Jerzy Kłosowski „Jureczek”, „Dziewczynka”
Nazywam się Jerzy Kłosowski, urodziłem się 5 listopada 1929 roku. Przynależałem do Grupy „Granat”, pseudonim mój „Jureczek” lub „Dziewczynka”. Działałem… przed wojną jeszcze mieszkałem blisko Belwederu, Alei Ujazdowskich 1/3. Przychodząc z matką na spacer, spotykałem marszałka Piłsudskiego, jak przechodził do pracy. Jednego razu udało mi się go złapać za nogawkę. Widziałem, tam też Mościcki pracował, marszałek Rydz-Śmigły i jak Niemcy wkroczyli do Warszawy, widziałem też tam Hitlera z bliskiej odległości. Poza tym ojciec tam pracował w ochronie rządu. A my z chłopcami często chodziliśmy nad Wisłę się kąpać, tylko przeważnie nad Wisłą urzędowaliśmy.
- Czym zajmowali się rodzice?
Ojciec pracował w ochronie rządu do trzydziestego dziewiątego roku włącznie, a później budynki te zajęli Niemcy, a nas wykwaterowali. Dostaliśmy mieszkanie na Dolnym Mokotowie, na ulicy Padewskiej. Co tam jeszcze było…
Rodzeństwo… Miałem brata i siostrę i drugą matkę, a ojciec pracował w warsztatach samochodowych u Niemców, gdzie również przychodzili do pracy Żydzi. W czasie okupacji chodziłem do szkoły na ulicę Woronicza i później na plac Unii Lubelskiej. Po lekcjach chodziłem dorabiać kilka godzin dziennie do składu aptecznego na ulicę Rakowiecką, do pana Mierzejewskiego. Tam też był punkt kontaktowy, gdyż syn jego należał do konspiracji.
- A jak pan się zetknął z konspiracją?
A to ci sami mnie nakłonili, co już byli w konspiracji – pójdziesz tu, pójdziesz tam. Jak ja pracowałem u pana Mierzejewskiego, to już jego syn był konspiracji i później mnie wysyłał, przywoziłem rozmaite chemikalia, listy, przesyłki po całym mieście. Jednego razu kazali mi sprzedawać gazety na ulicy Leszno. Kilka razy chodziłem tam sprzedawać, to był rok 1943 już, kiedy jeszcze nie było w getcie powstania żydowskiego. I stamtąd czekała już na mnie przygotowana w getcie kobieta, nazywała się Gomułka, później się nazywała Kamińska Joanna, i czekałem na ulicy umówiony. Ona wyszła z getta, zabrała mnie za rękę i pojechaliśmy do nas do domu na Padewską. Tu gdzie ojciec pracował, przychodzili do pracy Żydzi. Ojciec załatwił jednemu z nich miejsce ukrycia, był w naszym mieszkaniu kilka miesięcy, później się ukrywał na ulicy Marszałkowskiej 63. A ta pani Żydówka zajęła się pracą u pana Mierzejewskiego jako gospodyni domowa.
- Jak pan zapamiętał osoby, które u państwa się ukrywały?
Spokojne były. Później w getcie wybuchnął ten pożar okropny, że aż sadze do nas na Mokotów leciały. Tylko popłakiwali, że to taka tragedia.
- A wiedzieliście, co grozi Polakom za to, że ukrywali Żydów?
Tak.
Ustaliliśmy, że to na długo nie będzie, tylko na chwilę, a to czasami były miesiące. To był jeszcze rok czterdziesty trzeci. Później na ulicy Nowy Świat była administracja. Tam chodziłem wyrabiać dla tych ludzi, co się ukrywali, dowody osobiste, te karty. Zanosiłem pewną ilość pieniędzy, zdjęcie i za kilka dni otrzymywałem ten dowód. To by było tak. Rok czterdziesty czwarty nastąpił, to ukończyłem szkołę podstawową…
Nie. Na tajne komplety nie chodziłem, jakieś dziewczynki chodziły tam. I jak Powstanie się zaczęło, to mnie zastało w domu, ojca zastało w mieście i ja z bratem byłem w domu.
- A czy pan wiedział, że wybucha Powstanie?
Wiedziałem, bo ciotka moja pracowała w Bruhn-Werke, taki zakład, co dorabiał części dla Niemców. Za karę pracowała w Bruhn-Werke i Niemiec jeden mówił do niej: „Niech pani ucieka z Warszawy, bo tu będzie niebezpiecznie”. Tak że ludzie byli mniej więcej przygotowani, że coś wybuchnie. I 1 sierpnia zagrały karabiny maszynowe, wybuchy granatów, to już wiedzieliśmy, że to Powstanie. Ja się zgłosiłem na swój punkt, na ulicę Dolną 19. Tam był punkt sanitarny i było nas tam kilku chłopców i wysyłali nas: gdzie jakie padły bomby albo pociski armatnie, czy nie ma rannych, wtenczas wysyłali patrol sanitarny. I w czasie Powstania chodziłem z patrolem sanitarnym, to była pielęgniarka, dwóch noszowych i łącznik. Chodziliśmy Dolna 19, ulica Puławska róg Dolnej, to był ośrodek zdrowia i później na Bałuckiego róg Odolańskiej, później na Racławickiej i szpital Elżbietanek. I mieliśmy dyżury w tych punktach. Jak przecież zbombardowali kościół Świętego Michała na Puławskiej, to szybko musiałem biegać, czy nie ma rannych.
W końcu jednego razu wysłali nas na skarpę ulicy Dworkowej, bo tam była strzelanina, czy nie zostało tam naszych rannych. Poszedłem z jednym kolegą, na wzgórzu były dwa gniazda karabinów maszynowych, ale ten kolega mówi: „Jak będą strzelać, to będziemy uciekać”, no to ja mówię: „To idziemy”. Chodzimy po tym polu, a tam było pole ogrodnika, rosła kapusta, kartofle, cebula i piękne pomidory. No to my się rozglądamy po polu, ale pomidory za koszulę, cebulę za koszulę i znaleźliśmy tylko magazynek amunicji do pistoletu maszynowego i hełm niemiecki. Wracamy z powrotem i wszystko się udało. Na drugi dzień mówimy do przełożonych, że jeszcze dziś możemy pójść sprawdzić a oni: „No to idźcie”. Idziemy drugi raz, znów to samo, znów kapusta, ale za ciężka, więc tylko pomidory i cebula, pomidory i cebula i z powrotem. Idziemy trzeci raz – drugi raz Niemcy nie strzelali – idziemy trzeci raz i mojego kolegę postrzelili w pośladki obydwa, a ja już byłem z cebulą i z pomidorami i już wchodzę w ulicę Promenadę, już jestem nogą jedną za budynkiem i dostałem strzał, tutaj zaraz, za ucho. No i jakoś już więcej nie chodziliśmy, bo później patrzyliśmy przez lornetki, to już Niemiec w bunkrze siedział. To już tamta sytuacja się zakończyła.
Wysłali nas znowu na ulicę Belwederską róg Dolnej, tam było stanowisko nasze ogniowe, czy tam co nie potrzebują. To szliśmy drogą okrężną, bo prawa strona ulicy Dolnej południowa, to była rzadko zabudowana, a tam dalej były łąki i wysypisko śmieci i tylko kartofle rosły. Poszliśmy tą drogą okrężną i w tych kartoflach dostaliśmy ognia z karabinów maszynowych z Bruhn-Werke, bo była ostrzeliwana. Ale dotarliśmy na miejsce cało i zdrowo i z powrotem wróciliśmy też. I tak kursowaliśmy, później ja już sam zostałem. Kursowaliśmy od ulicy Belgijskiej, aż po ulicę Woronicza i jeszcze kawałek dalej i od ulicy Chełmskiej aż do ulicy Czerniakowskiej. I tak mieliśmy cały czas jakieś przygody. Jak nie tu znienacka, to tu znienacka, pocisk z działa. Niemcy mieli broń rakietową. Te „krowy”, co leciały, to nasz teren był cały pas ostrzeliwany i bombardowany. Artyleria, moździerze i karabiny maszynowe z jednej i z drugiej strony, jak się tylko kto pokazał. I tak trwało to do końca Powstania. W ostatni dzień Powstania po wielu przygodach wyszliśmy, szykował się nasz oddział do ewakuacji do Śródmieścia.
- Ale jeszcze zanim dojdziemy do tego końca Powstania, proszę mi powiedzieć, w jaki sposób pana rodzina zdobywała żywność podczas Powstania?
Ojca nie było. Ja w domu nie jadłem, tylko w punkcie sanitarnym, a brat co został i siostra, to oni mieli już trochę przygotowane kaszy, trochę chleba suszonego, trochę mieli, tak że jakoś sobie tam radzili. Brat ich tam bardziej zaopatrywał, bo przenieśli się z Dolnego Mokotowa na ulicę Puławską i on kursował w tą i z powrotem. W Powstaniu nie brał udziału, bo siedząc na balkonie, został postrzelony w rękę między palcami z ulicy Dworkowej, bo ten teren był ostrzeliwany. Tak że jakoś tam sobie radzili.
- A jaka była atmosfera u pana w zgrupowaniu?
Chaos był, bo to tu kłopot, tu kłopot, tu zawalili, tam zawalili, tak że jak my [byliśmy] w punkcie sanitarnym, to rannych tylko przybywało, a tutaj specjalnie ludzi do opieki było za mało. Jednego razu wysłali mnie, bo patrol nie wrócił. No to przechodzę ich trasą i patrzę, że ten mój rówieśnik leży zabity, sanitariusz leży zabity. Jakiś pocisk upadł z czołgu na pewno i ich porozrywało na kawałki.
- Kto był pana bezpośrednim przełożonym?
Porucznik doktor Michał Zawadzki.
Chirurg, był zapracowany. Później na rogu Puławskiej i Dolnej to był major Stypułkowski, słynny doktor, a jeszcze na Racławickiej był punkt sanitarny i tego doktora nie znałem.
- Były jakieś przyjaźnie podczas Powstania?
Nie, zapracowane towarzystwo, przemęczone, wygłodniałe. Tak że mało dni było spokojnych, a tak to przeważnie jak nie samoloty nadleciały, to artyleria grała, a najgorzej to nam dokuczały te wyjące „krowy”, co [na nie tak] mówią. Pewnego razu wracam do bazy i słyszę, że te „krowy” wyją. No to te pociski widać było, jak leciały, one ćwierkały jak szpaki. Patrzę, w którą stronę lecą, patrzę i lecą prosto na mnie, a ja jestem w rowie łącznikowym, to lepszego miejsca nie potrzeba jak tylko tutaj, do skrycia. Ale mówię sobie: „Nie, tam w budynku będzie bezpieczniej”. I zacząłem uciekać szybko do tego punktu sanitarnego i już byłem w drzwiach i w ten czas zaczęły te pociski się rwać. Mnie dmuchnęło do piwnicy, powietrza nie mogłem złapać, a że pocisk zapalający, duża plama ze dwanaście metrów, to żeby upadł trochę dalej, to by spalił nas tam. A w tym miejscu co ja siedziałem, to leżał pocisk niewypał z tej tak zwanej krowy, długości metr czterdzieści, średnicy ze czterdzieści centymetrów, a z tyłu miał gilzę rakietową, co go niosła. A leżał niewypał. Upadł widocznie na piach gładko i dlatego. Tak że mi się poszczęściło, że uciekłem z tego dołka.
Jeść to mieliśmy tylko kaszę, pęczak, bez przerwy pęczak naokoło. Później od czasu do czasu chleba przynosili nam, bo piekarnia była na Racławickiej i naprzeciw Woronicza w Królikarni była piekarnia i miodu nam też dostarczali. Następne tam w łąkach koło nas było gospodarstwo rolne i tam mieli krowy i prosiaki, tak że akurat w naszym punkcie to z jedzeniem można jeszcze było nie narzekać.
I tak się toczyło, że coraz częściej zostaliśmy ostrzeliwani i coraz więcej przybywało rannych. W ostatnie trzy dni, 24, 25, 26 września to ognia tak nam dali, że bez przerwy tylko rwały się pociski i te odłamki fruwały. I oddział nasz się szykował częściowo do ewakuacji do Śródmieścia. Ja też wszędzie chciałem być. Dali mi buty gumowe, bo to kanałem trzeba było iść, rękawicę, święcę, zdaje się, jeszcze. I już byliśmy częściowo przygotowani ci, co mają odejść. Ale jedna sanitariuszka mówi tak: „Ty widzę, że nie masz co robić, to pójdziesz ze mną po wodę”. „No to pójdziemy”. I na ulicy Puławskiej, na zapleczu Odolańskiej były działkowe ogródki i studnia ręczna, idziemy tam i ja od niej odszedłem, by rozejrzeć się po ulicy Puławskiej i wtenczas już nic nie pamiętam, co się stało. Pocisk upadł i zostałem ranny, z osiem odłamków dostałem. Największy był jak fasola i jak groszek, a te reszta drobne i w nodze jeszcze siedzą dwa do dzisiaj. I w tym czasie już były gdzieniegdzie białe flagi w oknach, tak że po jakimś czasie co odzyskałem przytomność, co ta sanitariuszka „Sobota” mnie pierwszą pomoc udzieliła, to i ona się znalazła. I ona jakoś ocalała i mówi: „To nie słyszałeś, że pocisk leci?”, a ja mówię: „Nie słyszałem”, a to było rano, musiałem ziewać.
Jak już wracaliśmy do bazy z powrotem, to był ten generał von dem Bach na inspekcji z jakimś oficerem. Przegląd jakiś robili. Ten oficer tylko pytał: „Waffen, waffen”, czy broni nie mamy tutaj. W tym punkcie sanitarnym mnie opatrzyli, położyli nas jak śledzie na pierwszym piętrze, nas leżało tam dwudziestu albo lepiej. I w tym momencie pocisk upadł piętro wyżej w balkon. Całe szczęście, że nie do nas. Znieśli nas do piwnicy i tam leżałem w piwnicy kilka dni, nie wiem, jak długo, bo tych rannych wynosili z tych domów i wywozili na Służewiec, na Wyścigi Konne. Ale wcześniej na Racławickiej stał czołg niemiecki i koło niego żołnierz z karabinem niemieckim. A siostra, zakonnic misjonarek przełożona, która pochodziła z Torunia, to po niemiecku dobrze umiała. Poszła do tego Niemca i mówi, jak się sprawa przedstawia, co i jak. I Niemiec jej powiedział, że ma przyjść z Woli grupa egzekucyjna i rannych mają zlikwidować, a zdrowych do obozu. No to akurat się poszczęściło, że generał był blisko, poszła do tego generała i po niemiecku szprech, szprech, szprech i grupa tamta nie przyszła, tylko przyjechały z Kabat podwody końskie. I na te podwody rannych załadowali, pojedynczo na każdym wozie na słomie i na Służewiec, na Wyścigi. Tam nam dali grochówki Niemcy, ale ja nie jadłem, bo przecież nie jadłem kilka dni, gorączkę miałem, a sanitariuszki do tej piwnicy zaniosły mi dwie pierzyny, dwie kołdry, kożuch i gąsior z sokiem porzeczkowym. I: „Masz, tu będziesz sobie popijał, a my idziemy”. I popijałem, spałem, popijałem i końca nie było widać. Aż w końcu jak wynosili tych rannych na podwody i mnie znaleźli w tej piwnicy, to zawieźli na Służewiec. Stamtąd szedł transport rannych, odkryte wagony były, już śnieg zaczął prószyć i wieźli nas i wieźli, końca nie było widać.
Zawieźli nas do Skierniewic, do obozu niemieckiego. To był Dulak 142 i przywieźli tam też jeńców, Powstańców, ale też wywieźli dalej do Niemiec, do obozów, bo byli zdrowi, a dwa baraki rannych zostawili na miejscu. Ci co potrzebowali jakichś poważniejszych operacji, a było ich dużo, to zabrali do Skierniewic do szpitala Świętego Stanisława. Ale tam wielu zmarło, jest na cmentarzu pomnik, wielu zmarło, bo to były warunki nieprzystosowane do takich operacji, a oprócz tego zaawansowane były w niektórych wypadkach gangrena nogi czy ręki. W końcu dwóch uciekło z tego szpitalika, bo to warta nas pilnowała niemiecka i z powrotem zabrali nas do obozu niemieckiego w Skierniewicach. Tam było z pięciuset Rosjan, rosyjskich jeńców i nas było ze dwa baraki rannych. Tam był ruski chirurg, Kubasow Antoni się nazywał, i on wiele dobrego dla naszych zrobił. Niektórzy mieli już poważnie zaawansowaną gangrenę, to on jeszcze amputował, jeszcze dużo naszym pomógł. A ja miałem salę blisko tej sali operacyjnej, to mnie prosił zawsze, jak zabieg robił albo operację, mówił: „Chodź, popatrzysz, bo może coś z ciebie będzie, może zabiorę cię ze sobą do Rosji”. No i chodziłem, ale się inaczej skończyło, bo ten Kubasow zabierał do rentgena do szpitalika dwóch, trzech i Niemiec pod karabinem prowadził nas do szpitala do rentgena i wracaliśmy z powrotem. I Kubasow też szedł, bo musiał być przy tym aparacie, żeby zorientować się co i jak, czy jest sytuacja z odłamkami w ciele. I jednego razu naszych dwóch oficerów, trzech naszych poszło, Kubasow i już nie wrócili, bo tego Kubasowa komórka akowska była w parowozowni, odbili naszych oficerów i Kubasowa odbili i po jakimś czasie przyleciał kukuruźnik i Kubasowa zabrał z powrotem do siebie.
Jak byliśmy w tym obozie, to Niemcy, prawdę mówiąc, obchodzili się z nami po wojskowemu z honorem. Papierosy dawali, przychodzili na inspekcję do baraku, to salutowali, przychodzili do drugiego pomieszczenia, to tam nad drzwiami była chorągiew i orzeł, to też salutowali. A Rosjan wszystkich rozstrzelali, bo chodzili na roboty co dzień. Jak wyprowadzili, tak rozstrzelali. A nas zostawili, front przyszedł i prawie że nas uwolnili.
- A wracając jeszcze do Powstania. Jak pan zapamiętał Niemców?
W Powstaniu widziałem, jak wozili pociski artyleryjskie, niewypały…
- A miał pan jakiś kontakt z Niemcami?
Na odległość miałem. Ja byłem tu, oni byli tam i miałem kontakt taki, że oni strzelali, a ja uciekałem.
- Pan też by chciał strzelać wtedy? Nie był pan uzbrojony?
Nie byłem uzbrojony i bardzo żałuję do dzisiaj, bo zza szpitala Elżbietanek jak wracałem do bazy od strony Woronicza, bo pojedynczo też chodziłem często do sztabu, na pocztę… Jak wracałem do bazy zza szpitala Elżbietanek, widzę, że wylatuje niemiecki bombowiec i leci jakby w stronę moją, ale się zniża i zniża i myślę, że nic, tylko spadnie, to się posilę od niego. I na tej ulicy nie było jeszcze ulicy, tylko polna droga i były działki. On się zniża i zniża i jest naprzeciwko… jak pomidory rosły, to kołami prawie o te patyki pomidorów zawadzał, tak niziutko był. Ja stałem za żywopłotem małym, a skrzydło miałem metr ode mnie. Ja nie mogę sobie do dziś wybaczyć, że nie miałem jakiejś piguły na niego. Dopiero mógłbym prosto chodzić. Jak się zniżył, to mówię, że spadnie, a ten podbił się do góry i poszedł. Na drugi dzień wracam w tym samym miejscu, a po lewej stronie ulicy, gdzie ten samolot się zniżył, była poczta harcerska, polowa poczta harcerska i była murem otoczona i przed tym murem upadła bomba na drugi dzień, zaraz jak ten samolot się zbliżył. To dół był taki okropny, z 10 metrów głęboki i z 15 średnicy. Taki okropny dół był. Widocznie namiar złe wziął lotnik i za wcześnie puścił, bo by cały… Po drugiej stronie był sztab nasz, to też cały zrujnowany był, tak że wydaje mi się, że tam działał jakiś szpieg, co naprowadzał.
- Ale nie miał pan żadnych podejrzeń, nie znał pan tamtego środowiska?
Przechodzę pewnego razu z ulicy Dolnej z dwoma sanitariuszami na ulicę Racławicką czy Odolańską. Tam była barykada, wchodzimy pod barykadą, a tam ogień z karabinu maszynowego z Dworkowej. Tam na Dworkowej, gdzie jest na ulicy baszta, to ostrzeliwał. Ten sanitariusz jeden wziął lornetkę, patrzył przez tą szparę i mówił, że stamtąd strzela. My się cofnęliśmy do tyłu, za chwilę wchodzimy z powrotem na barykadę, znów ogień, to my znów do tyłu. W końcu oni wchodzą znów za barykadę, ja stanąłem i mimo woli spojrzałem i mówię, że zobaczę, gdzie kule lecą. A tam na rogu Puławskiej, róg parku Dreszera firanką dawał znaki temu Niemcowi. Ja im powiedziałem, że tamten znaki dawał firanką. I tam pójdziemy. I tam złapali tego szpiega.
Szpieg jakiś, broń miał jeszcze.
Folksdojcz jakiś. Musiał grasować jakiś szpieg. Tych przygód to miałem tyle, jedne były śmieszne, jedne były smutne. Pewnego razu idą trzy dziewczyny w furażerkach w mundurach, żołnierki, że hej i mówią: „Tu za kościołem rośnie gruszka, urwiesz nam?”. Weszliśmy po tej skarpie na gruszkę, one stoją pod gruszką, ja wspiąłem się i rwę te gruszki, a tu mi przed nosem gruszki się rozpryskiwały, bo puścił serię piernik. Skąd on widział, za kościołem z tyłu rosła gruszka? Teraz ten kościół przebudowany jest. Ja za kościołem na dół i dobrze, że nie powtórzył. A jeszcze śmieszną sprawę miałem na ulicy Piaseczyńskiej. Tam jakiś punkt sanitarny był. Dali znać, że ranny potrzebuje z Piaseczyńskiej do siostry Barbary coś tam. „No to idź tam, zobacz, co ten ranny chce”. Zachodzę do niego, idę po drodze, przechodzę na zapleczu ulicy Dolnej, przechodzę przez siatkę, co tam otwór był, i siatka rozcięta i jak przechodzę przez tą siatkę, a tu mi za nosem trzasnął pocisk z Bruhn-Werke prosto. Byłem na jego celu. Zachodzę do niego do piwnicy, tam leżało kilku i: „Który to potrzebuje do siostry Barbary”, to on się odezwał, a ja: „Co pan potrzebuje?”, a on: „Kompotu”. „Kompotu mu się zachciało. Ty pierniku jeden!” – myślę sobie, ale dobrze, powtórzę i już wracam. I jakoś wróciłem spokojnie.
- Czy podczas Powstania brał pan udział w życiu religijnym?
Pewnego razu był ksiądz u nas, odprawiał mszę świętą i wszystkie sanitariuszki, która zdrowa była, to wszystkie płakały, jak przyszło śpiewać „Ojczyznę wolną” po mszy. A jednego razu co uciekały trzy samoloty niemieckie ze wschodniej strony nad zachodnią, nad kościołem Świętego Michała rzuciły bomby prosto w kościół, a tam na dole ludzie się przechowywali. Ja biegiem do kościoła, a na środku kościoła dziura ogromna, lej okropny, a koło tego leja ksiądz zabity leżał, a we wnętrzu krzyczałem, szukałem, nikt się nie odzywał. Trzy bomby spadły, to tyle miałem łączności z religią, że w kościele byłem A po prawej stronie w nawie był taki kufer starodawny otwarty, a koło kufra góra pieniędzy po kolana wysypana. Widocznie ktoś już wcześniej tam szukał czegoś. Ale ja tam nie ruszyłem, co mnie po tym, jak ja to uradzę.
- Słuchał pan radia, była prasa, w jaki sposób…
Była „Błyskawica”. Radio na ulicy Belgijskiej, co się łączyli z Londynem, to byłem akurat tam, to on wzywał Londyn. To była prasa taka, że tylko te gazetki były, Błyskawica.
- Były jeszcze jakieś inne sposoby zdobywania informacji?
A to już co przekazywali ci łącznicy. Pewnego razu wysłali mnie na ulicę aleję Niepodległości. Idę tym rower łącznikowym, a tam było ze dwudziestu Powstańców w leju i już mnie nie przepuścili, bo mówią, że tam już są Niemcy. Już nie przejdziesz. Takie wiadomości tylko, co się mniej więcej działo.
- Pan był w patrolu sanitarnym przez całe Powstanie. Jaka była pana najbardziej niebezpieczna akcja?
Najbardziej to pod ulicę Dworkową – prosto pod karabiny. Tam było najgorzej. Takie były przypadki jeszcze, co nas przyłapali po drodze i ostrzeliwali.
- Pana rodzina wiedziała, czym pan się zajmuje?
Ojciec nie wiedział, a matka to była druga matka, to jej też za wiele nie mówiłem, nie wiem, czy jej nie zależało, ale przynosiłem kilka razy do domu trochę cebuli, pomidorów, to nic nie mówiła.
Siostra mała była, miała z osiem lat czy dziesięć.
- Kiedy kończyło się Powstanie, jeszcze zanim pan został ranny i został przewieziony do tej piwnicy, to jakie były nastroje pod koniec Powstania, kiedy już widzieliście?
Jedni nic nie mówili, a drudzy psioczyli, że tak jak umiera doktorowa, to od ciemnej gwiazdy, co oni wymyślili. Niektórzy psioczyli, ale tak przeważnie to tylko jak leżałem w piwnicy, to ze dwadzieścia osób leżało, i cywile, i tego, to tylko słychać było jęki.
- A co pan czuł, jak się kończyło Powstanie?
Co będzie dalej. Jak nas wieźli do tego obozu, to gdzie oni nas teraz wywiozą. Tego kolegę wywieźli do Stutthofu na przykład. Wrócił z tego obozu, ale zmarł niedługo, bo na gruźlicę zachorował.
- A jeszcze zanim pan został ranny, pan już przygotowywał się do wejścia w kanały, pan już miał buty…
Tak. I część tej grupy poszła.
Jak się będę bał. Ja byłem najcwańszy, ja pod kulę szedłem pierwszy. Jak przygotowywaliśmy się do wyjścia, to część tej grupy już poszła. Ja zostałem, bo się nie nadawałem, bo przecież ręka mi wisiała przedziurawiona, noga też, kulałem trochę i jak weszli na Dąbrowskiego czy na Odolańskiej w kanał i szli do Śródmieścia i zabłądzili i wrócili z powrotem. Jak wracali z powrotem, to na ulicy Dworkowej Niemcy już stali przy kanale, wyciągnęli ich tam ponad sto osób. Mężczyzn wszystkich rozstrzelali, sto dziewiętnastu mężczyzn rozstrzelali, a sanitariuszki nie rozstrzelali. Bo tam też Sobota Adela była i mówi, że tych sanitariuszek nie rozstrzeliwali.
- To właściwie wyjście po wodę uratowało panu życie?
No chyba tak, bo tak to bym poszedł, bo już byłem przygotowany. A tu mówi, że jeszcze ugotujemy im kawę i idziemy. Ale byłem wtenczas ranny, ale co za pech, na ostatnie godziny. Tyle razy do człowieka strzelali seriami. Jeszcze z pomidorami to miałem pecha. Jednego razu znów wysłali nas na ten punkt ogniowy, to idziemy drogą okrężną, bo tu z Piaseczyńskiej strzelają. To idziemy we dwóch, a tam dalej w tych łąkach znów było gospodarstwo rolne. Przechodzimy aż do tego gospodarstwa i ja patrzę, za szklarnią takie piękne pomidory, jeden przez drugiego. To ja mówię: „Weź, się postaraj cebuli, ja pomidory, to zrobimy sałatkę”. Dobrze. Ja biegiem do tych pomidorów, ale w pewnym momencie jak byłem tak z dziesięć metrów od tych pomidorów, to pomyślałem, że to za ładne pomidory, żeby ich ktoś tutaj nie zrywał. To musi być pułapka i mówię, zobaczę, i położyłem się, żeby zobaczyć, co tu pachnie. W tym czasie seria poszła po tych pomidorach. Poszła od strony południowej od klasztoru, aż stamtąd strzelali. To mówi, że mi się udało. Z powrotem biegiem do tej szklarni, jeszcze strzelali po szybach, ale my już byliśmy za murkiem, tak że miałem do tych pomidorów pecha. Co by tam jeszcze można było opowiadać, tych przygód było pełno.
- A jakby pan miał opowiedzieć o takim najmilszym wspomnieniu z Powstania?
Pierwsze dni były miłe, że się w końcu Niemców pogoni, a im się należało. Jak na ulicy Puławskiej któryś rzucił w niemiecką orkiestrę, a niemiecka orkiestra jechała samochodem ciężarowym i któryś rzucił granaty w żołnierzy. Zginęło ich tam sporo i sto osiemdziesiąt osób rozstrzelali na Rakowieckiej. Tam jest kino teraz w tym miejscu. I to byłem w tym czasie, jak ich rozstrzeliwali. Krwi po kostki było.
Na oczy się nie da, bo jak oni rozstrzeliwali, to było podwórko długie, głębokie, tak zwana studnia, ściany naokoło wysokie i tam ich rozstrzeliwali.
- Co później robili z ludźmi, których rozstrzeliwali?
Zabrali, ale krwi zostało po kostki.
- Proszę jeszcze powiedzieć, co dla pana podczas Powstania było najtrudniejsze?
Jak zostałem ranny, było najtrudniejsze, bo bóle były okropne.
- Pan nie dostawał żadnych lekarstw, miał tylko ten sok porzeczkowy?
Tak. Tylko później dostałem ten sok porzeczkowy, a lekarstw to pielęgniarka Kirchowa ostatni zastrzyk, co miała dla siebie przeciwtężcowy, to mi dała. A tak to lekarstw nie było też.
- A jeszcze wracając do tego patrolu sanitarnego. Pan powiedział, że tam była pielęgniarka, dwie osoby z noszami i łącznik. Czy ta ekipa tych czterech osób, tego patrolu była stała? Pan zawsze chodził z tymi samymi osobami?
Zmieniali. Pani Kirchowa to mówią, że była pechowa, to z nią nie chodziłem.
Zginęła przy niej sanitariuszka, dostała postrzał w szyję, chłopiec mój rówieśnik i sanitariusz zginął. Później jak Niemcy na ulicy Dworkowej, jak ona też była tam sprawdzać, czy nie ma jakichś rannych, zabitych sprawdzić, Niemcy wzięli ten patrol do siebie i mówi, że tam musiała opatrywać Niemców, bo oni też tam rannych mają, a Niemiec mówił do niej: „Po co wy do nas strzelacie, przecież wiecie, że Rosjanie są blisko za Wisłą”.
- Były jakieś formy życia kulturalnego w czasie Powstania?
Nie było. U nas nie było.
- Pan już opowiedział, jak trafił do obozu w Skierniewicach, jak trwała ta podróż, co tam się działo. Ile czasu pan był w tym obozie?
Do stycznia, jak Rosjanie weszli.
Potem z powrotem do szpitala w Skierniewicach. W szpitalu byli ci, co z tego obozu się wydostali. I później przyszła wiadomość, że pociąg jedzie do Warszawy. To ja z jednym gościem poszliśmy i jechaliśmy. W końcu dojechał do Pruszkowa i dalej pociąg nie jedzie. To ten miał w Pruszkowie gość znajomych i wysłał mnie, dałem znać, przyszli znajomi do niego kulawego, a ja mówię, co tu robić. I na piechotę do Warszawy po torze kolejowym.
- A czy pan miał jakiś kontakt z rodziną, jak pan przebywał w obozie?
Nie.
Żadnego. Dziadka miałem w Radomiu i dali do gazety ogłoszenie, że mnie poszukują. I przyszła kobieta, że ona wie, gdzie ja jestem, tylko trzeba zapłacić, to ona załatwi. I wzięła pieniądze i jak załatwiła, to jej więcej nikt nie widział.
- Ile czasu pan szedł z Pruszkowa do domu?
Całą noc, bo to wieczorem zajechaliśmy i z Pruszkowa idę, idę i dochodzę na róg Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Tutaj dotarłem w nocy i tu paliło się ognisko i żołnierz stał z karabinem na warcie. Jak się rozwidniło, to Puławską do domu dotarłem. Tam już była siostra i matka.
Ulicą Marszałkowską nie dało się przejść. Wojsko dopiero na boki gruz odrzucało, żeby można było przejazd zrobić, a tak to ten gruz był razem. Na Puławskiej też dużo było domów zniszczonych. A tutaj gdzie Aleje Ujazdowskie, to była dzielnica niemiecka, to tam bardziej oszczędzali ten teren.
- Wracając jeszcze do początku. Pan powiedział, że spotykał pan marszałka Piłsudskiego, że pociągnął za nogawkę. Jak wyglądało to spotkanie? On jakoś zareagował?
Nie, on szedł taki, jak go pokazywali, troszkę zgarbiony, troszkę schorowany człapał do pracy.
- Kim wtedy dla pana był marszałek Piłsudski?
Wtedy to ja byłem mały, to był ideał, to było coś nietykalnego, coś świętego.
- A w jakich okolicznościach widział pan Hitlera?
Jak była defilada niemiecka po zdobyciu Warszawy, po zakończeniu działań wojennych to tu gdzie jest teraz plac Na Rozdrożu, tam była trybuna drewniana prowizoryczna i od ulicy 1 Sierpnia czy tam 6 Sierpnia podjechał samochód z Hitlerem i on tutaj ten kawałek od ulicy szedł na piechotę na tą trybunę. Jak nas Niemcy wysiedlili z tego domu tam w Alejach Ujazdowskich, to mieszkaliśmy najpierw róg Koszykowej i 6 Sierpnia. Ja mieszkałem nawet blisko, to go widziałem. Był w czarnej skórze i tej czapce jak zwykle.
- Jakie wrażenie na panu zrobił?
Jakby coś okropnego szło. Jakby to szła jakaś zaraza. Ale Niemcy gonili, bo my z chłopcami byliśmy blisko, to Niemcy obstawili teren i zaraz nas wygonili.
- Czy miał pan jakieś problemy po wojnie z tego powodu, że brał pan czynny udział w Powstaniu Warszawskim w czasie okupacji?
Jak złożyłem podanie o mieszkanie w Radomiu, to prezydentem był towarzysz Bednarczyk i żona poszła z zażaleniem, że już druga odmowa i nadmieniła, że byłem uczestnikiem Powstania, że w obozie siedziałem, to on napisał na dokumentach czerwonym ołówkiem, że mu prawi polityczne epitety. I się zakończyło.
Radom, 23 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek