Jerzy Oleksiak „Kapitan”
- Proszę opowiedzieć troszkę o sobie, kim byli pańscy rodzice, gdzie pan mieszkał w dzieciństwie, gdzie pan się wychowywał?
Urodziłem się w Warszawie, mieszkałem do Powstania na Powiślu, na ulicy Dobrej 20, ten budynek do dzisiaj stoi. To jest chyba jedna z najstarszych kamienic, która pozostała na Dobrej, poza tym frontem, który został zniszczony całkowicie albo po Powstaniu, albo w czasie Powstania, bo nie pamiętam, raczej po Powstaniu. To była najbiedniejsza ta cała chałupina, składała się z trzech stron, od frontu to trochę było tak zwanej inteligencji, która trochę miała więcej pieniędzy, zajmowała pierwsze piętro, reszta to były właściwie, można powiedzieć, klitki, piwnice były zajęte przez najbiedniejszych i tak do góry. W zasadzie to tam mieszkała bidota, tym bardziej że, pamiętam (urodziłem się w 1928 roku), był ten kryzys ogólnoświatowy, a Polska dopiero miała te swoje osiem lat przed moim urodzeniem.
Moi rodzice właściwie pochodzili ze wsi. Ojciec urodził się w Warszawie, ale matka to chyba jeszcze ze wsi przyjechała jako małe dziecko. Ojciec był kelnerem, matka też gdzieś pracowała w gastronomii. Pobrali się w bardzo młodym wieku. Urodziłem się w 1928 roku, mój brat młodszy urodził się w 1930, następny się urodził w 1932 i ostatni się urodził w 1937. Zajmowaliśmy bardzo kiepskie mieszkanie w tejże kamienicy – można sobie wyobrazić sześcioro czy siedmioro ludzi w jednym pokoju z kuchnią. I to jeszcze było dwie rodziny, makabra. Później ojciec trochę zaczął więcej zarabiać, to były lata może trzydzieste, 1933, 1934, to już mieliśmy tak zwane samodzielne mieszkanie, ale to mieszkanie takie, na które dzisiaj chyba by się nikt nie zgodził, nawet nie mając nic do wyboru. To było bez ubikacji, ubikacja była na dole, tylko woda, kuchnia, takie były warunki mniej więcej. Jeżeli chodzi o młodość, to ojciec dopiero w latach 1937, 1938, 1939 zaczął trochę lepiej zarabiać, więc myśleli już trochę o zmianie mieszkania. Dzieciaki młodsze wyjeżdżały na tak zwane kolonie, niechętnie to robiły, często uciekali z tych kolonii i matka miała kłopot. Ja wyjątkowo byłem kruchy, jak to się mówi, i na żadne kolonie się nie nadawałem, tak że byłem tak zwanym pupilkiem mamy. Chociaż byłem pupilkiem, to mój wygląd wcale nie świadczył o tym, że jestem zdrowym pupilkiem. Nie wiem, ile mogłem ważyć, nie wiem, czy jest możliwość pokazywania zdjęć z tego okresu, jeżeli tak, to mam takie zdjęcia z dzieciństwa. I tak mniej więcej było coraz lepiej do roku 1939, jak się zaczęła wojna.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Do szkoły chodziłem na ulicę Drewnianą. To była szkoła podstawowa numer chyba 36, ale dzisiaj trochę inaczej się nazywa. Miałem fantastycznych nauczycieli. Chodziłem do tej samej szkoły aż do ukończenia siódmej klasy. W 1939 roku, jak wybuchła wojna, to chyba byłem w piątej klasie, ale na początku Niemcy szkołę zamknęli. Nie wiem, to chyba był początek roku 1940, [kiedy] ponownie została otwarta.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Wybuch wojny pamiętam bardzo dobrze, bo to był bardzo ładny dzień. Wtedy miałem lat już jedenaście. W pierwszym dniu wojny nie pamiętam żadnego bombardowania, pięknie samoloty latały, dość wysoko, nasze, nie nasze, jak to się mówiło… Ale następne dni to już zaczęła się tragedia, bo zaczęli bombardować. Nawet w naszą kamienicę i koło naszego mieszkania, właściwie w tę klatkę schodową, na której mieszkaliśmy, uderzyła bomba pod okno, przebiła, zwaliła schody częściowo i utkwiła w piwnicy gdzieś. Ale inne bomby narobiły tam szkody naokoło. Myśmy w międzyczasie jednak z bratem, tym trochę młodszym, ganiali na Wybrzeże Kościuszkowskie, gdzie stała artyleria przeciwlotnicza, z tym że to nie były armaty, tylko były karabiny maszynowe, w okrągłym leju stał na nóżkach karabin maszynowy. Skąd to wiem, bo myśmy tam siedzieli akurat w czasie bombardowania mostu średnicowego, bo to była jednostka, która była zlokalizowana dla obrony mostu kolejowego, tak zwanego średnicowego. To gdzieś na wysokości teatru Jaracza, tylko w ogródkach między ulicą a Wybrzeżem, właściwie na tym Wybrzeżu, bo tam kiedyś było przecież lodowisko, przedszkole chyba jeszcze było, ochronka, coś takiego. Na trawnikach właśnie zlokalizowany był karabin maszynowy, nie wiem, czy tam było coś więcej. Kiedy myśmy siedzieli w leju u tych żołnierzy… Oni nas nie wypuścili, dlatego że już [latały] myśliwce i bombowce, lekkie sztukasy i rzucały bomby na most kolejowy. A myśmy się znaleźli z tego tytułu, że po pierwsze, z ciekawości, a po drugie, to dowiedzieliśmy się, że żołnierze potrzebują zapałek, papierosów, a myśmy od nich dostawali kawę, taką słodką, prasowaną, takie przysmaki. To nas też kusiło, żeśmy biegali z powrotem do domu, po lokatorach zbieraliśmy, co tam kto tam dał dla żołnierzy i z powrotem na ich stanowiska, kilka razy żeśmy obrócili. Ale to się szybko skończyło, bo coraz większe było bombardowanie naszej kamienicy. Ojciec w tym czasie pracował jako kelner w „Adrii”, chyba to na Jasnej czy coś takiego. To była luksusowa restauracja i tak jak ojciec twierdził, że ona ma lepsze stropy, bo w naszej kamienicy to właściwie trudno powiedzieć, że to były stropy, bo to były drewniane stropy. Tak że bomba, jak wpadała, to dokumentnie zatrzymywała się dopiero w piwnicy. Więc tą gromadą żeśmy [szli], ja tego najmłodszego na plecy i w górę z Powiśla, nawet już pod tymi bombami naokoło, aby się dostać do tego naszego bunkra, jak to myśmy myśleli. Z bratem na plecach, jakieś małe tobołki, dotarliśmy na tą Jasną, a tam jeszcze gorsza makabra, bo tam był zlokalizowany punkt medyczny dla rannych żołnierzy. Ich na miejscu, na stołach piłowali na żywca, bo nie było środków znieczulających [Był ogromny] smród z zapoconych i zabrudzonych [rannych], krzyki, i płacze. Mama była skłonna, żeby w ogóle stamtąd wiać. Wreszcie żeśmy zwiali, dlatego że rzucił samolot na ten budynek bombę zapalającą i zaczął się budynek palić. To przypieczętowało naszą decyzję, żeby wiać z tego obiektu z powrotem do swojej chałupy. Mama mówi: „Co będzie, to będzie” i żeśmy tam już jakoś przekoczowali tą najgorszą nawałę tego bombardowania. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że spadł [samolot] na Dynasach. Przed wojną na Dynasach to był tor wyścigowy kolarski, później tor został zlikwidowany, Dynasy zostały zaniedbane właściwie, parkan ogrodzony, kupa trawy, ale nawet przed wojną Dynasy już podupadały. Gdzieś koło Dynasów, koło chyba ulicy Cichej, spadł Heinkel chyba 111, ale za blisko żeśmy nie podchodzili z bratem, bo to otoczyło wojsko. Takie wrażenia. Dalej trochę trzeba było tej koniny udziabać po tych zabitych zwierzętach. Jak to w takich okolicznościach – chaos beznadziejny, jedni wyjeżdżają, drudzy przyjeżdżają, wojsko w chaosie, już nawet trudno powiedzieć, co się tam dalej działo. Trzeba było z czegoś żyć. Wojna właściwie wybuchła dość nagle, tak że zapasów wiele nie było, ale ponieważ różne magazyny były bombardowane, to co się dało, to się rabowało, [na przykład] jakieś wytwórnie ogórków… Muszę szczerze powiedzieć, nie chwaląc się, ja się nie nadawałem do takich eskapad. Moi młodsi bracia za to się genialnie spisywali w tej robocie. Nawet mogę powiedzieć, że to im to lepiej szło, ja to byłem taki zawsze [bojaźliwy], chodziłem tylko z nimi, żeby ich pilnować.
No i tak przeszła pierwsza nawałnica wojenna, i trzeba było iść jak po kapitulacji. Ojciec stracił robotę, nie wiem, z czego myśmy tam jeszcze egzystowali, ale tak jakoś to się łatało, jak to się mówi. [Ojciec] trochę zaczął pracować w jakiejś restauracji, ale Niemcy przychodzili, to zrezygnował z tego. Ciotka moja, mamy siostra, która mieszkała na Browarnej z mężem, który był z kolei bratem mojego ojca (takie powinowactwo bliskie), namówiła ją, żeby handlowała. Ona już się zakręciła, trochę jakiejś mąki z przemytu ze wsi [zorganizowała] i pączki zaczęła robić. Jakąś marmoladę gotowały z brukwi czy buraków, nie wiem z czego. Mama też to podpatrzyła, też to robiła, chłopaki (młodsi moi bracia) nosili te pączki na handel pod Halę Mirowską. Pod Halą Mirowską był plac przed halami, trochę inaczej był ustawiony, bo tam była komenda miasta chyba, teraz nie wiem, kto tam zajmuje, biznesy jakieś. I pod Halą Mirowską cały się handel odbywał. Tam był jeszcze bazar Janasza jakiś i byłem zaopatrzeniowcem, te pudła im nosiłem, oni handlowali, [a ja zanosiłem] puste pudła do domu. Ojciec pomagał matce przy pieczeniu i przy wyrabianiu [pączków]. Tak się mniej więcej… Trochę handlowałem papierosami, to znaczy kupowało się tytoń i gilzy, nabijało się [tytoń] w specjalnym aparaciku do nabijania [gilz], papierosami handlowałem i tytoniem, takie różne się interesy robiło.
- Nie wrócił pan do szkoły?
Jak tylko szkołę otworzyli, to wróciłem do szkoły i poznałem swojego kolegę, którego przedtem nie znałem (bo przerwałem, to już była piąta klasa chyba) – Leszka Zębalę. Chcę tu szczególnie zwrócić uwagę na tą postać. Leszek Zębala wrócił albo ze wschodniej Polski albo skądś z rodzicami, oni zamieszkali na ulicy Zajęczej. Widocznie im się przed wojną dobrze powodziło, bo mieli ładne mieszkanie – to znaczy „ładne” – pokój z kuchnią to był luksus wtedy w nowym budownictwie. Leszek zawsze schludnie był ubrany, przychodził do szkoły, miał charakterystyczne plamki na twarzy, to się okazało, to były takie plamki po wybuchu bomby i on miał to już powbijane w skórę, to się już nie dało nic poprawić. Z Leszkiem się zaprzyjaźniłem i wróciłem oczywiście do swoich starych przyjaźni. Nie pamiętam, chyba w 1942 roku, na początku, myśmy nie tworzyli specjalnie jakiejś paczki, ale był w naszej klasie Jurek Słowikowski, który był siostrzeńcem przedwojennego kapitana wojsk polskich Jerzego Czarskiego. Mówię o tym, dlatego że Czarski później, jak się okazało, był zastępcą majora „Roga” na Starym Mieście. Ale wtedy już myśmy poprzez Słowikowskiego, to nie wiem, chyba z jego inspiracji… Słowikowski zaczął podpytywać nas, czy my byśmy nie chcieli chodzić na jakieś zebrania tajne z historii. Wyszukał ośmiu, dziewięciu [chętnych], no i tak się zaczęło. U Słowikowskiego się przeważnie to odbywało, a to nie były jeszcze militarne spotkania, tylko przychodził wykładowca z historii, z literatury i tak pomału, to żeśmy się wciągali w robotę konspiracyjną. Później, to już w 1942 roku pod koniec właściwie, to było jawne, że to jest jakaś organizacja taka półwojskowa, pół niewojskowa, to wyczułem.
Jeszcze nie wspomniałem, że przed wojną bardzo krótko, ale należałem do „Orląt”. Nawet przypominam sobie jakąś defiladę w Alejach Jerozolimskich, ale to nie chcę za dużo o tym mówić, bo zbytnio nie pamiętam, to było dawno i „nieprawda”.
Poprzez Słowikowskiego żeśmy się zaczęli wciągać. Wykłady najpierw były z historii, trochę z literatury. Zresztą poprzez profesorów [...] też… Pomimo że już w szkole był wykładany język niemiecki, ale jako język, nie jako przedmiot, nie jako coś, co trzeba było opanować. Mieliśmy wykładowcę, który jak ktoś się obejrzał, to walił kawałkami kredy, jeszcze kreda była w takich pucach, takie chamidło było. Natomiast miałem pięknego profesora od literatury, w te nasze łby tak wbijał tą literaturę i poezję poprzez to, że on miał specyficzną punktację. Jak ktoś miał dwóję, to dostawał minusa i po to żeby tą dwóję skreślić, to trzeba było [się nauczyć] dziesięć strofek wierszy z jakiegoś poematu, to można było skreślić tego minusa, bo ten minus to z kolei to był tak jak zero. Punktacja była taka – jak miałeś czwórkę i dwójkę to było sześć, podzielić na dwa to jest trzy. Tak że ta jego punktacja, to była na tyle taka dziwna rzecz, że trzeba było szybko skreślać te minusowe punkty, dlatego myśmy się uczyli dużo wierszy, tak że wierszy to tam naklepaliśmy kilka tysięcy nawet, jakby się policzyło. Od literatury mieliśmy bardzo porządnego [profesora], mogę powiedzieć, że… Dyrektor był wspaniały, w ogóle nauczycieli miałem bardzo dobrych.
