Nazywam się Helena Marta Czuperska z domu Wiśniewska.
Podczas Powstania byłam na Sadybie.
Nie pomnę, w jakiej formacji. To były „Szare Szeregi”. Byłam harcerką po zaprzysiężeniu.
1 stycznia 1930 roku.
Urodziłam się w Warszawie, w Śródmieściu, przy ulicy Złotej. To oczywiście mówię z opowieści rodziców. Matka niepracująca, oprócz mnie dwóch braci, ojciec legionista, kawaler krzyża Virtuti Militari za udział w legionach. Podobno miał jakieś zasługi w wyciągnięciu Wieniawy-Długoszewskiego spod silnego ostrzału. Nie miał żadnego wykształcenia, bo nie bardzo poza normalną szkołą mógł mieć, jako że jako ochotnik do legionów wstąpił, o ile pamięć mnie nie myli, z opowiadań rodziny, mając osiemnaście lat.
Ojciec dostał posadę kontrolera w miejskich zakładach. Ja nie pomnę, jak to się nazywało, w każdym razie chodziło o autobusy, tramwaje i tak dalej. Matka nie pracowała, zajmowała się dziećmi.
Tak, miałam dwóch braci.
Jeden Jerzy, a drugi Edward. Jerzy tragicznie zginął w czasie okupacji, utonął w Jeziorku Czerniakowskim. Natomiast Edward – do końca jakoś mieliśmy bliski bardzo stosunek. Powstaniec też, w [Batalionie] „Zośka”. Przybliżyć [szczegóły] można, w każdym razie u „Radosława”.
Powstanie przeżył. Trafił ranny. Przeszedł cały szlak bojowy swojego ugrupowania, chyba począwszy od Woli, cmentarza Wolskiego, Jana Bożego, kanały, Śródmieście. W każdym razie koniec Powstania to było Powiśle, ulica Okrąg.
Ojciec brał udział w Powstaniu. Pierwszego dnia przy próbie założenia przyczółku przy Sadybie na tak zwanym terenie niczyim – nieudana akcja, przez Niemców zlikwidowana, był ranny, ranny w głowę, co go wyłączało z Powstania. Potem już był na Sadybie i udziału czynnego jako żołnierz już nie brał.
Chodziłam, jak pamiętam, po przeprowadzce ze Śródmieścia na Sadybę (z uwagi na lepsze powietrze, jak mi potem tłumaczono), do takiej drewnianej szkoły na Sadybie, która podczas okupacji prowadziła dla niektórych uczniów, koedukacyjna zresztą, komplety. Kiedy było zimno, kiedy były tam jakieś historie, to po kolei w domu każdego uczestnika odbywały się lekcje.
Koleżanki nie, aczkolwiek taką bliską koleżanką była Krystyna Gdyk, to jej nazwisko panieńskie, biorąca również udział w Powstaniu jak ja, łączniczka. Nie wiem, czy żyje, bo nie mam kontaktu. Obecne nazwisko Połucka, z męża Połucka.
Nie pamiętam nazwisk.
Wyjątkową osobą na pewno była kierownik tej małej szkoły, pani Wanda. Nie chcę przekręcić, nie pamiętam nazwiska. Tam mi się jeszcze w tej chwili zaplątało nazwisko Soroczko i to chyba wszystko, jeżeli chodzi o [nauczycieli]. Potem zdawałam egzamin i dzięki mojemu stryjecznemu bratu, Tadeuszowi Wiśniewskiemu, który jak gdyby prowadził, decydował, jak ja mam się kształcić i tak dalej, zdawałam i zdałam egzamin. Chodziłam po ukończeniu szkoły podstawowej do Hoffmanowej.
Tak, to już było w okresie…
Byłam już na Sadybie, chociaż dwa tygodnie wcześniej mieliśmy, mówię o „Szarych Szeregach”, o moim zastępie, byliśmy w Laskach na obozie.
Nie, mówimy Powstanie.
Dla dzieci, przynajmniej dla mnie – nie zdawałam sobie sprawy, co niesie słowo „wojna”. Cieszyło mnie, bo się działo. Nalepiało się jakieś tam paski papieru na szyby i tak dalej. Wiem tylko, że mama się kłopotała, bo nie było zapasów żywności. I wiem, że kobieta, która przynosiła mleko, jajka i sery w takim tobole co rano, przestała przychodzić. No i to były moje wszystkie wspomnienia. Nie miałam powodu. Owszem, przyszedł… Mama ściągnęła bardzo wyczerpanego żołnierza. Wiem, że go posadziła, jakieś nogi mu wymoczyła, coś tam mu dała jeść. I to są epizody z okresu wybuchu wojny.
Z harcerstwem związałam się w roku czterdziestym trzecim, ale też bym musiała sięgnąć po legitymację. Po prostu to są daty, których nie pamiętam. I też to harcerstwo, że tak powiem, polecił mi mój brat. Moją drużynową była Barbara, też nie pomnę. Była w Londynie, przyleciała tutaj…
Tak. I wreszcie mogła świadczyć o moim udziale. Natomiast jak mówiłam o tej Krystynie Połuckiej z domu Gdyk, ona nie była w harcerstwie, tym niemniej na przykład w czasie okupacji brałyśmy udział w takiej akcji „Wieniec”. Jednym z (nie wiem, jak nazwać, przepraszam) żołnierzy podziemia był Tadeusz Bogucki, tak zwany rykszarz. Żył z tego, że jeździł rykszą. I mój brat, jeden i drugi, rodzony i stryjeczny, wciągnęli nas, tę moją koleżankę Krystynę Połucką i mnie do akcji „Wieniec”. Chodziłyśmy na cmentarz, brałyśmy takie szkielety wieńców, przywozili nam gałązki, robiliśmy z tego wieńce. Te wieńce brał ten ryksiarz pod plandekę i rozwoził na miejsce wówczas pierwszych publicznych rozstrzeliwań przez Niemców.
Nie.
Nie. Na tej Sadybie do pewnego momentu, do momentu wybuchu Powstania to było osiedle oficerskie, willowe, w której wszyscy się znali. Konspiracja jako taka nie miała sensu, bo wszyscy wiedzieli, że to jest pan „X”, to jest pan „Y”. Stąd ja nie znam w ogóle pseudonimów, nie było takiej potrzeby. Wiedziałam, że do pana Gdyka muszę się zgłaszać rano i tam dostanę meldunek, który mam zanieść na Mokotów.
To już mówię o Powstaniu.
„Halszka”.
W obozie w Laskach, który był zresztą w lipcu 1944 roku. Z tego obozu wcześniej, na lamenty mamy, odebrał mnie ojciec. To był już okres (znowu wracam prawie do końca okupacji), gdzie były koszmarne łapanki na dworcach. Ojciec wszedł w kontakt z kolejarzem, z kolejarzami i oni w okolicy Służewca bodajże bardzo wyhamowali pociąg i wyskoczyliśmy z ojcem z tego pociągu. Natomiast taka moja wówczas z zastępu koleżanka, pamiętam i imię, i nazwisko, to była Hania Hilsberg, chyba. Po nią też przyjechał jej brat, ale ten brat został przez Niemców jednak na dworcu złapany. Myśmy nie mieli już z nim kontaktu.
Wchodzimy w teren po okupacji, tak zwanego wyzwolenia. Dom był zrujnowany, nie było gdzie mieszkać.
To był rok czterdziesty piąty, bo… Ale to przeskoczyliśmy…
Może nie nazywano tego dosłownie, ale miałyśmy tam, zresztą tam i jacyś chłopcy też byli… Były tam, trudno powiedzieć, wykłady, w każdym razie uczono nas udzielania pierwszej pomocy i co powinniśmy mieć przy sobie, jakie środki dezynfekujące, jak się zachować w sytuacjach, kiedy [ktoś jest ranny]. Czego nas jeszcze uczono. Jakichś chodów, które nie miały wielkiego sensu, raczej były zabawowo traktowane. Były tam jak gdyby obrządki harcerskie: rozpalanie ogniska, broń Boże, bez użycia papieru, nie, trzeba było tak rozpalić z drewienek, z suszu. I to właściwie wszystko, co mnie utkwiło.
Owszem, wiedziałam, że szykuje się Powstanie, ale nie było w moim przypadku czegoś takiego jak powołanie na zbiórkę. Ja po prostu się zgłosiłam 1 sierpnia do tych, o których wiedziałam, że są czynni, że byli czynni w czasie okupacji w Polsce podziemnej.
Nie, żaden hufiec, o żadnym hufcu nie było mowy. Po prostu zgłosiłam się, mówiąc, że jestem harcerką, o czym zresztą wiedziano, bo wszyscy o wszystkich wiedzieli, bo to willowa dzielnica. I początkowo myślałam, że będę pomocna w powstańczym szpitalu, urządzonym w tak zwanych blokach oficerskich na Sadybie, na parterze i w suterynie, że będę tam pomocna, no, a sięgnięto po mnie… Właśnie ten pan [Felicjan] Gdyk, nie wiem, jaki miał pseudonim, to nie miało znaczenia, bo znałam jego nazwisko, to właśnie zaczął mnie używać w charakterze łączniczki.
Z Sadyby przez teren niczyj, a mianowicie od początku ulicy Czerniakowskiej do Królikarni. Był to teren niczyj, ale kontrolowany jazdą wozów niemieckich przez „Drogę Królewską”, tak to się nazywało. Wokół były pola i trzeba było po prostu uważać. Ja miałam czternaście lat i warkocze do pasa, więc byłam traktowana [jak dziecko], byłam bezpiecznym przenośnikiem tych meldunków. Jeden moment, w którym uważam, że przysłużyłam się Powstaniu, to miałam przeprowadzić na teren Mokotowa inżyniera od kanałów, bo nie było łączności Mokotowa ze Śródmieściem. A na mnie przytwierdzono plan tych kanałów, jak to tam jest, na to nałożono mi taką właśnie kamizelkę na drutach samemu robioną, no i tego pana inżyniera. Pan inżynier strasznie chciał jak najszybciej przejść ten teren, natomiast z doświadczenia mojego i moich koleżanek wiedziałyśmy, że możemy tylko odgrywać rolę dzieci, które się bawią. Ten teren nie był zabudowany, to były pola orne, jakieś tam były jarzyny, warzywa, które zbieraliśmy po drodze i zanosiliśmy w takich siatkach robionych ze sznurka. A ten gnał, chciał gnać. Prosiłam, żeby uważał, bo pole widzenia samochodów, które jechały od Belwederu, było dosyć odległe. Nie było zabudowań. Tak że ktokolwiek szedł, nie kręcił, był widziany. No i rzeczywiście tak się stało, że przebiegliśmy tę „Drogę Królewską” wzdłuż takiej fosy, która się ciągnęła od ulicy Powsińskiej do chyba Królikarni, szła ulicą Idzikowskiego. On chciał uciekać. Nie wiem co, nie wiem, jak to się stało, co mnie podszepnęło, że powiedziałam: „Nie uciekamy. Siatki na plecy”. No bo zdawałam sobie sprawę, że pole ostrzału jest takie, że ucieczka będzie coś sugerowała. Warkocze zarzuciłam na plecy, no i… Nie padł żaden strzał, ale oczekiwanie na ten strzał będę pamiętała do końca życia. No i to była moja chyba, jeżeli chodzi o Powstanie, jedna [zasługa], którą sobie przypisuję, że to uratowałam po prostu. Natomiast fakt, że zgłoszono mnie do krzyża Armii Krajowej, myślę że to zawdzięczam właśnie takim osobom. Ja pani nie umiem powiedzieć, jak się nazywał ten inżynier, bo nazwisk się nie używało przecież.
A druga moja zasługa, to kiedy było ostateczne natarcie wojsk niemieckich na Sadybę z trzech stron po bardzo silnym ostrzale. W piwnicy siedziałyśmy w willi pana Gdyka, czekając na meldunki. Było tam parę osób. I był również Powstaniec w kombinezonie. Mnie tam ktoś pożyczył kurtkę i jak ucichła ta nawałnica, to ja wyskoczyłam z tej piwnicy, żeby tę kurtkę móc oddać, no bo to nie moja kurtka. I zobaczyłam po drugiej stronie ulicy, a działo się to przy ulicy Godebskiego, Niemców. No więc na tyle czułam się w porządku, że wbiegłam z powrotem do tej piwnicy, mając na uwadze tego Powstańca w kombinezonie, że Niemcy są. Wtedy się nazywało willę: u Zalewskich, u Uriaszów, u jakichś Burczyków, w ten sposób. „U Zalewskich Niemcy”. Na szczęście ten bidak miał, jak się okazuje, pod kombinezonem jakąś koszulinę i spodnie, więc wyszedł jako osoba cywilna. I spędzano nas na forty czerniakowskie. Nie wiem, czy pani zna Sadybę, ale ciągnęły się te forty… To były kazamaty. Tam ściągnięto całą ludność i szpital. Ja początkowo myślałam, że ja z tym szpitalem będę, ale jakoś tak się stało, że szłam do Pruszkowa z ludźmi cywilnymi, w Pruszkowie.
Nie, później. W Pruszkowie odnalazłam swoich rodziców. Ktoś mnie pomógł tam z lekarzy, no bo ojciec był znany przecież z konspiracji, powiedział: „Słuchaj, są twoi rodzice”. No i w tym Pruszkowie odnalazłam rodziców. Już potem ojciec, mama, dziadek i ja zostaliśmy wywiezieni do Niemiec, do ówczesnego Breslau, do takiej stacji podwrocławskiej, która się nazywała Schmiedefeld. Potem było natarcie na ten Breslau i nas ewakuowano do fabryki gazów. Ale tam był już popłoch. Propaganda antyradziecka była bardzo silna i Niemcy się potwornie jej bali. Więc Niemcy przede wszystkim chcieli uciekać, jak szło natarcie wojsk radzieckich. A tutaj konwojent, przedział, my stłoczeni. Ale mieliśmy miejsce. No i znowu tutaj jakieś były handle. Za pierścionek matki pozwolono nam wysiąść na takiej stacji, na której stanął pociąg. To była obecna Jelenia Góra, a wtedy chyba Hirschberg. Nie wiem, ale tak chyba. Tak sobie przypominam. Miałam dużo szczęścia, bo nie przeżyłabym prawdopodobnie pracy przy torach kolejowych, bo taką mieliśmy pracę koło tego Wrocławia, gdyby nie to, że byłam podobno łudząco podobna do zmarłej córki żony zawiadowcy tej stacji. Ona mnie wyrwała z pracy przy torach, na tym mrozie. Myśmy przecież, jak wyszli z tego Powstania, tak byłam… I byłam u niej, sprzątałam.
No, to była zima na pewno. Bo to, co można nazwać wyzwoleniem, to był rok… Wiem, że to był maj.
Ja mogę… Nie pamiętam daty oczywiście.
To była zima.
Nie, stamtąd nas ewakuowali do tej fabryki gazów. Po drodze żeśmy zwyczajnie tam za pierścionek… Udał konwojent, że nas nie widzi, wysiedliśmy. Ale no co robić w tej Jeleniej Górze? Przecież to niemieckie miasto. Ale wówczas ktoś nam powiedział, że jest obóz nad rzeką Bober i tam są Polacy. Tam żeśmy poleźli i tam doczekaliśmy…
Obóz pracy. Tam się spotkaliśmy pierwszy raz… Nie wiem, czy to się nadaje, czy powinnam o tym mówić. Tam spotkaliśmy pierwszy raz lwowiaków, którzy pracowali na kolei, którzy uciekli z terenów zajętych przez Rosjan. Wydawało nam się… Byliśmy dla nich naburmuszeni. Wydawało nam się: „Jak to? Jak można uciec od alianta? Do Niemców?”. Potem na własnej skórze się okazało, że można. Nie będę opowiadała o perypetiach powrotu…
Bo one były, one były trochę śmieszne, trochę tragiczne.
Tak się jakoś stało – mówimy o tej Jeleniej Górze – tak się stało, że tam się już zrobił duży popłoch wśród Niemców. I znalazłam oparty o coś rower. Ja ten rower ukradłam, tylko nie za bardzo chcę mówić.
Za ten rower ojciec gdzieś wyhandlował konia z furą i tym koniem z furą wracaliśmy do najbliższego punktu, skąd odchodziły transporty do Polski. Tym najbliższym punktem były Gliwice. Przed Gliwicami przy drodze coś tam jedliśmy i tak dalej, i wchodziliśmy do tych pomieszczeń, bo wydawało nam się, że to jest nie fair. I ja z pustoty chciałam wziąć jakiś sweter, a ojciec mój: „To twoje?”. – „Nie”. – „Zostaw”. – „Ale to nikomu nie służy”. – „Zostaw, nie twoje”. I myśmy obozowali przy tej drodze, z tym koniem, z tą furą. No i w nocy napadły nas wojska frontowe. Wojska frontowe na całym świecie są trudne bardzo, ale to była dzicz.
Radzieckie. To była dzicz. Myśmy z mamą uciekły. Wiem, że tam były krzyki: Łoszad’ dawaj! No, tego łoszad’, tego konia, trzeba było oddać. Ale to było niedaleko Gliwic i nie wiem już, jak to się stało, żeśmy do tych Gliwic dotarli, skąd szły transporty takich odkrytych lor, pełnych jakichś kabli, jakichś… W każdym razie to szło do nas, na wschód. No i tym systemem wróciliśmy. Wróciliśmy do punktu, który ustaliła rodzina, a tym punktem to był Nadarzyn, gabinet dentystyczny rodzonej siostry Tadeusza Wiśniewskiego, Marysi Wiśniewskiej. Gabinet dentystyczny. Tam odnaleźliśmy… Brat wrócił z obozu, no i my. A potem to już było różnie.
Myśmy jeszcze lato spędzali w takim folwarczku rodzinnym prowadzonym przez jednego z braci Wiśniewskich.
Tak. Ale potem nastawała zima i wiem, że ja obierałam jakieś buraki cukrowe, już w wielkim mrozie, bo one miały być sprzedane, i tam przyjechał mój brat stryjeczny, Tadeusz Wiśniewski. Zobaczył mnie i nie wiem, rozmawiał z rodzicami, w każdym razie wróciliśmy do Warszawy, zresztą nie do naszego mieszkania, bo było zrujnowane, tylko obok, do willi takich państwa Uriaszów. On, kapitan, zginął w oflagu, została żona, no i w trzyosobowej małej willi udostępnili nam jeden pokój. I rozpoczęła się nędza.
Wydawało mi się, że jestem za stara na to, żeby usiąść w ławce szkolnej. Tadeusz mnie do tego namówił. Tadeusz mnie namówił do tego, żeby powrócić do harcerstwa, ale ja do tego harcerstwa nie wróciłam. Nie interesował mnie również ZBoWiD, bo się dowiedziałam przypadkiem, że do tego ZBoWiD-u należy „Cień” Kowalski, siepacz polski, siepacz żołnierzy polskich. Bo tam należeli wszyscy na początku. Więc ja nie, ja w takim towarzystwie nie będę. Dopiero jak wróciła, jak przyjechała w odwiedziny ta moja drużynowa, to mój ten brat stryjeczny, Tadeusz Wiśniewski, kazał mi się zgłosić i stąd ta legitymacja.
Nie wiem, bo ja potem, ja potem…
Chodziłam do dobrej szkoły, a to było Liceum Przemysłu Odzieżowego przy ulicy Rozbrat. I to była dlatego dobra szkoła, bo tam były cztery kierunki: krawiectwo męskie, krawiectwo damskie, modniarstwo i roboty artystyczne. Ponieważ moją zaletą jest wybieranie niepraktycznych rzeczy, no to wybrałam te roboty artystyczne, które po roku postanowiłam, że będę kontynuowała. To było tkactwo, haft i różne jego odmiany, koronki i różne jego odmiany.
Tak, bez sensu. Bo gdybym się uczyła krawiectwa, to nie siedziałabym w pokoju z kuchnią. W każdym razie jeszcze do tego chciałam kontynuować w średniej szkole muzycznej muzykę, którą… Sprawdzał mi słuch właśnie ten mój brat stryjeczny. Właściwie to nie on sprawdzał, tylko taki skrzypek, Modzelewski. I doszli do wniosku, że powinnam kontynuować te muzykę. Ale na szkołę średnią muzyczną na fortepian to ja zwyczajnie za mało umiałam. Więc ktoś mnie tam poradził, że bez względu na to, na jaki się instrument zapisuje, fortepian jest obowiązkowy, więc żeby zdawać egzamin na harfę. I ja myślę, że wtedy tak strasznie łaknęliśmy tego, żeby się coś działo, żeby się wyrwać z tej szarości, z tego, że to nie jest tak, o co walczyli nasi koledzy, o co oddali życie nasi koledzy… To nie powinno być tak. Ale żeby się ratować jakoś, żeby to życie nie było takim zjadaniem chleba tylko, zdałam na tę harfę. No ale na harfę chodziłam do tej szkoły. Więc tak: raz, że szkoła w ogóle była przy Rozbrat, dwa: wymyśliłam sobie też harfę, trzy: powiedziano mi… Bardzo cierpiałam, bo siedziało się przy karbidówkach i nie było mowy o kąpieli. Poradzono mnie, że jak ja bym chodziła na gimnastykę, która była przy Rozbrat, to tam można brać prysznic. No to poszłam na tę gimnastykę. A na tej gimnastyce okazało się, że ja się bardzo dobrze zapowiadam. No to mi dali lewy etat w Legii i stąd to mieszkanie. To jest blok wojskowy, w którym parę mieszkań oddano Legii, klubu, w którym byłam zawodniczką.
Gimnastyka przyrządowa. Ale potem jak mi dali lewy etat… I trzeba było z czegoś żyć. Ojciec był cały czas w depresji, bo sobie nie tak wyobrażał koniec wojny i swoje życie, mama bezradna. No i zaczęłam ciągnąć ten sport. I od tego czasu, od tej chęci wzięcia porządnego prysznica, zaczął się fakt, że moje całe życie zawodowe aż do emerytury prawie, było na różnych stanowiskach i różnych instytucjach sportowych, nieprzerwanie. Skończyłam pracę zawodową, prowadząc skargi i wnioski w Ministerstwie Sportu.
Całe życie.
Baliśmy się o brata. Tam była jakaś historia, która się mogła bardzo źle skończyć. I był problem. Były dwa ujawniania. No bo ci młodzi ludzie, którzy walczyli, oni też chcieli żyć i z czegoś żyć. Chcieli się uczyć. No, w ogóle chcieli, żeby coś się działo. Więc po pierwszym ujawnianiu była duża fala aresztowań. No ale dalej był problem. Dobrze: i co teraz? I była druga jak gdyby [fala], ale po tym drugim ujawnianiu się rodzina doszła do wniosku, że on wyjedzie na zachód. Akurat Marysia Wiśniewska dostała gabinet dentystyczny w Oleśni i on tam pojechał, ucząc się protetyki dentystycznej. I represje jakieś duże go nie spotkały. Ale przypominam sobie i tego się, nie można tego zapomnieć, te oczekiwania każdego wieczoru, żeby wrócił i kiedy wróci, i czy wróci.
Nie, nie, on ujawnił, tylko uciekł przed ewentualnym aresztowaniem.
Politycznie rzecz ujmując, to Powstanie miało sens. Ale to była, jak się potem okazało, intryga polityczna. Bo jak gdyby strona radziecka… Ale to nie są moje przemyślenia, tylko raczej przyswojone przez to, co czytałam na ten temat.
Patrzę na to tragicznie, patrzę na to bardzo źle. Mimo tego wyzwolenia zabrano nam bardzo dużo lat takich, które powinny nam służyć, które powinny sprawiać, że rośniemy. Przecież uczyłam się dopiero wtedy, uczyłam się, że się w domu inaczej mówi, a w szkole inaczej. Przecież miałam nawet konflikt w klasie maturalnej z wykładowczynią, młodą bardzo osobą, z SP (był taki przedmiot: służba Polsce), która nam relacjonowała udział Rosji w zajęciu terenów polskich jako dobrodziejstwa. Wtedy ta nasza czwórka tych „artystek”, jak nas nazywano, nie mogła tego ścierpieć. Rezultat był taki, że dzięki kierowniczce skończyło się to… Chcieli nas wyrzucić w ogóle z tej szkoły, ale skończyło się to tym, że chodziłyśmy na Górnośląską do jakiegoś tam biura, gdzie nas uświadamiano.
Niektórzy.
Nie.
Nie potrafię się wyzwolić z goryczy, że tyle istnień bardzo wartościowej młodzieży zginęło, walcząc nie o taką Polskę, jaka była i jaka jest. Po prostu uważam, że to, że nie mamy mężów stanu, bo nie mamy takich mężów. Wróć. Zawsze było to, co się nazywa elitą. Nawet jak byliśmy na drzewach jeszcze, to też. Tylko jest kwestia, czy ta elita dba o pozostałe stado. A ja cały czas odnoszę wrażenie, że nasze elity nie dbają o swoje stado, że została wyniszczona klasa średnia, która normalnie jest napędem wszystkiego: gospodarki i tak dalej. No, ale tu już wkraczamy w dziedzinę mnie obcą, bo mój wiek już jest właściwie taki, że to są moje przemyślenia podczas bezsennej nocy, nic niedające.
Warszawa, 1 lutego 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna