Nazywam się Jerzy Mindziukiewicz, jestem warszawiakiem urodzonym w 1927 roku. Cały czas swego życia przebywałem w Warszawie i z Warszawą jestem ściśle związany.
Przed wojną mieszkałem w Warszawie na ulicy Twardej 61, róg Twardej i Chmielnej. Do szkoły chodziłem na ulicę Miedzianą 8, blisko placu Kazimierza Wielkiego, którego w tej chwili już nie ma. W momencie wybuchu wojny skończyłem dwanaście i pół roku.
Moja matka była rencistką, natomiast ojciec pracował i z tego żeśmy się utrzymywali. Sytuacja materialna była całkiem niezła. Ponieważ moi rodzice pochodzą z Wileńszczyzny i mieli tam jakąś ojcowiznę, to dokupili sporo ziemi i w zamiarze było, że jak skończymy maturę, to pojedziemy do Oszmiany, a do Wilna będziemy chodzić na uniwersytet. Wojna to wszystko zepsuła.
W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna (to były wakacje), byłem właśnie w Oszmianie. Na szczęście matka była bardzo rozsądna, bo w tym samym dniu, kiedy ogłoszono mobilizację i pobierano ludzi z rynku do wojska, wyjechaliśmy najpierw do Wilna i ostatnim chyba pociągiem z Wilna do Warszawy. W Warszawie, jak przyjechaliśmy, już wtedy były bombardowania. Gdybyśmy tam zostali, to prawdopodobnie pojechalibyśmy, jako kułacy, na Syberię.
Mój ojciec pracował w kancelarii jako urzędnik. Matka była rencistką, cały czas, jak ją pamiętam, nigdzie nie pracowała, wychowywała nas.
Tak, miałem siostrę o półtora roku młodszą od siebie.
Nie wiem, jak jest w tej chwili w szkole powszechnej, bo nie mam [z tym] nic wspólnego, natomiast jeżeli chodzi o moje wspomnienia ze szkoły powszechnej, to muszę powiedzieć, że byliśmy wychowywani bardzo patriotycznie. Pamiętam wspaniale, że w zasadzie to chyba nie było takiej klasy, takiego roku, gdzie nie byłoby jakiejś zbiórki na karabin maszynowy czy na czołg, czy na jakiś okręt wybudowany w Gdyni. Tak że żeśmy byli wychowywani pod każdym względem, zarówno przez wychowawców, jak i przez… Ksiądz (pamiętam jego nazwisko, Wesołowski) z kościoła Wizytek w Warszawie był naszym katechetą i on też miał bardzo duży wpływ na nasze wychowanie, patriotyczne naturalnie.
Ogłoszenie mobilizacji, pojechaliśmy na rynek, bo to było trzy kilometry od Oszmiany i tam już wszystkich chłopów, którzy przyjechali na rynek, jeżeli przyjechali z żoną czy z jakimś członkiem rodziny, nie puszczano do domów, tylko od razu z miejsca zabierano. Były podstawione ciężarówki i ładowano na ciężarówki. Zresztą Oszmiana była miastem bardzo zażydzonym, stąd pamiętam (to było dramatyczne a równocześnie humorystyczne): Żydów również zabierano i w wielu wypadkach po prostu wrzucano na te ciężarówki z wielkim krzykiem i wrzaskiem, tak że dramatyczne były te sceny.
Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, już na drugi czy na trzeci dzień zaczęły się bombardowania. Ten punkt, w którym mieszkałem, róg Twardej i Chmielnej, był wyjątkowo niesympatyczny pod względem bombardowań. Tam bardzo blisko przechodziły tory kolejowe. W związku z tym był Dworzec Pocztowy, o którym zaraz będę mówił, i bardzo żeśmy boleśnie to przeżywali. W tej chwili w ogóle zastanawiam się, dlaczego ludzie siedzieli w piwnicach, a nie wybiegali do jakichś rowów. To były wszystko domy trzy-, czteropiętrowe i mnóstwo tych domów się zawalało niestety przy uderzeniu najmniejszej bomby. Przed naszym domem spadła bomba olbrzymich rozmiarów, był olbrzymi lej. Mieszkałem Twarda 61, a na Twardej 57 zbombardowany został dom. Ponieważ był tam skład jakichś materiałów palnych, to cały dom się palił, w ogóle tam straszne rzeczy były. Przeżywałem to, już od młodych lat okrucieństwa wojny widziałem.
Pierwszy rok był tragiczny. Ojciec miał ambicje, powiedział, że on po chleb do Niemców nie pójdzie, i ja z matką z Towarowej… Tam był dworzec towarowy i ludzie rzucili się, przed samym wkroczeniem Niemców, na wagony. Żeśmy nic innego nie brali (inicjatywa matki naturalnie, nie moja) i przynieśliśmy do domu około pięćdziesięciu kilo pszenicy. Ta pszenica potem była mielona na młynku od kawy i [matka] z tego robiła wszystko – i zupy, i placki jakieś z pszenicy. Tym żeśmy się żywili przez bardzo długi okres, przez kilka miesięcy praktycznie. Poza tym jeszcze to było dobre, że ojcu udało się kupić, jak już wybuchła wojna, pięćdziesiąt czy ileś kilo cukru, i ten cukier żeśmy w rezultacie potem zamieniali na węgiel czy na olej, czy coś takiego, produkty, które były niezbędne do życia. Ale ten pierwszy rok był bardzo dramatyczny. W mieszkaniu było zimno, było głodno dosyć, ale mimo to, to szczególnie zasługa matki, chodziliśmy jednak do szkoły.
Na Miedzianej już (nie pamiętam dlaczego, nie wiem) już chyba nie było tej szkoły, chodziłem na ulicę Tarczyńską 8. Skończyłem tam szkołę powszechną, szóstą klasę kończyłem na Tarczyńskiej 8.
Nie, ojciec miał, pracował w dalszym ciągu tam, gdzie pracował [wcześniej], więc jakieś zarobki miał. To były małe zarobki. Natomiast to byli ludzie bardzo pracowici, zapobiegliwi, oszczędni, w związku z tym były jakieś zapasy gotówki. Część przepadła w banku PKO, ale część była w domu i w ten pierwszy rok, najtrudniejszy, czerpali z tych zasobów, ze swoich oszczędności.
Drugi rok był już lepszy, ojciec więcej zarabiał. Nie było tak podbramkowej sytuacji z jedzeniem, zaczął się szmugiel, już ludzie zaczęli przywozić do Warszawy różne produkty.
Matka koniecznie chciała, żeby zacząć jakąś szkołę średnią. Zapisała mnie na komplety. Miałem szczęście, bo tam, gdzie mnie zapisała, gdzie jeszcze nie zacząłem chodzić, aresztowali zarówno wykładowców, jak i grupę, która chodziła. Więc po tym – zdecydowanie nie. Była na ulicy Królewskiej 23 w Warszawie szkoła kupiecka Józefa Gąseckiego i zacząłem chodzić do szkoły Gąseckiego na Królewską.
Szkołę pamiętam bardzo sympatycznie. Na Królewskiej byłem tylko przez jeden rok. Tam skończyłem pierwszą klasę gimnazjalną. To było ukryte gimnazjum naturalnie, szkoła kupiecka, ale przerabiało się normalny program gimnazjalny. W czasie bombardowania rosyjskiego (było takie bombardowanie w Warszawie, były rzucone bomby, między innymi nawet na rogu Miedzianej rzucona została bomba i kilka osób zostało zabitych nie tyle odłamkami, ile podmuchem, jakaś dziwna była konstrukcja tych bomb) było zniszczone ostatnie piętro na Królewskiej 23, właśnie tam, gdzie mieściła się ta szkoła. W rezultacie potem dyrektor Gąsecki znalazł lokum dla szkoły na ostatnim piętrze budynku na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza.
To pamiętam akurat bardzo dobrze, dlatego że byłem wtedy… To była trzecia klasa gimnazjum. To nie było gimnazjum, ale nazywajmy gimnazjum. Moja koleżanka Alicja Kucharek, która chodziła do równoległej klasy, nie do tej samej, w której byłem, zapytała mnie, czy jestem gdzieś w konspiracji. Powiedziałem, że nie. Miałem propozycję do „Szarych Szeregów”, ale akurat wtedy program [„Szarych Szeregów”] mi nie odpowiadał i tak wyczekiwałem. Stąd trafiłem przez nią do organizacji Bolesława Piaseckiego, która się nazywała Konfederacja Narodu. Była dosyć ścisła konspiracja, w związku z tym znałem tylko jednego kolegę (z którym ona mnie poznała i przedstawiła go jako szefa drużyny), Mirka Plewczyńskiego pseudonim „Orsza”, z którym byłem zresztą bardzo zaprzyjaźniony. Potem ja z kolei wciągnąłem Władka Żukowskiego, który razem ze mną siedział w jednej ławce w szkole. Potem na jakimś zebraniu na ulicy Salezego 6 poznałem Kruka. On nie chodził do naszej szkoły, ale tam był lokal jego, spotykaliśmy się na szkoleniach. Ale mimo wszystko dopiero jak była akcja… Zrobiliśmy akcję, jeszcze będąc w Konfederacji Narodu, na zakład krawiecki Zaremby na ulicy Zgoda, przetrwał ten budynek, to jest na tyłach dużej kawiarni między Jasną a Zgoda. Gestapo aresztowało Zarembę, a my żeśmy dostali polecenie rozplombowania mieszkania, otwarcia i zabrania wszystkich futer, ubrań. Dużo tam tego było. Wprowadzała nas tam… Pseudonim miała „Andrea”, a nazywała się [Otto]-Tonchu-Ru, późniejsza łączniczka „Radosława”, z chłopakami przebranymi w odpowiednie ubrania, z wózkiem takim, jak się owoce sprzedawało przed wojną, dwukołowy wózek. Chodziło o to, żeby wjechać na podwórze, żeby dozorca wpuścił. Potem dozorca został sterroryzowany bronią, a my żeśmy włamali się do tego mieszkania i potem wszystko się pakowało i wynosiło. Przy czym organizacja tego była taka, że ponieważ to było na pierwszym piętrze, to kto wchodził do tego budynku na klatkę schodową, był zapraszany na parter. Tam był, zdaje się, jakiś skład mebli. Na pierwszym piętrze my żeśmy byli, a na drugim piętrze z kolei kolega, który wszystkich tych, którzy schodzili na dół, zapraszał też do mieszkania. Była taka zasada wtedy, że ci, których się zapraszało, żeby było łatwo pilnować (jak się robiło takie rzeczy na mieszkania, to było najwygodniejsze), wszyscy leżeli na brzuchu z rękoma wyciągniętymi wzdłuż głowy. Pamiętam, że jak pobiegłem do Heńka Zwierzchowskiego, który również chodził do tej samej klasy (ale dopiero wtedy się zorientowałem, że on jest w tej samej organizacji), on jakąś patriotyczną mowę wygłaszał, chodząc z pistoletem wśród leżących na podłodze.
Gieniek Wrzosek stał na obstawie z pistoletem w bramie, żeby w razie czego alarmować, Mirek Plewczyński „Orsza”, „Stachiewicz”, Władek Żukowski, Tonchu-Ru, Kazik Michrowski. Siedem czy osiem osób, tak to wyglądało. Wiem, że ja z Władkiem Żukowskim żeśmy pakowali. Nawiasem mówiąc, był straszny błąd. O wszystkim pomyśleli, tylko nie pomyśleli o jednej rzeczy, że trzeba wziąć jakieś sznurki do pakowania. Papiery tam były, a myśmy spinali to (do dzisiaj pamiętam, jak żeśmy pokłuli się strasznie) szpilkami. Zresztą to mogło się skończyć bardzo źle, bo jak wyjechaliśmy z wózkiem z Ordynackiej na Nowy Świat, to trochę te szpilki zaczęły puszczać. W każdym razie jedno futro było zupełnie widoczne i na Nowym Świecie przechodzący żandarm zaczął się bacznie przyglądać. Podszedł do niego Kazik Michrowski, który był chłopakiem ze wsi, z olbrzymimi barami, wsunął rękę pod marynarkę. Ten Niemiec mu zasalutował i poszedł, oglądając się co chwila, czy ktoś idzie za nim, czy nie.
Z bronią było nienajlepiej. Gieniek Wrzosek miał na pewno, pamiętam, jeszcze coś pokazywałem, bo byłem lepszy w bronioznawstwie niż on. Miał „hiszpana” z krótką lufą. Mirek Plewczyński miał visa na pewno, Kazik Michrowski miał parabellum i „Stachiewicz” miał parabellum. Ja i Władek Żukowski nic żeśmy nie mieli, byliśmy tymi, którzy pakowali i byli chronieni przez tych, którzy mieli broń. „Andreja” też nie miała broni, o ile pamiętam, Tonchu-Ru. Ona wyszła za Koreańczyka. Był taki znany dentysta w Warszawie, Tonchu-Ru się nazywał. Nawiasem mówiąc ona potem, w 1956 czy 1957, została (razem z moją koleżanką ze szkoły, która mnie wciągnęła do konspiracji i panem Tonchu-Ru) aresztowana przez „bezpieczeństwo”. Były blokady mieszkania, ale to już jest inny temat. Nie wiem, czy w tym momencie należy o tym mówić.
Przyznaję, że nie. Mnie wtedy zależało bardzo na tym, żeby być aktywnym, żeby coś robić.
Napatrzyłem się bardzo dużo na okrucieństwo niemieckie, kiedy chodziłem do szkoły na ulicę Królewską. To już był czas getta. Cały czas policja granatowa stała razem z żandarmami, ale zarówno polscy policjanci, jak i żandarmi na podstawie legitymacji, w której było napisane, że szkoła jest na Królewskiej, przepuszczali przez getto. Przechodziłem ulicą Twardą, a mur się wtedy zaczynał na ulicy Twardej przy Żelaznej. Tak że jak szło się rano, to sam widziałem trupy ludzkie leżące na ulicach, częściowo zbierane. Nie było żadnych samochodów, nic, tylko te trupy były podnoszone z chodników. Przeważnie przy jakichś stopniach ci ludzie umierali, przy wejściu do sklepów. Żydzi, funkcjonariusze jacyś, kładli na wózki. Kiedyś, przed wojną, na takich wózkach dwukołowych sprzedawało owoce. Kładli jedno na drugim i wozili. Poza tym wygląd tych ludzi (było widać, że oni umierają) siedzących, wyschniętych całkowicie, bez ciała, same kości na tych ludziach, to był okropny widok. Ale to był okres krótki stosunkowo, kiedy żeśmy chodzili, kiedy puszczali nas przez getto.
Potem już tylko można było jeździć tramwajami, gdzie były szyby pomalowane na ciemnoniebieski kolor, więc już nie było nic widać. A na stopniach wagonu stali albo żandarmi, albo polscy policjanci. Póki nie wyjeżdżało się na ulicę Królewską (tam mniej więcej, jak była giełda przed wojną), to nikt nie miał prawa ani okna otworzyć, ani się wychylić, ani wyjść na pomost. W każdym razie wtedy zobaczyłem okropną nędzę Żydów i to niewątpliwie też było jakimś impulsem, żeby coś robić, żeby się przeciwstawiać Niemcom. Jak już mówiłem przedtem, wychowywani byliśmy bardzo patriotycznie.
Tak. Nie umiem powiedzieć dlaczego, w każdym razie to było bardzo głośne: powieszonych zostało kilkunastu ludzi na późniejszej ulicy Świerczewskiego. Tam również był mur getta i ci wisielcy wisieli na widoku publicznym. Tam przechodziło mnóstwo ludzi. Ponieważ nigdy czegoś takiego nie widziałem i nie wydawało mi się w ogóle, że to jest możliwe, poszedłem razem z kolegą zobaczyć, jak to wygląda. To był dla mnie pierwszy widok ludzi powieszonych przez Niemców.
W momencie kiedy wstępowałem, niewiele wiedziałem o Konfederacji. Natomiast już później, kiedy byłem w Konfederacji, były szkolenia. Moja praca zaczęła się od tego, że najpierw zacząłem roznosić ulotki. Chodziłem na punkty, zabierałem ulotki i odnosiłem pod wskazane adresy. Równocześnie na zbiórkach odbywały się szkolenia, przede wszystkim był duży nacisk na bronioznawstwo krótkiej broni, długiej żadnej żeśmy nie mieli. Na przykład na wszystkich naszych zbiórkach na Żabiej, na Chłodnej, w mieszkaniu u Plewczyńskiego, u mnie na Twardej, bo też się odbywały te spotkania, żeśmy musieli z zamkniętymi oczami umieć złożyć visa, parabellum. Na stole żeśmy kładli części, rozbieraliśmy, a potem żeśmy składali z zamkniętymi oczami. Był na to bardzo silny nacisk. Poza tym znajomość odbezpieczania granatów, odliczania: 101, 102, 103 po wyciągnięciu zawleczki i potem dopiero rzucenie. W tym zakresie byliśmy szkoleni. Wtedy również zaczęło wychodzić pismo Konfederacji Narodów, które nazywało się „Bojowiec” (o ile dobrze pamiętam) czy „Szturmowiec” i tam była podana ideologia Konfederacji Narodów. Sprowadzało się to, krótkimi słowami mówiąc, do tego, że Polska jest narodem skonsolidowanym, jest konfederacją. Mówiło się też o tym, że najlepsza by była konfederacja państw słowiańskich z Polską na czele, to znaczy Słowacja, Czechosłowacja, stworzenie bloku państw tej wielkości co Polska i prowadzenie jednej polityki.
Prowadzili to z zasady tak zwani drużynowi. Moim pierwszym drużynowym był „Zygfryd”, jego nazwisko później poznałem, Kurzyna się nazywał. Jego brat był starszy od niego i ściślej związany z ruchem Piaseckiego, nazywał się Mieczysław Kurzyna. Później był oddział w czasie Powstania w Batalionie „Czata” – „Mieczyki”. Chcieli mnie do tych „Mieczyków” przesunąć, ale ponieważ wszyscy moi koledzy w klasie, do której chodziłem, byli ode mnie starsi o dwa, trzy lata, byłem jeden z najmłodszych, to sobie dwa lata dołożyłem i w rezultacie zostałem w drużynie „Niedźwiedzi”, później – plutonie „Niedźwiedzi”. Nie różniłem się w zasadzie ani wyglądem specjalnie, ani też wzrostem. To była lepsza grupa starszych chłopców i wtedy mi to bardzo imponowało, że jestem w tej grupie starszych.
Jeszcze byliśmy na rozbrajaniu Niemców, dwa razy mieliśmy coś takiego. Jedna akcja, to żeśmy rozbrajali kolejarza niemieckiego na ulicy Chałubińskiego, między ulicą Nowogrodzką a Oczki. W czasie wojny w obecnym gmachu ministerstwa kolei była niemiecka dyrekcja kolei. Jak przyjeżdżali Niemcy pociągami do tego urzędu (ulica Chałubińskiego była bardzo spokojną ulicą), to kolejarze niemieccy, Bahnschutze, szli sami. Zwykli kolejarze niemieccy mieli broń i najłatwiej było ich rozbroić. W związku z tym byłem z takiej [akcji], gdzie „Stachiewicz” (to jest jego pseudonim), Mirek Plewczyński „Orsza”, ja i Władek Żukowski, żeśmy Niemca rozbroili. Nawiasem mówiąc pamiętam, że to było stosunkowo niewielkie ryzyko dla nas, dlatego że ulica była prawie pusta. Poza tym (teraz tego nie ma) na środku mniej więcej odcinka między Nowogrodzką a Oczki była brama, którą się wjeżdżało na teren szpitala Dzieciątka Jezus. Ta brama była uchylona, my przedtem naturalnie, przygotowując to, żeśmy to widzieli i przez tę bramę żeśmy sobie weszli. Wyszliśmy potem od strony Starynkiewicza, tak że w zasadzie to było stosunkowo niewielkie ryzyko. Niewątpliwie dużo większe ryzyko było, w sensie niebezpieczeństwa, z krawcem Zarembą, bo tam mogli przyjechać w każdej chwili. Mówiąc szczerze, nasze uzbrojenie wtedy, jak patrzę teraz z perspektywy, to właściwie było żadne. Nie było ani jednego pistoletu maszynowego, a te pistolety, które były, to nie wiem, jak by działały, bo najnowsze nie były.
Byłem za mały wtedy i za mało widziałem. W każdym razie dostaliśmy zawiadomienie, że jesteśmy włączeni już bezpośrednio do Armii Krajowej. To była zresztą powszechna akcja scaleniowa wtedy, wszystkie drobne organizacje, różne drobne oddziały były scalane w Armii Krajowej. Dostałem informację, że na ulicy Wąski Dunaj będzie zaprzysiężenie, mam być o tej i o tej godzinie, podana była dokładnie godzina, co do minuty miałem iść, bo tam, żeby nie zwracać, wchodziło się pojedynczo albo po dwóch, tak samo było zresztą z wychodzeniem. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zobaczyłem tam prawie pół mojej klasy, o czym przedtem nie wiedziałem, że oni w tym są. Mietek Jagodziński… O Heniu Zwierzchowskim [wiedziałem] już wcześniej, bo byliśmy u krawca Zaremby, ale sporo było ludzi, którzy nie zdradzali się. Siedzieliśmy w jednej ławce, a nie wiedzieliśmy, że jesteśmy w tej samej organizacji. Było to bardzo uroczyste, bardzo podniosłe. Było podwyższenie, był ołtarz zaimprowizowany. Była najpierw odprawiona przez ojca „Pawła” Józefa Warszawskiego msza. Potem, pamiętam, Romuald Barycki (jego nazwisko pamiętam, bo on był najstarszy, od nas dużo starszy) trzymał Ewangelię. Stał jakiś pan, którego nie znałem. Myślę, że to chyba był przedstawiciel Armii Krajowej. Każdy z nas podchodził i wygłaszał określoną rotę przysięgi. Potem żeśmy się cofali. Potem żeśmy dostali, nie wiem, dlaczego… Wiem, że byli jacyś nasi chłopcy w mundurach policji granatowej na ulicy. W każdym razie polecono nam bardzo szybko wychodzić z tego lokalu, bo ktoś zaczął zwracać na to uwagę. Pamiętam, że wychodziłem z Mirkiem Plewczyńskim, byłem z nim bardzo zaprzyjaźniony. Nawiasem mówiąc, ten człowiek miał zawsze przeczucie takie, że nie dożyje wyzwolenia, i zawsze mi mówił: „Wiesz co, Jurek? Ty będziesz przychodził na mój grób? Pamiętaj, żebyś dbał o niego”. Mirka Plewczyńskiego zabili w Alejach Jerozolimskich na wprost wojskowego instytutu. Był „Leszek Czarny”, Mirek i „Stachiewicz”. Szli z bronią ulicą Żelazną, skręcili w Aleje Jerozolimskie i natknęli się na żandarmów. Ponieważ byli wszyscy z pistoletami, zaczęli strzelać. Dziwny los, wracałem akurat z egzaminu maturalnego, bo akurat małą maturę robiliśmy na Sienkiewicza w szkole Gąseckiego. Wracałem tramwajem. Jadąc tramwajem, zobaczyłem, że pod drzewem leży ktoś w takim płaszczu, w jakim chodził Mirek. On nosił zielonkawy kapelusz z piórkiem i był ten kapelusz. Myślę sobie: „Jezus Maria, chyba nie Mirek?”. Przyszedłem do domu, w godzinę później przybiegła Alka Kucharek, mówi: „Słuchaj, dwaj zabici, »Stachiewicz« ranny, gestapo go zabrało. »Stachiewicz« zna twój adres, musisz szybko się wynosić. Łucka 18 masz się stawić, tu masz klucze”. Potem jeszcze przyszedł Władek Żukowski do tego mieszkania na Łucką 18. Pamiętam ten lokal bardzo dobrze, bo siedzieliśmy tam ponad tydzień i nigdy w życiu mnie pluskwy nie jadły tak jak w tym mieszkaniu. Okropne to było. Władek Żukowki robił wynalazki, wziął jakieś garnki z kuchni, nalał wody i wstawił stół, i żeśmy się położyli na stole, żeby spać, żeby nas nie żarły. Okazuje się, że to tak inteligentne są stworzenia, że właziły na sufit i spadały na nas po prostu, z sufitu nas bombardowały. Problemy, ale jakoś żeśmy to przetrzymali.
Tak, zmieniło się i to bardzo. Przede wszystkim zaczęli przychodzić ludzie bardziej przygotowani do wykładów. Następnie – przynoszono broń, przynoszono pistolety długie, broń maszynową, przynoszono karabiny. Zaczęto nas szkolić w zakresie tak zwanej walki terenowej. Już jak u Piaseckiego byliśmy w Konfederacji Narodów, to byliśmy przewidywani do tego, że pójdziemy do partyzantki na wschód. Piasecki poszedł razem z tak zwanymi UBK (to były Uderzeniowe Bataliony Kadrowe) za Bóg i potem działał na terenie Wileńszczyzny. Ponieważ zaistniała konieczność osłony trzonu Konfederacji Narodu, który został tutaj, i zabezpieczenia środków materialnych (stąd była akcja na przykład na pieniądze jakichś folksdojczów czy Reichsdeutschów), to pluton „Niedźwiedzi” został tutaj. Po pewnym czasie żeśmy się dowiedzieli, że na pewno nie pójdziemy do partyzantki, ale mieliśmy iść do partyzantki.
Wracam do pani pytania. To już właściwie zrobiło się wojsko, jak nas włączono do Armii Krajowej. Myśmy się spotykali w tych samych lokalach: na Salezego, u mnie, na Chłodnej u Mirka, ale przychodzili ludzie, którzy dosyć ostro nas musztrowali, przede wszystkim w zakresie bronioznawstwa, a następnie przerabialiśmy podręcznik odbijany na powielaczu, to mniej więcej odpowiadało szkoleniu plutonowych przed wojną w wojsku. Żeśmy musieli to wszystko przeczytać, jaka jest musztra, jakie są obowiązki, szkolenie już czysto wojskowe. A niezależnie od tego pierwszy raz wtedy żeśmy jeździli. Raz byliśmy w lasach skolimowskich i drugi raz byliśmy w Celestynowie w lasach. Blisko pod Warszawę były wyjazdy dwudziestoczterogodzinne – Skolimowie, a [w Celestynowie] żeśmy byli trzydzieści sześć godzin. Trzeba było w nocy spać pod drzewem, pozorowano jakieś ataki na nieprzyjaciela i tak dalej. Na wytrzymałość fizyczną, zdaje się, było to robione, bo były marsze, w nocy żeśmy chodzili, nie spaliśmy, jedzenie było bardzo nędzne, więc myślę, że to chodziło o zaprawę bojową.
Jeżeli chodzi o to pierwsze, jak myśmy wyjeżdżali do Skolimowa, to były chyba dwie czy trzy drużyny, tak że było nas w sumie około trzydziestu. Natomiast, jak przypominam sobie, w Celestynowie też nie była duża grupa, pięćdziesięciu nie było chyba nawet.
Odbywały się dosyć często, to znaczy najrzadziej raz w miesiącu, ale przeważnie dwa razy w miesiącu. W różnych lokalach i różna była tematyka, i to zarówno wtedy, jak byłem w Konfederacji Narodów, jak i później, w Armii Krajowej. Pamiętam taki moment, gdzie ulicą Rakowiecką maszerowaliśmy po dwóch w stronę ulicy Niepodległości. Potem od Mirka Plewczyńskiego wyciągnąłem, że ktoś z gmachu SGH, z dowództwa patrzył, jak my wyglądamy, jak idziemy, żeby nas poznać bliżej. Ale kto to był z dowództwa, nie wiem, tylko mówił mi Mirek. Był bardzo zaangażowany, rzucił szkołę, wszystko, potem właściwie zajmował się tylko i wyłącznie konspiracją.
Mówiłem, że na początku kolportowało się prasę, ale tę prasę też kolportowało się później, do samego Powstania w zasadzie. Tak że niezależnie od szkoleń zawsze był jakiś kolportaż prasy. Następnie, to jest bardzo istotna rzecz, chodziliśmy na różne punkty na obserwację. Było określenie, jak ten ktoś wygląda, kiedy wychodzi z domu, kiedy wraca, którymi ulicami chodzi i tak dalej. Nikt nam nie mówił, po co, na co to. Dostawaliśmy taki rozkaz i szło się, obserwowało się. Też trzeba było uważać, dlatego że nie można się było rzucać w oczy, bo to był jednak taki okres, gdzie bardzo dużo było tajniaków, gdzie łapali, łapanki uliczne były straszne.
Przeżyłem koszmar. To był 1943 rok. Poszedłem do kolegi, do Władka Mroczkowksiego na plac Kazimierza 8 (on potem był w konspiracji, pseudonim „Mrówka”, na Powiślu w Powstaniu Warszawskim, był w ataku na Uniwersytet Warszawski). Wychodziliśmy z bramy od niego na plac Kazimierza Wielkiego i szło sześciu żandarmów z blachami. Poprzedniego dnia rozstrzelali na ulicy Towarowej iluś zakładników, stu czy stu dwudziestu zakładników. To jakoś spowodowało, że Władek się cofnął do bramy. Oni to zauważyli. On już przebiegł przez podwórko, bo przez podwórko trzeba było przebiec, on na parterze mieszkał, na skos. Podwórko było dosyć duże. Ja też zacząłem biec. W pewnym momencie obejrzałem się i zobaczyłem, że żandarm ma mnie już na muszce. Stanąłem i ryk był: „Ręce do góry!”. Władek uciekł, a ja nie. Postawili mnie pod murem. Wtedy niemieckiego trzy lata się uczyłem, więc stosunkowo nieźle znałem. Mówią mi, że jak tamtego nie znajdą, to ze mną zrobią koniec od razu. Myślę sobie: „Władek zna ten dom, to może uciec”. To jest prawda, że jak człowiek jest tak zagrożony, że śmierć mu stoi przed oczami, to błyskawicznie, w skrócie widzi wszystko: żal rodziców, swój pogrzeb. To mi mignęło. Ale złapali go, wyprowadzili. Znaleźli go na parterze, gdzie mieszkał, schował się w alkowie. Zabrali naturalnie wszystko, co miałem, pieniądze, a miałem dosyć dużo, bo musiałem za szkołę płacić i stąd było zainteresowanie. Ale to nieważne, ważne było to, że Władka strasznie kolbami walili. Pokrwawili go, kazali mu ciągle się odwracać do okien, a on nie chciał, mówił, że nic nie ma, o co im chodzi i tak dalej, próbował się tłumaczyć. Bardzo go pobili. Mnie nie bili. Potem podszedł dowódca patrolu i mówił, że mieliśmy dużo szczęścia. To była głupota, że uciekaliśmy, że on tylko dlatego się lituje nad nami, że jesteśmy młodzi i głupi. Nawiasem mówiąc, oddał dokumenty, te pieniądze, które mi zabrali, które miałem w kieszeni. No i skończyło się. Potem, jak wszedłem do Władka Mroczkowskiego, to biegał po swoim mieszkaniu i krzyczał: „Tylko cud mnie uratował! Nie wierzyłem, ale teraz już we wszystko wierzę, wierzę w Boga!”. Nie wiem, to chyba był jakiś atak nerwów, bo w rezultacie zacząłem się głupio, histerycznie śmiać i wyszedłem z tego domu. Potem ten śmiech przemienił się u mnie w jakieś szlochanie, płacz. Takie to wspomnienia były.
Przeżyć miałem dużo. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: jest godzina dziesiąta, jedenasta wieczór, podjeżdża pod nasz dom samochód ciężarowy (okna były od ulicy, więc było widać) z ustawionym karabinem maszynowym i reflektor jeździ po naszych oknach. Potem idą ludzie w buciorach ciężkich po klatce schodowej i zatrzymują się na naszym drugim piętrze. Okazuje się, że poszli do sąsiadki i zabrali jej męża, ale przeżycie to było okropne, bo wiadomo, co robili w gestapo, to przecież nie było tajne, „Kamienie na szaniec” żeśmy czytali w czasie okupacji, tak że wiadomo było.
Chyba 24 albo 25 lipca. Łączniczką była u nas Alicja Kucharek-Matysiak. Przyszła Alicja i powiedziała: „Słuchaj, jest zakaz jakiegokolwiek wyjazdu, macie siedzieć w domu, bo nie wiadomo, czy nie…”. To było bardzo prawdopodobne, bo widziałem w Alejach Jerozolimskich, jak się wycofywali Niemcy, i wyglądało to rzeczywiście bardzo przyjemnie, bo boso, na jakichś furkach biednych, szkapiny jakieś, konie wynędzniałe, całe rodziny folksdojczów. Wycofywali się w popłochu, jechali w stronę Grójeckiej. Natomiast jeżeli chodzi o nasze przygotowanie, [skoro] powiedziała: „Siedzieć w domu” – to siedzieć w domu, to znaczy, że nigdzie nie wyjeżdżamy, siedzimy.
Potem patrzę, że 1 sierpnia biegną ludzie z opaskami, jeden z pistoletem, a reszta bez pistoletów, chyba z ośmiu ich czy dziewięciu. Zaczęła się strzelanina, więc zorientowałem się, że jest Powstanie. Natomiast uczucie było okropne: „Gdzie ja jestem?”. A tu nic. Od czasu do czasu jakaś strzelanina, jakiś wybuch granatu. Posiedziałem, potem była walka z matką, która nie chciała mnie wypuścić. Alka mówiła, że najprawdopodobniej nasze zgrupowanie będzie na Woli, więc próbowałem pójść.
Pierwszego dnia poszedłem Żelazną w stronę Chłodnej. Już nie pamiętam dokładnie, który to był numer, ale jakieś kino żydowskie było na Żelaznej, nazywało się „Aaron”. Jak dostałem z bunkra niemieckiego, z rogu Chłodnej i Żelaznej, z karabinu maszynowego, to gdyby nie jakiś schodek od wejścia do sklepu, to nie wiem, czy bym się wydostał stamtąd. Leżałem nieruchomo dosyć długo, nie pamiętam jak długo. Zaczęło się zmierzchać i wtedy powoli wypełzłem do tyłu. Muszę powiedzieć, że odechciało mi się wtedy już iść na Wolę. To był drugi albo trzeci dzień, kiedy poszedłem tam i nie chcieli zresztą ze mną gadać.
Przez pierwsze dni nie bardzo to wszystko było, troszkę było bałaganu jednak. Nie chcieli gadać, a jakimś argumentem było to, że miałem bardzo śmieszną broń. Od ojca dostałem, nie wiem skąd miał, pistolet FN „szóstkę”. Taki pistolet, że jakbym kogoś chciał zabić, a by stał w kuchni przy ścianie, to może by doniosło, ale pewnie bym go raczej zranił. Ale że miałem ten pistolet, to jak poszedłem na Dworzec Pocztowy i powiedziałem: „Chcę do was”, to powiedzieli: „Dobrze, zostajesz u nas”.
Na drugi dzień zaczął się atak czołgów na barykadę. Dworzec Pocztowy był tak usytuowany, że budynek, patrząc od Chmielnej w kierunku Alej Jerozolimskich, był po lewej stronie, a przed tym budynkiem był, nazwijmy to: most, który był nad torami. Można było tym mostem wyjechać, jak się wychodziło z dworca pocztowego, albo na Chmielną, albo w Aleje Jerozolimskie. W momencie kiedy zaczął się atak, zrobił się krzyk, że butelki trzeba donosić, żeby zapalić barykadę, żeby czołgi nie przeszły. To był mój drugi dzień pobytu tam. Nawiasem mówiąc, to też było nierozsądnie zorganizowane, bo na tym moście był murek od strony zachodniej. Można było się położyć tam i podawać te butelki, ale jakoś nikt o tym nie pomyślał, myśmy tam biegali. Był ostrzał. Nie wiadomo, myślę, że ostrzał był ze szkoły, do której chodziłem, na Tarczyńskiej, bo potem Niemcy zajęli tę szkołę i tam byli. Wiem, że oni potem strzelali z dachu, na dachu był ustawiony cekaem. Tam właśnie oberwałem po nodze. Nie było to nic strasznego, krwawiło mocno, poza tym (nie wiem dlaczego) pamiętam, że miałem bardzo brudną tę nogę. Ponieważ do szpitala Dzieciątka Jezus było bardzo blisko, parę kroków zaledwie, ktoś mi nawet ze starszych doradził: „Idź najlepiej na Starynkiewicza, to ci opatrzą tę nogę fachowo, bo jeszcze tężca dostaniesz czy coś”. Poszedłem i dwie godziny później (doktor Marcinek, pamiętam jego nazwisko, wyjął mi mały odłamek, który był w tej nodze, ten doktor później, jak trafiłem do obozu w Pruszkowie, pomógł mi jakoś wydostać się z obozu) zajęli to „ukraińcy”. Byłem już całkowicie odcięty: „ukraińcy”, Niemcy, już nie miałem żadnego wyjścia stamtąd.
Mówimy o Dworcu Pocztowym?
Trudno mi powiedzieć, jak było dużo ludzi, ale w granicach trzydziestu osób chyba było, bo dosyć duży ruch był na Dworcu Pocztowym. Tak że trzydzieści osób było na pewno, to, co na własne oczy widziałem.
Nie bardzo pamiętam. To były pierwsze dni i dużo emocji. Poza tym przecież byłem wtedy… Jak teraz patrzę na chłopaka, który ma siedemnaście i pół roku, myślę sobie: „To niemożliwe, żeby to można było robić”. Nawiasem mówić, przyznam się szczerze, że gdyby mi teraz kazano robić takie rzeczy, które robiłem przedtem, to bym się chyba bardzo bał. Przedtem wyobraźni nie było chyba.
Widziałem dwóch facetów z dwoma karabinami, widziałem paru ludzi, którzy mieli pistolety, natomiast nie widziałem żadnego pistoletu maszynowego. Nie wiem.
W szpitalu, po opatrzeniu nogi, wpadli ci „ukraińcy”. Czegoś takiego… To była tak straszna banda, że to właściwie nie byli ludzie, to były zwierzęta. Można powiedzieć, że Niemcy przy nich to anioły. Coś okropnego, co oni tam robili. Przede wszystkim straszne gwałty od razu, z miejsca, na chorych, na łóżkach, rannych, były jakieś dwie sanitariuszki. To wszystko było okropne. A poza tym było tak pijane to towarzystwo, że nigdy nie wiadomo, czy on nie wyciągnie pistoletu. Sam widziałem na własne oczy, jak (tam były zakonnice szarytki z kapeluszami ze skrzydełkami dużymi, białymi) zerwał jej koraliki różańca, które miała zawieszone, i kazał to połykać. Łykała ta zakonnica, bo powiedział, że jeżeli nie będzie połykała, to ją zastrzeli. Byłem na tak zwanym oddziale szóstym. Chyba to jeszcze jest do tej pory. Z oddziału szóstego do przedwojennej izby przyjęć, do budynku, który stał przy samej ulicy Lindleya, w podziemiach był tunelik wąski, który był jakoś zamaskowany, on w ogóle nie rzucał się w oczy. W każdym razie z tego tuneliku (ze dwadzieścia parę metrów miał albo i więcej pod ziemią) korzystałem. Tam kilka razy się chroniłem, jak wpadli „ukraińcy”, to nigdy nie było wiadomo, a oni byli bardzo wyczuleni. Byli bardzo młodzi ci „ukraińcy”, to byli też tacy po siedemnaście, osiemnaście, dwadzieścia lat, ale to była straszna dzicz, okropne rzeczy robili. Pamiętam, jak gonili kiedyś ludzi Nowogrodzką. Dziura była w murze szpitala od ulicy Nowogrodzkiej, wciągnęli jakichś ludzi na teren szpitala. Nie mógł ściągnąć pierścionka z ręki, wyjął bagnet i odciął kobiecie palec razem z pierścionkiem. Widziałem to na własne oczy. „Ukraińcy” to była straszna dzicz. Muszę powiedzieć, że teraz mi to minęło, ale był taki okres, że gdyby mi ktoś postawił „ukraińca” i powiedział: „On był w czasie Powstania Warszawskiego, masz pistolet i zabij go”, to chyba bez chwili namysłu bym strzelił i nie myślał, bo to straszni ludzie byli. Naturalnie nie można uogólniać z całym narodem, bo w każdym narodzie są grupy takie i takie, są dobrzy ludzie i są zwyrodnialcy. Ale wracamy [do czasu Powstania].
Siedziałem tam. Chyba 17 czy 18 sierpnia ogłosili, że wszyscy mężczyźni wychodzą ze szpitala. Ten, kto zostanie, będzie zastrzelony. Wszyscy, którzy tam byli, cały personel. Tylko niektórych lekarzy zostawili.
To było ogłoszenie niemieckie, z tym że przekazywali funkcjonariusze szpitalni. Niektórzy pracownicy znali język niemiecki, to przekazywali.
Byłem od 3 czy 4 sierpnia. Chyba 19 sierpnia nas wyprowadzali ze szpitala.
Widziałem dwa razy tego rodzaju historie, że wpadli na salę, zaczęli ludzi bić, kopać, a kobiety gwałcili po prostu.
Wyprowadzili nas. Szliśmy ulicą Koszykową do Suchej, Suchą do Filtrowej, Filtrową zaprowadzili nas na plac Narutowicza, tam gdzie żandarmeria była. W domu akademickim, który jest na placu Narutowicza, była żandarmeria niemiecka w czasie okupacji. Wszystkich nas wpakowali do pomieszczeń nad bramą. Od placu Narutowicza jest brama i tam jest budynek, gdzie są malutkie okienka, wąskie. Wszystkich nas wpakowali do jednego czy dwóch pomieszczeń. Było pieruńsko ciasno, nie można było ani usiąść, ani się położyć, staliśmy właściwie całą noc. Miałem to szczęście, że byłem bliżej okienka, bo było bardzo duszno. Naturalnie nie było żadnych sanitariatów, nic, tam straszne rzeczy się działy. Sami mężczyźni byli, naturalnie.
Tylko ze szpitala. Częściowo byli chorzy. Szedłem na lasce, bo mnie noga bolała, ale byli tacy, którzy i na kulach byli. Dwóch czy trzech było na kulach. Dużo pracowników było. To jest charakterystyczne, że były kałuże w tym pomieszczeniu. Ktoś przetłumaczył [słowa] Niemców, że jeżeli będzie to zanieczyszczone, to wszystkich rozwalą. Pamiętam, że część mężczyzn zrzuciła z siebie koszule i tymi koszulami to wszystko wycierali, kładli w kąt, żeby uporządkować. Najgorszy był moment potem, jak wyprowadzili nas na podwórko, dlatego że ustawili nas na wprost karabinu maszynowego, zaczęło się jakieś odliczanie. Ktoś przechodził w jedną, w drugą stronę, liczył. To był moment w moim odczuciu bezpośredniego zagrożenia życia, myśleliśmy, że nas tam rozwalą. Ale jakoś skończyło się dobrze, bo w rezultacie nas wyprowadzili. Poszliśmy na Dworzec Zachodni, wpakowali nas do wagonów i zawieźli do obozu w Pruszkowie.
Pogłoski naturalnie się jakoś rozchodziły, ale to ograniczało się tylko do najbliższych okolic. To znaczy była mowa o tym, że „ukraińcy” atakowali na przykład Dworzec Pocztowy, że Dworzec Pocztowy się w dalszym ciągu broni. Podobno był też jakiś atak wzdłuż ulicy Żelaznej, robiony przez Niemców, przez „ukraińców”. Ale to były pogłoski, które sobie ludzie przekazywali, słuchało się tego i przyjmowało do wiadomości. Były rozmowy naturalnie przede wszystkim, jakie są szanse, że Powstanie się uda, jak to będzie dalej. Niewątpliwie każdy się martwił też, co z nim będzie, bo to wszystko wyglądało bardzo nieciekawie.
Modlili się ludzie naturalnie, szczególnie kobiety, wieczorami przeważnie jakiś różaniec, nie różaniec był odmawiany. Ludzie się modlili również indywidualnie, zresztą ze mną włącznie, też się modliłem.
Tak, przychodzili. Nawet pamiętam nazwisko księdza, ksiądz Netczuk przychodził do chorych.
Zresztą potem dosyć śmieszna historia była z księdzem Netczukiem, jeżeli mogę przerzucić się już na późniejszy [czas]. Przyszedłem do Warszawy bardzo wcześnie, bo udało mi się wskoczyć na czołg. Trochę wybiegam naprzód z tym opowiadaniem.Byłem 17 stycznia, kiedy w Warszawie nikogo jeszcze nie było, było pusto, głucho. Jak szedłem, śnieg padał, było osiem stopni zimna. Chyba na trzeci dzień pobytu (potem ojciec przyszedł do mieszkania, bo dom został, było rozgrabione, zniszczone, ale mieszkanie było) poszedłem do urzędu skarbowego na Lindleya, bo ludzie stamtąd wynosili ser, takie okrągłe główki (już trochę ludzi było). Byłem głodny, nie miałem co jeść, dwa dni prawie nic nie jadłem. Z kimś rozbiłem skrzynkę drewnianą z serami i chwyciłem ten ser. Myślę sobie: „Wezmę drugi”. Zobaczyłem, że jest kubeł od wody i w tym kuble były sery. Chwyciłem ten drugi i w tym momencie podbiegł do mnie ktoś, kto mi wytrącił jeden i drugi ser. Zdenerwowałem się, kopnąłem ten kubeł, sery się potoczyły. Kubeł złapałem i wsadziłem temu komuś na głowę. Okazało się, że to był ksiądz Netczuk. Potem, po paru miesiącach, szedłem z ojcem. On ojca znał akurat i mówi: „Panie Franciszku, winszuję panu syna, który mi kubeł na głowę wsadził”. Mówię: „Ja księdza przepraszam, ale przede wszystkim nie rozpoznałem księdza, ksiądz był w cywilu przecież, a poza tym po co mi ksiądz wytrącił te dwie główki sera?”. Musiałem się jakoś bronić, ale to tak na marginesie.
Wracając do tematu: trafiłem do Pruszkowa. Od razu nas dali na halę numer jeden. Z hali numer jeden wywozili wszystkich do Niemiec od razu. Żeśmy mieli wieczorem wyjechać do Niemiec. Nie kryję, że stałem smutny dosyć. Wyszedłem pod barek i podjechał furgon RGO, wydawali jakiś makaron ludziom. Ludzie się rzucili, nie było naczyń, to w czapki, berety. Miałem beret, ale jakoś mi było niewesoło, bo nie wiedziałem, co jest z moją rodziną. Podszedł do mnie Niemiec, który zaczął mi opowiadać, że mu bardzo przypominam jego syna. On jest z Hamburga, jego syn w czasie bombardowania stracił nogę. Bardzo żal mu takich młodych ludzi. Zaczął mnie namawiać, żebym poszedł do tego furgonu. Myślę sobie: „Po co pójdę do tego furgonu?”. Nie chciało mi się iść, byłem taki, że nic mi się nie chciało wtedy. On za parę minut podszedł do mnie z powrotem i mówi, że on nie będzie widział, żebym właził na furgon. Nie rozumiałem, o co mu chodzi, w dalszym ciągu stałem. W pewnym momencie kobieta, Polka, na tym furgonie z opaską białą z czerwonym napisem: Küche, zaczęła do mnie machać, żebym podszedł. Podszedłem. „Niech pan włazi szybko na furgon”. Wszedłem, ona mi dała łyżkę, warząchew wielką. „Niech pan wydaje ten makaron ludziom”. Za chwilę opaskę zdjęła, zaczepiła mi. To mnie uratowało przed wyjazdem do Niemiec, bo byłem do kuchni.
W tej kuchni właściwie nic nie robiłem, pętałem się, raz czy drugi kartofle obierałem. Co mi to dawało? Nie groziło mi natychmiastowe wywiezienie do Niemiec, poza tym miałem swobodę poruszania się po obozie i szukałem rodziny, może ktoś się znajdzie. Chyba z dziesięć dni byłem w kuchni, potem przyszła informacja, że wszystkich młodych ludzi funkcyjnych jednak Niemcy zabiorą. Ta pani, która mnie na ten furgon [wzięła], mówi, że szkoda, żebym jechał do Niemiec. Przyprowadziła jakieś dwie swoje koleżanki i one mi powiedziały, że mam udawać ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Kazały mi się wziąć za ramiona i zaprowadziły mnie do pawilonu, chyba to był numer jeden, gdzie byli lekarze niemieccy i lekarze polscy. Tam trafiłem na tego samego lekarza, doktora Marcinka, który mi wyciągnął odłamek i operował nogę. Pyta się, co mi jest, mówię: „Mam mdłości, niedobrze mi”. On mi zaczął podpowiadać, jak mam mówić, jakie bóle, że ostre, przerywane. Coś tam napisał na kartce i te sanitariuszki pociągnęły mnie dalej do lekarzy niemieckich. Przy czym jedna mówiła bardzo dobrze po niemiecku i była bardzo bezczelna. Jak żeśmy podeszli, tam siedział jakiś oficer niemiecki. Powiedziała, że im ciężko trzymać, żeby mi zwolnił miejsce. Do lekarza coś zaczęła po niemiecku mówić, on spojrzał na mnie, oderwał kawałek gazety, napisał: Verfügung – Krankenhaus Milanówek. Bez żadnej pieczątki, bez niczego, ale mnie doprowadziły do bramy, pokazały wartownikowi świstek papieru z podpisem lekarza i powiedziały: „Szczęśliwej drogi”. Znalazłem się poza obozem.
Muszę powiedzieć, że miałem wrażenie, że skrzydła, te dwieście metrów leciałem tak, jakbym w życiu nic nie ważył, leciutki byłem. Ale potem stanąłem i zastanawiałem się, co dalej. Bez pieniędzy, bez znajomych… Nie miałem żadnej rodziny ani znajomych pod Warszawą. Co dalej? Myślę sobie: „Pojadę do tego szpitala do Milanówka”. No i pojechałem do Milanówka. Tam, jak obejrzeli moją ranę i pokazali, jak wygląda ten szpital… W ogóle nie miałem żadnych szans, żeby się dostać do szpitala, tam było wszystko przeładowane. Powstało pytanie, co robić dalej ze sobą, bo jak pójdę na dworzec, to mnie zagarną z dworca, przecież wybierali. Doszedłem do wniosku, że jedyne wyjście, to pójść do kościoła i nocować w kościele, a potem… Znowu, jak często w życiu się zdarza, zadziałał przypadek.
Na wprost mnie szło czterech młodych ludzi na kulach. Jak doszedłem do nich, to jeden z nich ze śpiewnym akcentem mówi: „A gdzież tu kolega tak kursujesz, mocno kulejąc?”. – „Idę do kościoła spać, bo nie mam się gdzie podziać. Z dworca mnie zgarną”. Jednym słowem byli to chłopcy od porucznika „Doliny” z Wileńszczyzny. Witek mówi: „To godzi się kolegę zabrać do nas. My w willi, w domu ogrodnika u pani Pader w Milanówku mieszkamy. Jeszcze jedno miejsce się znajdzie dla ciebie”. Poszedłem do nich. Oni byli na tyle dobrzy, że mieli dolary. Ja nie miałem dolarów, w ogóle nie miałem pieniędzy. Pamiętam ich przywitanie, pierwszy raz w życiu wypiłem wtedy szklankę wódki na przywitanie. Nawiasem mówiąc, oni byli pijani, a ja nie, i sam się dziwiłem dlaczego, bo przedtem nigdy wódki nie piłem. Pierwszą noc na sienniku z Witkiem jakoś [przespałem], a na drugą noc… Pani Pader dawała jedzenie, właściwie wszystko: obiady, śniadania też, jakiś chleb, marmoladę. Potem w Milanówku zrobili naloty. Chodzili, wybierali mężczyzn, szukali tych z partyzantki, z Powstania. Namówiłem ich (bo dowiedziałem się, że w Krakowie jest RGO, gdzie można się dowiedzieć coś o rodzinie), żeby jechać, że nas stąd wybiorą, za blisko Warszawy.
Pojechaliśmy do Krakowa. Z tym że to był pociąg do Częstochowy, więc w Częstochowie żeśmy wysiedli. Głupio żeśmy robili, bo szliśmy razem, czterech czy pięciu nas było. W pewnym momencie szła za nami jakaś pani, pamiętam, że szatynka, starsza od nas, w wieku trzydziestu lat i mówi: „Czy wy żeście poszaleli? Rozdzielcie się natychmiast, po dwóch co najmniej i idźcie za mną”. Zaprowadziła nas z alei Najświętszej Marii Panny, z głównej alei, w jakąś boczną uliczkę. Tam przeprowadziła z nami rozmowy. Zaprowadziła nas do jakiegoś mieszkania, gdzie wszyscy żeśmy jej mówili, gdzie żeśmy byli, do jakiej jednostki przynależymy i tak dalej. Wróciła do nas wieczorem i powiedziała: „Macie do wyboru. Albo idziecie do lasu, albo idziecie własną drogą. Jeżeli własną drogą, to dostaniecie…” Dostałem wtedy od niej w Częstochowie dwadzieścia dolarów. Nawiasem mówiąc, miałem pecha, bo okazało się, że w Częstochowie było paru chłopaków z naszego zgrupowania, ale to późniejsza historia. Potem żeśmy pojechali do Krakowa.
Wszyscy razem. Tak jak żeśmy byli, wszyscy razem, żaden nie chciał iść do lasu, zresztą mówią: „No jak? Niewygojone rany, wszyscy na kulach”. Ja z kolei chciałem jak najszybciej się dowiedzieć, co się dzieje z rodziną.
W tamtym mieszkaniu prywatnym w Częstochowie?
Do Krakowa żeśmy jechali na stojąco prawie, siedzieliśmy na podłodze, było ciasno, ale jechali Polacy również.
Ludzie od „Doliny”. Wiem, że wszyscy mówili śpiewnym akcentem, wiem, że Witek, ale nazwiska nie pamiętam. To tyle lat, nie pamiętam niestety ich nazwisk. W Krakowie mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy… Na Dietla 72 w Krakowie były zakonnice i zrobiły przytułek, punkt zatrzymania dla ludzi z Warszawy, którzy byli poranieni. Rzeczywiście, bardzo się nami opiekowały te siostry, było przyjemnie. Pierwszy raz w życiu miałem przyjemność spać w Krakowie z księciem Światopełkiem-Mirskim, to nazwisko zapamiętałem, na jednym sienniku. Potem, na drugi dzień, już miałem osobny. Książę Świętopełk-Mirski to był bardzo wesoły człowiek. Tam różny element był, był jakiś praporszczyk carski. Pamiętam też takie zagrania księcia Światopełka-Mirskiego, że [tamten] poszedł do kuchni się smarować jakąś maścią, bo coś go plecy swędziały. Książę wziął szczotkę i pomagał mu szczotką, ku oburzeniu tamtego naturalnie. To takie humoreski w tym nieszczęśliwym czasie. Właściwie mógłbym z powodzeniem przeczekać do oswobodzenia w Krakowie, bo było wszystko dobrze (naturalnie nic się o rodzinie nie dowiedziałem w RGO), gdyby nie to, że moim przyjaciołom z Wileńszczyzny zachciało się bajgli i wysłali mnie na róg Starowiślnej, żeby kupić bajgle, obarzanki. Tam była łapanka.
Ponieważ bałem się, zacząłem uciekać. Zastąpił mi drogę. To byli Polacy, tajniacy. Byli żandarmi, ale Polacy łapali. Uciekając… Myślałem, że jest tylko jeden tajniak, trzepnąłem go, przewróciłem i niestety wpadłem na drugiego. Wszystkich tych, których złapali, od razu z miejsca wsadzili do ciężarowego samochodu, a mnie z honorami do osobowego i zawieźli mnie na ulicę Szlak do Kriminalpolizei. W Krakowie ulica nazywa się Na Szlaku, coś takiego, tam była kryminalna policja.
Jak tam wszedłem, do celi mnie wepchnęli, na przywitanie dostałem po buzi od jakiegoś draba. Żądał papierosów, żebym oddał papierosy. Stanęli w mojej obronie trzej jacyś młodzi ludzie, okazało się, że złodzieje czy coś takiego. Siedziałem w Kriminalpolizei, byłem wzywany do żandarma na parter, ale jakoś obeszło się bez bicia. Wypytywał, skąd jestem. Wsadzili mnie z powrotem. Potem, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zawieźli mnie na Czerwony Prądnik i na Czerwonym Prądniku zobaczyłem tych ludzi, których złapali razem ze mną na rogu Dietla i Starowiślnej.
Siedziałem w obozie na Czerwonym Prądniku przez kilka dni, a potem z Czerwonego Prądnika nas wszystkich wyprowadzili, młodych mężczyzn i kobiety, bo tam i kobiet było dużo. Nawiasem mówiąc, to była moja szkoła życia, bo kobiety i mężczyźni tam byli razem. Jedzenia nie było, ale wódka była w tym baraku. Patrzyłem wtedy na rzeczy, które mnie bardzo dziwiły, ale patrzyłem, bo czegoś podobnego nie widziałem. Pierwsze sceny rozpusty, orgii, w tym baraku na Czerwonym Prądniku.
Dużo było, w tym baraku była ponad setka na pewno. To duży barak był, drewniane prycze jednym ciągiem i sieczka. Ale ja tę sieczkę zgarnąłem, bo to nie było siano nawet ani słoma, tylko sieczka. Spałem na gołych deskach. Pierwszą noc twardo, ale potem spało się zupełnie dobrze. Potem zrządzenie losu było takie, że zaprowadzili nas… Chyba to była ulica Krupnicza, w każdym razie to był dom akademicki. Żeśmy byli na pierwszym piętrze, kobiety były na drugim piętrze. Stamtąd prowadzano nas do jakiejś fabryki, gdzie szkolono nas w fachu na wyjazd do Niemiec. Byłem na ślusarni, miałem kawałek pilnika. Majstrem był Ślązak jakiś, który mówił po polsku. Mieszkałem w tym domu akademickim z trzema Polakami, łóżka były piętrowe. Też nie pamiętam nazwisk. Sławek, pamiętam, [jeden] miał na imię i było dwóch Rosjan, którzy uciekali, których złapali. Kiedy się dowiedziałem od majstra, Niemca czy Ślązaka… Mówi: „Pieronie, niedługo dyplom dostaniesz, do Reichu pojedziesz, będziesz pracował, będzie ci dobrze”. Zrozumiałem, że to jest ostrzeżenie, powiedziałem tym dwóm i nad ranem (tam była budka wartownika, z narożnika się wchodziło do tego domu akademickiego) żeśmy zjechali po prześcieradłach na dół. Potem drogi nasze się rozeszły.
Poszedłem na Dietla, a tu mi siostrzyczki mówią: „Kochany, jesteś spalony, my nie narazimy wszystkich”. Mówię: „To co mam robić, powiesić się? Co mam robić?”. Siostra powiedziała, żebym w pokoju siedział. Przyszła jakaś młoda pani, która zebrała ode mnie wszystkie informacje, do jakiej jednostki przynależałem i tak dalej. Powiedziała, że przyjdzie jeszcze przed wieczorem. Przyszła i mówi, że ja tu nie mogę zostać, że ona mnie zaprowadzi do kogoś, kto jest w konspiracji.
Trafiłem na ulicę Floriańską 4 do jakiegoś lekarza, który mieszkał na drugim piętrze. Na trzecim piętrze był strych, na tym stryszku siedziałem chyba przez dwa tygodnie. Schodziłem do nich po to tylko, żeby się umyć. Śniadanie mi przynosiła jakaś ich dziewczyna, a na obiady schodziłem do niej, do mieszkania, ale tylko na obiad i z powrotem na stryszek. Potem się dowiedziałem, że ich syn Jacek był w Armii Krajowej. Chyba po trzech czy po czterech dniach przyniósł mi naboje karabinowe do czyszczenia, bo były zardzewiałe, i czyściłem te naboje. Ale muszę powiedzieć, że tam nie było okien, strych normalny na poddaszu. Była tylko jakaś beczka z wodą i właściwie gdyby nie to, że schodziłem na obiad… Nawiasem mówiąc nie było żadnych urządzeń sanitarnych, tak że to było dla mnie strasznie krępujące i ciężkie. W rezultacie zacząłem prosić, żeby coś zrobili, że już nie chcę tutaj dłużej siedzieć, że chcę wracać pod Warszawę, że gdzieś się ulokuję pod Warszawą. Tak się stało, że dali mi jakąś dziewczynę, która mnie zaprowadziła na dworzec w Krakowie, dali mi pieniądze. Miałem pecha, jak się okazało, że stali tajniacy i łapali. Nie miałem nic, miałem tylko tak zwany ausweis, bo z domu akademickiego prowadzali nas do fabryki, gdzie żeśmy piłowali pilnikiem żelazo, nie żelazo, jakieś klucze żeśmy dorabiali, coś w tym rodzaju. Złapali mnie przy samym dworcu. Ponieważ nie miałem żadnych dowodów, nic poza ausweisem, więc musiałem pokazać ten ausweis. Zaprowadzili mnie z powrotem. Raz oberwałem od majstra, ale nieszkodliwie, właściwie mógł mocniej uderzyć, nie bił mnie specjalnie. Trafiłem tam z powrotem. Potem zaczęli mówić o tym, że już niedługo pojedziemy do Reichu. Uciekliśmy drugi raz, ja i też, po prześcieradłach żeśmy zjechali z pierwszego piętra. To nie był taki wielki cud. Ale wtedy już było lepiej. Poszedłem na Floriańską, gdzie nie chcieli mnie trzymać. Gospodarz tego mieszkania był lekarzem, jego syn był w konspiracji, Jacek się nazywał. Założyli mi gips i dali mi jakiegoś kolejarza, który mnie zaprowadził na dworzec w Krakowie bardzo wcześnie przed pociągiem i wsadził mnie do pociągu na bocznicy. Miałem tylko legitymację, tak zwany ausweis fabryczny. Przyjechałem właściwie bez żadnych problemów do Milanówka pod Warszawę. Potem miałem trochę emocji, bo żandarmi rewidowali w Milanówku, ale pokazałem ausweis i o dziwo przepuścili mnie bez żadnych problemów.
To był początek grudnia. Zacząłem się rozpytywać ludzi, szukać znajomych jakichś. Powiedzieli mi, że mojego ojca widzieli w okolicach Piaseczna. Ale okolice Piaseczna to jest dużo. Potem na jakimś targu (już nie pamiętam gdzie, czy to było w Pruszkowie, czy gdzieś) spotkałem kogoś, kto ojca znał, i pytałem się, czy go nie widzieli. Powiedział, że on jest w okolicach radiostacji raszyńskiej. Poszedłem tam i zacząłem szukać. Znalazłem ojca i siostrę. A matkę wywieźli Niemcy aż do Westfalii, była w obozie. Potem tam siedziałem z nimi do oswobodzenia.
Po wyzwoleniu Warszawy zacząłem nawiązywać kontakty. Siedemnastego stycznia było jeszcze pusto w Warszawie, spadł śnieg i było mroźno. Ludzi było bardzo mało, jedzenia żadnego. Najlepszym dowodem te sery, które żeśmy w urzędzie skarbowym na Nowogrodzkiej rabowali. Poszedłem naturalnie od razu do swego mieszkania na Twardą. W mieszkaniu nie było nic absolutnie, szafa została tylko i łóżko, wszystko było zniszczone. Do piwnicy poszedłem, bo jak był obowiązek oddawania aparatów radiowych, jak Niemcy wkroczyli, żeśmy z ojcem doszli do wniosku, że czy jeden aparat ukryjemy po węglem, czy pięć, to będzie to samo, a może potem będzie jakiś zalążek i mieliśmy w piwnicy sześć aparatów radiowych ukrytych, bardzo dobrych. Potem okazało się, że ani węgla, ani aparatów radiowych nie było, cała piwnica była wyczyszczona całkowicie. Siedziałem w mieszkaniu, a na drugi dzień przyszedł ojciec. Obiliśmy dyktami i zaczęło się względnie normalne życie. Siostra została na wsi jeszcze, a matka była w Niemczech. Ale to może mniej ważne.
Zacząłem szukać kontaktów z kolegami. Na razie było pusto i głucho w Warszawie. Potem doszliśmy do wniosku… Spotkałem się z moim dowódcą, z „Niemym”, Leszkiem Niżyńskim, on był moim dowódcą plutonu. Zacząłem się go radzić, co mam robić, jak się urządzać. Powiedział, że na razie będziemy się spotykać, wzajemnie sobie pomagać, ale na razie nie ma żadnej konspiracji, bo to źle się może dla nas skończyć. Zaczęło się normalne życie. Było bardzo ciężko, dlatego że było kiepsko z jedzeniem. Ojciec gdzieś wyszabrował jakiś piecyk, rurę się wpuściło w dyktę – nie w szybę, bo dykty były – i jakoś się biedowało.
Potem zaczęliśmy nawiązywać kontakty konspiracyjne z kolegami. Niestety dosyć szybko zaczęły się aresztowania. Już nie pamiętam, który to był rok, w każdym razie wlazłem w blokadę mieszkania. Poszedłem do koleżanki, do Alki Matysiak-Kucharczyk, która mieszkała wtedy w sąsiednim domu, i była blokada mieszkania. Wlazłem w blokadę i dwa tygodnie siedziałem w tej blokadzie mieszkania. Nawiasem mówiąc, była dosyć śmieszna historia. Przyszła matka, bo się zaniepokoiła, matkę zatrzymali w tej blokadzie mieszkania, po kolei wszystkich zatrzymywali, potem tam się ciasno zrobiło. Ale to się skończyło. Potem zawieźli mnie na Środkową i znowu przypadek dziwny, bo przesłuchiwał mnie pan Florczykiewicz, z którym chodziłem razem do szkoły, a który nie chciał być w AK i mnie namawiał, żeby przejść do Gwardii Ludowej. Nie poszedłem. Jak wzięli mnie w nocy na przesłuchanie, to trafiłem na niego. Mówi: „Co, mało ci było jeszcze tego? Jeszcze teraz ci się zachciało?”. Mówię: „W jakiej konspiracji? Nie jestem w żadnej konspiracji, ja chcę żyć normalnie”. Ale myślę, że chyba on w jakiś sposób mi pomógł, dlatego że wyszedłem po trzech tygodniach przebywania tam. Natomiast zatrzymana została tam, bo też była aresztowana, Tonchu-Ru, „Andrea”, i Alka Matysiak-Kucharczyk. Matysiak to jest jej nazwisko z męża, Matysiak był zresztą moim kolegą, do jednej klasy żeśmy chodzili i byliśmy w konspiracji. Matysiak potem był nawet zastępcą dowódcy plutonu „Niemego”, Leszka Niżańskiego. Leszek Niżyński był naszym dowódcą. W ten sposób jakoś udało mi się wyleźć stamtąd. Alka siedziała chyba trzy czwarte roku, „Andreja” siedziała półtora roku i co najgorsze, jak wyszła, to była już nie całkiem zrównoważona. W rezultacie w redakcji „Słowa Powszechnego”, na Marszałkowskiej 81, powiesiła się, popełniła samobójstwo.
A ja zacząłem nawiązywać kontakty z kolegami, z którymi byłem w konspiracji, przede wszystkim z plutonu „Niedźwiedzi”, bo byłem w plutonie „Niedźwiedzi”. Tak zaczęło się nasze życie po wyzwoleniu.
Tak, dlatego że byliśmy traktowani jako druga kategoria ludzi. Miałem taką sytuację: pracowałem w Zjednoczeniu Leśnej Produkcji Niedrzewnej „Las”. Sekretarzem partii była pani Zawadzka, nawiasem mówiąc Żydówka. Zacząłem tam pracować jako kierownik działu zaopatrzenia. Był taki czas, że zostałem zaproszony do pani Zawadzkiej. Było dwóch panów, ona mnie ich przestawiła jako pracowników Służby Bezpieczeństwa i mówi: „Towarzysze się dopytują, co wy robicie. Dałam waszą charakterystykę, ale odpowiedzcie sami na pytania”. Pytali mnie, co robię, jakie mam kontakty, z kim się kontaktuję z dawnych kolegów i tak dalej. Potem zostałem wyproszony z pokoju. Później dopiero dowiedziałem się od pani Zawadzkiej: „Towarzysze się bardzo o was wypytywali, mówiłam o was wszystko, co mogłam najlepsze, ale musicie być ostrożni, bo możecie być pod obserwacją. Wy jesteście młody człowiek, to szkoda was”. Były tego rodzaju historie. A poza tym, jak już mówiłem, ciągle były jakieś prowokacyjne… Przecież to, co mówiłem o tej „Andrei” i Alce… [„Andrieja”] prawie półtora roku siedziała w więzieniu, Alka siedziała chyba więcej niż pół roku i wyszła.
Wspominałem o tym, jak widziałem, jak [„ukrainiec”] ucinał palec. To było rzeczywiście dramatyczne, bo to była młoda kobieta i nie mogła ściągnąć. To jakiś pijany bydlak. Bombardowania były okropne. Chyba najgorzej wspominam jednak tą straszną dzicz „ukraińców”, którzy byli u Niemców. To chyba najgorsze było, to właściwie nie byli ludzie, to były zwierzęta. Nie patrzył: chora nie chora, to dla niego było wszystko jedno. Przykładał bagnet albo pistolet do skroni, gwałcili. To na własne oczy widziałem. To była ta straszna banda Kamińskiego, okropne.
Bo ja wiem? Chyba bardzo duża solidarność, wzajemna opieka, dzielenie się chlebem. To chyba są najlepsze wspomnienia.
Są bardzo różne teorie na ten temat, trudno jest wypośrodkować to, ale spotkałem się kiedyś z tego rodzaju powiedzeniem, że gdyby nie Powstanie, to niewykluczone, że bylibyśmy którąś tam republiką Związku Radzieckiego. Może by i tak było. Jeżeli tak miało być, to może warta tego była ta ofiara krwi, to że tylu ludzi zginęło, bo jednak być republiką Związku Radzieckiego to żadne życie. Byłem w Związku Radzieckim, bo byłem na Wileńszczyźnie w pierwszych latach, pojechałem z matką i jej kuzynką. Widziałem, jak tam ludzie żyją. W tych pierwszych latach było to okropne wszystko, strasznie to wyglądało. Jak pojechaliśmy do Oszmiany z Wilna (to był rok 1949 chyba), nie było ani jednej chaty, ani jednej stodoły na której by strzechy były. Wszystko to było zbierane i ludzie karmili tym krowy, trzodę chlewną. A jeżeli chodzi o jedzenie, to nie wiem, czym ci ludzie żyli. Jedyna rzecz, której było pod dostatkiem, to był bimber, o dziwo. W każdym razie to, że nie weszliśmy do Związku Radzieckiego… Mimo wszystko, mimo że był socjalizm, że było ciężko, że ludzi zamykali, że były więzienia, to jednak to było nieporównywalnie lepsze życie niż w jakiejś republice. Zresztą tak się złożyło, że jeździłem później do Moskwy. W Moskwie jak w Moskwie, ale wyjechać sto kilometrów za Moskwę, to już wszystko dramatycznie dosyć wyglądało, kiepsko tam się żyło ludziom.