Wracając do wykładów z historii i literatury – w szkole dziennej (jak to można było nazwać) [ich] nie było, to wszystko się odbywało na tajnych kompletach. Tam żeśmy poznali nauczyciela od historii, który właściwie, jak się okazało, to był pierwszym naszym dowódcą. On utworzył pierwszy pluton, chyba 119, nazywał się Antoni Szwancenzer pseudonim „Sobiechowski”. To był uciekinier z Bydgoszczy, młody facet, przystojny, wysportowany, może był nauczycielem WF-u czy czegoś, to była w ogóle kopalnia inicjatyw. Pomału to żeśmy poszukali zeszytów… Jeszcze można było nawet nabyć zeszyty do topografii, nie wiem, w jakich kioskach, nie kioskach, bo to nam było potrzebne do szkolenia wojskowego. Później przyszło przeszkolenie łączności dla podoficerów Wojska Polskiego. Tam żeśmy zdawali po pół roku jakieś egzaminy. Takie było wejście do spraw tajnych. Później każdy z nas już dostał nowe przydziały. A co nas łączyło? Tenże Szwancenzer był w stopniu chyba plutonowego podchorążego, zorganizował w ramach RGO ośrodek dla dzieci najbiedniejszych na drugiej stronie Wisły, w przedwojennym klubie rodzin urzędników bankowych. Urządził takie jakby półkolonie, coś, taką przykrywkę znalazł, a myśmy tam zaczęli występować jako instruktorzy, trochę naprawiacze, reperowaliśmy kajaki dla tego klubu, o, coś takiego. Tak że na wakacje to myśmy prawie tam koczowali tygodniami na zmianę, jeszcze do tego, że załatwił jakąś taką barkę.
- Działali tam państwo jako pomoc, jako instruktorzy przy półkoloniach?
Myśmy tam pracowali niby jako opiekunowie młodszych dzieciaków, bo tam niekiedy przyjeżdżali chłopcy trochę młodsi od nas. Przeważnie to można by było powiedzieć w skrócie, że to była jedna wielka przykrywka, po to tylko, żeby ewentualnie wydobyć jakieś środki od RGO na… Przecież tam było dożywianie, była kuchnia, którą myśmy sami organizowali, ale produkty jakieś i pieniądze to trzeba było uzyskać stamtąd. Tak że to było mniej więcej w tym okresie. Kiedy było lato, to organizowane były wycieczki na kajakach, na łodziach w górę rzeki, tam były ćwiczenia już typu wojskowego, nie z jakimiś karabinami, tylko żeby oswoić się i z mapami, i z pewnymi warunkami, bośmy tam nocowali. Jeżeli chodzi o ćwiczenia strzeleckie (bo to trzeba było na sucho ćwiczenia z bronią [robić]), no to można było robić w pomieszczeniach normalnych, w lokalach prywatnych, takie, jak zapoznanie się z celowaniem, zapoznanie się z bronią. Muszę powiedzieć, że robili to dokładnie, bo niektóre pistolety to nasi koledzy [przynosili]. Ja też nawet tak się w tym doskonaliłem, że parabellum to rozbierałem nawet po ciemku, można było rozebrać i złożyć po ciemku. Tak że różnego typu trzeba było mieć umiejętność, różnych broni. Natomiast jeżeli chodzi o jakieś strzeleckie [ćwiczenia], to niekiedy przyjeżdżał do klubu policjant rzeczny, który był w naszej organizacji, i niekiedy nam się zdarzało, że jakieś pojedyncze próby strzeleckie na ostro tam się odbywały, ale to było bardzo rzadko. Tak że jeżeli chodzi o jakieś ostre strzelanie, to nie mieliśmy żadnego przygotowania.
- To trwało przez cały czas do wybuchu Powstania?
To trwało cały czas, nawet była taka sytuacja, że w pewnym momencie, kiedy Niemcy zabronili, a w zimę to tak, jak mówiłem, wynajmowaliśmy w szkole (nie pamiętam, na Karowej chyba) salę gimnastyczną i tam żeśmy trenowali boks, mieliśmy instruktora, który nas uczył boksu. Można powiedzieć, to było wielostronne działanie naszego wodza, tak było. W 1943 roku był zakaz przebywania już między mostami, bo chyba w 1943 czy pod koniec może 1942 roku, ale trudno mi powiedzieć, jak myśmy nocowali w tymże ośrodku, to pewnej nocy nadleciały sowieckie maszyny bojowe, z tym że to nie były jakieś nowoczesne już typu Jak, tylko te były takie trochę lepsze od kukuruźnika, którym usiłowali zbombardować most średnicowy. [Nasz] ośrodek znajdował się między dawnym mostem Kierbedzia a mostem średnicowym, to jakby można było zlokalizować go tak szczegółowo, to
vis-à-vis obecnego pomnika Syrenki Warszawskiej, tu w tym miejscu. Tak że jak nadleciały samoloty ruskie, to myśmy wtedy brali koce, wyłazili na plażę pod koce, zobaczyć, co to będzie za bombardowanie, bo oni rzucali jakieś pięćdziesięciokilogramowe bomby. To w taki most było trudno trafić, przecież to konstrukcja tych belek stalowych, to jak trafił, to może i trafił, ale nie widziałem, żeby trafili. Tak że po zakazie przebywania między mostami tenże kochany nasz komendant, załatwił za mostem Poniatowskiego obecnym,
vis-à-vis portu Czerniakowskiego, stary jakiś nieużywany statek pasażerski przedwojenny, który się nazywał „Bajka”. Już na statku „Bajka” to były kabiny przecież, a już było coraz gorzej. Poza tym Niemcy kiedyś zrobili taką łapankę, że odcięli dojścia do mostu i otoczyli całą Saską, ten wał, i wyłapywali ludzi, i wtedy to była chyba pierwsza moja łapanka. Ale ponieważ miałem tak mizerny wzrost, to nawet w trzech łapankach mnie nigdy nie zatrzymali. Drugą łapankę zrobili na Krakowskim Przedmieściu przed pomnikiem Kopernika, odcięli Krakowskie Przedmieście w dół do Oboźnej i w stronę Nowego Światu, cały plac przed pomnikiem Kopernika. Jak mijały się tam tramwaje, bo tam po Nowym Świecie i po Krakowskim jeździły tramwaje przed wojną, i za okupacji, więc odcięli te dwa i wszystkich z tramwaju wygrużali do samochodów. Wtedy to już chyba miałem legitymację technikum ogrodniczego i z tą legitymacją podszedłem do oficera, który na obrzeżach łapanki stał, on nawet nie zwrócił na mnie uwagi, taki miałem [wzrost], nie wiem, ile miałem, z metr czterdzieści. Tak że z jednej strony to było dobrze, z drugiej strony było źle, bo do żadnych akcji jakichś takich większych to mnie nie używano.
Jeżeli chodzi o działalność, to jedną pamiętam paskudną robotę, kiedy miałem zrobić wywiad w dzielnicy niemieckiej, czy dany lokator otwiera drzwi, jak się do niego dobija. Więc z tymże Jurkiem Słowikowskim, którego już tutaj wymieniałem… Ponieważ byliśmy takiej trochę bidnej postury, jeszcze musiałem ubrać się w najgorsze ciuchy, porozrywać się po drodze. Tak się cholernie wstydziłem, bo to na terenie swojej dzielnicy musiałem się jakoś poruszać, żeby dotrzeć do niemieckiej dzielnicy, to chyba było na Cecylii Śniegockiej czy coś takiego, taki specjalny był budynek. Tam żeśmy poszli z duszą na ramieniu, ale żeśmy dotarli jakoś. Dla mnie to było nie tyle przeżycie, że mnie złapią, [był wstyd,] jeżeli mnie zobaczą koledzy takiego oberwańca. No jakoś myśmy tą sprawę załatwili, to była ta z tych paskudnych. Natomiast z Leszkiem, z którym się zaprzyjaźniłem, myśmy tworzyli pewną parę, gdzie na zebrania organizacyjne, gdzie potrzebny był sprzęt do instruktarzu, to znaczy broń, to przeważnie była broń krótka, bo wcześniej z karabinami, z pepeszami [nikt] po mieście nie chodził. To była przeważnie broń krótka, typu nie pamiętam, bo myśmy lugera to nazywali, że to parabellum, to już takie było przyjęte, ale były jakieś hiszpany nie hiszpany, walthery nie walthery. Nawet były takie ruskie w kaburach drewnianych, mauzery, można było dopinać do tego futerału. Przeważnie to było tak, że w dwójkę się chodziło, ten jeden miał broń, a drugi był tylko jako nie tyle obstawa, bo to trudno nazwać obstawą, tylko taki towarzyszący, żeby było wiadomo, co się z nim dzieje. Poza tym trochę na początku, jak dostałem tą pierwszą swoją sekcję, to chodziłem na jakieś zebrania jako instruktor broni, chociaż byłem niewielkiej postury, ale coś tam musiałem umieć, bo mnie wysyłali.
Może trochę chaotycznie to opowiadam, ale tak to mniej więcej było, skąd się wziął mój ten taki pseudonim. Nigdy bym się tak nie nazwał, tak mnie nazwali koledzy, właściwie tenże mój kochany dowódca. Bida była ogólna i bardzo często chorowałem na jęczmień, i matka mnie zakrywała [oko] opaską. Kiedyś poszedłem na wykłady i do mnie mój dowódca mówi: „Co ty jesteś, kapra udajesz, kapitana”, akurat to były wykłady o okresie elżbietańskim z historii, coś o kaprach, o piratach i tak od tego do tamtego, to tak już zostało. Na mnie wołali, do dzisiaj niektórzy jeszcze, którzy żyją, to często mówią na mnie „Kapitan”, to taki był ten mój [pseudonim].
Malowania to nie pamiętam, żebym chodził na jakieś malowanie haseł. Częściowo żeśmy jakiś magazyn kajakami… Jak był jakiś wybuch na Żoliborzu, to żeśmy w dół kajakami zorganizowali jakąś wycieczkę, jeszcze w latach 1942 chyba czy 1943, kiedy można było po Wiśle żeglować, żeby jakieś trefne materiały z jakiegoś obiektu wywieźć, to pamiętam. Trochę byłem ze dwa razy na rzucaniu jakichś pigułek w kinach, to też trafiłem na łapankę i ledwo z tej łapanki się wygrzebałem, tak że nie lubiłem wtedy tej roboty takiej z kinem. No i tak doszło chyba do Powstania.
- Jak pan pamięta wybuch Powstania?
Muszę powiedzieć, że rozczaruję [wszystkich], bo Powstanie to wygląda dla mnie jako taki kompletnie zaćmiony obraz. Ale przed Powstaniem, jakiegoś 27 czy 26 lipca była koncentracja w naszym oddziale. Myśmy się zebrali na Okólniku, [gdzie] luksusowe kamienice stały wtedy koło cyrku Staniewskich. Pamiętam, że jeszcze parę dni przed Powstaniem to z Kazikiem Łukanko, który był pierwszym moim podwładnym (w cudzysłowie) w mojej sekcji, to żeśmy na zwiady w Aleje Jerozolimskie zostali wysłani, żeby spisywać, jak Niemcy się wycofywali. Przecież straszny był bajzel, jak oni uciekali, uciekali, na czym się dało, na furach, tak że ten obraz to był taki bardzo ciekawy dla nas. Mieliśmy coś spisywać, jakie to formacje, coś takiego. Pamiętam, że to tak się odbywało dwa, trzy dni przed Powstaniem. Czuliśmy to, że coś już będzie.
Natomiast pierwszy dzień Powstania to byłem wtedy u „Konrada”, bo przecież to był mój macierzysty oddział. Jeszcze muszę wrócić do sprawy naszego dowódcy. Zginął rozstrzelany w czasie… Była łapanka, nie pamiętam gdzie, a on miał przy sobie broń i to jeszcze taką paskudę… Mieliśmy – nie wiadomo, kto to przyniósł – pięciomilimetrowy jakiś taki damski walther, chyba. Z walthera to się raz postrzelił Jurek Słowikowski w nogę, w palec duży czy któryś. Broń miał wtedy Szwancenzer, ale nie przez tą broń wpadł, bo tą broń, jak się okazało, żeśmy się dowiedzieli później, on tą broń wyrzucił i jakoś planowali przez organizację, przez policję, że za łapówką go wydostaną. A co się okazało, akurat Niemcom potrzebny był jakiś spektakularny pokaz i go rozstrzelali na Nowym Świecie razem z zakładnikami, nie wiadomo [za co], żadnych mu tam zarzutów nie zdążyli postawić. Tak zginął on po tej łapance.
W pierwszym dniu, chyba z pół godziny, nie więcej, przed wybuchem, przed godziną „W”, czyli piątą, z meldunkiem poszedłem, do kogo, to nie wiem. Miałem dotrzeć na ulicę Senatorską, ale nie dotarłem jeszcze do Senatorskiej, tylko byłem gdzieś na wysokości placu Teatralnego i jak się zaczęło. [Na] Senatorskiej, róg Bielańskiej (to pamiętam jak dzisiaj, taki obraz już mam) deszcz lunął jak cholera, [nadjechał] motocykl z przyczepą, z Niemcami, hula gdzieś od placu Bankowego. Od Ratusza przez Senatorską oni lecieli tutaj, przyhamował jakoś, zawiał, już nie wiem, gdzie, co, a pitra miałem, Boże jakiego miałem pitra. Jeżeli ktoś opowiada, że był taki dzielny, to daj mu Boże. Nigdy nie miałem nic innego jak pitra na plecach. Dotarłem [meldunek] do wskazanej jednostki. Drzwi zamknięte, ogromne takie wejściowe – to była kamienica, piękne kamienice tam były przed wojną z trzema podwórkami, luksusowe mieszkania. Tam musieli mieszkać naprawdę ludzie bogaci. Jak mnie wpuścili do kamienicy, oddałem meldunek, a na dziedzińcu masa wojska. Jakie wojsko, nic nie mam pojęcia. Jestem [bardzo] szczęśliwy, że dotarłem i oddałem im meldunek. A zajęły się mną jakieś lokatorki z tego budynku. Jakieś jeść, pić, coś, nie wiem. W każdym bądź razie położyli mnie spać zaraz, nawet nie pamiętam, kiedy zasnąłem.
Obudziłem się rano na drugi dzień, schodzę na dół i nie ma wojska. Wojsko ulotniło się, a ja zostałem jeden partyzant zasmarkany i nie ma się nawet kogo spytać, co to się stało, czy myśmy już przegrali tę wojnę, czy wygrali. Wychodzę, przecież nie spytałem się tych babek, które tam mnie hołubiły, babki w wieku mojej mamy i babki. Wychodzę przed chałupę na Senatorską, tam się dzieją sceny – budują barykady na wysokości Pasażu Simonsa między kościołem a pasażem, entuzjazm straszny, a ja taki samotny Szwejk, nie wiem, co mam dalej robić z sobą, nikt mi nic nie powiedział dalej. Ale po paru godzinach przyszedł łącznik i mówi, że tu będzie punkt łączności między „Konradem”, czyli Zgrupowaniem III, a „Rogiem”, a gdzie „Róg”, to nie wiem. No dobrze. To miałem później chyba z pięciu moich podwładnych. Nawet pistolet mnie jakiś przynieśli.
Chyba w trzecim dniu Powstania (tam jest kościół) pod kościół pakują się dwa „Tygrysy”, nie wiadomo, skąd one przyjechały. Brama zamknięta oczywiście była, wszystkie bramy pozamykane były. Niemcy wyszli, nie pamiętam, skąd myśmy ich oglądali, czy z dachu, czy przez okna, trudno mi powiedzieć. Ale wtedy, żeby ktoś miał jakieś butelki zapalające, diabły, iwany, to można było te czołgi momentalnie unieszkodliwić, dlatego że oni byli tak jak na talerzu, podane jak w restauracji. No, ale co z tego? Niemcy powyłazili trochę, wycofali czołgi. Taki miałem spokój do 4 sierpnia. Czwartego sierpnia dostałem rozkaz, że moje wojsko ma iść, ci łącznicy mają wrócić do „Konrada”, a ja mam się zgłosić do „Roga”, pod Halę Mirowską. Hala Mirowska 1, tam się zgłaszam, ale nikogo nie ma, „Roga” już nie było. To był budynek, [w którym] na pierwszym piętrze były magazyny, były: jaja, cukier, spirytus. Były jeszcze skrzynki z taką wódką, [nazwy] nie pamiętam. To zaopatrzeniowiec od „Roga” to tą wódkę zabrał, tam dwie skrzynki może były. Spirytus został. Co jeszcze mnie zostawili? Nie wiem, czy to można w ogóle o tym mówić, bo to było coś makabrycznego – oni mnie zostawili jeńca, dwumetrowego „ukraińca”.
Miałem go pilnować.
- Dostał pan jeńca do pilnowania?
Tak, dwumetrowego, może nie był dwumetrowy, ale przy moim wzroście to on wyglądał na dwumetrowego. Jakoś się przemęczyłem do rana, rano, nie pamiętam, czy spałem, czy nie spałem… Oczywiście miałem broń, ale nie wiem, czy bym sobie poradził z tym „ukraińcem”, jakoś do rana dotrwaliśmy. Rano nas obudził Leszek Zębala, o którym już wspominałem. Nie wiem, skąd on przyszedł, czy on przyszedł ze Starego Miasta mnie podmienić, czy on przyszedł jako dalszy łącznik od „Konrada”, ale w każdym bądź razie przyszedł i mówi: „Likwidujemy punkt pod halą Żelaznej Bramy i idziemy na Stare Miasto. Mówię: „A co z tym ?”. – „Trzeba go rozwalić”. – „Nie rozwalę tego »ukraińca«”. Niestety, ale puściliśmy go. Żaden się nie brał do tego, żeby rozwalić ni stąd, ni zowąd, chociaż, to był… Nie wiadomo, co on tam później narobił, jak się wydostał do swoich, bo on z placu Mirowskiego, to do Ogrodu Saskiego miał blisko. Może go przyjęli, może był ze swoimi, może go rozwalili.
W każdym razie myśmy już z Leszkiem doszlusowali do „Roga” na Starym Mieście, z tym że pamiętam jak dzisiaj, tam zastałem właśnie, nie wiem, czy tam miał „Róg” kwaterę, czy… Muszę powiedzieć, że przez całe Powstanie z „Rogiem” jako majorem dowódcą to widziałem się raz, o czym powiem dopiero później, a tak to go nie widziałem, tylko zameldowałem się u jego zastępcy. To była kwatera w budynku na rynku Starego Miasta, bo budynki na Starym Mieście to miały takie specyficzne swoje nazwy, ten się nazywał „U Baryczków”. Co to był za budynek? Pamiętam, to był jakiś nieduży obiekt dwu- czy trzypiętrowy z galeryjką na poddaszu, to było chyba takie muzeum ziemi czy coś takiego, bo jakieś takie skorupy tam były, nie wiem, ale pamiętam tę galeryjkę. Jeszcze żeśmy z Kaziem Łukanko, który w międzyczasie kiedyś bywał u nas, tośmy się ze szpadami wygłupiali na tej galeryjce. Ale wracając teraz do tego, jak się zameldowałem u kapitana „Czachara”, czyli Jerzego Czarskiego, i mówię tak: „Panie kapitanie, strzelec »Kapitan«”. – „Co wy mnie tu pieprzycie, panie kapitanie, strzelec »Kapitan«”. – „Mam taki pseudonim”. Muszę powiedzieć, że właśnie z kapitanem Czarskim to po Powstaniu już, w latach pięćdziesiątych, to żeśmy nawet pracowali w jednej firmie, żeśmy się zaprzyjaźnili, mówiłem mu na ty, bardzo go mile wspominam. Później kapitan Czarski, nie wiem, z jakich względów, ale rozstał się z „Rogiem”. Widocznie się tam nie za bardzo zgadzali, nie znam sprawy, nie będę się wypowiadał. W każdym bądź razie później, jak żeśmy zmieniali kwaterę na Podwale 19, nie pamiętam, którego dnia, ale to musiało być przed 13 sierpnia, tak nam dowalili w budynek Baryczków, że zwalili nam chyba strop, nie pamiętam, czy jakiś ostrzał [był], żeśmy z Leszkiem jeszcze prowadzili na ten Stary Rynek jakiś karabin maszynowy, skąd on był, zabijcie mnie ludzie, nie pamiętam tego zupełnie, jak przez mgłę. Niemcy zaczęli walić i z góry, i z dział, tak że myśmy spieprzyli w ostatniej chwili z domu „Baryczków” na Podwale 19. W jednym skrzydle tego kompleksu była na parterze nowa kwatera. Czy tam major był, to nie wiem, bo go nigdy nie widziałem, ale oficerowie i cała obstawa, i łącznicy byli na kwaterze na Podwalu.
Muszę wrócić jeszcze do sprawy zdobycia munduru, bo przecież myśmy byli pierwszymi na Starym Mieście, którzy z Leszkiem wykombinowaliśmy mundury niemieckie, znaczy panterki, jak to się mówiło potocznie. To był cały wypad, myśmy oprócz tego, że zaopatrzenie żeśmy brali z Wytwórni Papierów Wartościowych, tam trochę czekolady można było jeszcze na początku dostać, żeśmy się tam wybierali po jakieś tam przydziały. W szkole na Rybakach, tam było nie wiem, czy technikum, czy szkoła [powszechna] na Rybakach, taka opuszczona, Niemcy mieli tam swoje magazyny. Żeśmy się dowiedzieli, że tam coś można jeszcze zakolegować, może coś zostawili, to żeśmy się wybrali z Leszkiem Zębalą na Rybaki. Tam była taka półpiwnica, bo pomieszczenie było dość wysokie, ale wchodziło się przez wąskie okienko prawie piwniczne. Żeśmy wparowali do tego pomieszczenia, mundurów to było od cholery, całe takie wiązki, bo to były nowiutkie, nieużywane mundury. Z tym że to było tak, że one były w takich powiązanych pakach, nie były paczkowane, tylko związane mundury luzem, część paczek to były portki, a część były panterki. Ale jak żeśmy rozpakowali te portki, to pomimo że Leszek był o głowę wyższy ode mnie, to tam znalazł jakieś portki chyba dla siebie, ja natomiast portek nie znalazłem dla siebie. Tylko tyle żeśmy załatwili, że on załatwił sobie panterkę i ja sobie załatwiłem panterkę, musiałem chyba ze trzy razy zawijać rękaw, bo była kompletnie dla mnie za duża. Mam tu gdzieś zdjęcie nawet w tej panterce, jakoś na zdjęciu to jeszcze jako tako wyszło. Ale jak żeśmy się chcieli wydostać z tej szkoły, to żeśmy się dostali pod ogień z granatnika. Nic nam się nie stało, wróciliśmy pod strachem, zameldowaliśmy się u swoich przełożonych, opieprzyli nas, że samowolnie się wybieramy, ale jak zobaczyli, że myśmy im tam jeszcze przynieśli ze cztery panterki, to jakoś to nas nie obleciało wiele.
Przeważnie byłem używany jako łącznik, często byłem na barykadach bezpośrednio. Muszę powiedzieć, że najlepiej to się czułem, jak siedziałem z nimi na barykadach. Najgorzej się czułem, jak musiałem przejść, z powrotem było trochę lżej, ale w tamtą stronę to było straszne. Pamiętam jak dziś, to był meldunek do wodza, do Komorowskiego, nie pamiętam, jaki to był dzień, ale musiał to być dzień chyba przed 20 sierpnia. W każdym razie wódz stał na Długiej, nawet nie wiedziałem, że on tam, dopiero się niedawno dowiedziałem, chociaż usiłowałem się kilka razy [dowiedzieć], bo przecież znając z fotografii „Bora” Komorowskiego, to widziałem takiego faceta. Po wojnie już, niedawno, na sześćdziesięciolecie, jak znalazłem takiego jednego przypadkowo, który mówił, że był przy „Borze” Komorowskim, mówię: „Czy »Bór« Komorowski miał kwaterę na Długiej?”. Był zdziwiony – nigdy w życiu – i dlatego nie sądziłem, że to była wyprawa do „Bora” Komorowskiego, z tym że wcale z nim nie rozmawiałem. Ale po tej wyprawie dostałem Krzyż Walecznych.
Poza tym muszę powiedzieć, bo rzadko, ale mówi się o tym, że nie współpracowało się z alowcami. Nieprawda, bo sam jestem świadkiem, że byłem w dowództwie Armii Ludowej, która mieściła się na Freta 10, chyba, tam gdzie oni zginęli później, w podwórku, to jakiś dwupiętrowy [budynek był], bo przecież tam małe budynki są, oni wewnątrz mieli kwaterę i współpracowali z „Rogiem”, bo byli na terenie dowództwa majora „Roga”, na terenie III zgrupowania.
Trzynastego sierpnia był potworny wybuch, a nasza kwatera to była jakieś osiemdziesiąt metrów od samego tego wybuchu, tylko nas dzielił ten budynek. Ale wewnątrz, pamiętam akurat, bo przecież myśmy musieli trochę zaopatrywać się, trzeba było wykombinować jakieś [jedzenie], po wino żeśmy ganiali do „Fukiera”, całymi kotłami żeśmy nosili, myśleliśmy, że się w tym da umyć, ale to się wypić dało. Nie powiem kompletnie nic na temat, co myśmy jedli, kompletnie, tak jakby zapadła kompletna kurtyna. Nic nie powiem na temat tego, gdzie myśmy spali. Wiem, że żeśmy spali, na pewno żeśmy się nie rozbierali. Nie pamiętam takich rzeczy. Ale musieliśmy coś żreć, bo przecież właśnie 13 sierpnia myśmy z Leszkiem mieli dyżur, żeby ganiać z kotłem po zupę. Nie wiem, pod trzynastym czy gdzieś na Podwalu były jakieś siostry, nie siostry, które prowadziły garkuchnię. [Akurat] nam wypadło, tam co i raz była zmiana przecież. Tak samo, jak żeśmy trzymali warty przy barykadzie u wodza, to przecież to były normalne warty i nocne zmiany, niezależnie od tego, jak który był już po jakiejś wyprawie do kanoniczek. Też żeśmy latali przecież na Kanonię, na Kamienne Schodki, na Bugaj. Pamiętam drogę do Komendy Głównej, to wtedy na placu to akurat dorwał mnie sztukas. Przelecieć taki plac zagruzowany, to nie było takie proste. Pamiętam, miałem [takiego] pietra, że dosłownie… Tu gdzie stoi [obecnie] pomnik Powstańca, to był zmieciony budynek do parteru, ale to tak, jakby ktoś wziął i zniósł cały budynek i tylko zostawił same piwnice, to było tak ładnie posprzątane na wierzchu, i było zejście do piwnic. Nim wpakowałem się do tego, mówię: „Jak mnie weźmie i ubije, to będzie ciężko”. Jak oddałem meldunek, szukałem… Przecież nie było takie proste znaleźć po tych jednostkach naokoło, tam byli „dekaliści” jacyś [właściwie syndykaliści], policja, nie wiem. Tam jeszcze w tych „dekalistach” był generał Komornicki, plutonowy. Teraz zginął w Smoleńsku, bo wiem, że on tam był. Nie mówię, że go poznałem, bo dopiero się później dowiedziałem.
Wracając do 13 sierpnia, mieliśmy iść z Leszkiem po tę zupę, bo w rogu tej posesji był kran do podlewania trawnika, bo posesja z trzech stron był blok, a czwarta strona to był jakiś taki murowany, wysoki, czterometrowy parkan, a dalej były korty jakieś, nie wiem, co tam było, nigdy nie zaglądałem. Matka Boska była powieszona na tym murze [i kran] do podlewania chyba tego trawnika. Poszliśmy umyć kocioł i wtedy rąbnęło, ale nie wiadomo co, myśmy nie przypuszczali. Godzinę może przedtem jeszcze był u nas taki strzelec „Zając”, łącznik Zbyszek Salomonowicz, i mówi: „Chłopaki, czołg zdobyli, idziem!”. I on poleciał. Myśmy nie polecieli, bo myśmy mieli dyżur. Myjemy ten gar, jak pieprznęło, po cośmy uciekali, to nie wiem, odruch – już było po herbacie. Wracamy z powrotem do kotła, w kotle cholera jakieś szmaty, jakieś popioły. Przecież to był budynek chyba trzypiętrowy, przez ten budynek po tym wybuchu nam się jeszcze nasypało do tego kotła. Już nie myjemy tego kotła, wychodzimy przed bramę. Chryste panie, co tam było?! To było coś potwornego, spalone żywe mięso, nie pamiętam nawet żadnych jęków. To tak, jakby… Już różne rzeczy widziałem, bo już dalej to bombardowanie przeżyłem Amerykanów i Anglików, [ale] tego nie widziałem. To była maź. Można było rozpoznać jakieś takie fragmenty ludzkie, kadłubki jakieś przypalone. Jestem zbyt czuły na takie rzeczy. Zaraz się zaczęła gehenna, bo to trzeba było przecież sprzątać. Na drzwiach, zwykłych drzwiach, byle jakich od komórki zgarniali te resztki i w tymże ogródku naszym to zakopywali. Zakopywali, nie tknąłem nawet tego. Jak bomba zapalająca uderzyła w nasz budynek, to muszę powiedzieć, że z kolei kompletnie się nie bałem. Wlazłem po krokwiach, żeśmy stali na murkach, żeby gasić palący się dach naszego bloku, żeby to nam się nie spaliło. Natomiast do tych zwłok to nie wiem, to tylko jacyś pijani cywile, którzy mieli trochę już dobrze w czubie, to byli w stanie jakoś wszystko to zgarnąć, przynieść, pochować, pośpiewać nad tym.
Tam zginęła masa ludzi, bo to nie był żaden czołg, to był taki jaszcz artyleryjski, który był naładowany materiałem wybuchowym. Nie widziałem go przed, tylko widziałem po wybuchu już. To nie miało więcej wysokości jak może siedemdziesiąt centymetrów. To tak jakby wyglądało jak trochę większy maluch spalony, ale potworny wybuch był, straszny. Dosłownie ludzi obrywało na balkonach, tułowia, głowy, ręce, bo
vis-à-vis, umówmy się, tego czołgu, to stał oddział AK, nazywał się „Gustaw”, nie „Gustaw”, trudno mi powiedzieć (bo przecież nie przygotowywałem się na naszą rozmowę). Na Kilińskiego 1, tam stał jakiś oddział, który podlegał pod „Roga” i tam był punkt sanitarny na Kilińskiego 1, bo Podwale to zakręca w prawo, a od Podwala idzie ta Kilińskiego. Na Kilińskiego 1 był oddział. Poza tym tam było przed wojną Ministerstwo Nauki czy nie nauki i tam stał batalion „Wigry”. Ci chłopcy byli też przy tym, kto zdobył ten czołg, nie wiem „Wigry”, czy nie „Wigry”, bo jego zdobyli, Niemcy go zostawili (nikt go nie zdobył) na placu Zamkowym i uciekli. Podłożyli im pułapkę i zaciągnęli go, a ponieważ „Wigry”, tak się nazywał batalion pancerny, to [postanowiono] do tego pancernego, do tych „Wigrów” zaciągnąć. Tam go ciągali, w międzyczasie on wybuchł. Jeszcze parę dni było pełno smrodu po ciałach. Sto pięćdziesiąt metrów od wybuchu były resztki ciał ludzkich, to była makabra.
Wśród ludności cywilnej już nie było entuzjazmu. Coraz ciężej było w ogóle chodzić górą, trzeba było się przedzierać piwnicami, piwnice były poprzebijane jedna przez drugą. Otwory były [poprzebijane], gdzie się dało, jak był ciąg bloków, to można było piwnicami przejść paręset metrów. Ale już ludność tam i joby szły, i różnego rodzaju wiązaneczki, nie za duże, ale: „A żeście spalili, a żeście wymordowali” – a że to, a że tamto. Trudno się dziwić, że tak było.
- Czy poza tym doświadczeniem z jeńcem „ukraińskim” miał pan jakąś styczność z Niemcami?
Bezpośrednio nie.
- Czy mówiło się coś u państwa na przykład na temat mordów na Woli?
Takich informacji nie było, takich potworności to się dowiedziałem teraz. Na Woli zginął mój wuj i brat mojej matki, zginął na Woli rozstrzelany jego syn Adamski, wygarnięty z Księcia Janusza.
- Generalnie w pańskim oddziale, w pańskiej sekcji, jaka panowała atmosfera?
Ale gdzie?
- W pańskiej sekcji, gdzie pan był, z ludźmi, z którymi się pan przyjaźnił?
W czasie Powstania?
Powiem szczerze, że poza Leszkiem Zębalą, o którym to cały czas mówię, to nie było braterstwa broni. Co innego, jak jest się w oddziale, ma się kumpli, idzie się z nimi na odcinek, wraca z nimi, śpi, gada. To jest taki samotny wojak, przecież parami nas nie wysyłali nigdzie na żaden odcinek, trzeba było się przekraść, przecież broni nam nie dawali, broń to dopiero dostałem wtedy, kiedy już zaczęli wszyscy uciekać naokoło. Poza tym kolegą, który był z czasów okupacji, to nie miałem żadnych przyjaciół, żadnych takich serdeczności tam nie było.
- Czy pamięta pan, żeby w czasie Powstania uczestniczono w pańskim otoczeniu w jakimś życiu religijnym, jakieś msze były organizowane?
Nie. Na pewno to było tam, gdzie był spokój. U nas nie było w ogóle [modlitw], nawet nikomu do głowy nie przyszło.
- Czy czytano na przykład podziemną prasę?
Nie, takich rzeczy nie [było].
- Pan był tym łącznikiem dowódcy przez cały czas trwania Powstania?
Przez cały czas trwania Powstania.
- Kiedy już padła decyzja o kapitulacji Starówki, co się z panem działo?
Trudno powiedzieć, że zapadła decyzja o kapitulacji. To można by było powiedzieć: „Ratuj się, jak kto może”. Przede wszystkim wkradł się chaos, przy tym chaosie to tyle zarobiłem, że zdobyłem broń, bo już byli tacy, którzy chcieli się dekować, to wtedy zdobyłem karabin kawaleryjski z niewielką ilością amunicji, a później go wyrzuciłem, bo już miałem pistolet maszynowy. Ale jakieś dwa dni przed opuszczeniem Starówki (to chyba może więcej [dni]) to była taka tendencja, żeby kto może, to niech szybko wywija na swoją rękę. Żeśmy z Leszkiem oczywiście taką decyzję podjęli, bo dowiedzieliśmy się, że można. Bojowe oddziały „Roga”, to miały zostać najdłużej. Oddziały „Roga” miał osłaniać cały odwrót, ale nam powiedzieli, że jak można, to wyrywać pierwsi. Taka próbę żeśmy podjęli pod koniec sierpnia. Przez kanał, który był zlokalizowany gdzieś na Długiej, tam było kiedyś przed wojną chyba kino miejskie, ale nie pamiętam, już mam osiemdziesiąt trzy lata, mam prawo nie pamiętać. Tam nie sposób było się dostać. Jeszcze jak podobno jakaś bomba upadła… Bo przecież cały czas to wszystko huczało na tej Starówce, nie pamiętam już prawie dni, rzadko kiedy parę godzin było cicho, w nocy nie latali, tylko w dzień latali, ale „szafy” grały. Później się dowiedzieliśmy, że zbombardowali ten właz [...], że to nie ma co i że zostajemy przy wodzu. Dostaliśmy rozkaz wyjścia już na ostatek, bo te oddziały, które się wycofywały, to na początku „Barry” rządził się nad tym włazem przy placu Kilińskiego, i zabierał broń niektórym oddziałom, na początku. Później już to mniej było, podobno, bo przecież nie stałem przy tym włazie, takie słuchy były. „Barry” to był komendant żandarmerii.
Jak noc przyszła, to była z 1 na 2 września, już oddziały pierwsze się wycofały, nie wiem, kto tam po nas, po „Rogu”, mówię po „Rogu” jako komendzie, nie jako o oddziałach bojowych, wycofywał się, przyszła kolej na nas. Pamiętam, ciężko mi było, bo wrzód mi się zrobił, bo kiedyś zawaliły się drzwi z futryną i mnie się dostało coś w szyję, dostałem jakiegoś czyraka i ten pistolet na tego czyraka. Trzeba było się wycofywać kanałem. Człowiek nie wiedział, jak wygląda kanał. Pamiętam jak dzisiaj, ciemna była noc, ale już Niemcy strzelali, wydawało się, że z dwóch stron, z Miodowej i od Żoliborza, tak nam się zdawało. Ciemno było, noc była, a to była noc z 1 na 2 września. Pamiętam, jak żeśmy doszli na czworakach do tego placu, to między kanałem to była cała ścieżka, tłumoki jakieś takie po jednej stronie i po drugiej stronie. Tak że można było na czworakach przeczołgać się do kanału, bo to przy kanale nikogo nie wpuścili z tłumokami, trzeba było to co w ręku i tyle. Pamiętam zejście do kanału, przecież człowiek nie ma pojęcia, co go tam czeka. Schodzimy po zimnych, obślizgłych, śmierdzących szczeblach do tego i raptem człowiek się znajduje w takim smrodzie, jakby wlazł w gówno, i tym gównem idziemy pomału. Nie pamiętam, czy tam jakiś, tak mi się coś snuje, jakby ktoś miał jakiś sznurek nie sznurek, ale to tak mi się wydaje, że myśmy jakoś po sznurku się trzymali. Mnie się akurat nieźle [szło], znów mnie ten mój wzrost pomógł, że nie cierpiałem tak, bo jak były takie niektóre przejścia, to przecież makabra była, to prawie tej zupy już było blisko. Smród straszny, ale to wtedy muszę powiedzieć, że mniej się przypominało jak dzisiaj. Jakoś to przeszło w każdym bądź razie. Tam też makabra w tym kanale – bo się uciszali. Jak się można uciszać w takim [kanale]? Im się paru ucisza, tym się większy hałas robi. A wiadomo, były słuchy przecież, że [Niemcy] rzucali tam karbid i granaty.
W każdym bądź razie jakoś żeśmy dotarli do wyjścia na Wareckiej. To było widno już, nie wiem, która [była] godzina. To tak jakby wyszedł z kina i zobaczył, że tu się film skończył, ten bajzel, już ta cała wojna, a tu wychodzi, bo się seans skończył jakiś. Wychodzi, tylko się przypomina, że ma obsrane nogi i smród. Bo tak, to by człowiek pomyślał, że to był jakiś głupi film, makabryczny, śmierdzący.
Ponieważ na Powiślu miałem rodzinę, to jak myśmy wyszli na wierzch… Gdzieś na Tamce było dowództwo, taki był zaprzyjaźniony ze mną porucznik, mówi: „Słuchaj, ty idziesz na Dobrą, a moja żona jest w akademiku na Tamce, z dzieckiem, to żebyś odwiedził tą moją kobitę i powiedział, że żyję”. Mnie wypuścili na przepustkę do domu. Chyba raczej następnego dnia dotarłem do chałupy, matka się za mnie wzięła, żeby mnie doprowadzić do ładu, umyć przede wszystkim. To się myło dwa dni, bo to wbiło się w pory, ten smród, szlam jakiś, dwa dni dosłownie.
- Po przejściu do Śródmieścia dalej był pan łącznikiem?
Dalej byłem u mamusi [na urlopie za zgodą dowódcy].
Później, 4 września zaczęło się bombardowanie Powiśla i z Powiśla wycofywaliśmy się, już z „Konradem” wyszedłem. Z tym że „Konrad” wyszedł wcześniej, a ja wyszedłem, bo byłem w domu na przepustce, to tak jak w tym pierwszym dniu Powstania, znów zostałem w ogonie i przedzierałem się przez ogrody sióstr koło Tamki. Dotarłem na Foksal i na Foksal trzeba było przeskakiwać przez ulicę Nowego Światu, tam była taka nieduża barykadka. Ale to już wszystko było na swoją rękę, jest chaos, to jest panika. Pamiętam, dali mnie puste opakowania po nabojach od piata, żebym to wlókł, nie wiem, po cholerę jasną. Dotarłem do barykady róg Foksal i Krakowskiego Przedmieścia. Wtedy jak przygrzało, spadło sześć sztuk z Nebelwerfer, tej „szafy”. One uderzyły w szczyt budynku, który tam stał. Róg był cały zbombardowany, tak że nie było nic, tylko był wolny plac i na tym placu byłem, ogrodzony był parkanem. Jak waliły te „szafy”, to po pierwszym uderzeniu to już wychodziłem z tego zagłębienia. Jak następne, to upadłem na płot drewniany. Wtedy jak upadłem na płot, to mnie panterka moja się odsłoniła i oblany zostałem [płynem] od zapalającego pocisku. Wyrwałem się z tego i z powrotem udałem się na Foksal, gdzie nasi byli na chwilowym postoju. Nawet nie wiedziałem, że to tak jest. Było to parę minut, miałem ręce [spuchnięte jak balony]. Ale w tym pomieszczeniu, w tej bramie, stały butelki zapalające, ktoś je kopnął, zapaliły się butelki na tym postoju. Poparzyło jakąś kobietę czy łączniczkę, leżała na trotuarze, na chodniku, na Foksal, wiła się naga kompletnie, czerwona, żeby ją dobić. Mówię: „To ja tu będę szukał sanitariusza z tymi swoimi purchlami”. Jakoś przedarłem się przez Nowy Świat do kwatery „Roga”. „Róg” miał kwaterę na Szpitalnej numer 4, tam była jego kwatera, gdzie on osobiście urzędował, absolutnie nie powiem. Jak [trafiłem tam] po tym poparzeniu, to mnie zabandażowali i już poszedłem na „emeryturę”. To znaczy pełniłem funkcję wartownika przy barykadzie, przy dowództwie, do końca Powstania.
- Potem wyszedł pan razem z wojskiem?
Wyszedłem razem z wojskiem.
- Został pan wywieziony gdzieś?
Wywieziony zostałem do Niemiec, do obozu Fallingbostel numer XI B. W tym obozie naszych chłopców zostało niewielu, mówię o tych „krybarowskich”. Nie miałem tam wielu przyjaciół poza Leszkiem. Biedny Leszek zginął, dostał urlop taki jednodniowy, poszedł do swojej mamusi na Zajeczą, nie wiem, jaki numer, tam padła bomba i Leszka zabiło w trzecim dniu września, dwa dni po wyjściu ze Starego Miasta. Tak zginął Lech Zębala, który ma tylko wspomnienie na tablicy Powstania 153. Teraz już będzie miał trochę więcej o sobie. Bardzo dzielny chłopiec, jeden chyba z dzielniejszych. To był chłopak, który w Powstaniu dostał sierżanta, nie znam takiego przypadku, który piętnasto-, bo przecież on był mój rocznik. Bo tak, szef przyszedł do nas i mówi: „Lechu, dostaliście z »Kapitanem« Krzyż Walecznych”. On mówi: „Wolę stopień jak Krzyż Walecznych”. Miał [stopień] plutonowego, to załatwili mu sierżanta.
- Jak pan wspomina swój pobyt w obozie?
To było różnie. Przede wszystkim myśmy byli tak obrzydliwie młodzi, że nawet ta niewola, to też nieraz myśmy z tego jajca robili sobie, jak to się dzisiaj po polsku młodzieżowo mówi, ale to wcale takie jajca nie były. Z tego Fallingbostel zawszonego myśmy spali na gołych deskach, bo to nie było w ogóle szło spać, bo myśmy mieli potworne wszy, a jeszcze tam były pluskwy do tego. Po paru dniach nas odesłali do następnego obozu dla jeńców, to był Dorsten, obóz numer VI J, tam byliśmy też parę dni. Na takiej głupiej zasadzie… Dlaczego głupiej? Bo ktoś mnie wrobił w wyjazd na
Arbeitskommando. Ponieważ komenderówki były bliżej granicy zachodniej, to koledzy myśleli, że może tam się ucieknie, może tam jest [lepiej]. Zgłosili się, bo to był dobrowolny wyjazd na
Arbeitskommando, ale i mnie podali. Tak że jak później Niemcy zdecydowali na wyjazd na komando, to słyszę moje nazwisko, ale to już nie było o czym gadać. Wyjechaliśmy do Mönchengladbach, dzisiaj to jest potężne miasto, wtedy też nie było malutkie, ze sześćdziesiąt tysięcy [mieszkańców] na pewno miało. Poza tym tam był węzeł kolejowy na całą Nadrenię. Pamiętam, bo jak nas brali na usuwanie szkód na kolei i wykopywanie bomb, nieraz to torów było ze dwadzieścia parę [kilometrów]. Jak nadleciały w dzień amerykańskie myśliwce i bombardowały i ostrzeliwały pociągi, to nie było się gdzie schować, bo nie było gdzie, to trzeba było ze sto parę metrów lecieć do jakiejś dziury. Głowy żeśmy chowali pod szyny, a szyna ma [niewielką] wysokość. Tak że nie było pięknie, jeżeli chodzi o stronę bezpieczeństwa.
Co myśmy tam robili? Nas było sześćdziesięciu, młodocianych tak zwanych, to znaczy takich, którzy nie mają jeszcze szesnaście lat. Mieliśmy swój barak, dwa baraki były normalne, gdzie byli tak zwani dorośli, czyli ci, którzy mają ponad dwadzieścia lat. To było
Arbeitskommando około dwustu ludzi. Był taki
Dolmetscher, czyli tłumacz. Jak już żeśmy się tam zainstalowali, to rano przyjeżdżali kupcy na plac i kupiec mówił, że komendant albo zastępca tego, że dostał od kupców zapotrzebowanie takie, trzydziestu ludzi, idzie na remont do rzeźni, tu idzie tyle, do prywatnego jeden albo dwóch albo do żony pana porucznika jakiegoś niemieckiego, to idzie jeden na sprzątanie. Na rzeźnię to najwięcej chodziło, ale na rzeźnię to się chodziło chętnie, bo tam oni bili tysiące świń dziennie, bo to było zaopatrzenie wojska i ludności cywilnej na całą Nadrenię. Tak że tam się dało ukraść albo trochę tłuszczu z obdartych [okrawków], albo jak się nauczyli, to już z całych połówek żeśmy kradli. To się zwijało, przychodziło się i dożywiało się z tym, bo paczek żeśmy nie dostawali na tym komandzie, tylko dopiero później to dostałem zaległe. U Niemców to jest porządek, wszystkie paczki, które mnie się należały, to jak później w efekcie jakichś perypetii znalazłem się w tym obozie, to na mnie paczki moje czekały. Ale paczki dostawaliśmy bardzo rzadko. Jak się dostało, to trochę z tym, co się ukradło tego mięsa, tego tłuszczu, to się tak łatało.
- A jak pan pamięta swoje wyzwolenie?
Do wyzwolenia mojego to jest długa droga, dlatego że myśmy w nocy zgłaszali się na ochotnika do roboty, na odśnieżanie torów kolejowych, bo później mieliśmy spokój dwa dni. Pewnego razu w grudniu przed Bożym Narodzeniem przyszło zapotrzebowanie na takich jak ja łepków, żeby do szpitala sprzątać coś. Myśmy się zgłosili, ale myśmy mieli już przygotowane ciuchy na ucieczkę. Ponieważ już nas tak nie pilnowali w tym szpitalu, to żeśmy we czterech dali dyla. Mieliśmy ciuchy już pod spodem inne, bo z rabunku, jak jedna ekipa pracowała przy odgruzowywaniu piwnic, to tam było i zaopatrzenie, i w kompociki, bo Niemcy robili kompociki, w piwnicach mieli, jak się taką odkopało piwnicę, to tam [były] jakieś ciuchy. Tak że te ciuchy, które myśmy mieli zmalowane farbą olejną KG, czyli
Kriegsgefangen, to żeśmy to zrzucili i prysnęli od tych sióstr 24 grudnia, akurat to było przed Bożym Narodzeniem. Perypetie jeszcze były gorsze, bo złapali nas na moście, na Renie, i wsadzili do karnego obozu.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 5 października 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Michał Studniarek.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o wyjściu, o sytuacjach związanych jeszcze z Powstaniem, o których pan chciał opowiedzieć.
Chciałem wrócić do momentu, to był chyba piąty dzień września, kiedy Niemcy nasilili ataki na Powiśle. Tam mieszkała moja rodzina i akurat tak się składało, że w tym dniu to jeszcze miałem kawałek urlopu i mogłem rodzinę odwiedzić. Właściwie to nie wiedziałem, co się dzieje, nie byłem już związany z „Krybarem”, a nie wiem, co było z „Rogiem”. Później dowiedziałem się, że na kwaterze „Roga”, gdzie on chyba był na ulicy gdzieś tak na wysokości Tamki i skrzyżowania, taka ulica była boczna i po bombardowaniu później się dowiedziałem, że tam chyba i z samej komendy „Roga” też kilku ludzi zginęło. Natomiast zostałem właściwie zaskoczony tym odwrotem oddziałów „Krybara” z Powiśla i właściwie to już jak nastąpił w dzień zmasowany atak sztukasów na Tamkę, bo Tamką chyba część oddziałów „Krybara” się wycofywała. Już nie byłem w stanie Tamką iść na górę, tylko ogrodami zakonnic jakoś się dostałem na górę, na ulicę Foksal, ale to już mówiłem o tym, jak zostałem tam ranny i poparzony Nebelwerferem. Przedostałem się na drugą stronę Nowego Światu i na Chmielną do Szpitalnej.
Na Szpitalnej dowiedziałem się, że tam jest nowa kwatera majora „Roga”, tam się już mną zajęli trochę. Naprzeciwko Szpitalnej właściwie to stał już oddział „Krybara” i „Krybar” miał, nie wiem, czy to był „Krybara” ten oddział sanitarny, i u „Krybara” spotkałem swoją koleżankę sprzed Powstania, Ksenię Brodecką, ona chyba mnie robiła jeszcze opatrunek. Tak że po wycofaniu się z Powiśla dowiedziałem się, że tam mój peem gdzieś na poprzedniej kwaterze „Roga” został zawalony, tak że już byłem bez swojego zdobycznego [karabinu, bez] „Błyskawicy”. A i tak on by się mnie nie przydał, bo ręce miałem obydwie obandażowane i szyję, tak że właściwie nadawałem się tylko na takiego wartownika przed kwaterą samego dowódcy. I między innymi trzeba wspomnieć słynne zrzuty radzieckie, gdzie skrzynia pełna sucharów jedna rąbnęła róg ulicy Szpitalnej, na placu gdzieś przy Jabłkowskich, znaczy bliżej Szpitalnej na skrzyżowanie, nie pamiętam tej ulicy drugiej.
Zgoda, tak, ten narożnik. Tak w tym narożniku Zgoda to właśnie była kwatera „Krybara” i spotkałem się ze swoimi kumplami sprzed Powstania i wyszedłem z Powstania z całym właściwie swoim oddziałem, ale sprzedpowstaniowym, czyli całe towarzystwo było właściwie od „Konrada”, który wchodził w skład „Krybara”. „Krybar” z kolei znów wchodził w skład majora „Roga” i żeśmy się znaleźli w niewoli razem.
Razem na baraku spało nas chyba ze sześćdziesięciu młodocianych i tam między innymi był sprzed Powstania Kazik Ukańko, Wiesiek Gniazdowski, Andrzej Maliszewski, Jurek Słowikowski. Najpierw ucieczkę zorganizował Andrzej Maliszewski z Władkiem Zielińskim (on był w oddziale pancernym „Wigry”). Ciężko było już w obozie, dlatego że Amerykanie bombardowali w dzień, a Anglicy w nocy. Ponieważ ten obóz był nieduży, to było właściwie takie
Arbeitskommando, jak mówiłem, do czego nas tam brali, to coraz gorzej było i z żarciem, i coraz gorzej było wytrzymać te bombardowania organizowane przez aliantów. Ale chyba po jednym czy dwóch dniach Niemcy złapali Andrzeja i Władka. Zagnali ich do noszenia koksu, jakieś im zrobili karne ćwiczenia, ale myśmy się już szykowali do tej ucieczki i chyba przed nimi już żeśmy coś kombinowali, dlatego że przygotowaliśmy jakieś ciuchy. Chłopcy jak chodzili na odgruzowania piwnic, to zawsze albo ukradli, albo jak odgruzowali piwnice, to znaleźli i coś do jedzenia, i jakieś ubrania. Pamiętam, żeśmy zorganizowali sobie na tą ucieczkę jakieś cywilne ubrania, tak że po ucieczce z obozu, o czym już kiedyś wspominałem, to mieliśmy cywilne ubrania. I jak żeśmy zostali złapani później nie tyle na moście, ile za mostem, nas odprowadził taki w nocy, bo to było w nocy, żeśmy nie wiedzieli, gdzie w ogóle się znajdujemy, po przejściu tego mostu. Co się okazało? Że żeśmy wleźli na jakiegoś cywila, który nas odwiózł na posterunek artylerii przeciwlotniczej. Tam się trochę z nas wygłupiali, tyłem postawili do ściany, rzucali jakimiś kamykami niby. Odesłali nas w nocy do tego obozu, to nie był obóz, tylko to była właściwie huta stalowa (nie wiem, czy nie był albo Krupp, [niezrozumiałe]) Mannesmanna. Tam dostałem się w towarzystwie swoich kolegów – tych dwóch, co złapali przed nami i ich gdzie indziej dostarczyli, a nas dwóch, to znaczy mnie i Wieńczysława Walczyńskiego (on był też sprzed Powstania w mojej drużynie), nas tam osadzili, tam żeśmy pracowali od godziny chyba szóstej rano do wieczora, aż do czwartej czy piątej, bo już były początki stycznia.
Na czym polegała robota? Robota polegała na tym, że na piechotę wychodziliśmy poza hutę, a z huty wywozili na ogromnych gruszkach „mesenerowskich” tą szlakę, jak została ta surówka wylana do cagli, to tą szlakę z tej huty wywozili poza hutę. Była taka rampa, właściwie to trudno nazwać rampą, bo cały taki wał na szynach. Dojeżdżała taka grucha, przewalali tą gruchę, ona staczała się z nasypu, jeszcze była gorąca, myśmy nieraz korzystali z tego, że to było ciemno, grucha gorąca, tu mróz, to jak już grucha przystygła taka, to tam było jak w ulu. W niektórych gruszkach to jeszcze można było, jak się ukradło z pola brukiew, to tą brukiew można było jeszcze sobie podsmażyć.
W tym obozie to nie pamiętam, ile myśmy tam byli, chyba co najmniej może dwa miesiące, krócej trochę, ale każdym razie nabawiłem się tam okropnych wrzodów, bo to higiena żadna, a jeżeli chodzi o wyżywienie, to okropne. Zbieranina taka różna, jakieś Ukraińce, uciekinierzy nie wiadomo skąd. [Kiedy] my podawaliśmy się za jeńców wojennych, to przede wszystkim nikt nam nie uwierzył, tak że to nie było istotne dla nich i tak żeśmy się męczyli w tym obozie do momentu, kiedy zaczęli nadciągać alianci. Wtedy to zorganizowali marsz z huty, dołączyli do takich, bo to już wtedy był chyba początek albo środek lutego 1945 roku.
Zima jak to zima, nie była taka straszna, ale w każdym razie zimno. Pędzili nas od Duisburga, bo to chyba pod Duisburgiem stała ta huta Mannesmanna, gdzieś jakieś miasteczko było i myśmy w nocy zdecydowali się dać dyla. A w międzyczasie do tegoż że obozu w hucie dołączyło jeszcze dwóch uciekinierów z naszej komenderówki, których też złapali i też tam wsadzili. Ale nie pamiętam nazwisk tych chłopców, bo to byli jeszcze młodsi ode mnie, nie pamiętam z jakich oddziałów, ale w każdym razie oni z Gladbachu też uciekli chyba parę dni po nas, myśleli, że nam się udało, więc skorzystali i też uciekli, i też ich złapali. Tak że w czwórkę żeśmy w tej kolumnie się ulokowali z boku, żeby przy pewnych okazjach dać dyla gdzieś na bok, bo to w takiej kolumnie to nigdy nie wiadomo, co się będzie działo.
Skorzystaliśmy z tej okazji. Nie pamiętam tego miasta, czy to było małe miasto, czy to było większe miasto, ale w każdym razie uciekliśmy w takim momencie gdzieś pod miastem i ulokowaliśmy się za jakimś tam płotem, nie płotem. Rano dopiero żeśmy się zbudzili. Mokro, bo to jakaś odwilż była, stuki, huki za tym parkanem. Wstajemy, a widać za płotem już się ostatni urzędnik niemiecki pakował i myśmy spali u niego pod płotem w tej jego willi. Więc po cichutku żeśmy wydobyli się zza płotu, z tych zakamarków i wyszliśmy na szosę, już nikogo nie było. Ale w pewnym momencie zobaczyliśmy, że idzie jakieś polskie wojsko, ale w niewoli niemieckiej. Co się okazało? Że to są jeńcy wojenni, ale jeszcze z września, jak to myśmy ich nazywali, czyli z 1939 roku. Żeśmy zaczęli z nimi gadać: „Hej, chłopcy, to tamto, gdzie wy stoicie?”. [Pytaliśmy, bo] chcieliśmy się jakoś do nich podpiąć. Powiedzieli nam gdzie, co, jak i myśmy jakoś dotarli do tego ich
Arbeitskommando. Tam nie bardzo nas chcieli wpuścić ci wartownicy niemieccy, bo niby co to znaczy, to nie ma tak, że [można wejść], u Niemców to jest porządek –
Ordnung muss sein – i jakichś dodatkowych jeńców [nie wpuszczą], oni nie mają takich jeńców na żadnej liście. Ale ponieważ nasi chłopcy, którzy w tym obozie byli, bo nie wszyscy zawsze z obozu wychodzili na te roboty, oni nas tam powciągali do tego obozu wbrew tym wartownikom, tam nas ogarnęli, pożywili, trochę przekąpali. To była taka bardzo fajna komenderówka, bo nie wiadomo, ile ich tam było. W każdym razie w moim przekonaniu oni mieli tam jak u Pana Boga za piecem, póki ich tam nie zaczęli bombardować, bo oni gdzieś tak pracowali dorywczo u jakiegoś bauera, a tu mieli bardzo dobrą, małą taką komenderówkę, dobrze zorganizowaną. Oni tam byli obuci, odziani, opatrzeni, z żarciem najprawdopodobniej też nie mieli kłopotu, jak oni pracowali u rolników. W każdym bądź razie wszystko było pięknie, póki komendant tego obozu nas nie wezwał i pytał się, co my jesteśmy za uciekiniery, ponieważ my nie mamy żadnych dokumentów przecież kompletnie. Te swoje stare mundury, gdzie było napisane
Kriegsgefangene na portkach i na plecach, to myśmy przecież powyrzucali, już mieliśmy cywilne kurtki, tylko wszystko „na buźkę”. Więc pan komendant się w ogóle nie zastanawiał, tylko dał wartownika i odstawił nas na do miasta. Nasz kolega, o którym mówiłem, którzy później do nas dołączyli, usiłował coś tłumaczyć po niemiecku. No, dostał od razu w nos, kopniaki jakieś, nie wiedzieliśmy, czy my jesteśmy na gestapo, czy my jesteśmy na jakiejś wojskowej komendzie tego miasta.
W każdym razie, ponieważ widać było, że tam oni już się pakują i im to w ogóle wszystko wisi, tak że widać było, że denerwowali się jedni i drudzy. Ta cała komenda mówi, żeby zabrać tych zasrańców do siebie, do obozu i odesłać ich tam, gdzie oni mówią. I tak się stało. To znaczy odesłali nas z wartownikiem oczywiście już z tego małego obozu dla wrześniowców. Chyba na drugi, trzeci dzień dostaliśmy wartownika i zgodnie z naszym wskazaniem odesłali nas do tego naszego pierwotnego obozu, to znaczy Dorsten, obóz stalag numer VI J.
Jak żeśmy przybyli do tego obozu, to tam żeśmy zastali z powrotem swoich kolesi, którzy tam właściwie byli od samego początku. Mieli tam bardzo dobrze w jakimś sensie, bo tak: do nich dochodziły paczki Czerwonego Krzyża, oni mieli zorganizowaną jakąś nawet szkołę, tak że zupełnie mieli dobrze. Tylko myśmy już przyszli akurat w takim okresie, kiedy cały obóz już szykował się do ewakuacji. Więc po tej całej mojej eskapadzie i ucieczce z tymi moimi wrzodami od razu zostałem umieszczony na tak zwanej
Krankstube i zajął się mną taki ruski lekarz. Muszę powiedzieć, że Dorsten to był chyba, nie wiem, czy nie kłamię, ale jeden z większych obozów jeńców wojennych. Może tam coś ktoś przesadził, ale może kiedyś tam było trzydzieści tysięcy jeńców. Ale w tym czasie, kiedy ja dotarłem, to tam na pewno było tych jeńców dużo mniej.
Jak dostałem się na tą
Krankstube, zajął się mną tam lekarz sowiecki. Muszę powiedzieć, że coś fantastycznego – zaczął mnie tam przykładać, bo z dnia na dzień to coraz lepiej widziałem, co się ze mną dzieje. Przede wszystkim trzeba było te stare gacie porozcinać, dopiero dobrać się do całej nogi. Nogi były od kostek po kolana we wrzodach. Tak że oni się szykowali już do ewakuacji tego obozu, ja natomiast musiałem podpisać zobowiązanie, że zostaję na swoją odpowiedzialność w tym obozie i nie mam żadnych pretensji do władz szanownych obywateli Rzeszy Niemieckiej, że zostaję na linii frontu. I w tymże obozie, muszę powiedzieć, to zostało nas pięciu Polaków, około dwudziestu może Francuzów, no i chyba albo setka, albo dużo więcej jeńców sowieckich. Oni byli traktowani najgorzej w tym obozie. Tak jak pamiętam jeszcze do wyjścia kolegów z tego obozu, do ewakuacji tej całej zasadniczej, to myśmy tam mieszkali razem z kolegami jeszcze przez kilka dni. Ponieważ Niemcy, szykując tę ewakuację, wydali wszystkim jeńcom chyba po dwie, trzy paczki pięciokilowe z magazynów. Magazyny były zawalone, tysiące tych paczek, bo to Niemcy tego nie rozkradali, tylko to, co było, to rozdali, tylko tyle, ile się należało. Sowieccy jeńcy nie dostawali w ogóle żadnych paczek, więc oni tam chodzili i żebrali. Tak że pamiętam, że myśmy w ogóle tych przydziałowych jakichś zup to w ogóle już wtedy nie jedli, tylko to wszystko oddawaliśmy Sowietom. Oni przychodzili z kotłami i zabierali zupę, my natomiast żeśmy mieli paczki, trochę zaczęliśmy handlować z wartownikami na kartofle, tak że taka sytuacja była przez kilka dni.
Jak później cały obóz został ewakuowany, to myśmy z tą gromadą Sowietów, gromadką Francuzów i nas pięciu zostali w obozie w szpitaliku obozowym. Przez parę dni to tam co i raz nadjeżdżały samoloty, kołowały nad samym obozem, nawet Niemcy usiłowali, nie wiem, przyjechali na chwilę, czy oni chcieli ten obóz zlikwidować. W każdym razie podjechali pod bramę, jak zobaczyli amerykańskie myśliwce, to bractwo zwiało. Tak że przez kilka dni chyba, parę dni to w ogóle nikogo nie było, tu Amerykanie latali nad obozem, cicho. Ale warta – jak to u Niemców – stała, więc myśmy z wartownikami zaczęli handlować, oni nam dawali, kartofle przynosili gdzieś z kopców, myśmy im dawali trochę papierosów, jakąś puszkę. Zupełnie nam się dobrze tam działo, nogi były w coraz lepszym stanie. Po paru dniach artyleria i cisza, tak żeśmy gadali, już zaprzyjaźnieni nieomalże z tymi wartownikami. Widzimy, jakiś idzie taki zielony, widzimy, że to chyba Amerykanin, woła do nas: „Polska, Wisła, Moskwa!”. Takie coś. Takie mieli skojarzenie o Polakach mniej więcej, może nie wszyscy oczywiście, ale [strażnik] pomachał i poszli. To takie pojedyncze, nawet bym to nazwał, ni to maruderzy, ni to… Nie wiem, co to za wojsko, nie podobało mi się to wojsko. W każdym razie po paru godzinach czołgi wjechały do obozu.
- To były amerykańskie czołgi?
Amerykańskie czołgi i jakaś kolumna, samochody, kupa kierowców, Murzyni. Ponieważ tak przez parę dni to był kompletnie rozgardiasz, nie wiadomo było, kto tam rządzi, a ruskie gdzieś znaleźli broń i trzeba powiedzieć, że zaczęło być bardzo niebezpiecznie w tymże obozie, bo oni tak… Jakieś dziewczyny, które się dowiedziały o tym, że tu są Polacy, zaczęły do nas przychodzić, a ruskie zaczęły się do tych dziewczyn [dobierać]. Zaczęły się jakieś gwałty na pograniczu obozu w jakichś tam wioskach czy [miasteczkach], tak że nieprzyjemnie zaczęło się dziać. Z Francuzami się też pożarli, Francuzi uciekli z karabinami do bunkra, który był w środku obozu dla ewentualnych zabezpieczeń przed rozruchami jeńców. Jakoś się to skończyło. Parę dni taki był rozgardiasz, takie bezhołowie, jak to mówi się czystą polszczyzną, bez gospodarza, bez nikogo – ruskie rządzą. Ale po kilku dniach, to już było tak gdzieś pod koniec marca chyba, przyjechał czołg następny i z tego czołgu wyszedł oficer, który mówił po polsku i nazywał się Aleksander Draus. Później… Ponieważ się z nim bardzo zaprzyjaźniłem… On został komendantem tego obozu… Z tym że ten obóz został przekształcony w taki przejściowy obóz dla jeńców wojennych, ale tylko radzieckich. Francuzi to od razu tam znaleźli sobie drogę i z tego obozu wyemigrowali, my natomiast mając sporo jedzenia, bo właściwie jeszcze paczki były tonami, można powiedzieć, to myśmy tego jedzenia to mieli. Nigdzie się nam na razie nie spieszyło, już spokój, front odszedł już daleko. Trzeba było decydować, bo tenże pan mój porucznik to powiedział, że my tu zostać nie możemy, pomimo że on jest tu komendantem, a tym bardziej że tam była taka scysja z ruskimi. Samochód kolega jakiś znalazł gdzieś za obozem, zaczęliśmy go uruchamiać, ruskie zaczęli do nas skakać, tak że nawet tak się skończyło, że on nas przeniósł do innego baraku i nawet nam postawił wartownika. Temu mojemu nowemu opiekunowi, ponieważ on był miłośnikiem broni krótkiej, znosił mnie różnego rodzaju pistolety, tylko były pistolety takie małe, krótkie. Sam miał taki duży amerykański colt 12,5 kaliber, to była armata. Pamiętam, na rękojeści jego miał zdjęcie swojego dwuletniego syna. Kto to był tenże Aleksander? Jego rodzice pochodzili gdzieś z Kieleckiego, miał jakiś magazyn win i wódek w samym Chicago, miał około trzydziestu chyba lat, ale był potężny. Tak że on mówił, że chciał iść do lotnictwa, ale nie bardzo się im podobał i musiał jednak iść do broni pancernej, i służył tam. Więc sytuacja była taka, że Aleksander mówi do mnie tak: „Możesz tylko ty zostać, ponieważ przekazuję dowództwo już komuś innemu, nasze czołgi jadą do Meksyku, mogę ciebie zabrać”. Koledzy moi zdecydowali się, oni idą, jeden miał rodzinę we Francji, więc taka rozterka, czy tu, czy tam, bo wyjechać legalnie do Stanów Zjednoczonych to było w ogóle niemożliwe. Chciał mnie tam przemycić razem z czołgami, mówi: „Ciebie mogę tam przemycić”. A ci koledzy to nawet nie mieli zamiaru. Został tylko jeden z tej naszej piątki, bo nas tam pięciu zostało, ale to byli koledzy z zupełnie innego ugrupowania, to nie byli moi koledzy z Powstania, znaczy byli z Powstania akowcy, ale nie pamiętam, z jakich ugrupowań. W każdym bądź razie to już byli starsi faceci, bo starsi podchorążowie, mieli po dwie belki, tak że jak żeśmy później z nimi się pokazali w Paryżu z tymi ich dwoma belkami, to nie wiedzieliśmy, co to się dzieje. Pożegnałem się z tym moim [amerykańskim] przyjacielem (dlatego mówię przyjacielem, bo nawet przez najbliższe dwa lata korespondowałem z nimi, on do mnie pisał do Anglii w dalszym ciągu. Mam od niego listy, bardzo piękne listy, ciepłe) i pomaszerowaliśmy przez Niemcy.
Z chwilą, gdy zaczął się organizować jako taki porządek, to trzeba było zameldować się w jakimś obozie, bo to już Amerykanie zaczęli robić porządek i maruderów trzeba było gdzieś poupychać. A nam się nie bardzo podobało, żeby być w jakimś obozie, więc w jednym obozie żeśmy tam pobyli, jakimś nawet komendantem była jedna dama, to żeśmy z tego obozu wyemigrowali po jednym dniu. Żeśmy się zaczepili w takim poniemieckim bunkrze − albo to był Düsseldorf, albo Duisburg, trudno powiedzieć. To był bunkier taki, jak tylko budowali Niemcy, bunkier, który miał kilka poziomów, nie wiem, na pewno ze dwa poziomy miał w głąb i cztery, pięć miał nad ziemią, to był bunkier specjalnie wybudowany przed nalotami alianckimi. Były takie pokoiki na każdym piętrze, w każdym pokoiku było sześć prycz. Ponieważ ten bunkier [był pusty], w ogóle nikt nie zajmował, to myśmy bunkier zajęli sobie w pięciu, właściwie to nas było czterech, bo ten jeden to został przy kuchni z kucharzami. Najstarszy z naszych to był Tadeusz, nie pamiętam, Zdzisio był, to ci podchorążowie to oni byli parę lat starsi ode mnie. Ciągnęli do wojska polskiego, ale do wojska polskiego jak się dostać tutaj. To już skończyły się te czasy, kiedy się łaziło po Niemczech, jak się chciało. Ale dowiedzieliśmy się od takiego emigranta z Polski, który we Francji pracował gdzieś w Patakale, on mówi: „Przyjeżdża taka misja, z tą misją zabierzecie się, tylko powiedzcie, żeście tam byli we Francji”. Myśmy oszustwem się dostali do tej Francji.
We Francji oni zaczęli szukać swoich, jakichś kolegów, rodziny, ci podchorążacy, zostałem tam z nimi bez już jakiegoś swojego zaplecza, prawie sam. Zameldowaliśmy się później w placówce polskiej. Tam już rząd polski na emigracji miał swoje placówki, które werbował do armii, był w koszarach w Besie, w Paryżu. Tam to raczej żeśmy pobałaganili, trochę było pieniędzy. Ale w końcu władze wojskowe nie miały żadnego zamiaru nas trzymać w Paryżu, tylko trzeba to było zabrać, skoszarować i wysłać do jednostki. No i tak się stało, żeśmy kiedyś wrócili z balangi paryskiej, to nas zamknęli na dołku do przyjazdu autokarów. Przyjechały rano autokary, to zapakowali wszystkich maruderów, nas było paru, bo to takimi krótkimi etapami wywozili, ale nazbierało [się nas] chyba ze dwudziestu. [Wsadzili] w autokary i wywieźli koło Awinion do obozu szkoleniowego koło Sorgues, jakaś taka wioska, Sorgues nazywała się. I tam już nas trochę wzięli za buźkę, umundurowali, zaczęli szkolić i pomału przygotowywać. Nawet nie wiedzieliśmy, co to za wojsko jest, wiedzieliśmy tylko, że polskie jest. Tam długo żeśmy nie przebywali, to trudno powiedzieć, bo to człowiekowi w takim czasie, w tym okresie czas to w ogóle taki był pokiełbaszony, że nie wiadomo było, tam już nikt nie liczył ani dni, ani tygodni, w każdym razie długo tam nie byliśmy.
W pewnym okresie, po może dwóch, trzech tygodni, czterech podjechały „dżemsy”, załadowali nas na te „dżemsy” i wio do Italii, nad morzem przez Riwierę do Italii. Wylądowaliśmy, te miasta bidne, zburzone, San Giorgio, San Benedetto i wreszcie gdzieś podwieźli nas serpentynami wysoko do jakiejś osady. To nie była osada właściwie, tylko to była taka winnica. Nawet nie pamiętam tego domu, pamiętam tylko ogromny, duży budynek, gdzie na dole były jakieś składy, a na górze duże sale. Na salach nas rozłożyli, każdy dostał swój namiot, bo to trzeba było spać pod namiotem, bo były komary, to trzeba było obudować się tam z różnych stron tą moskitierą i tam nas już skoszarowali. Okazało się, że zostałem przydzielony do II baterii artylerii przeciwlotniczej 5. pułku artylerii pl w 5. Dywizji Kresowej. Tak to się pięknie nazywało: 5. Kresowa Dywizja Piechoty i 5. pułk artylerii pl, II bateria, bo I bateria to była zasłużona, ta, która przyszła z Buzułuku i przez Irak, przez Monte Casino. No i tam zaczęło się prawdziwe wojsko.
[Przeszliśmy] podstawowe przeszkolenie, przydzielili nam działa przeciwlotnicze, to były samobieżne działa przeciwlotnicze czterdziestomilimetrowe. W magazynku miał pięć pocisków czterdziestomilimetrowych, samobieżne, dlatego że one miały swój napęd. To znaczy był ciągnik, na samochodzie była laweta i armata podjeżdżała na stanowisku, to się rozstawiało kubły na łapach stalowych, podkręcało się, żeby to umocować te kubły, i armata była przygotowana do działań. Tam żeśmy przechodzili szkolenie artyleryjskie. Z tym że nasze szkolenie to się odbywało tylko bez strzelania, bo kiedyś usiłowali ciągać jakieś worki za samolotami, ale ponieważ zaczęli za blisko strzelać do samolotów, więc zrezygnowali chyba z tego. Nie pamiętam, jak długo żeśmy tam [byli]. Ćwiczenia były dość intensywne, ostre, bo nie szanowali nas w ogóle i nie było żadnej ulgi. A towarzystwo było różne, trochę było z Armii Krajowej w tej naszej artylerii przeciwlotniczej, ale niewielu. Przeważali tacy, którzy byli wywiezieni na roboty, czyli, jak to byśmy ich nazywali nieładnie, bambry. Co się okazało, byli i Polacy z Wehrmachtu. Po ćwiczeniach takich piechocińskich (jak to się nazywało) i artyleryjskich taki żeśmy żywot wiedli. Nas na przepustki nie puszczali, tylko od czasu do czasu jakimiś fragmentami baterii [jechaliśmy], bo cała nigdy nie wyjeżdżała. W baterii było sześć działonów, dwa, trzy działony wyjeżdżały, dwa, trzy stały. [Jechały] do pobliskiego miasteczka (jakiejś nazwy nie pamiętam), żeby się trochę bractwo odprężyło, wyszumiało i monotonnie to było. Na górze winnica, od czasu do czasu warta, już przyzwyczajali nas do służby wartowniczej pod karabinem. Ponieważ w winnicy żeśmy stali, to wino żeśmy mieli. Z tym że wino trzeba było kupić w sąsiedztwie, monotonny, właściwie beznadziejny żywot taki był, nieciekawy.
Ale pewnego dnia nas wezwał podchorąży do siebie, bo mieli nasze kartoteki, że kto ma jakie wykształcenie. Ponieważ byłem po drugim oddziale szkoły i gimnazjum, po tajnych kompletach, więc oni mnie zaproponowali wyjazd do szkoły. Mnie było [na rękę], aby się stamtąd wyciągnąć, z tego grajdoła, bo to żywot był tam paskudny. Co się okazało? Zostałem zakwalifikowany do gimnazjum, które zostało dzięki staraniom generała Andersa zorganizowane w mieście Modena. Tam się uzbierało sporo chętnych, którzy się kwalifikowali do tego typu gimnazjum, bo to przecież nie było gimnazjum od samego początku nauczania, tylko tacy, którzy mieli albo co najmniej jedną klasę, albo dwie. Trafiłem do nowego miejsca, to były stare jakieś koszary wojskowe po italiańcach. Nie wiem, co tam za formacja stała, ale raczej to był jakiś taki budynek typu akademickiego. Duże sale, dziedziniec z trzech stron, do frontu jeden i dwa skrzydła boczne, tam mieli swoją kuchnię. Okazało się, że myśmy już mieli nawet [jedzenie] podawane na tacach. Stołówka była taka, że się na obiad przychodziło tylko bez menażki. Były talerze, półmiski, właściwie to Ameryka, jak to się kiedyś mówiło, jak się coś dobrego zaczęło dziać.
Żywot żeśmy piękny tam mieli, bo była absolutnie pełna swoboda. Nauka od rana chyba do czternastej, później jakieś samokształcenie. Nauczycieli fantastycznych mieli, takie oficery bez stopnia, profesorowie chyba z dobrych nawet uczelni. Tam się dopiero mogłem podszkolić z łaciny, właśnie dzięki tym profesorom. Tam zacząłem się rozeznawać, co to znaczy matematyka, bo myślałem, że jestem taki dobry, a byłem głąb kompletny, bo mnie tam dopiero ten mój nowy nauczyciel powiedział, co to znaczy matematyka. Mieliśmy angielski, ale to była uczelnia typu polskiego. Tak że wiedliśmy tam żywot świetny, bo w koszarach mieliśmy spanie, a na mieście w jakiejś dawnej uczelni mieliśmy wykłady. Tam [...] dyscyplina prawie że żadna. Trochę żeśmy się tam rozbisurmanili, trzeba nas było wziąć dopiero, jak to się mówi po wojskowemu, za [mordę]. Jak żeśmy wracali do jednostek, bo jednak jak była przerwa w nauczaniu, to się wracało do swojej rodzimej jednostki, a tam nas już oczekiwali nasi ukochani kaprale i „sierżanty”, żeby się trochę nad nami poznęcać, bo strasznie nie lubili tych uczonych. W mojej klasie, pamiętam, były bardzo ciekawe typy, był jeden podwodniak z U-Bootu, Placzke był. Co najmniej z siedmiu było z niemieckiego wojska i było kilku akowców, był Tadeusz Grzybowski, był Janek Ciechanowski. (Nie wiem, czy to nie jest ten sam Jan Ciechanowski, który profesoruje gdzieś na angielskiej uczelni). Dwóch było świetnych moich kolegów jeszcze spod Monte Casino, Władek Flisek […] i Piotruś Małozięć, przecudni koledzy, fantastyczne wojsko. To oni się właściwie zaczęli mną tak opiekować, bo ja z tej całej ferajny to byłem najmłodszy. Chociaż trochę podrosłem, ale w dalszym ciągu zawsze miałem jakichś dwóch opiekunów, starszych kolegów, którzy mną się opiekowali. Był taki nawet okres, kiedy miałem dwóch takich z Wehrmachtu spod Poznania, którzy mnie matkowali. Tak że myśmy tam mieli bardzo dobrze w tej uczelni.
Ale wróćmy do tych naszych wakacji. Na wakacje żeśmy wracali do swojej jednostki i to zależnie, gdzie się jednostka w tym czasie znajdowała, bo przecież te jednostki to długo nie trzymali na jednym miejscu, bo to było za duże obciążenie dla Włochów, samych tych miejscowych. Więc pewnego [dnia], nie pamiętam, bo pierwsze pamiętam takie wakacje, które spędzałem w jednostce, a jednostka wtedy stała chyba nad Adriatykiem w pięknej miejscowości, ale nie wiem, czy to znajdę. Cudowna miejscowość willowa, piękna plaża, na plaży stary, już taki zniszczony hotel, który jednostka nasza zajęła na wartownię. Z kolei Cervia, była taka miejscowość, to dzisiaj na pewno jest coś pięknego... Więc na plaży stał nasz sprzęt, to znaczy armaty, wozy zaopatrzeniowe i tak dalej, a w pobliskich willach stało nasze wojsko. Ponieważ myśmy długo nie pełnili warty, to szef naszej baterii pilnował, żebyśmy bardzo często mieli wartę. Więc myśmy musieli te swoje wojsko odsłużyć, łażąc koło tych swoich po nocy, [koło] naszego sprzętu. Ale niezależnie [od tego] to jednak w dzień to była piękna plaża, piękne morze. Krótki to był nasz wypoczynek (w cudzysłowie) w naszej jednostce i z powrotem trzeba było wracać do nauki. Tak przeszedł rok 1945, 1946.
Skończyłem tak zwaną trzecią klasę, wyniki nie za bardzo zadowalające, ale skończyłem, przeszedłem do czwartej klasy. Ale w 1946 roku już jesienią wojsko zostało pomału ewakuowane z Italii do Anglii. Nie wiem, jakim trafem, ale zostałem jakoś wytypowany, nie wiem, jakimiś kanałami, że znalazłem się w tej czołówce, która miała zabezpieczyć obóz dla wojska w Anglii. Co znaczy zabezpieczyć? Była taka sytuacja, że podczas bombardowań Anglii rodziny potraciły mieszkania i władze angielskie obawiały się, że będą kłopoty, ponieważ ludność cywilna może zająć te baraki nasze. Przed tym, żeby nie mieć kłopotów później z ludnością cywilną, z ich wykwaterowaniem, to tam pewna grupa wyjechała na zabezpieczenie kilku obozów, bo to przecież nie był jeden obóz, to było kilka obozów. Przecież ta armia Andersa to liczyła kilka tysięcy ludzi, ale mówię tylko o tym fragmencie tego obozu, gdzie miała być przeniesiona nasza część oddziałów, która była w Modenie, ta „szkółka” z Modeny. Znaleźliśmy się w takiej czołówce, pojechaliśmy do Neapolu, w Neapolu zabukowaliśmy się na taki statek „Marine Raven”, jakieś takie pudło. Na tym statku to jakoś zniosłem zupełnie podróż beż żadnych chorób oceanicznych. Dobiliśmy do brzegu, koleją z portu w Szkocji (chyba żeśmy w Szkocji wylądowali), taki szkocki port duży Glasgow, z Glasgow pociągiem. Wylądowaliśmy najpierw na kompletnej północy, w małej mieścinie Tavistock, tam żeśmy byli dość krótko. Później wylądowaliśmy w obozie, w którym mieliśmy zabezpieczać, koło Cheltenham, parę kilometrów autobusem trzeba było tam dojeżdżać.
Tam żeśmy mieli świetnie, bo robota nasza polegała na tym że, żeśmy w nocy mieli obchód wokół obozu, żeby tam nam nikt nie wkradł się do obozu i nie okradł jeszcze tych magazynów. Nie wiem, z czym były te magazyny, w każdym razie część tej warty to byli Anglicy; część baraków, które myśmy mieli później zajmować, to myśmy byli, Polacy. Nas tam było chyba sześciu czy ośmiu. Tak że żywot mieliśmy zupełnie elegancki, bo stołówkę mieliśmy u Anglików, graliśmy sobie w ping-ponga, żywot, jak to mówi się, żyć nie umierać, póki nie przyjechało reszta wojska z Włoch i zaczęła się szkoła. Szkoła, nie pamiętam dokładnie, jak to było z tą szkołą, bo to już takie coś jak za mgłą. Niewykluczone, że mieliśmy szkołę chyba w jakichś takich baraczkach, blaszane jakieś takie duże były pomieszczenia, ale nie pamiętam. W każdym bądź razie warunki były kiepskie, bo zima, blaszane baraczki, to tak się wyziębiały, że trzy, cztery koce i szynel to było mało, ciężko było. Rozpoczęliśmy czwartą klasę. W pewnym okresie przyszedł moment, kiedy trzeba było się zadeklarować, co dalej − albo się zostaje, albo się wraca, bo na początku chyba 1946 roku nastąpiło rozwiązanie 2 Korpusu, powstał tak zwany Polish Resettlement Corps, taki jakiś Polski Korpus Przysposobienia.
Tak. Takiego miałem kolegę „Bąka”, Zbyszek Płoszajski, który się zahaczył gdzieś w jakimś szpitalu jako pielęgniarz. Bardzo szybko został zdemobilizowany… Ponieważ poprzez kolegę wysłałem list do domu i dostałem wiadomość od rodziców, że rodzice żyją, żebym wracał, od tego miałem kłopoty, bo miałem bardzo dobre propozycje zostania, wyjechania do Kanady. Odezwał się do mnie Aleksander, który pisał, że najlepiej, żebym się… Dostać się do Stanów Zjednoczonych to już wtedy nie było tak prosto, natomiast była możliwość poprzez Kanadę, Kanada brała prawie wszystko. W międzyczasie, jak byłem w Duisburgu, poznałem jeszcze jednego kolesia, właściwie takiego Justa, który też pisał do mnie. Matka pisała: „Wymalowałam ci mieszkanie, przyjeżdżaj” – to takie różne propozycje. Tu matka pisze kilka razy, bo przecież tam się woziłem długo. Wreszcie zdecydowałem się, że chyba trzeba jechać do Polski. Wtedy kiedy zdecydowałem się na wyjazd do Polski, to musiałem przejść do innego zupełnie obozu, zrezygnować z dalszej nauki, już żołnierz innej kategorii. Przemawiali różni ode mnie pułkownicy, co to ja jestem, że jadę do Polski, jaki jestem zdrajca i tak dalej, co zrobić. Mówiąc szczerze, gdybym miał pewnego rodzaju wsparcie kolegów tych, którzy byli mi bliscy, a w tym okresie nie miałem kompletnie nikogo, który by powiedział mnie tak czy inaczej. Tak że zdecydowałem się na obóz dla powracających.
Nie pamiętam, jak długo byłem w tym obozie, kilka tygodni na pewno, może miesięcy ze dwa, trzy. W 1947 roku na początku czerwca powróciłem do Polski chyba na statku „Marine Raven”, w tym że pudle, ale nie pamiętam dokładnie. [...] Nie wiem, czy myśmy z bronią wracali, czy bez broni, to trudno mi dzisiaj powiedzieć. W każdym razie specjalnie jakichś nie mieliśmy nalotów, bo nawet przeszmuglowałem wydanie Melchiora Wańkowicza „Monte Cassino” i drugą taką książkę wydał też, nie wiem, czy o Katyniu, czy coś takiego było Wańkowicza o Syberii. Tak że specjalnie mnie tam nie rewidowali. Wylądowałem chyba w Gdańsku i pociągiem to już jakoś dostaliśmy się do Warszawy.
Moi rodzice też przeszli swoją gehennę. W 1944 roku, jak upadło Powiśle, to ojciec z matką został z trojgiem moich młodszych braci. Ich tam wyzwolili, jak to się mówi, wyzwolili ich, między innymi i „ukraińcy” byli chyba tym, strasznie ich tam [traktowano]. Podobno część mężczyzn rozstrzelali, resztę wygnali. Jak później mnie opowiadał brat, na wieś gdzieś ich zainstalowali. Porozrzucali po wsiach tą ludność ewakuowaną z Warszawy. Ta ludność miejscowa to też nie była taka im przychylna, bo to jednak była dodatkowa gęba do wyżywienia. Bracia mówili, że paśli krowy. Jakoś ojciec (ponieważ gdzieś w pobliżu Grodziska Mazowieckiego mieli te swoje przytulisko) zahaczył się w jakiejś knajpie po wyzwoleniu i tam zaczęli gdzieś instalować. Później jakieś mieszkanie znaleźli w Grodzisku. Jak przyjechałem do Warszawy, to po moim mieszkaniu, gdzie mieszkałem przed Powstaniem na Dobrej 20, to tam, ponieważ nie zostało to zupełnie zniszczone, to moja ciotka, czyli siostra mojej mamy, która straciła [mieszkanie] na Browarnej, zupełnie zbombardowali mieszkanie do dna, to ona się tam zainstalowała. Więc nie znając innego adresu, zgłosiłem się na adres przedpowstaniowy, tam zastałem ciotkę i wuja, tam ich rodzina mieszkała po naszym wyjściu z Powiśla. Z wujem pojechałem do Grodziska, do rodziców i tam się spotkałem ze swoimi rodzicami. Taka mniej więcej była moja podróż naokoło świata.
- Po powrocie już spotkał się pan z rodzicami?
Tak.
- Podjął pan dalszą naukę, maturę?
Tak. Ponieważ miałem trzy i pół roku gimnazjum, przerwany czwarty rok. W Warszawie w 1947 roku jeszcze były takie zerowe klasy na politechnikach. To polegało na tym, że ludzie, którzy mieli nieskończone jakieś dwie, trzy klasy, coś takiego, na takim kursie zerowym oni mieli zaliczyć sobie wstęp do pierwszego roku politechniki. Więc ja się na taki kurs załapałem do Wawelberga, ale nie zdałem, bo po prostu byłem słaby z polskiego. Jednak okupacja nie dała tego, co trzeba było mieć. Musiałem w tymże całym Grodzisku Mazowieckim zapisać się na tak zwane wieczorowe gimnazjum i musiałem skończyć wieczorowe gimnazjum, i wieczorowe liceum. Dopiero po tym liceum zdałem maturę w czerwcu 1949 roku. To tak mniej więcej wyglądało moje [życie].
- Czy był pan w jakiś sposób po powrocie represjonowany?
Nie. Miałem wyjątkowe szczęście, represja mnie nie dotknęła. Chociaż mój kolega, taki Wojtek Mendeski (on się nazywał jakoś inaczej chyba, bo to było takie jego nazwisko okupacyjne, ale on chyba jakoś inaczej [się nazywał]), to on wrócił w 1948 roku, dostał się do wojska, zmobilizowali go, bo nie uważali tego wojska za wojsko i wysłali go na kopalnię. Mnie natomiast, jak się zgłosiłem do RKU w 1947 roku, zaproponowano wyższy stopień, nawet sierżanta, żebym wstąpił do wojska. Wymigałem się, że muszę zrobić gimnazjum w szkole, więc może się zastanowię, jak skończę gimnazjum. [Powiedzieli:] „To wtedy będziecie mogli nawet iść na szkołę oficerską”, o, taki bajerek. Tak że pod tym względem to mnie nie ciągali absolutnie.
- Czy chciałby pan jeszcze opowiedzieć o Powstaniu coś, czego pańskim zdaniem nikt wcześniej nie powiedział?
[Czego] nikt wcześniej nie powiedział, to trudno mi powiedzieć, bo nie wiem, ile ludzi przede mną miało takie czy inne relacje. Na pewno były relacje różne, bo każdy inaczej to Powstanie przeżywał. Na początku powiedziałem, że dla mnie mówić o Powstaniu jest bardzo trudno z wielu względów, bardzo wiele rzeczy nie pamiętam, nie dlatego że jestem stary, tylko dlatego że w ogóle nie pamiętam. Moja natura, broniąc się przed tymi okropnościami, sama sobie narzuciła pewien taki określony sposób myślenia, żeby nie pamiętać nic, nie pamiętać, co jadłem, nie pamiętać, czy kąpałem się, czy myłem się, rozbierałem się, gdzie spałem. Pamiętam, że pierwszy posiłek, który pamiętam i do dzisiaj, to jak żeśmy stali na ulicy Zgoda, już po wyjściu z Powiśla i dziewczyny znalazły jakieś mięso, czy kota, czy psa, z makaronem, to do dzisiaj to pamiętam. A przecież innych momentów nie pamiętam, poza tym co z tymi kotłami się wybieraliśmy po jakąś zupę na Podwalu. A tak to są takie fragmenty, jakby poszarpany jakiś taki film, gdzie jest wszystko wyraźne, a reszta nie to, że nawet za mgłą, tam nie ma nic, jest białe. Pamiętam pierwszy entuzjazm ludności cywilnej, te hołubienie i pamiętam tą rozpacz pod koniec, a cóż można przecież więcej powiedzieć. To przykre, a dzisiaj muszę powiedzieć, że tym bardziej przykre, jak tam na cmentarzu na 1 [sierpnia] słyszę gwizdy, to po tych gwizdach już w ogóle na cmentarz, powiem szczerze, nie chodzę. Nie chodzę na mogiły swoich kolegów, to mogę powiedzieć. Pierwszy prezydent, który zabrał pół dodatków kombatanckich też mogę powiedzieć, co inni nie powiedzieli. Odznaczenia, które dostałem, to dostałem od władzy ludowej, Kwaśniewski, Jabłoński, Jaruzelski, trzy odznaczenia, które mam. Poza tym to od Brytyjczyków dostałem ten British War Medal i z Londynu mam Krzyż Armii Krajowej, który mnie przysłali koledzy w osiemdziesiątych latach, tyle jeszcze mogę powiedzieć.
Warszawa, 20 września i 5 października 2011 roku
Rozmowy prowadził Michał Studniarek