Jerzy Michalski „Sławobój”
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie. Gdzie pan spędził dzieciństwo, gdzie pan się wychował, gdzie chodził do szkoły?
Urodziłem się w Warszawie i mieszkałem gdzieś do 1933 roku. Potem przeprowadziłem się razem z rodzicami do Piastowa i w Piastowie przebywałem aż do Powstania Warszawskiego.
Szkołę podstawową kończyłem w Piastowie, potem chodziłem do szkoły technicznej, którą ukończyłem i w czasie okupacji podjąłem też naukę... Przed wojną to była Wyższa Szkoła imienia Wawelberga, którą ukończyłem w 1944 roku.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny w 1939 roku... Ze szkoły Wawelberga, gdzie dopiero podjąłem naukę, skierowani zostaliśmy na praktyki do fabryki karabinów na ulicy Dworskiej. Fabryka została przygotowana do ewakuacji i około 6 września 1939 roku zostaliśmy wywiezieni, razem z produkcją, która jeszcze tam została. Fabryka produkowała karabiny maszynowe i karabinki sportowe, więc oczywiście karabiny maszynowe, to wszystko, co było przygotowane, zapakowano na pociąg – transport, który odjeżdżał, i myśmy jechali w kierunku wschodnim. To była bardzo długa, uciążliwa podróż, zanim z Warszawy się wyjechało, bo najpierw ważne były transporty wojskowe i ten transport też miał pewne pierwszeństwo. W końcu dojechaliśmy gdzieś pod Mrozy.
Pod Mrozami nadleciały samoloty niemieckie i zbombardowały pociąg. Najważniejsze, że zbombardowano lokomotywę (lokomotywa była parowa). W związku z tym dalej już nie można było jechać. Oczywiście wszyscy uciekli. Tam w pobliżu był lasek i tak na skraju tego lasu leżałem i – z jednej strony bomby, z drugiej strony bomby. Oczywiście kilka osób zostało zabitych, część była rannych, między innymi kolega, który stracił nogę.
Okazało się, że dalej nie możemy jechać, tylko poinformowano nas, że trzeba iść naprzód w kierunku wschodnim. Dotarłem do Siedlec. Okazuje się, że w Siedlcach bałagan niesamowity – z jednej strony wojsko, z drugiej, w ogóle było jakiejś organizacji. W związku z tym starsze osoby powiedziały: „Wycofujemy się – wtedy miałem osiemnaście lat – wycofujemy się, wracamy do Warszawy”. Na piechotę dotarliśmy jakoś do Mińska Mazowieckiego. W Mińsku Mazowieckim zatrzymaliśmy się i stamtąd, jak w Warszawie 28 września została podpisana kapitulacja, można było... więc dotarłem najpierw do ciotki, do mieszkania, w którym kiedyś, przed 1933 rokiem, mieszkałem i stamtąd wróciłem do domu, do Piastowa.
Ponieważ do 1939 roku działałem w Związku Harcerstwa Polskiego, muszę powiedzieć, że pomimo młodego wieku miałem wysoką funkcję, bo byłem namiestnikiem zuchowym na powiat podwarszawski. Miałem wówczas stopień harcerza Rzeczypospolitej. Spotkałem się z instruktorami i podjęliśmy działalność konspiracyjną. Naszym terenem był powiat (hufiec) podwarszawski – bo wtenczas nastąpił podział na dwa powiaty – Warszawa lewobrzeżna i Warszawa prawobrzeżna, a hufce były troszeńkę inaczej organizowane – nie na zasadzie powiatów, tylko na zasadzie linii kolejowych. Razem ze Stanisławem Kobusem, z którym pracowałem w komendzie hufca, która mieściła się na ulicy Kapucyńskiej 19 (w tej chwili w ogóle ta ulica prawie nie istnieje) podjęliśmy działalność konspiracyjną, docierając do podwarszawskich miejscowości – jaką wtenczas było Boernerowo, Łomianki, te wszystkie inne... Izabelin. Tam próbowaliśmy organizować grupy harcerskie do działalności.
Kobus mieszkał we Włochach. Umówiliśmy się, że w niedzielę – bo on pracował już, liczył wtenczas jakieś dwadzieścia cztery lata – spotkamy się u niego o godzinie dziesiątej. „Jeżeli mnie nie będzie, niech ci mama powie, gdzie jestem, gdzie poszedłem”. – „Dobrze”. Z Piastowa do Włoch zaledwie są dwie stacje, bo: Piastów, Ursus i Włochy. Ale co najważniejsze, pociąg się spóźnił, spóźnił się koło czterdziestu minut. Idę do niego. Matka mnie znała, ale tak jakoś dziwnie na mnie patrzy. „Proszę panią, gdzie jest Stacho?”. – „Proszę pana, niech pan natychmiast uchodzi! Jakieś pół godziny temu skończył się…” – ten, jak to Niemcy nazywali... Oni siedzieli tam po prostu... Przecież nie musiałem czekać, tylko od razu odszedłem.
Potem próbowaliśmy dochodzić, w jaki sposób to się stało. Okazuje się, że wtenczas we Włochach nastąpiło kilka aresztowań harcerzy, między innymi Wiktora Idzikowskiego, drużynowego jednej drużyny we Włochach, Kobusa – on został wywieziony do Oświęcimia. Co było przyczyną aresztowania? Drużynowym drużyny pożarniczej we Włochach był (jak się okazało, o niemieckim nazwisku) późniejszy folksdojcz. Zaraz po aresztowaniu zniknął w ogóle z Włoch, nie było go. Normalnie nikt do niego nigdy nie miał żadnych zastrzeżeń. Okazuje się, że jednak rodzice widocznie większy wpływ na niego mieli, no i spowodowali... ewentualnie gestapo, rozmawiając z nim, zmuszało go do tego, żeby wydał. I to nastąpiło. Wówczas zerwałem w ogóle kontakt [z harcerstwem].
To jest nienotowana moja działalność w „Szarych Szeregach”. Szukałem kontaktu w Pruszkowie, w ZWZ-cie (Związek Walki Zbrojnej). I tam, w Związku Walki Zbrojnej – będę mówił w skrócie – byłem do czasu aresztowania... znowuż sprawa aresztowania. Dowódcą kompanii był „Broda”, nazwisko Fabian, a imienia nie pamiętam. Pracował w elektrowni pruszkowskiej, był chemikiem. Przyjechał ze Śląska, bo został wysiedlony jako Polak. To był już starszy pan, z taką siwą brodą. Ponieważ moja matka pracowała wtenczas w elektrowni, miała z nim kontakt i przez matkę po prostu ja z nim miałem kontakt. Znowuż jest taka historia, że w Pruszkowie robią nieuzgodniony z nikim napad na fabrykę Majowskiego. Udało im się wszystkich uspokoić, żeby nie robili krzyku. Oczywiście poszli po pieniądze do kasy, ale okazuje się, że w tym czasie przechodził oddział niemiecki i
Werkschutz, który był narobił krzyku. Oni wpadli i część chłopców... Z tym że ja to znam tylko z relacji, natomiast sam w tym nie brałem udziału.
W związku z tym potem „Broda” prawdopodobnie miał postawione zarzuty, ale do tego jeszcze dochodziły takie historie... to już wiedziałem od Sadowskiego – pułkownika Sadowskiego z Piastowa […]. Byłem w jego drużynie, jak byłem w Piastowie. Sadowski mi mówił, że między innymi była taka sprawa, że do niego przychodzili cwaniaczki z Pruszkowa: „Panie poruczniku, pan da nam broń, my chcemy poćwiczyć”. Oczywiście chodziło o broń krótką. Chodzili w Pruszkowie na organizację, a to wcale nie była legalna sprawa i to wszystko razem wzięte... Fabian został... odczytano mu wyrok śmierci pod murem elektrowni warszawskiej i został zastrzelony.
Wtenczas znowuż następna historia – rozpada się wszystko i ja trafiam... Zgłasza się do mnie jeden z młodych ludzi z Narodowych Sił Zbrojnych. No i trafiam do Narodowych Sił Zbrojnych. W Narodowych Siłach Zbrojnych jestem w szkole podchorążych i znowuż jest taka historia, że jest utworzona w lutym 1942 roku Armia Krajowa [...] i cała szkoła podchorążych, w zasadzie cała, bo tam kilka osób nie przeszło, przechodzimy do... trafiamy akurat na Żoliborz, do „Żywiciela”. Wtenczas, nawiasem mówiąc, nikt nie znał kryptonimów w organizacji, to wszystko było tajne, bo tylko była piątka, szóstka – ja w szkole podchorążych miałem aż siedmiu podchorążych. Byłem sekcyjnym, dowódcą sekcji. I przechodzimy do Armii Krajowej. Znalazłem się w ten sposób w Armii Krajowej i ponieważ trafiłem akurat do „Żaglowca”, do 21. pułku piechoty, więc myśmy cały czas przechodzili koło Cytadeli Warszawskiej. I – atak na Cytadelę Warszawską.
Atak na Cytadelę Warszawską miał wyglądać zupełnie inaczej. Mieliśmy w nocy atakować – przedostać się przez fosę, przez mury Cytadeli i uderzać na X Pawilon. Nawiasem mówiąc, każdy z nas miał nawet wyznaczone okno, do którego ma strzelać, tylko ja w tej chwili zapytałem się, z czego strzelać, jak myśmy broni nie mieli... I tak do momentu Powstania Warszawskiego.
1 sierpnia wszyscy dowódcy sekcji zgłaszają się, bo już jest od piątku pogotowie i o godzinie dziesiątej zgłaszamy się na ulicę Nowogrodzką – to był, zdaje się, numer 24 czy 22. Tam był szewc, prawdopodobnie ojciec już nie żył, tylko ktoś inny był. I tam dwóch kolegów było dowódcami drużyny. Jeden – drużyny drugiej, drugi – drużyny trzeciej. To było dwóch braci. Tam właśnie u nich mieliśmy te spotkania. Wchodziło się do szewca, od szewca przez drzwi do mieszkania – bo to połączone było z mieszkaniem – i tam w mieszkaniu [spotkania].
W dniu 1 sierpnia czekamy, jest już godzina dwadzieścia po dziesiątej, dowódca plutonu spóźnia się. Już jest czterdzieści po, no to... „Spotkamy się jutro o tej samej porze”. Wychodzimy na schody. Na korytarzu spotyka nas dowódca plutonu – podchorążówkę kończył w 1939 roku, nazywał się Jerzy Lubelski, pseudonim „Wojciech”. „Dokąd?”. Ja mówię: „No, czekaliśmy...”. – „Wracajcie. Słuchajcie, o godzinie siedemnastej jest Powstanie”. – „Dobrze”.
Część z mojej sekcji, z innych sekcji, była rozlokowana już w czasie tego pogotowia na Żoliborzu w mieszkaniach prywatnych, jak również u Dzieciątka Jezus – jako pogotowie, jako posługacze głównie. Musiałem wszystkich powiadomić i zabraliśmy się. O godzinie piętnastej musieliśmy być już na Żoliborzu na ulicy [...] Krajewskiego 2, na pierwszym piętrze. Tam się spotkaliśmy. Ale problem był taki, że ci, którzy mieszkali na Żoliborzu, to już byli, a ci, którzy mieli spoza Żoliborza dotrzeć – z terenu Warszawy, z innych dzielnic – to już była trudność, dlatego że już przy Dworcu Gdańskim, jak jest wiadukt, już stał czołg niemiecki i już wacha niemiecka stała, była przygotowana, bo gdzieś po godzinie pierwszej na Żoliborzu była wpadka, jak przewozili broń. Każdy miał jakiś pakunek i po prostu bał się.
Zwraca się do mnie dowódca plutonu: „Słuchaj, weź, zrób coś, może się przedostaniesz”. Tędy nie było przejścia, ale idę, przejście jest również – w tej chwili jeszcze, od ulicy Krajewskiego pod torami kolejowymi i wychodzi się na ulicę Bonifraterską. Mówi: „Słuchaj, przejdź”. Ja byłem w mundurze, ponieważ ostatnio już pracowałem w Warszawskiej Straży Ogniowej. Miałem poza tym legitymację poświadczoną przez policję niemiecką, więc w zasadzie niby byłem bezpieczny. Ale – to tak na marginesie – jak się okazuje, to już nie było takie bezpieczne, bo już strażaków wywozili do Niemiec (nie poszedłem do pracy 1 sierpnia). Część nawet trafiła do obozu koncentracyjnego. No i ja w mundurze – uważałem, że jestem bezpieczny – przeszedłem tamtędy, doszedłem do placu Krasińskich i na placu Krasińskich widzę, że kręcą się – ja ich znam, bo myśmy razem do Puszczy Kampinoskiej chodzili na ćwiczenia. Mówię tak: „Słuchajcie, za mną w pewnych odstępach, gęsiego!”. Tak koło ośmiu chłopaków przeprowadziłem w ten sposób. Więc nie było pełnego stanu. Z siedziby tymczasowej, gdzie żeśmy się zatrzymali, przeszliśmy na podwórka i podwórkami dotarliśmy do ulicy Dymińskiej numer 10, skąd nastąpił atak na Cytadelę Warszawską – w cudzysłowie atak.
Na ulicy Dymińskiej na dachu, właściwie na poddaszu, był karabin maszynowy. Po drugiej stronie, na ulicy Dymińskiej, bodajże 12, był rkm. Rkm się zaciął, był kłopot. Więc był ostrzał z karabinu maszynowego w czasie ataku.
Atak to jest siedmiu podchorążych, którzy mieli karabiny – i to była cała broń na tych przewidzianych... pluton wtenczas liczył sześćdziesiąt osób. Na te sześćdziesiąt osób – siedem karabinów. Natomiast dowódcy sekcji otrzymali visy. I to było całe uzbrojenie. Oczywiście mieliśmy i piata. Z piata próbowali strzelać, oddali coś ze trzy pociski na bramę Cytadeli Warszawskiej, ale niestety brama nawet nie drgnęła – do tej pory ona dobrze się trzyma! Ogień z wału Cytadeli Warszawskiej po prostu uniemożliwił ten atak. Na całe szczęście dowódca plutonu „Wojciech” był na tyle mądry, że widział, że to nie ma sensu, bo trzech zostało rannych, obsługa Piata została w ogóle wybita. Trzeba było potem, jak się ściemniło, ściągnąć Piata, ściągnąć karabiny od tych, którzy [zginęli lub zostali ranni], ściągnąć rannych i ich gdzieś ulokować.
Jeszcze taki moment – to są takie istotne [momenty], które zachowały się w mojej pamięci – dowódca plutonu zwraca się do mnie: „Słuchaj, zorientuj się, czy mieszkania na pierwszym piętrze są otwarte, bo zajmiemy tutaj stanowiska”. – „Dobrze”. Podskakuje do mnie chłopak, ja go znam, ponieważ pracowałem w straży ogniowej, jego ojciec był ogniomistrzem, on do szkoły chodził codziennie i spotykał się ze mną. Pracowałem tam jako kalkulator w warsztatach sztabowych. „Panie podchorąży, ja skoczę!”. Nie pytając się, jak to normalnie, o zgodę i tak dalej, wskakuje do sieni i tam otrzymuje z karabinu maszynowego z Cytadeli Warszawskiej ostrzał i zostaje... Dlaczego o tym jeszcze mówię? Bo w bramie na Dymińskiej 10 jest okienko i my przez to okienko przechodzimy, nie pokazując się w świetle... drzwi, które normalnie prowadzą... i po poręczy, która jest, przechodzimy na pierwsze piętro i tam zajmujemy stanowisko. Przyjechał jeden samochód – prawdopodobnie z Niemcami – który został obrzucony granatami, ale dotarł do Cytadeli.
O godzinie dziesiątej jest polecenie, że schodzimy na dół, tam się zbieramy i rozkaz: „Idziemy na Kampinos”. I całą noc marsz do Kampinosu, zresztą straszny marsz, dlatego że wtenczas akurat jak na złość padał deszcz – człowiek dosłownie calusieńki był mokry. Tak że jak myśmy w chałupach w Kampinosie zatrzymali się, to trzeba było wszystko zdjąć z siebie i suszyć. Następnego dnia przyszedł rozkaz: „Wracać”. Z powrotem idziemy.
Dochodzimy do [osiedla] Zdobycz Robotnicza na Żoliborzu. Tam zatrzymujemy się, bo jest atak wojska niemieckiego od strony Powązek. Zajmujemy stanowiska, a tam naturalne były jakieś... Prawdopodobnie jak budowali Zdobycz Robotniczą, to były domki, to wrzucając ziemię, zostały utworzone takie naturalne wzgórza. I na tych wzgórzach myśmy zatrzymali się i walczyliśmy z Niemcami przez calusieńki dzień. Oni podchodzili na około sto metrów i zmuszeni byli wycofać się albo zostali na zawsze.
Potem wróciliśmy na Żoliborz centralny. Na początku na placu Wilsona zatrzymaliśmy się jeden dzień. Następnego dnia zostaliśmy przerzuceni na plac Inwalidów. I tam jest tak: ulica Czarneckiego jest przez plac Inwalidów z jednej strony do torów i z drugiej strony placu Inwalidów. Z drugiej strony placu Inwalidów pod numerem, o ile się nie mylę, 15 jest w tej chwili kościół, który został zbudowany po wojnie, po 1944 roku. Jest barykada, obejmuję tę barykadę. Tam jest kilku moich podchorążych i nowych. Tak wytrzymaliśmy do końca Powstania Warszawskiego, z tym że ja zostałem potem przerzucony gdzie indziej.
- Gdzie pan został przerzucony?
Na sąsiednią barykadę na ulicy Mickiewicza. Poza tym zostałem obserwatorem. W gimnazjum Poniatowskiego, na dachu, jest taki balkonik zrobiony z balustradą i na tym balkoniku obserwowaliśmy z lornetką przedpole – co się dzieje, jak i tak dalej. Muszę powiedzieć, że to, co zobaczyłem, jak pali się Warszawa... Między innymi widać było kościół, który jest na Nowolipkach – tak samo płonął. To były wrażenia bardzo nieprzyjemne.
Następnie zostałem na ulicy – chyba Kaniowskiej – znowu na barykadzie. Zostałem sam, bo poszli na kolację. Więc znowuż: karabin był przypisany do barykady, kilku chłopaków z granatami, ale karabin przypisany do barykady. (Siedem karabinów, które zostały podzielone. Taka jest rzeczywistość). Okazuje się, że jakimś śmiałkom chciało się przedostać – że im może się uda. Prawdopodobnie podpili sobie. Ale zostali zatrzymani przez czujki, które tam dużo wcześniej były i nie dopuszczały do barykady. Zresztą wiadomo było, że barykada w razie silniejszego ataku była w zasadzie bezbronna – z jednym karabinem i tylko z tymi [granatami].
Okazuje się, że idąc do Powstania,
de facto poszedłem chory. Ale nie mogłem nie iść, no bo uznaliby mnie za tchórza. Dostałem silnej gorączki. Sanitariuszki zmierzyły temperaturę. Jeszcze ze mną rozmawia dowódca kompanii. Pyta: „Co to, choroba polityczna?”. Ja mówię: „Nie. Naprawdę źle się czuję”. Przez trzy tygodnie [od połowy sierpnia] leżałem ciężko chory.
I znów taki przypadek: była willa jakiegoś profesora Uniwersytetu Warszawskiego. Było tam młode małżeństwo i mąż tej córki był w konspiracji i syn jego. 19 i 20 sierpnia była próba połączenia się ze Śródmieściem i był atak na tory kolejowe linii Dworca Gdańskiego. I tam zginął właśnie ten chłopak. Zresztą, nawiasem mówiąc, była to jedna z większych bitew. Z tym że nie atakowały plutony żoliborskie – które były uzbrojone odpowiednio – tylko ataku dokonały oddziały kampinoskie. Nie udało się, niestety, przedarcie. Potem było jeszcze powtórzone za dwa dni, ale... to już tylko znam z relacji, bo ja leżałem i nawet nie wiedziałem, że coś takiego jest. I już te plutony, które stały, one zostały u nas w „Żaglowcu”. W ten sposób „Żaglowiec” został dozbrojony przez oddziały leśne.
W zasadzie do 29 września tam były jakieś małe potyczki. Natomiast 29 września z samego rana silny ostrzał z artylerii i atak niemiecki. Ale muszę tutaj powiedzieć o jednej jeszcze bardzo istotnej rzeczy – że uzbrojony był tylko Kampinos, te oddziały, które do nas trafiły, natomiast jeżeli chodzi o pozostałe, to tam jeden, dwa zrzuty, kilka pistoletów maszynowych z zrzutów angielskich – to niewiele dawało. Natomiast ponieważ 14 września Rosjanie zajęli Pragę, to myśmy otrzymali bardzo dużo broni – kukuruźniki, jak myśmy je nazywali, latały i zrzucały nam w workach broń. Dostaliśmy pepesze, karabiny, rusznice przeciwpancerne. Prawdopodobnie – teraz taka dygresja – rusznice przeciwpancerne zostały oparte na rusznicach polskich, które w 1939 roku zostały wydane, do tej pory były tajemnicą i nikt nawet nie wiedział. Dopiero w 1939 roku żołnierze... nieprzygotowani do tego stali, ale... szybko doszli. Była to bardzo dobra broń przeciwko czołgom, szczególnie gdy unieszkodliwiło się gąsienice. Muszę powiedzieć, że te dwa dni to były naprawdę wspaniałe dni walki.
Zostałem przerzucony – o czym nie mówiłem – do dowództwa „Żaglowca” i trafiłem do plutonu łączności, więc cały czas była taka sytuacja, że ... Przewody na skutek ostrzału były przerwane i trzeba było latać i je łączyć, żeby utrzymać jakoś, bo pozostawała tylko łączność łącznikami, ewentualnie telefony polowe, z którymi też była cała masa roboty – też trzeba było uważać na ostrzał.
Mieliśmy wycofać się na drugą stronę – mieli nas przejąć Rosjanie, dać osłonę lotniczą, która, powiedzmy sobie, była, ale poza tym mieliśmy przedostać się przez Wisłę, miały być łodzie. Okazuje się, że przyszedł pułkownik Ziemski i wydał rozkaz kapitulacji. O godzinie osiemnastej nastąpiła kapitulacja. Wszyscy po kolei szliśmy, oddawaliśmy broń.
Muszę powiedzieć o jednej rzeczy: przecież człowiek musiał zdawać sobie sprawę, że gdyby rzeczywiście była [przeprawa], do tej ewentualnie łodzi... [Tymczasem] ludzie byli ważni nie tyle, ile broń. Ja dźwigałem trzy pepesze. Jak człowiek startował do Powstania, to w tamtej chwili nie myślał. Myślał, że to jest ważna rzecz, że trzeba mieć tę broń, nie zostawiać jej. Ale skoro następowała kapitulacja... Nie bardzo chłopcy chcieli kapitulować, ale rozkaz jest rozkazem.
Pierwsza rzecz, zasadnicza: każda broń była uszkadzana. Niemcy nie potrzebowali naszej broni. W tej chwili patrzę już na to z perspektywy czasu, gdy człowiek już zaczyna troszeńkę inaczej myśleć, niektóre rzeczy, niektóre działania zaczyna trochę inaczej oceniać. W każdym razie muszę powiedzieć, że jeżeli chodzi o poświęcenie Powstańców – ono było bezprzykładne. Jeżeli potrzeba było do jakiejś akcji ochotników, to ich zawsze było wielu. To już znam nie ze swoich... bo ja miałem inne zadanie jako łącznościowiec, ale z kolegów, którzy […] mówili na przykład, jak wyglądała obrona jednego z domów na rogu placu Wilsona. To była dosłownie walka wręcz z Niemcami.
Po kapitulacji myśmy znaleźli się na placu, skąd następnego dnia zostaliśmy przerzuceni do kościoła Świętego Wojciecha na Woli. Tam Niemcy przeprowadzili szczegółową rewizję i że: „Jeżeli któryś z Powstańców będzie miał nabój, zostanie rozstrzelany. Wszystko oddawać!”. Miałem podręcznik dowódcy plutonu – nawiasem mówiąc, to był podstawowy podręcznik w szkole podchorążych. Zabrali. Myśmy chcieli jeszcze uzupełniać [wiedzę], jeżeli znajdziemy się w niewoli – nawiasem mówiąc, nie wiadomo było, gdzie trafimy i jak to będzie. Stamtąd samochodami przewieźli nas do Pruszkowa.
Jeszcze jeden moment – nie ja w tym uczestniczyłem, ale to bardzo istotna rzecz. Okazuje się, że pluton 205, to jest szkoła podchorążych... panie z Żoliborza wykonały proporzec […]. Ten proporzec miał być wręczony, ale niestety wypadł atak niemiecki – likwidacja Żoliborza, bo tak to trzeba nazwać – i trzeba było go wynieść. Jeden z kolegów (on już nie żyje), ponieważ był ranny, owinął proporzec wokół ręki, zabandażowali i w ten sposób go wywieźli. Tam był ode mnie z sekcji podchorąży Włodzimierz Szymczyk pseudonim „Rumel” (nie żyje już) – że wrzucić go z karteczką i żeby do rodziców jego dostarczyli, bo znowuż rewizja będzie tam i zlikwidują. I ten proporzec jest do dzisiaj, ale jest w muzeum w Poznaniu, nie u nas. Jak się dowiedziałem o tym, prosiłem, żeby oni próbowali... Mam nawet korespondencję z muzeum – oni bardzo chętnie mogą wykonać, o ile zapłacimy, wtórnik, ale nie oddadzą. Trochę w dziwny sposób on trafił do Poznania, ale ja niestety dalej nie znam [szczegółów]. To jest właśnie bardzo istotna rzecz. Przecież niewiele oddziałów miało takie proporce, a tutaj wykonane w czasie Powstania przez mieszkanki Żoliborza, dla nas...
I trafiam do niewoli. Najpierw do obozu Gross-Lübars, stamtąd do Altengrabow i w końcu zostaję wywieziony. Okazuje się, że oni nie kwestionują stopni oficerskich, ale nie ma ich w dzienniku. Można nosić dystynkcje, ale... Część oficerów zostaje wywieziona bodajże gdzieś koło Lubeki, a część trafia do fabryki czołgów, w której ja znalazłem się – w Kirchmöser na komando. [...]
- A co pan robił w fabryce czołgów?
Zapytali się mnie o zawód. Ja mówię:
Techniker – technik. W związku z tym dostałem się na płytę jako traser. Ale na płycie był również Włoch, cywilny. Ponieważ niezbyt spieszyłem się z pracą, napuścił majstra niemieckiego i mnie przerzucili na maszynę. Pracowałem na strugarce, to jest bardzo prosta praca. A tam, no cóż – dwanaście godzin pracy... Co prawda wyżywienie było lepsze jak w obozie macierzystym, jak w stalagu – no bo pracownik, więc o pracownika dbali.
Wszedłem w porozumienie z sanitariuszem – tam był lekarz rosyjski, jeniec, i sanitariusze też rosyjscy. Za paczkę papierosów można było uzyskać skierowanie do lazaretów. W ten sposób znalazłem się w szpitalu polowym obozu w Altengrabow. I kogo tam spotykam? Spotykam […] poetę, żołnierza z 1939 roku. On miał leśniczówkę, w której mieszkał, jeszcze jego córka żyje. Gałczyński! On, jak była modlitwa wieczorem na sali, to wpadał tylko na chwilę – był sanitariuszem – stawał w progu i tak palcami przebierał. Przed zakończeniem wojny Niemcy wszystkich stamtąd z powrotem wyrzucają do obozów – między innymi i jego. Likwidują, wszystkich wyrzucają z lazaretu – oczywiście tych, których można wyrzucać. Ja tam prawie dwa miesiące leżałem.
Potem próbujemy się przedostać na Zachód. Niestety, przez front nie można przejść, musimy zostać (potem można było przejść). Zostałem razem ze swoją grupą, która została skierowana. Tylko jeden ode mnie podchorąży był razem ze mną. W końcu przychodzą oddziały rosyjskie i... Znaczy próbowali nas przeprowadzić, nie udało się i wróciliśmy na komando. Na komandzie przyjechali Rosjanie – tam był jeden taki, którego „Kotkiem” nazywaliśmy, bo był kawał drania. Od razu zabrali ich, no i nas... „Jesteście wolni, możecie iść”. No więc myśmy szli.
Na Zachód nie mogłem iść z jednego względu – byłem żonaty i wiedziałem, że w lutym urodził mi się syn, więc przejście tam było raczej moralnie nieodpowiednie.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Jak oni powiedzieli, żeby wracać, to ja wróciłem do Warszawy dużo później. Zatrzymałem się na Zachodzie. Bo jak jechaliśmy, dotarliśmy do Słubic, to... Aha, jeszcze myśmy Niemcom zabrali rowery i zrobiliśmy sobie wycieczkę rowerową do granicy polskiej, to znaczy do Odry. Tam już mieliśmy pociągiem wracać, ale Rosjanie: „Będziecie rowery zabierać? Do pociągu?”. No nic, oddaliśmy im te rowery, dojechaliśmy do Toporowa. W Toporowie budzimy się – człowiek zasnął po prostu w pociągu, no bo już zmęczony – patrzymy, ale my stoimy. Nasz wagon został odłączony, a ten, który miał jechać do Poznania, pojechał dalej. I oni mówią tak do mnie: „Słuchaj, zorientuj się, co to jest takiego”. Wychodzę, zobaczyłem, że stoi oficer w mundurze polskim, w rogatywce. Podszedłem do niego: „Panie poruczniku, my jesteśmy jeńcami wojennymi, wracamy z niewoli i chcemy dostać się do domu”. – „Dobrze. Będzie jechała pancerka rosyjska, tam jest platforma, ja was na nią ulokuję i pojedziecie do Poznania, a z Poznania dalej dostaniecie się do Warszawy, do domu”. Jak ta pancerka podjechała, znaleźliśmy się na tej platformie. No i tam rozmowy z ruskimi:
A kto wy? – A, wojennoplenni – i tak dalej.
Dojechaliśmy do Zbąszynka, a w Zbąszynku kontrola garnizonu rosyjska.
Kto wy?– Wojennoplenni. – Kakaja u was forma? A myśmy byli w mundurach amerykańskich. O, i wygruzić wszystkich na peron. Na peronie przychodzi jakiś kapitan, trochę pod gazem, pyta:
Kto eto takoje? – Własowcy, tawariszcz kapitan – za „własowców” nas wzięli.
A, wsjech rozpizdzić! – no, nie najlepiej. Ale przeprowadzają nas dalej do komendy garnizonu, a tam jest major Polanowski, oficer rosyjski. Nie mówi po rosyjsku – to znaczy mówił później, okazało się – i przez tłumacza z nim rozmawiamy. Więc po kolei: będą dwie grupy – grupa, która idzie na zeznania, po zeznaniach na tę stronę, a ci następni. Ponieważ tam są młodzi chłopcy, bo to byli osiemnastolatkowie – w 1939 roku ile mogli... Więc do niewoli dostali się jako harcerze. No a ja to jestem z 1939 roku, bo prawdę mówiąc ja mogłem mieć 1939 rok zaliczony, a go nie mam. Bo my zostaliśmy ubrani w mundury strzeleckie i stanowiliśmy ochronę pociągu. Tak po kolei wszyscy idziemy, w końcu wychodzi major rosyjski i mówi: „Wy nie jesteście żadnymi »własowcami«. Wy jesteście żołnierzami, którzy wracają z niewoli. W związku z tym, że mogą was spotkać takie sytuacje również później, zwróćcie się tutaj do władz polskich, żeby wydały wam jakieś dokumenty tymczasowe. Żebyście znów nie byli wzięci za »własowców«”. Trochę byliśmy zaskoczeni. [...]
Więc myśmy wrócili, a na nas już czekali ze Straży Ochrony Kolei: „Nie jedźcie. Nie wracajcie, bo was wywożą” – zresztą to już słyszeliśmy po drodze, zanim jeszcze trafiliśmy do Zbąszynka. W Zbąszynku znowuż SOK-owcy: „Słuchajcie, nie jedźcie, bo was wywiozą. Zostańcie u nas. My potrzebujemy ludzi”. Ja zostałem, otrzymałem placówkę w Tężnicy. Teren był bardzo duży do patrolowania. W międzyczasie przyjechała żona z dzieckiem i już miałem tam pozostać. Byłem do czasu, aż był na naszej stancji, którą tam mieliśmy... przychodził taki ruski żołnierz – szukał dziewczyn. U nas dziewczyn niestety nie było, byli sami mężczyźni, ale trafiał tam na wieś, chociaż na wsi wtenczas niewiele osób było. Tam między innymi był z 1. dywizji kościuszkowskiej żołnierz, otrzymał młyn. I on do tego młyna przychodził i między innymi schował u niego pistolet. Ten młynarz mówi: „To jest mój łobuz”. Ponieważ na niego były skargi, przyjechała bezpieka z Lęcina i go zgarnęli. Ale potem wrócił i chce pistolet – był przekonany, że to ja go wydałem.
Wiedziałem, że to był facet, który potrafił nożem rzucić bardzo celnie, nie potrzebował pistoletu. Akurat wyszedłem na spacer z żoną i z dzieckiem, oczywiście byłem przy broni i jak zobaczyłem jego i zobaczyłem jego ruch, że po coś sięga, wtenczas wyjąłem pistolet i:
Ruki wwierch! Ponieważ niewiele sobie z tego robił, to postrzeliłem go. I był problem. Odwiozłem go do Sulęcina, a tam mówią: „Co ty, do ruskiego strzelasz żołnierza?!”. Niedobrze. Ponieważ nie jechałem sam, jechał bryczką, koniem ode mnie strażnik, to ja mu mówię: „Słuchaj, to ty odwieź go do jednostki, tak jak chcą, a ja w jednostce się nie pokazuję”. I na piechotę przez lasy wróciłem do domu.
A jeszcze taki szczegół istotny. Kto stanowi obsługę stacji? Wileńscy partyzanci. […] „Panie komendancie – mówi – pan się w domu nie pokazuje. My pana schowamy”. I rzeczywiście u nich mieszkam. Przyjeżdża komendant rejonu „Sokół” i mówię mu, jak sprawa wyglądała. „Dobrze”. No i teraz muszę stąd się wynieść. I wracam dopiero do domu.
Najpierw zatrzymuję się w Poznaniu. Tam teść załatwił mi – bo pracował w Ministerstwie Komunikacji – pracę w warsztatach kolejowych. Pracowałem w biurze konstrukcyjnym jako konstruktor. To była zmilitaryzowana kolej wtenczas jeszcze.
Potem udaje mi się zwolnić, przenoszą mnie do Warszawy. Tam zaczynam pracować w przemyśle. Jednak najpierw trafiam do „Książki i Wiedzy” jako kierownik zatrudnienia i płac, potem trafiam do Piastowa do fabryki pras, stamtąd przechodzę do Zjednoczenia Obrabiarkowego i stamtąd przechodzę do Zjednoczenia Lotniczego. Stamtąd przechodzę do Międzylesia do kombinatu. Z kombinatu przechodzę na emeryturę.
Warszawa, 23 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski