Alicja Pniewska-Sieciechowicz „Alka”
Moje nazwisko Alicja Pniewska-Sieciechowicz.
- Co robiła pani w czasie Powstania?
W czasie Powstania pracowałam jako minerka pod dowództwem „Aliny” [Ireny] Bredel, która była moją komendantką. Zginęła w pierwszym dniu Powstania. Potem byłyśmy pod komendą mężczyzny – nie pamiętam nazwiska tego dowódcy. Były pod nim wszystkie minerki.
- Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
Mieszkałam w Łodzi. Chodziłam do gimnazjum pani Waszczyńskiej, w którym były rozmaite koleżanki: były pochodzenia austriackiego, pochodzenia żydowskiego i pochodzenia polskiego. Jak wojna wybuchła w 1939 roku, otworzyli szkoły, ale od razu wyrzucili Żydówki ze szkół. Myśmy jeszcze chodziły do Bożego Narodzenia. Po Bożym Narodzeniu zamknęli wszystkie polskie szkoły i kazali iść do gimnazjów niemieckich. Moja matka nie chciała mnie puścić do gimnazjum niemieckiego, wobec tego nie mogłam się uczyć. Ale już w 1940 roku przed Wielkanocą przyszli Niemcy i wyrzucili nas z mieszkania. Właściwie mnie z matką, bo ojciec już wtedy nie wiedzieliśmy, gdzie był, i brat tak samo. Siostra była w Warszawie. Mnie z matką wyrzucili do fabryki i czekaliśmy na transport do Warszawy. Oni wyrzucali Polaków, bo czyścili Łódź jako miasto niemieckie.
Musiałam uciekać własnymi drogami. Jakoś wyślizgnęłam się z tej fabryki, musiałam matce przynosić jedzenie, bo wtedy w ogóle nie było jedzenia. Spaliśmy bez sienników, bez niczego, tylko na
concrete. Jak przyszłam jednego dnia, już matki nie było. Jakaś pani mi powiedziała, że wywieźli już matkę do Warszawy. Znalazłam swoją własną drogę, jak się [tam] dostać. Trzeba było przejechać przez granicę, a nie puszczali. Nie miałam przepustki, więc musiałam znaleźć swoją własną drogę. To są wszystko długie historie, godzinami można by opowiadać. Dostałam się w końcu do Warszawy i w Warszawie panie z zupą czekały na transporty ludzi, bośmy wyszli, tak jak staliśmy. Powiedziałam, że mam ciotkę w Warszawie, więc panie się jakoś skomunikowały z ciotką i po mnie przyjechała.
Z ciotką odnalazłyśmy matkę. Oczywiście nie miałyśmy grosza przy duszy, [wyszłyśmy], tak jak stałyśmy. Zaczęła matka szukać męża i zaczęłyśmy szukać mieszkania. Miałyśmy mieszkanie na Podwalu. Poszłam odwiedzić to mieszkanie, ale mieszkania nie ma, bo tam jest teraz odsłonięty Barbakan. Nawet nie wiedziałam, że mieszkałam w Barbakanie. [Tam wszystko] były kamienice, było wejście od Podwala. Wiem, że były bardzo grube mury, bo kominek, który był w tym pokoju, był tak duży, że można było wejść i na
ledge położyć rzeczy takie jak „sponki” [?]. Był zamach z mojego mieszkania na Domaniuka (nie wiem, jak on się nazywał; ten, który doniósł na Maję). Wtedy chowałyśmy pewne rzeczy, żeby potem zabrać, bo nie można było od razu, dlatego że Niemcy obstawiali.
- Co pani robiła po przyjeździe do Warszawy? Poszła pani do szkoły?
Poszłam najpierw do szkoły. Jednego dnia szłam do szkoły i patrzę – naprzeciwko mnie idzie moja komendantka z Przysposobienia Wojskowego, z gimnazjum z Łodzi.
Irena Bredel. Od razu spojrzała na mnie i mówi: „Chcesz walczyć o Polskę?”. Mówię: „Co za pytanie w ogóle?”. Mówi: „Wobec tego przyjdziesz na złożenie przysięgi”.
- Czy pani pamięta, który to był rok?
Chyba 1941 rok.
- Jak wyglądała przysięga? Czy to było coś do zapamiętania?
Naturalnie, przysięgało się na ryngraf. Ryngraf miałam i przywiozłam go nawet do Kanady. Dałam mojej córce i niestety córka umarła i nie wiem, gdzie on jest. Muszę się zorientować.
- Co takiego było w wychowaniu, domu, szkole, że młodzież była tak patriotyczna?
Mój jeden pradziadek zmarł w powstaniu 1831 roku, dziadek zmarł na Syberii w 1863 roku, a mój ojciec był w Krakowiakach i walczył o Polskę w 1914 roku.
Naturalnie, tym się żyło.
- Tak że dla pani to była naturalna decyzja.
Naturalna i dla mojej matki też. Pamiętam, jak pierwszy raz wychodziłam w nocy (przecież się w nocy nie wychodziło), matka się nawet nie zapytała, spojrzała na mnie, pocałowała i poszłam.
- Czy pani pamięta datę wstąpienia do konspiracji?
Z datami mam zupełnie [kłopot]. Dla mnie Warszawa była nowym miastem, wszystko było nowe, chodziłam do nowej szkoły. Nie pamiętam wielu ulic.
- Pamięta pani, jaka to była szkoła?
To była szkoła, która udawała, że jest [szkołą] krawiectwa czy szycia, coś takiego. Nie wolno było otwierać normalnych szkół. Myśmy się normalnie uczyły, a reszta przedmiotów była na kompletach. Wiem, że przychodziły do mnie [dziewczyny] i zawsze narzekały, że zimno, dlatego że myśmy nie palili w piecu. W ogóle węgla nie było.
- Czy wiedziała pani, do jakiego oddziału pani wstępuje?
Tak, ona mi powiedziała.
- Od razu pani wiedziała, że to są minerki?
Tak, od samego początku.
- Czy dlatego się pani zdecydowała, bo to był pani jedyny kontakt, czy pani w tym kierunku była zainteresowana?
W ogóle się całe życie
science interesowałam. Jak by mi powiedziała, że jest inny
unit, to też bym wstąpiła. To było pierwsze zaczepienie, które mogłam dostać w mieście, którego nie znałam, wśród ludzi, których nie znałam.
Jeździłyśmy na szkolenia pod Warszawę do lasów. Dostawałyśmy tylko spłonki, podłączałyśmy tylko spłonki, bo nie można było robić wybuchów. Zwykle po jakichś pięciu, sześciu kazali nam szybko zwijać i uciekać, bo trochę huku się robiło.
- To było pod Warszawą. Czy w Warszawie odbywały się jakieś teoretyczne zajęcia? Co jeszcze pani robiła, będąc w konspiracji?
Czasami dowoziłam rzeczy spod Warszawy do Warszawy, ale nigdy nie wiedziałam, gdzie one idą. Zawsze miałyśmy jakieś [adresy], gdzieś miałam się spotkać na jakiejś ulicy i zwykle jak oddawałam, to nie wiedziałam komu, bo mi kazali iść do przodu, a ta osoba zostawała z tyłu za mną.
- Czyli prawdziwa konspiracja. Ile osób znała pani w konspiracji?
Tylko Irenę, nikogo więcej.
- A dziewczyny, z którymi pani chodziła?
Czasami widziałam je, jak z drukarni przynosili materiał, żeby rozciąć, zwinąć, jak pracowałyśmy razem nocami, żeby to poukładać. Widziałam wtedy twarze, nie wiedziałam, kto to jest, jak się nazywają, czy są blisko mnie, czy daleko. Widziałam je tak samo czasami na ćwiczeniach, ale w ogóle o nich nic nie wiedziałam.
- Czyli miała pani tylko jeden kontakt i tylko z tą osobą się pani kontaktowała?
Tak.
- Proszę powiedzieć o zamachu.
Irena przyszła do mnie i mi powiedziała, że z oddziału minerskiego „Mika” (czy jakoś tak się nazywała) została zaaresztowana i że wiedzą, kto ją wydał. Okazało się, że to był folksdojcz. Powiedziała mi Irena, że ona nie wytrzyma dłużej niż parę godzin tortur i że musimy usunąć wszystko z tego miejsca, gdzie ona pracowała i gdzie mogła mieć jakieś rzeczy dyskryminujące.
- Pani jej osobiście nie znała?
Zupełnie nie. Irena poszła na górę i przyniosła parę paczek, które wzięłyśmy ze sobą. Wiedziałam, co jest w paczkach. Po całym mieście szukałyśmy miejsca, żeby je gdzieś ulokować.
- Czy był strach, jak się robiło takie rzeczy?
Zawsze jest strach, ale cały czas trzeba było sobie powtarzać: „Nic się nie boję. Nic mnie nie obchodzi”. Trochę pomaga, ale jak się widzi naokoło patrol niemiecki, to nie jest łatwo. Potem Irena do mnie przyszła i mówi: „Słuchaj, on chodzi po Miodowej i będzie zamach na Miodowej. Potrzebujemy lokalu, więc czy można w twoim mieszkaniu się ulokować i polować na niego?”. Powiedziałam: „Naturalnie”. Moja matka nic nie wiedziała, przypuszczała, ale nic nie wiedziała. Moja siostra w ogóle nie należała do konspiracji. Czasami jej wspominałam, ale widziałam, że ona nie ma do tego wielkiego zapału. Pracowała w karetkach pogotowia. Niemcy bardzo się bali, że karetki kradną, to zawsze mówili jej, gdzie są części wykręcone i ona mi podawała te wiadomości. Tak że jak była potrzebna karetka w Powstaniu, to można było powiadomić: „Tam szukajcie tej części, która jest wykręcona”. Tak że bardzo pomagała, nie wiedząc nawet.
- Wróćmy do zamachu. Kto przychodził do pani mieszkania?
Przyszła Irena jeszcze z dwiema dziewczynami, których zupełnie nie znałam. Irena była uzbrojona, one były na obstawie. Mnie przed zamachem kazali iść do biura, bo Irena chciała, żebym pracowała, jak skończyłam... Zamach musiał być w 1943 roku, bo ja już wtedy [pracowałam]. Irena mnie prosiła, żebym pracowała w
Postsparkasse, to jest w urzędzie pocztowym, bo jej były potrzebne przepustki. W biurze, gdzie się specjalnie dostałam, mieli ten stempel. Zaprzyjaźniłam się z sekretarką (Polką) i jak wychodził Niemiec na lunch, tośmy biegły do jego kancelarii, składałyśmy stempel, stemplowałyśmy
as many as we could pieces of paper, potem dawałam to Irenie. Do czego były używane, już nie wiem. To było jedno.
- Czy pani podczas zamachu poszła do biura?
Do biura, żebym miała alibi. One zrobiły zamach, potem przybiegły. Powiedziałam matce, że jakby miały coś do zostawienia, żeby zostawiały na
ledge w środku, w kominie. Odeszły. Jak przyszły, tak odeszły. Poza tym jeszcze w czasie okupacji żeśmy roznosiły ulotki po mieście.
Prasa, znaczki.
- Wracając do zamachu: czy pani słyszała, że coś takiego się stało? Czy w Warszawie było słychać, że była egzekucja folksdojcza? Czy były represje z tego względu?
Nie bardzo.
- Czy pani spodziewała się, że wybuchnie Powstanie?
Nie, nie spodziewałam się Powstania. Przyznam się, że jak wybuchła wojna, byłam w gimnazjum w szkole, była euforia, wszyscy się tak cieszyli, bo wierzyli, że pobijemy Niemców i będzie bohaterski naród i tak dalej. Pamiętam natomiast nauczycielkę historii, która weszła do klasy i mówi: „Dziewczyny, wy nie wiecie, o czym mówicie. Wy nie wiecie, co to jest wojna”. To pierwszy taki
warning.
- Pani się przygotowywała do robienia min i wybuchów. W jakim celu? Czego się pani spodziewała?
Wiadomo, po co się robi bomby, po co się robi butelki, po co się robi to wszystko – po to, żeby walczyć.
- W czasie okupacji brała pani udział w jakichś akcjach wysadzania czegoś?
Nie, tylko dostarczałam materiały do tych akcji. Przewiozłam wszystkie instrukcje minerskie, które ze zrzutów dostawałyśmy przez wszystkie rewizje niemieckie i mam w Kanadzie w muzeum. Nie wiedziałam, że [Muzeum Powstania Warszawskiego] się buduje, więc tam oddałam. Oddałam fotografię mojej komendantki, kulę, która ją trafiła, jej opaskę.
To jest muzeum w domu SPK (Stowarzyszenie Polskich Kombatantów) w Toronto. Oddałam, bo nie chciałam trzymać w domu, bo gdyby coś się stało z jakiegoś powodu, jakby znaleźli, to by pomyśleli, że dywersję robię w Kanadzie.
- Kiedy się pani dowiedziała o tym, że Powstanie wybuchnie?
Dzień przed. Przyszła łączniczka i powiedziała: „Irena będzie czekała na ciebie pod takim i takim adresem. Weź szczotkę do zębów”. Wiedziałam już, o co chodzi, więc wzięłam w przeddzień wieczorem, nim była siódma ([godzina] policyjna), zabrałam ze sobą mały chlebak, włożyłam do tego toaletowe rzeczy, które mi były potrzebne. Wtedy żadnej broni nie było u mnie w domu. Poszłam i jak przyszłam, dostałam opaskę. Całą noc przesiedziałyśmy razem. Była duża grupa, nikogo nie znałam oprócz Ireny.
- Gdzie to było? Czy pani pamięta adres?
No. Ale niedaleko od placu Napoleona, bo myśmy potem rankiem przeszły na plac Napoleona.
- Jak wyglądała droga, bo czasami się mówi, że minerki szły po dachach? Czy pani coś takiego pamięta?
Chyba nie. Myśmy jednak nie były za daleko, myśmy chyba szły ulicą, ale przemykałyśmy się.
- Kiedy pani usłyszała pierwsze strzały w dzień Powstania? Czy zobaczyła pani jeszcze innych Powstańców na ulicy?
Właśnie na placu Napoleona.
Tak.
- To był rozkaz, że teraz idziecie w drugie miejsce?
Tak. Szłyśmy właśnie grupą, nas było cztery i Irena piąta. Już nam rozdała paczki, bo w paczkach były te wybuchowe historie. Myśmy robiły gammony: spłonka otoczona materiałem wybuchowym, zakryte wszystko pończoszką. To się rzucało na czołgi. Jak dobrnęłyśmy do placu Napoleona, dali nam pokój na parterze, gdzieśmy mogły się wmontować. Potem zaczął na plac Napoleona wyjeżdżać czołg. Irena się zerwała i mówi: „Dziewczyny, bierzcie za gammony i chodźcie na ten czołg!”. Myśmy pobiegły. Jakiś placyk był (to, co pamiętam), stało parę puszek na śmieci czy coś [takiego], jakaś budka na śmieci. Czołg na nas jechał, Irena wyskoczyła trochę do przodu i ją postrzelili. Myśmy się zatrzymały przy tych puszkach, szopach, odczekałyśmy sekundę i wybiegłyśmy ją ściągnąć. Jak ściągnęłyśmy ją, to podbiegli chłopcy. Daliśmy gammony, żeby rzucali w te czołgi. Myśmy ją zabrały do środka. Już nie żyła.
- Wtedy zabrała pani kulę, która ją trafiła?
Tak. I jej opaskę. Zdjęcie miałam wcześniej.
- Przeniosła to pani przez wszystkie rewizje?
Yes. To też jest ciekawa sprawa. Byłam ranna w Powstaniu w prawą nogę. Jak nas zabrali do niewoli, to do Lamsdorf szliśmy. Dowódca spojrzał na mnie tuż przed wyjściem i mówi: „Ty tak nie możesz iść”. Mówię: „Dlaczego?”. – „Bo ty jesteś w letnich spodniach i w letniej koszuli tylko”. Poleciał szukać czegoś dla mnie, żebym miała do zabrania. Znalazł stary niemiecki szynel i kazał komuś go obciąć, podrębić, w tym szynelu poszłam do niewoli i z chlebakiem. W chlebaku zaszyłam sobie instrukcje. Potem na każdej rewizji, jak chcieli mi zabrać szynel niemiecki, to walczyłam o ten szynel, żeby mi oddali, a chlebak podsuwałam na kupkę, którą przerewidowali. Jakoś to uratowałam.
- Czy pani pamięta swoje odczucia, jak ginie komendantka i pani przyjaciółka, jedyna osoba, którą pani znała?
Poczułam się bardzo samotna, bo tych trzech innych dziewcząt nie znałam, chociaż pracowałyśmy razem. [Znałam] z widzenia troszeczkę. Irena zawsze powiadała: „Nigdy się nikomu nie przyglądaj, nigdy nie staraj się zapamiętać”. Chodziło o
security. Myśmy na każdym rogu były wystawione na zaaresztowanie. Przy torturach nie wiadomo, co człowiek powie.
- Czy pani myślała sobie: „Dzisiaj ona, a jutro może ja”?
Nie, tak nie myślałam. Tego może nikt nie może zrozumieć, ale przed wybuchem Powstania w naszych sercach było tyle nienawiści, że nienawiść potrafi pokonać wszystko. Na przykład ja Powstania nie wspominam absolutnie jako tragedii. To była euforia wolności. Do tego momentu była męka, tragedia, człowiek się czuł jak szczur goniony po ulicach. Mój brat był w obozie, najpierw ciężkiej pracy, a potem, jak uciekł, to go złapali i poszedł do koncentracyjnego obozu. Już się potem nie nadawał do życia. Mój ojciec zginął z rąk niemieckich. Wujkowie w Oświęcimiu. Codziennie się patrzyło na Podwalu, jak wyprowadzali młodych chłopaków, stawiali pod ścianą i strzelali. Oni krzyczeli: „Niech żyje Polska!” i umierali. W takiej atmosferze to się człowiek wychowuje jak w piekle nienawiści. Jak w Powstaniu dostałam
gun i dynamit, to się czułam jak król na szczycie szczęścia. Nigdy nie myślałam o tym, że się boję. Czasami powoli przychodzi strach do człowieka. Pamiętam, jak w pierwszych dniach Powstania wysłali nas po lód, jak pierwsi rani przychodzili. Trzeba było trochę lodu, żeby im jakoś złagodzić te rany. Trzeba było nieraz biec na trzecie piętro, bo windy nie działały, żeby lód wydobyć z prywatnych mieszkań. Strzelanina, bomby lecą, wszędzie wszystko się trzęsie. Nigdy nie myślałam o tym, że to jest tragedia albo coś – to jest obowiązek. Szłam po lód i nic więcej. Tak samo było, pamiętam, jak runął na jednym placu budynek. Nasz sławny poeta, nazywał się… [Baczyński] zginął, jego matka wydobyła zwłoki dopiero później. Wtedy właśnie przechodziłam. Wysłali mnie gdzieś, żeby coś minować i przechodziłam, i pani Baczyńska mówi, żeby ktoś wszedł w dziurę i zobaczył. Mężczyźni próbowali i nie mogli, bo byli za duzi. Mnie spuścili na dół i weszłam, szukając go. Ale wieżyca cała była wbita w ziemię, więc obeszłam jak najdalej, a „berta” strzelała do nas. Krzyczeli już na mnie: „Wyłaź stamtąd, bo to wszystko runie dalej!”. Czułam się w obowiązku dojścia do końca, dokąd mogłam zobaczyć, ale nie było już nic widać, bo to było wgniecione w ziemię. To jest opisane w książce, którą ona napisała.
- Panie były w oddziale osłonowym. Czy pamięta pani, jak chłopcy przyjęli dziewczyny, które były minerkami?
Nie było różnicy. Myśmy wszystko robiły nie tylko jako minerki. Tak samo jak przynosili rannego, nie było sanitariuszki, to się bandażowało, dawało mu się wodę, starało się go zanieść do szpitala. Później, jak byłam ranna, byłam parę dni w szpitalu, to też bomba uderzyła w budynek, gdzieśmy byli, i zrobiło się czerwono-biało w całym budynku. Wszyscy ranni zaczęli jęczeć, panika jak nie wiem co. Lekarz, który tam był (bardzo mądry) cichym głosem mówi: „Nic się nie stało. Będziemy schodzić do niższej piwnicy”. To już było w piwnicy. Schodziliśmy. Jegomość obok mnie miał rękę zabandażowaną (ja miałam nogę) i bał się wstać z łóżka. Mówię do niego: „Złap się za mnie, jakoś zejdziemy na dół”. Tak zeszliśmy pijani na dół.
- W jakich jeszcze akcjach brała pani udział w czasie Powstania?
Nie byłam w żadnej akcji, jak na przykład moje trzy koleżanki. Akurat jak one poszły na PAST-ę, to mnie gdzieś wysłali. Trochę minowałam przejazd przez Aleje Jerozolimskie, tam trzeba było wszystko pogłębić, bo ciężko było przechodzić.
- Przy przejściu na drugą stronę?
Tak, na drugą stronę, bo ostrzeliwali nas. Jeszcze coś minowałam koło Świętego Krzyża, tam byłam z oddziałem. Gdzie mi kazali, tam szłam. Dokładnie nie pamiętam wszystkiego.
- Szła pani jeszcze z jakimiś innymi minerami czy pani sama była wysyłana?
Przeważnie sama, bo tamte trzy dziewczyny dobrze się znały, więc one chodziły w trójkę. Jak ja zostawałam, to komendant dawał mi, co jeszcze zostało. Jakieś przejścia minowałam, żeby chłopcy mogli uciec w piwnicach, takie rzeczy.
- Czy miała pani kontakt z ludnością cywilną?
Tylko z donoszeniem czegoś. Na przykład gdzieś gwałtownie trzeba było donieść wodę, to harcerze donosili. Ale myśmy też pomagały, jak było trzeba. Albo roznosić jakiś chleb. Albo jak chłopcy zdobyli
brewery, to kapitan mówi: „Złap jakieś wiaderko i przynieś trochę tej »plujki«”.
- To było daleko, żeby przejść z placu Napoleona. Pamięta pani, jak pani szła do browaru?
Tak, jak mi wskazali. Dużo nie pamiętam, bo Warszawy nie pamiętałam sprzed wojny. Dla mnie Warszawa była nowym miastem. Poza tym chodziło się inaczej po zrujnowanym mieście, niż się chodziło [wcześniej].
- Spotkania z ludnością cywilną – czy zapamiętała pani reakcje ludzi na Powstanie, na Powstańców?
Przyznam się, że z ludźmi miałam tylko styczność, jak już pod koniec Powstania nie było ani trumien, ani żadnych możliwości pochowania. Kopało się doły, przeważnie ludność cywilna kopała, myśmy znosiły trupy. Pod koniec Powstania był już
madness, really. Beznadziejność była.
- Do którego dnia była pani na placu Napoleona?
Gdzieś nas przesunęli, ale gdzie, tego nie powiem.
- Jakie były warunki do życia?
Cztery dziewczyny miały jeden pokój, spałyśmy na podłodze, nie było żadnych sienników ani niczego.
Miałyśmy „splujkę” z jęczmienia.
- Czy trzeba było samemu gotować?
Przeważnie gorącą wodą zalewałyśmy, żeby zjeść. To jest dziwne, ale nie pamiętam, żebym w Powstaniu była głodna. Przeszłam głód przed wybuchem Powstania.
Przez całą okupację. Od chwili, kiedy nas wyrzucili do Warszawy, myśmy nie mieli co sprzedawać. Ojca nie było, brata nie było. Moja siostra tylko pracowała w karetkach, ja chodziłam do szkoły. Po szkole zarabiałam trochę pieniędzy w
Postsparkasse, urzędzie pocztowym niemieckim i za te pieniądze można było kupić tylko chleb na kartki, nic więcej. Tak że doskonałą miałam naukę głodu. Tak samo jak już byłam w obozie, to dużo osób cierpiało na głód, a ja nie. Byłam przyzwyczajona do bycia głodną.
- Czy była woda, tam gdzie pani mieszkała?
Tak, była woda.
- Do końca, kiedy pani była?
Wyszłam przed Powstaniem.
- A w miejscu pobytu powstańczego?
Jeżeli nie było, to ktoś przynosił, bo nie pamiętam, żeby mi się pić chciało. Pamiętam jedno, że w Powstaniu nauczyłam się palić papierosy.
Chłopcy palili i dawali mi palić.
- Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?
Do końca bardzo pozytywna i rozpacz, kiedy się dowiedzieliśmy, że wychodzimy do niewoli. To, co nas trzymało w Powstaniu – wolność – zginęło spod stóp. Dlatego szliśmy do niewoli bardzo przygnębieni.
- Proszę powiedzieć o akcjach, zadaniach, które miała pani w czasie Powstania, minowanie przejść…
Czasami przejścia – trudno powiedzieć, bo w tym
unicie się czekało na rozkazy. Ale jak nie było żadnego rozkazu, to wychodziłyśmy na miasto i każda patrzyła, co trzeba zrobić. Komuś wodę zanieść, komuś chleb podać, kogoś przeprowadzić przez ulicę (starszych ludzi) czy trzeba było jakiemuś rannemu pomóc – to był ciągły ruch, ciągłe poruszanie się w atmosferze pomocy.
- Nie było czegoś takiego jak czas wolny?
Po co? Tyle było roboty. Nawet w szpitalach, jak nie było bandaży, to się szukało na mieście prześcieradła, żeby podrzeć, zwinąć bandaże i donieść im do szpitala.
- W literaturze czasem opisują wieczorki poetyckie, koncerty.
To na samym początku.
Na mszy uczestniczyłam za umarłych, ale nie przypominam sobie nic takiego.
- Czy miała pani kontakt z rodziną podczas Powstania?
No.
- Nie próbowała pani dojść do domu? Nie dało się?
Raz przyszłam na Starówkę z placu, ale tylko dlatego, że trzeba było odebrać jakieś części. Na Starówce montowali wyrzutniki butelek. Zdaje się, że w muzeum stoi jeden taki wyrzutnik. One były montowane gdzieś na Starówce. Chcieli jeden do Śródmieścia. Chłopcy tam szli i z nimi poszłam po te części.
Tak, przenieśliśmy.
- Czy pani pamięta czołg zdobyty na początku Powstania?
Na początku Powstania na placu Napoleona. To była śmierć Ireny.
- Dlaczego dostałyście przydomek „Bomba”?
Dlatego, że minowałyśmy. Chłopcy ze śmiechem na nas mówili: „Poślijcie te »Bomby«, to was uwolnią”.
- Nie było różnicy między chłopcami a dziewczynami? Nie było sytuacji, że nie mieli zaufania, że dziewczyny to może gorzej zrobią.
Oh no. Nawet im czasami pomagałyśmy. Pamiętam, że w jednym z budynków chłopcy stali. Niemcy wystawili na drodze karabin. Patrzyli się na ten karabin jak na szczęście ostatnie. Chcieli zdobyć ten karabin. Pamiętam, jak jeden z nich mówił: „Ja polecę, może zdążę”. Myśmy mówiły: „Wariat! Oni strzelają do tego punktu, są nastawieni. Nie ruszaj się tam”. Ale jednego nie mogłyśmy utrzymać. Żeśmy radziły mu, żeby poczekał, że może znajdziemy jakiś drut, że czymś [zahaczymy]. Poszedł i oczywiście dostał w ramię. Strzaskała mu się cała gałka. Potem latałam po lód dla niego i tak dalej. Tak że była współpraca. Nie pamiętam, żeby była jakakolwiek nienawiść.
Myśmy znały swoje miejsce, wiedziałyśmy, co możemy zrobić, a czego nie możemy. Wiedziałyśmy, że oni lepiej strzelają. Jak zaczęło się Powstanie, to najpierw dali mi mały sten. Zaraz niedługo po [wybuchu] Powstania było broni, a tylu ochotników, że od razu dowódca powiedział: „Wiesz co, daj ty ten sten jakiemuś chłopakowi, jemu się bardziej przyda”. Dałam mu.
- Czy pani chociaż raz użyła tej broni?
Raz na barykadzie. Naokoło były barykady.
- Czy trudno jest strzelać do człowieka?
Not at a distance. Jak człowiek tak nienawidzi ten
object, to wtedy nie myśli, że to człowiek. Długo mi czasu zajęło, żeby wyrzucić z serca tę nienawiść. Na przykład nie mogłam swoim dzieciom opowiadać o Powstaniu, bo nie chciałam przekazać tego przez długie lata. Dopiero może po dwudziestu pięciu latach odważyłam się do nich cokolwiek mówić na ten temat.
- Jak pani została ranna? Gdzie to było?
Gdzieś nas wysłali przeminować, było dwóch chłopców, jeszcze jedna sanitariuszka i ja. [Mieliśmy] przerwać mur w jednym miejscu pod ziemią, żeby oni nie potrzebowali uciekać placem, tylko żeby się przedostawali budynkami pod spodem. Jak wracaliśmy stamtąd, jakoś tak się stało, że musieliśmy kawałek przejść placem. Szłam na końcu i dostałam kulą w nogę. Oni się zaraz zatrzymali, to był spektakl. Z nogi strzelała krew na dwa metry, bo musiało w tętnicę uderzyć, nie mieli niczego do zawiązania. Chcieli mi zdjąć spodnie, ale sobie nie dawałam, bo to nieładnie. Potem po wojnie się śmiali, że zrobiłam swoją własną wojnę. Zawiązali jakoś nogę i przynieśli mnie do oddziału i do szpitala naprzeciwko naszego oddziału. Tam właśnie miałam przeżycie z bombą, jak spadła. Po tej bombie, jak spadła, to doszłam do wniosku, że nie warto siedzieć w szpitalu, tylko lepiej iść z powrotem do akcji. Poszłam z powrotem do oddziału i w dalszym ciągu [robiłam] wszystko, co trzeba było, do końca. To już było wszystko.
- Opowiedziała pani o dowódcy i płaszczu. On tak dbał na co dzień?
Dbał. Na przykład pamiętam, że w tym budynku, gdzieśmy byli, okien nie było, dwóch pięter nie było w ogóle, myśmy na pierwszym piętrze chyba byli. Pamiętam, że w pewnym momencie stanęłam w oknie i patrzyłam, jak Warszawa płonie. Wściekłość mnie ogarnęła, że nie możemy na to nic pomóc. Przyszedł i powiedział: „Nie wolno patrzeć na to, trzeba iść i coś robić”. Wytrzeźwiałam od razu, że nie wolno marnować czasu, tylko trzeba coś robić, dołączyć się do reszty ruchu. Tak że dbał o nas, cały czas pamiętał.
- Czy podczas Powstania zetknęła się pani z ludźmi innej narodowości niż Polacy?
Po odbiciu żydowskiego getta w Warszawie tośmy miały trochę styczności z Żydami, którzy byli bardzo patriotyczni i chcieli z nami walczyć.
- Był ktoś u pani w oddziale?
Nie był w oddziale, ale się z nimi spotkałam w tym rejonie. Wiem, że oni chcieli wszyscy wstąpić do wojska i się denerwowali, że nie było broni. Już nie było, niczego nie było. Pamiętam, zawsze mówię, że walczyłam na trzech
sticks of dynamite. Jeden był zużyty na czołg, jeden był zużyty na przedłużenie przejścia i jeden był zużyty na ścianę i koniec.
No more.
- Czy pani brała udział przy produkowaniu granatów?
Tak, butelki, granaty – to stale. Jak spadła bomba i nie była wybuchowa, to chłopcy zapalnik usuwali, a myśmy nasypywały tego proszku do butelek.
- Pani była w oddziale osłonowym Wojskowych Zakładów Wydawniczych. Czy pani czytała gazetki, które były tam wydawane?
Nawet jedną przywiozłam ze sobą i jest w muzeum w Toronto.
- Widać było, że Powstanie dobiega końca?
No, myśmy nigdy tego odczucia nie mieli. Widzieliśmy, że nie ma broni. Patrzyliśmy na samoloty. „Boże drogi, żeby tu zrzucił”. Ale co z tego, jak jeden transport do nas dotarł.
- Czy pani była przy otwieraniu tego?
No, wtedy miałam inną robotę.
- Czy zetknęła się pani z Niemcami bliżej niż na odległość strzału podczas Powstania?
Nie.
- Przeniesiono panią z placu Napoleona w inne miejsce?
Nie wiem nawet, gdzie to było. To wszystko jest opisane, bo niektórzy ludzie stale na ten temat mówili, to się wszystko utrwaliło. U nas w domu się na ten temat nie mówiło w ogóle. Musiałam mieć długie lata, żeby uporządkować sobie te wszystkie myśli, wyzbyć się. Tym bardziej że mój mąż też przeszedł innymi drogami, przeszedł przez granicę do Rumunii i tam go internowali. Dwa razu uciekał, ledwo uszedł z życiem, aż w końcu się dostał na statek, który pojechał do Lebanonu, a stamtąd pociągiem pojechał do Foreign Legion. Tam dostał pierwszy trening wojskowy, bo był na uniwersytecie, nie był wojskowym. Stamtąd uciekali po upadku Francji, bo ich Francuzi chcieli rozbroić, to oni z bronią uciekali do Palestyny do Kopańskiego. Walczył w Tobruku, był w bitwie pod Gazalą. Potem w Aleksandrii skończył podchorążówkę i z wojskiem pojechał do Włoch, przeszedł przez wszystkie bitwy, przez Bolonię, Ankonę, Monte Cassino, potem po wojnie poszedł na architekturę w Rzymie jako wojskowy. Z wojskiem pojechał do Anglii, spotkałam go na uniwersytecie w Anglii po uwolnieniu.
- Dzień, kiedy ogłoszono, że Powstanie upadło – jak to pani zapamiętała?
Ponuro było. Nie można sobie wyobrazić. Wolność, którą dała nam broń, dał granat, nagle znikła. Nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy, po co my idziemy i jak będzie.
- Wychodziła pani z Warszawy razem ze swoim oddziałem?
Tak.
- Razem z chłopakami czy oddzielnie?
To była komenda, bo to było przy komendzie. Wychodziliśmy razem z chłopakami.
- Czy znała pani „Doktor” Franio?
O niej wiedziałam już w Powstaniu, ale nigdy jej w życiu nie spotkałam. Szukałam w Muzeum jej zdjęcia, ale nie mogłam znaleźć. Dostała dwanaście lat za Rosjan.
- Proszę powiedzieć, jak pani wychodziła z Warszawy. Jak to się odbywało? Czy przed wyjściem odbywało się czyszczenie ubrania, mycie, żeby wyglądać godnie wychodząc z Warszawy?
Nie pamiętam tego w ogóle. Może nie było ważne dla mnie, nie wiem.
W każdym razie, jak poszłyśmy, pierwszym obozem był Lamsdorf. Dostałam (nie wiem dlaczego, może z rozpaczy) szalonej gorączki. Niemcy się bardzo bali tyfusu, więc mnie wysłali do Milford. Wiedziałam, dlaczego miałam gorączkę: Niemiec mnie uderzył w twarz, jak szliśmy. Jedna z naszych koleżanek zasłabła i rozchorowała się potem na polio. Myśmy ją ciągnęły trochę do obozu, jemu się to nie podobało, chciał, żebyśmy szli. Coś mu odpowiedziałam po niemiecku niegrzecznie i dostałam w twarz. Miałam złamane dwa zęby. W obozie w Milford wyciągali mi te zęby, a potem już nie miałam gorączki. Już Niemcy nie chcieli, żebym była w tamtym obozie, więc z grupą jeszcze szesnastu Niemców [gdzieś] nas wysłali. Nie wiedziałam, gdzie jedziemy. Zatrzymywaliśmy się pod różnymi stacjami, jak tylko było bombardowanie w mieście, to zostawiali zapieczętowany pociąg na stacji, bo mieli nadzieję, że może nas zbombardują. Pod Berlinem stałyśmy dwa dni, a potem dojechałyśmy do Oberlangen.
Jak myśmy przyjechały, to już tylko jeden barak był wolny i oczywiście rozkradziony. Prycze były trzypiętrowe i na każdej pryczy były trzy deseczki. Komendantka obozu zobaczyła to wszystko. Oczywiście kradły tamte dziewczyny, które pierwsze dostawały, bo musiały na czymś spać. [Komendantka] znalazła kartony po Czerwonym Krzyżu, więc kartony rozłożyłyśmy sobie na deseczkach. Spałam z koleżanką z Powstania, nawet jej dobrze nie znałam. Ona miała palto, ja miałam niemiecki szynel. Jeden kładłyśmy na spód, jeden na siebie i tak spałyśmy. Myłyśmy się w śniegu. Zdaje się, że raz czy dwa razy nas zabrali do łaźni. Bardzo nieprzyjemna łaźnia, bo Niemcy stali, a myśmy się musiały rozbierać przy nich i iść gołe do prysznica.
- Wrócę do Powstania. Mówiła pani, że zaczynała jako szeregowy, a wychodziła jako sierżant. Czy to było oficjalne nadanie stopnia?
Tak, jest rozkazem nadane. Tak samo dostałam Krzyż Walecznych.
- Kiedy to było? Już pod koniec Powstania?
Pod koniec, jak już wiedzieliśmy, że Powstanie upada.
I don’t think so. Jeżeli dostałam, to nie pamiętam.
- Czy pani pamięta Wigilię w obozie?
Wigilię pamiętam tylko jedną w Lamsdorfie. Myśmy przyjechały zaraz po Wigilii… Zdaje się, że Wigilię spędzałyśmy w wagonach pod Berlinem. Jakieś jedne święta – może Wielkiej Nocy – były.
- Jakie stosunki panowały między kobietami? Tyle osób zamkniętych w obozie. Jak wyście się tam czuły? Jak się rządziłyście?
Nas nie wolno było wysyłać na roboty, ale wolno im było wysyłać na takie roboty jak kopanie torfu, który niby był do opalania naszych [baraków], a właściwie był do opalania baraków Niemców. Myśmy jeździły, kopały torf i przywoziłyśmy wagonikami. Tośmy czasami z pola kradły marchew albo ziemniaki, albo coś takiego, żeby mieć coś więcej do jedzenia. To pamiętam.
- Czy były jakieś zajęcia samokształceniowe? Czy był ktoś taki, kto opiekował się tymi młodymi dziewczynami?
Wszystkie były młode. Nie wiem, do czynienia z innymi barakami nie miałam. Byłam w jednym baraku, to już były zbite resztki. Wiem, że ktoś miał angielską książkę i usiłował nas uczyć pierwszych słów angielskich.
- Jak się zachowywali Niemcy w stosunku do pań?
Miałam styczność tylko z jedną Niemką, która wpadła do baraku. Miałam sweter, ktoś mi dał przed Powstaniem. Miał długie rękawy i chciałam go sobie bardziej dopasować. Sprułam jeden rękaw, ale nie miałam drutów do robienia, więc z deseczki ustrugałam dwa patyczki i ona mnie złapała w trakcie skubania patyczków. Przecież noży ani niczego nie było. Strasznie na mnie nakrzyczała. Na początku powiedziałam, że robię dwa patyczki, a ona się tak darła, że przestałam się tłumaczyć. Jak przestałam jej odpowiadać, to nagle jej zamknęło buzię i wyleciała z [baraku]. Wiem, że były dwie dziewczyny zamknięte w bunkrze w tym obozie i tylko koc im dali, a zima była. To nie były [dziewczyny] z naszego baraku, nie wiedziałam, co się stało.
- Czy po upadku Powstania zetknęła się pani ze złym zachowaniem Niemców w stosunku do was?
Raz mnie uderzył Niemiec, ja mu odpowiedziałam nieładnie, to prawda.
- Czy w obozie miała pani kontakt z rodziną? Czy pani wiedziała, co się dzieje z pani matką?
No.
- Kiedy się pani po raz pierwszy dowiedziała?
Dopiero w Londynie dowiedziałam się, że moja siostra wyszła ze szpitalem do jakiegoś obozu i zaczęła szukać matki, bo matkę zostawiłam na Starym Mieście na Podwalu. Znalazła moją matkę w jakimś obozie. Była przechowana u kapucynów na Miodowej w podziemiach. Widocznie z tej kamienicy ją zabrali.
Tak i moja siostra ją tam znalazła. Brata znalazłam w Niemczech w obozie. Z Oberlangen, jak nas uwolnili, to znalazłam brata. Miał zęby wybite, był bardzo chory, miał nerkę odbitą. Chciałam go jakoś zabrać ze sobą, bo dostałam przepustkę, żeby po obozie jechać do Włoch, do armii. Chciałam go wsadzić do Maczka, wszędzie było zajęte, ale jakoś mi się udało. Pojechał z wojskiem Maczka do Anglii, a ja pojechałam z armią Andersa do Anglii.
- Proszę opowiedzieć o momencie oswobadzania obozu.
Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje w Oberlangen, bo miałam bardzo wysoką gorączkę. Tak że myśmy tam były stłoczone w jakimś pokoju, komendantka przyszła, patrzyła się, bo nie tylko ja miałam gorączkę, jeszcze inne dziewczyny. [Komendantka] przyszła z jakimś Niemcem, on się bardzo denerwował i zarządził transport do Mühlbergu. To pamiętam. Dopiero potem pamiętam lepiej wszystko, jak już nie miałam gorączki po operacjach z zębami.
- Gdzie zastał panią koniec wojny?
W obozie w Oberlangen.
- Jak nastąpiło wyzwolenie tego obozu?
To było bardzo ciekawe, bo w przeddzień wyzwolenia podjechał jeep pod druty od strony jedenastego baraku. Żołnierz krzyczał do Niemca na wieży, przeklinając po polsku. Jak usłyszałyśmy, jak on przeklina po polsku do Niemca, żeby szybko schodził z wieży, tośmy wywaliły drzwi od baraku i wybiegłyśmy do drutów. Żołnierz mówi: „Dziewczyny, ja nie mogę tu zostać, oderwałem się od armii, a pełno Niemców naokoło i muszę wracać, bo nas zamordują”. Okazało się, że jak oni się dowiedzieli, że tu są akaczki, to złamali dyscyplinę wojskową, wyrwali się jeepem, żeby zobaczyć na własne oczy, czy to prawda. Całą noc słyszeliśmy artylerię coraz bliżej. Rano głównym wejściem już podjechały wozy pancerne i wtedy już flaga od razu się znalazła w obozie, żeby ją wciągnąć.
- Skąd? Mówiła pani, że tam nic nie było.
Ja nic nie miałam, były baraki, które miały nawet pierzyny. Nie wiem, jak to dziewczyny zrobiły, skąd one były – nie wiem. Jak one mogły w ogóle wziąć te rzeczy do Oberlangen?
- Po oswobodzeniu obozu zdecydowała się pani wstąpić do armii Andersa?
Tak. Nie było już miejsca u Maczka.
- „Maczkowcy” oswobodzili obóz?
Tak. Starałam się o przepustkę. Dostałam dla siebie i dla swojego brata. Ale brat się dostał do wojska do Maczka.
- Jak pani podczas siedzenia w obozie znalazła brata?
Po uwolnieniu wszędzie się pytałam, gdzie są jakiekolwiek obozy. Był jeden kapitan, który miał motocykl (przypuszczalnie z wojska), jeździł po obozach i jednego dnia przywiózł mi brata. Jak zobaczyłam brata, nie poznałam go. Był siedemnastoletnim chłopakiem, jak poszedł najpierw na pierwsze roboty do Niemiec, a potem do obozu koncentracyjnego.
- Czyli nie widziała go pani kilka lat?
Nie widziałam go od 1939 roku. Tak że sześć lat go nie widziałam.
- Dlaczego zdecydowała się pani wstąpić do armii?
Walczyć o wolność w dalszym ciągu. Jeszcze byłam pełna nienawiści, jeszcze więcej.
Autobusami pojechaliśmy do Maceraty. Na przepustkę mojego brata (ponieważ już był w wojsku Maczka) wzięłam jednego z kolegów z Powstania, Leszka – nie wiem, jakiego nazwiska. [Dotarliśmy] do Maceraty, tam trzeba było przejść przez szkolenie (trudno to nazwać szkoleniem, po tym wszystkim, cośmy przeszły), byłyśmy trochę obrażone, że uczą nas o chorobach wenerycznych i tak dalej.
- To było szkolenie sanitarne?
Takie sanitarne dostosowanie do armii, bo przydzielali nas do armii. Potem miałyśmy wybór. Ponieważ miałam już maturę i pierwszy rok architektury z Polski, więc mogłam sobie wybrać, gdzie chciałam. Wybrałam sobie kompanię geograficzną. Było nas tam dwadzieścia pięć.
- Gdzie panie stacjonowały?
Instytut Leopardiani – poety włoskiego w Porto Recanati. Tam robiłyśmy mapy, rysowałyśmy mapy z fotografii lotniczych, bo w 1945 roku było jeszcze dużo ukrytej rozmaitej broni niemieckiej. Śledzili ruchy, więc jak gdzieś były jakieś różnice, trzeba było dawać znać, specjaliści to studiowali i potem mogli wyłapywać czołgi czy inne.
- Do kiedy była pani we Włoszech?
W 1945 roku. To był koniec kwietnia i byłam aż do 1946 roku.
- Jak zapamiętała pani koniec wojny? Czy 8 maja szczególnie wbił się pani w pamięć?
Zaraz po końcu wojny dowiedzieliśmy się o Jałcie. To był
another cios. Tak że jak już jechaliśmy do Anglii, to nie byliśmy szczęśliwi. Potem w Anglii Anglicy nam powiedzieli: „Jeżeli chcecie być pod naszą opieką, aż do chwili dostania pracy, to musicie wstąpić do Polish Resettlement Corps. Wtedy nam Polska zabrała za to
nationality.
- Pani też była pozbawiona obywatelstwa polskiego?
Tak.
- To była decyzja, że pani nie wraca do Polski.
Tak.
- Łatwo było podjąć decyzję, że się na zawsze zostaje poza Polską?
Nie myślałam nigdy, że na zawsze. Myślałam, że to jest przejściowe i że to jest dalszy ciąg walki. Jednak rząd był w Londynie, stypendia nam dali na uniwersytecie z rządu polskiego. Ciągle była nadzieja, że wrócimy. Potem już się dowiedzieliśmy, że przedstawiciele rządu londyńskiego, jak jechali do Moskwy, to uciekali z życiem. Już wtedy wiedzieliśmy, że nas Zachód zdradził.
- Czy w Anglii pani studiowała?
Tak. Byłam na Polish University College. Polski uniwersytet zorganizowany przez polskich profesorów pod nadzorem uniwersytetu londyńskiego. Musiałyśmy zdać
entrance examination, żeby dostać stypendium. Potem egzaminy zdawałyśmy po pierwszym roku po angielsku, trzeba się było już angielskiego na tyle nauczyć na uniwersytecie angielskim.
- Do kiedy była pani w Anglii?
Do 1954 roku.
- Potem wyszła pani za mąż?
W 1947 roku.
- Decyzja, że powrotu do Polski nie ma?
Nie ma, wtedy już wiedzieliśmy, że jesteśmy zdradzeni, zostawieni sami sobie i co robić? Trzeba ratować życie, które mamy. To była ciężka decyzja i z każdym rokiem cięższa, bo jak się dzieci zaczęły rodzić, to dzieci trzeba wychować. Do pięciu lat wszyscy mówili po polsku, a potem mieszkaliśmy między Anglikami, że ciężko było utrzymać tę mowę.
- Czy miała pani wtedy kontakty z Polską? Czy można było pisać listy?
Z Anglii do Polski można było pisać listy. Nawet dokładnie nie pamiętam, jak się dowiedziałam [o mamie]. Siostra nie wróciła do tego samego mieszkania, tylko ją gdzieś przetransportowali do Pabianic i ona dostała poniemieckie mieszkanie w Pabianicach. Tam sobie życie urządziła, tam sobie znalazła człowieka, pobrali się, mieli jednego syna. Matka była z nią. Zdaje się, żeśmy się dowiedzieli o mojej matce przez rodziców mojego męża. Jednak on był urodzony w Chrzonowie i oni byli cały czas w Chrzonowie, więc łatwiej było się porozumieć. Jak napisał do Chrzonowa, dostał odpowiedź, tośmy pisali, czy może poszukać matki, widocznie poszukali. W każdym razie znaleźliśmy się.
- Mimo żelaznej kurtyny jednak listownie można było się porozumiewać?
Można było. Listownie można się było porozumiewać. Były oczywiście coraz większe [cenzury] robione, bo czasami listy przychodziły zupełnie zamazane.
Tak. Czasami już później, jak usiłowaliśmy nawiązać kontakt telefoniczny, to jeśli cokolwiek się troszeczkę skrytykowało, to zaraz odcinali.
- Kiedy pani po raz pierwszy przyjechała do Polski?
Pierwszy raz w 1968 roku.
- Bez lęku, że mogą tu panią zatrzymać?
W 1968 roku już się nie bałam. Znowu się człowiek robi trochę bardziej odporny. Pamiętam, że miałam też przeżycia. Przyjechałam do Amsterdamu, było luksusowo i tak dalej. W Amsterdamie czekał na nas LOT. Z LOT-u panienki się spóźniły. Dorwały się do sklepów i tak dalej, z bagażami wracały i bardzo przepraszały, że się spóźniają. Dostałyśmy się na samolot. Samolot lądował po benzynę w Niemczech, dlatego że była tańsza niż w Amsterdamie. Postawili samolot na szczerym polu. Lodowisko było, marzec, zima, zimno było i lód wszędzie. Myśmy z Anglikami i z wszystkimi ludźmi, którzy tam byli, wyszli na zewnątrz i trzymaliśmy się pod ręce, żeby się nie przewrócić. Doszliśmy do jakiegoś baraku, zabrali nam tam paszporty. To już mnie trochę zdenerwowało. Ale nie mogliśmy sobie kupić herbaty, bo oni tylko marki przyjmowali, a myśmy nie mieli marek. Czekaliśmy tam ze dwie godziny, aż oni benzynę uzupełnili, wsiedliśmy z powrotem do samolotu. Przyjechaliśmy na Okęcie. Na Okęciu wtedy jeszcze było stare [lotnisko], nie było schodków, podjazdu, trzeba było z autobusu skakać na ziemię. Warunki nie były za dobre i stosunki z kontrolą [też]. Miałam trochę przepraw z kontrolą, ale już nie będę wszystkiego opowiadać.
- Czy pamięta pani panią Barbarę Matys?
Tak. Poznałam ją właściwie w czasie Powstania, była w tej trójce. Basia Matys, potem była Hanka i jeszcze jedna… One są opisane w artykule o budynku PAST-y.
- Czy pani utrzymywała kontakty z Powstańcami podczas pobytu w Anglii, potem w Kanadzie?
W Anglii nie mogłam znaleźć nikogo, raczej dziewczyny, które były ze mną w wojsku Andersa. Dopiero znalazłam w Kanadzie i jedną, która była w Nowym Jorku. Dostałam adres Basi Matys […] i odwiedziłam ją, jak byłam na pięćdziesięciolecie Powstania Warszawskiego. Wtedy widziałam się z nimi, byłam z nimi na rozmaitych uroczystościach. Wtedy nawet zmusiłyśmy ambasadora kanadyjskiego, żeby przyszedł odwiedzić Kanadyjki-Polki.
- Czy pani chciałaby powiedzieć coś o Powstaniu? Jakąś swoją refleksję na temat Powstania Warszawskiego?
Uważam, że tak samo, jak było powstanie listopadowe ważne i powstanie styczniowe ważne, i walka o Polskę w 1914 roku do 1918 roku, że to było tak samo ważne w tym momencie. Ten dokładnie nie zrozumie Powstania, kto nie był przed Powstaniem w Warszawie. Patrzyło się na rozpacz bezbronnych ludzi (bo byliśmy bezbronni), którzy byli gnębieni do ostatnich granic wytrzymałości ludzkiej. „Kamienie na szaniec” – [książka] o tym chłopcu, „Rudym”. To był przyjaciel mojej bliskiej koleżanki, którą zresztą spotkałam w wojsku. W Powstaniu jej nie znałam. Spotkałam ją w wojsku u Andersa. Przecież tak torturowali ludzi. Nastrój odbierania tortur, bezradności… Myśmy się czuli przed wybuchem Powstania, jakby nam kto ręce związał i usta zakneblował. To nas raziło, jak ludzie zaczęli krytykować Powstanie. Zawsze im mówiłam: „Nie byłeś tam, to nie wiesz”. Tak samo, jak krytykujesz człowieka, który wstąpił do partii, bo ratował dziecko albo coś. To były akty
desperation. To nie była tylko wolność, to było wszystko razem, samoobrona, chęć wyzwolenia. Człowiek ma w sobie jednak wrodzoną chęć wolności. Jak jest wolny, inaczej myśli, inaczej rozumuje. Jak go zniżają do kopanego psa, to też myśli inaczej.
Warszawa, 9 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek