest w Czarnkowie i tam już zaczął pracę i czeka na nas.
Czarnków jest koło Poznania, to jest chyba z pięćdziesiąt… Janko z Czarnkowa tego podobno pochodzi, obok jest Goraj, przepiękne lasy, tam i szkoła nawet leśna jakaś. My do tego Czarnkowa pojechałyśmy, a ojciec z kolei, nie chcąc tam [być], bo on nie chciał nigdzie być ciężarem, więc jak tylko była szansa, pociągi zaczęły jeździć, to zaraz jedzie i szuka pracy. Stał na peronie, te pociągi jeździły różnie i tak sobie powiedział: „Jaki podjedzie, to…”. Jakoś miał przyjechać Toruń albo Poznań. Ojciec bardzo Toruń lubił. Nie wiem, skąd znał to miasto, ale jeszcze z dawnych czasów. Chciał do tego Torunia, ale podjechał do Poznania i ojciec pojechał do Poznania. Tam poszedł, już był czynny ten jakiś tam… Nie wiem, jak się tam nazywało, ale w każdym razie lekarz weterynarii, jak tam szli, to pracę oferowali tu czy tam. Ojcu zaproponowali, bo tam poszedł, właśnie ten Czarnków, że to jest bardzo dobre. To było takie miejsce przygraniczne, bo to nad Notecią, tam ujście Noteci było chyba granicą w ogóle z Niemcami przed wojną. No i ojciec do tego Czarnkowa pojechał i my do tego Czarnkowa pojechałyśmy. Ja tam poszłam do gimnazjum, ale byłyśmy tylko dwa lata, bo w Gorzowie Wielkopolskim otwierali taki… Tam były duże tereny, nie wiem, jak za Niemców – Biowet – to te wszystkie leki weterynaryjne to głównie właśnie ten instytut taki był, Biowetu. Przy tym był zakład – Wojewódzki Zakład Higieny Weterynarii – WZHW. No i mój ojciec, tam zaproponowali mu kierownika, i ojciec… My mieszkaliśmy naprzeciwko, takie były bardzo ładne – Gorzów jest ładny – domki, tam zamieszkaliśmy, ojciec miał blisko do pracy. Potem kolega jakiś na spotkaniu zaproponował ojcu, żeby przyjechał… Bo on w Słupsku otwierał coś też tam z weterynarią związanego. Ojciec jakoś tak się skusił: „A, to zmienimy ten Gorzów”. Właściwie szkoda, ale tak czasem człowiek… Tam potem dopiero… Pracował w tym Słupsku, tylko przeniósł się do higieny, nie weterynarii, tylko to jest Państwowy Zakład Higieny, na Chocimskiej. Nie, przepraszam, Sanepid to się nazywało, w Sanepidzie pracował i dopiero wróciliśmy do Warszawy…
Tak, ja byłam w tym Słupsku, chyba dwa lata byłam. Strasznie jednak chciałam do Warszawy, zresztą moja mama też. A ojciec jako stary warszawiak od pokoleń, jakoś nie było to tak, że on koniecznie chciałby wrócić. Ale wrócił i był szczęśliwy, bo zaczął zaraz jakiś tam ten, pamiętam, English Institute odwiedzał, bo ten angielski znał i tak dalej. Potem dzięki temu wyjechał na trzy miesiące […], taka organizacja światowa, właśnie coś z higieną, takie urządzali trzy miesiące za granicą, w Zagrzebiu to było. Tylko trzeba było znać angielski, a że ojciec zdał ten egzamin, pojechał.
Ja przyjechałam w pięćdziesiątym piątym.
Nie, maturę dostałam w Gorzowie i oczywiście marzyłam o medycynie, tak jak zawsze od dziecka, tym bardziej że mama mi tam opowiadała też ciągle i nie mogła sobie darować, że nie skończyła. Ale ja trafiłam na czasy stalinowskie, wtedy wypełnialiśmy takie, pamiętam, już w liceum, jakieś ankiety, jaki kierunek, gdzie pójdziemy i tak dalej. Ja napisałam medycynę. Tam były drugie, to ojciec mi radził: „Wiesz co? Jakbyś się nie dostała, to farmację. Lubisz chemię – lubiłam rzeczywiście chemię – to otworzysz sobie jakiś taki…”. Jak to się nazywa, kosmetyczne, ale…
Taki gabinet […] „Gabinet kosmetyczny – taka czysta robota, sympatyczna. Jak nie chcesz w aptece, nie musisz” i tak dalej. A potem właśnie w tym roku pięćdziesiątym ja się dostałam na tę farmację, ale to dzięki takiemu… Profesor Kirkor to był pierwszy specjalista chorób pszczół, to jeszcze z Grodna ojca kolega. On potem tam [miał] różne drogi – Anders, nie Anders, w każdym razie wylądował w Londynie i tam właśnie… Nie wiem, jak to się stało, że on się wyspecjalizował w tych chorobach pszczół. Potem wrócił do Polski i w tym Gorzowie miał nawet w ogrodzie, bardzo ładny i ta willa, i z tyłu duży ogródek. Tam miał te ule, takie doświadczalne, parę tam może, ja nie wiem, z pięć tych uli. Wiem, że tu mnie tak strasznie ugryzła, użądliła ta pszczoła, że ja miałam oczka jak Chińczyk – małe, skośne i całe zamknięte, i tak dalej.
Nie, ja nie skończyłam, dlatego że ja z góry byłam naznaczona na wyrzucenie. To znaczy, ja wiem, że ten profesor Kirkor bardzo pomógł, żebym ja się w ogóle przyjęła na medycynę jakoś, nie wiem. Ten dyrektor mnie zresztą skreślił, nie było mowy. A trzecia możliwość, to mama mnie namawiała – SGGW. „To idź na ogrodnictwo”. Nie wiem skąd, bo ona nie miała żadnych ogrodów, ale mówi: „To taki piękny zawód, to ogrodnictwo”. I ja napisałam to ogrodnictwo. Ale na tę farmację, ponieważ się dostałam, to poszłam. Cały pierwszy rok zaliczyłam, drugi bez jednego egzaminu zaliczyłam, bez jednego, to był profesor… Bodalski, to był dziekan, a to był Bobrański, to był ze Lwowa – piła straszliwa – z organicznej [miałam egzamin] i ja sobie zostawiłam… […] Drugi termin to był we wrześniu, przed rozpoczęciem się nauki. Poszłam w tym drugim terminie, ponieważ on mnie oblał, pamiętam, na alkaloidach, a miał złamaną nogę i przywoził go kierowca. On pytał, oblewał zresztą nieźle i kierowca go odwoził, już jak profesor sobie zażyczył. On mnie pytał i już chciał przerwać, już miał widocznie dosyć, po prostu powiedział: „To skończymy jutro”. To jest okropne dla takiej studentki, jeżeli on trzyma mnie całą noc, ja oczywiście nie śpię, wydaje mi się, że już kompletnie nic nie umiem i potem na drugi dzień idę jakby na dalszy ciąg egzaminu. No i ja oczywiście właśnie na tych alkaloidach, na jakimś wzorze czy coś mnie obciął i powiedział: „Niedostateczny”. A ja mówię: „Panie profesorze, jeszcze mam komisyjny”. A on na to mi powiedział: „No, nie wiadomo, czy pani będzie mogła zdawać” czy coś w tym stylu. To mnie tak tknęło. Rzeczywiście, oni mi nie dali zdawać komisyjnego, do czego nie mieli prawa.
Nie, nie, ja nie skończyłam tych studiów, dlatego że potem nie poszłam na SGGW i w ogóle już nie poszłam. Potem wyszłam za mąż, wyjechaliśmy, służbowo mąż wyjechał do Szwecji ze mną. Potem już córka się urodziła i już w ogóle wszystko przepadło mi. Ale potem było mi bardzo przykro, smutno, bo się dowiedziałam, że na tym SGGW, gdzie miałam jakieś szanse przejścia, podobno było bardzo dużo właśnie dzieci akowców, że tam się dostawali. Jak na innych obcinali, to tam… Miałam taką koleżankę w klasie, Owsińską Olę, która była krewną żony generała Sikorskiego. Ona sześć razy zdawała na medycynę i za każdym razem oblewała, i nie została tym lekarzem, więc to takie czasy były tragiczne.
Ja postrzegam wspaniale, jako czyn bohaterski, niesamowity zryw. Będąc w Warszawie cały czas, chociaż byłam jeszcze dziewczynką… Ale to musiało nastąpić. Wiem, że zginęło masę, bo tam około dwudziestu tysięcy Powstańców, a około dwustu cywilów, ale nie wiem, ja sobie nie wyobrażam, żeby tego nie było, bo nosili już broń prawie. W naszym domu, nie naszym, ale tam gdzie mieszkaliśmy, na Franciszkańskiej, na rogu był taki sklep, [gdzie było] wszystko – warzywa, mydło i powidło. […] Do tej pani Słupskiej, nazywała się Słupska, przychodzili właśnie… Mieli te karabiny jakieś prawie na wierzchu czy rewolwery, czy coś – było widać, że to wszystko się tam gotowało, bo tam masę przychodziło właśnie tych akowców, bo syn czy córka tych właścicieli też należeli. Mi jest szalenie tej młodzieży żal, jak każdemu zresztą człowiekowi. Ale wydaje mi się, że to było nie do uniknięcia. Rosjanie nas oszukali, bo tam już niby strzelali, potem zamilkli. Niemcy tutaj, widzieli wszyscy, ja tego nie pamiętam, że oni jakby wyjeżdżają, że opuszczają tę Warszawę, ci wojskowi. Okazało się, że potem jakoś tam wrócili, że wyjeżdżali, ale coś spowodowało, że oni [byli] z powrotem. To było straszne, ale wydaje mi się, nieuniknione. A ja kocham wszystkich bohaterów. Wie pani, ja bym klęczała przed nimi, mały pionek, nic nie zrobiłam, ale [to] nie mój czas. Jakbym miała lat dwadzieścia, to nie wiadomo, czy bym żyła, a tak jestem i ich zawsze chwalę, zawsze podziwiam, są dla mnie bohaterami.
Warszawa, 4 października 2018 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna