Janusz Paszyński „Machnicki”

Archiwum Historii Mówionej

Janusz Paszyński. Urodzony 7 listopada 1924 roku we Włocławku. W konspiracji i w Powstaniu miałem pseudonim „Machnicki”. W czasie Powstania należałem do III Zgrupowania „Konrad”, wchodzącego w skład Grupy Bojowej „Krybar”. Byłem żołnierzem w stopniu kaprala, odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?

Mieszkałem przed wojną we Włocławku i tam chodziłem do szkoły. Była to szkoła imienia księdza Jana Długosza. Wspaniała, znakomita szkoła, ponoć jedna z lepszych szkół w ówczesnej Rzeczypospolitej. W 1939 roku skończyłem cztery klasy gimnazjum, dostałem tak zwaną „małą maturę” i miałem zacząć uczyć się dalej już w liceum. Nastąpił wybuch wojny i Włocławek został włączony do Rzeszy. Żadnych więc polskich szkół, oczywiście, tam nie było. Musiałem zacząć pracować, pracowałem w zakładzie fotograficznym. W 1940 roku zostaliśmy – cała nasza rodzina – wysiedleni z Włocławka do tak zwanego Generalnego Gubernatorstwa. Znaleźliśmy się jesienią 1940 roku w Warszawie, ponieważ tu mieliśmy rodzinę, rodzinę mojego ojca mieszkającą w Warszawie. I już całą okupację przebyłem w Warszawie.

  • A we Włocławku z kim pan mieszkał? Z rodzicami i z bratem?

Tak, z rodzicami i z młodszym bratem Andrzejem, urodzonym w 1926 roku. Niestety, mój brat został przez Niemców aresztowany na początku czerwca 1944 roku i zamordowany pod sam koniec wojny, w lutym 1945 roku, w obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen.

  • Jak wyglądało życie przed wojną we Włocławku?

Włocławek był miastem dość interesującym. To było duże miasto – w chwili wybuchu wojny liczyło sześćdziesiąt kilka tysięcy mieszkańców. Mówiło się, że to jest miasto czerwono-czarne. Czerwone z tego względu, że było dużo fabryk, to było uprzemysłowione miasto i wśród robotników było wielu należących do PPS-u, do Polskiej Partii Socjalistycznej – stąd „czerwony” Włocławek. Natomiast czarny z dwóch względów: Włocławek był stolicą diecezji – gimnazjum, do którego chodziłem, też było własnością kurii biskupiej. Było więc dużo księży i na ulicach spotykało się wielu księży w czarnych sutannach. A poza tym było bardzo wielu Żydów, chyba około 15 procent ludności Włocławka to byli Żydzi. Chodzili oni przeważnie też w czarnych chałatach. Stąd więc „czarny” Włocławek.

  • Jak na ogół układały się stosunki pomiędzy ludnością żydowską i polską?

Nie pamiętam, żeby dochodziło do jakichkolwiek poważniejszych ekscesów czy zatargów. Zdaje mi się nawet, że te stosunki bywały czasami dość przyjazne. Mieliśmy sąsiadów Żydów. To byli bogaci ludzie – mieli dużą hurtownię towarów kolonialnych. Nazywali się Kruszyńscy, ich córka była szkolną koleżanką mojej Mamy, ona jedna z całej ich rodziny przeżyła wojnę. Na wigilię pani Kruszyńska przysyłała nam co roku rybę, szczupaka lub karpia po żydowsku, w słodkim sosie z rodzynkami i migdałami – palce lizać! Ale było też dużo biedoty. W domu mojej babci na ulicy Przedmiejskiej mieszkało kilka rodzin żydowskich – niektórzy byli bardzo biedni, od nich babcia brała komorne tylko symboliczne, złotówkę miesięcznie. Pamiętam też takie zdarzenie: we Włocławku stacjonował 14. pułk piechoty; dowództwo pułku zdecydowało pomóc żydowskiemu klubowi sportowemu (klub ten nazywał się „Makabi”) i przy pomocy właśnie wojska wyremontowano boisko, czy też salę gimnastyczną dla tego klubu – z tej okazji odbyła się nawet pewna uroczystość. O jakichś widocznych objawach antysemityzmu trudno więc mówić. Oczywiście, przejawiała się czasami działalność takich skrajnie prawicowych organizacji jak „Falanga”, ale miało to zupełnie marginesowy charakter – może poza hasłami, takimi jak: „Nie kupuj u Żyda!”.

  • Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła szkoła?

Chyba bardzo duży. Tak jak mówiłem, to była znakomita szkoła. W ogóle polska szkoła przedwojenna była wspaniałą szkołą. Uczyliśmy się na przykładach naszych poprzedników, między innymi Orląt Lwowskich. Nawet napisałem wspomnienie wiążące właśnie mój pobyt w szkole we Włocławku z Powstaniem zatytułowane „Lekcja historii”. Przekażę to do Muzeum.

  • Pamięta pan jakieś uroczystości, akademie w szkole, w których braliście udział?

Oczywiście, przy okazji różnego rodzaju patriotycznych rocznic odbywały się uroczyste akademie. Najbardziej zapamiętałem – trudno powiedzieć, że akademię: pewnego dnia wszystkich uczniów i nauczycieli zgromadzono w tak zwanej Sali Aktowej i wysłuchaliśmy (to był początek maja 1939 roku) przez radio przemówienia ministra Becka w Sejmie, który w stanowczy sposób odpowiedział na żądania Hitlera.

  • To była młodzież w jakim wieku?

W różnym wieku, bo to była i szkoła powszechna i gimnazjum i liceum, więc w sumie to była młodzież od lat siedmiu do dziewiętnastu, mniej więcej w tym przedziale wiekowym.

  • Ci młodsi mieli świadomość, zachowywali się odpowiednio, słuchali tego?

O, tak. Pod tym względem nie można mieć żadnych wątpliwości co do patriotycznego nastawienia młodzieży przedwojennej.

  • A rodzina jaki wpływ wywarła na pana wychowanie?

Też bardzo duży – moja rodzina miała różne patriotyczne tradycje. Mój dziadek, a właściwie brat mojego dziadka ze strony ojca, zginął w Powstaniu Styczniowym. Mój ojciec pochodził z Pińczowskiego, urodził się w Chrobrzu nad Nidą i tam właśnie jego stryj jako młody chłopak poszedł do Powstania i w Powstaniu poległ – prawdopodobnie w bitwie pod Małogoszczą. Moja Mama brała udział w rozbrajaniu Niemców w Warszawie, w listopadzie 1918 roku.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Dzień 1 września zapamiętałem w ten sposób: Jeszcze poprzedniego dnia późnym wieczorem, gdzieś koło godziny jedenastej, może nawet krótko przed północą, polskie radio podało w kilku punktach żądania niemieckie dotyczące odstąpienia Gdańska i eksterytorialnej autostrady przez Pomorze, a także odbycia plebiscytu na Pomorzu aż do linii Grudziądz – Chełmno – Bydgoszcz. To była ostatnia wiadomość, jaką wtedy usłyszałem. Na drugi dzień rano wyszedłem na ulicę i od razu dowiedziałem się, że Niemcy zaatakowały Polskę.

  • A pierwsze zetknięcie z wojną? Jakieś działania wojenne, samoloty?

Pierwsze naloty na Włocławek były dopiero 4 września. Słuchaliśmy stale komunikatów wojennych, między innymi o wycofaniu się 3 września z Częstochowy. Do 8 września byliśmy we Włocławku. Tego dnia wyjechaliśmy w obawie przed walkami, które mogły tam mieć miejsce i przez tydzień byliśmy pod Włocławkiem w miejscowości Żabieniec koło Lubrańca, w majątku znajomych mojego ojca. Po tygodniu,15 września, wróciliśmy do Włocławka już zajętego przez Niemców.

  • Jak zmieniło się życie w stosunku do tego przed wojną?

Życie się bardzo zmieniło. Od razu wystąpiła butna mniejszość niemiecka. Niemców przed wojną było sporo we Włocławku – kilka tysięcy, a pod Włocławkiem mieszkało na wsiach wielu kolonistów niemieckich. Włocławek od razu zmienił swój zewnętrzny charakter, wszędzie na domach, w których Niemcy mieszkali, wisiały i z okien powiewały flagi ze swastyką. Od samego prawie początku Niemcy wprowadzili terror i to bardzo ostry. Między innymi na początku października władze niemieckie ogłosiły, żeby wszyscy nauczyciele przyszli na zebranie, na którym miano omówić sprawę możliwości otwarcia szkół. Kiedy włocławscy nauczyciele zebrali się w jednej ze szkół, wtedy sala ta została otoczona przez gestapowców i wszystkich ich od razu przegnano do więzienia. W więzieniu przebywali kilka dni, po czym wywieziono ich do obozu koncentracyjnego w Prusach Wschodnich i po kilku miesiącach już nikt z nich nie żył. Kilkudziesięciu nauczycieli włocławskich w ten sposób zamordowano.

  • Nikt z nich nie wrócił po wojnie do Włocławka?

Z tych, których wtedy zabrano, nie wrócił nikt. Wrócili tylko ci, którzy byli w wojsku i znaleźli się w niewoli niemieckiej. Mój wychowawca, pan Dominik Radecki, nauczyciel historii, był w czasie wojny w obozie jenieckim – w oflagu w Murnau; po wojnie znalazł się w Londynie i tam pracował w Instytucie Historycznym imienia Sikorskiego.

  • A co stało się z ludnością żydowską?

Tego dokładnie nie wiem, bo nas wysiedlili na początku 1940 roku, a jeszcze wtedy nawet nie było getta. Później, podobno w 1941 roku, utworzono getto i wszystkich Żydów, oczywiście, wymordowano, ale czy na miejscu we Włocławku, czy gdzieś ich wywieziono, to tego nie wiem. W każdym razie z miejscowych przedwojennych Żydów prawie nikt nie ocalał.

  • Gdzie mieszkali państwo w Warszawie w czasie okupacji?

W czasie okupacji mieszkaliśmy w Warszawie w różnych miejscach. Najpierw u naszej rodziny na Pradze, potem na ulicy Jasnej, a od początku 1942 roku myśmy z bratem we dwóch mieszkali w bursie prowadzonej przez Radę Główną Opiekuńczą. Tych burs było kilka na terenie Warszawy, właśnie dla młodzieży z rodzin wysiedlonych i uciekinierów. Ja byłem w bursie na Siennej, mój brat był w Bursie RGO na ulicy Senatorskiej, naprzeciwko kościoła św. Antoniego.

  • Mieliście panowie swoje pokoje?

Nie, skądże… to były duże sale kilkunastoosobowe i obok siebie stały łóżka z siennikami. Była też jadalnia, dostawaliśmy jakieś jedzenie, oczywiście takie, na jakie można było sobie pozwolić w warunkach wojennych, dość skromne, ale w każdym razie nie przymieraliśmy głodem. W bursie byłem do połowy 1943 roku. Wtedy to – ponieważ przekroczyłem już wiek, do którego chłopcy mogli w bursie przebywać – musiałem bursę opuścić i z jednym z kolegów, Mirkiem Miciukiewiczem, zamieszkaliśmy na ulicy Mokotowskiej, gdzie znaleziono dla nas pokój sublokatorski.

  • Z czego utrzymywał się pan w Warszawie?

Po przyjeździe do Warszawy zacząłem kontynuować naukę w ramach liceum ogólnokształcącego. Oczywiście, to było tajne liceum, zbieraliśmy się na tak zwanych „kompletach” w prywatnych mieszkaniach. Trafiłem do liceum imienia Bolesława Limanowskiego. Było to – jak się później, już po wojnie dowiedziałem – liceum, które przed wojną nie miało praw państwowych, a to dlatego, że nie było w tym liceum nauki religii, ponieważ stanowiło własność PPS – Polskiej Partii Socjalistycznej. Jednocześnie uczyłem się w szkole oficjalnie istniejącej, bo Niemcy pozwolili w Generalnym Gubernatorstwie na otwarcie szkół powszechnych oraz niektórych szkół średnich, ale tylko zawodowych, przedwojennych gimnazjów czy liceów zawodowych. Ponieważ we Włocławku przez kilka miesięcy pracowałem w zakładzie fotograficznym, to tutaj udało mi się trafić do zawodowej szkoły fotograficznej, przedwojennego liceum fotograficznego. W tej to szkole, w mojej klasie, spotkałem niespodziewanie mojego kolegę z Włocławka, też „długoszaka”, Zbyszka Rapackiego. Owa szkoła mieściła się na ulicy Konwiktorskiej. Ten budynek zresztą stoi do dziś na rogu Konwiktorskiej i Zakroczymskiej. W tym samym budynku mieściła się średnia szkoła graficzna na poziomie gimnazjum zawodowego, w której uczył się mój brat Andrzej, tak że razem chodziliśmy do szkoły – ja do szkoły fotograficznej, on do szkoły graficznej. Brat mój miał duże zdolności rysunkowe i dlatego uczył się w tej szkole graficznej, gdzie jednym z nauczycieli był artysta-liternik Adam Połtawski – z jego synem, Andrzejem Połtawskim, byłem po Powstaniu w niewoli. A moim „mistrzem” w szkole był znany fotografik, Marian Dederko.

  • A co robili rodzice?

Początkowo żyliśmy z różnych zapomóg RGO. Później, ponieważ ojciec mój we Włocławku pracował w tamtejszym oddziale Banku Handlowego w Warszawie, więc po pewnym czasie tutaj dostał pracę w centrali Banku Handlowego na ulicy Traugutta. Po wojnie ten budynek został odbudowany na rogu Czackiego i Traugutta. Zresztą ojciec mój pracował w Banku Handlowym jeszcze przed pierwszą wojną, w oddziale banku w Petersburgu, i dopiero w 1919 roku, już po rewolucji bolszewickiej udało mu się wyjechać z Rosji i wrócić do Polski. Pamiętam z jego opowiadań, że przechodził przez front polsko-bolszewicki gdzieś na Wileńszczyźnie, koło miejscowości Głębokie.

  • Mamę poznał tutaj, w Polsce?

Mamę poznał we Włocławku. Jak wrócił z Rosji, to zaproponowano mu, żeby pojechał do Włocławka, do włocławskiego oddziału Banku Handlowego. Moja mama też tam pracowała i tam się poznali. li.

  • Od kiedy brał pan udział w konspiracji?

Do organizacji trafiłem w roku 1941, w końcu czerwca, tuż przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej. Zapanował radosny nastrój, że dwaj nasi wrogowie wzięli się za łby – mówiło się wtedy: „Niech się nawzajem pozagryzają, tak żeby im tylko ogony zostały”.Początkowo należałem do Konfederacji Narodu. To była organizacja prawicowa, w jakimś stopniu nawiązująca do przedwojennej „Falangi” – na jej czele stał Bolesław Piasecki. Tam przechodziłem szkolenie wojskowe, ale głównie zajmowałem się kolportażem prasy podziemnej. Chodziłem po tę prasę, po tak zwane „gazetki” na Rynek Starego Miasta. Tam, w jakiejś oficynie po tej stronie, gdzie jest winiarnia Fukiera, był lokal konspiracyjny Konfederacji Narodu i tam otrzymywałem prasę do roznoszenia pod wskazane adresy. Wydawano wtedy czasopismo „Sztuka i Naród”, ale także inne. Pamiętam taki tytuł: „Młodzież imperium” – to była gazetka adresowana do młodzieży. Tam, w owym lokalu na Rynku Starego Miasta, spotykałem też niektórych poetów z grupy „Sztuka i Naród”; wtedy tego, oczywiście, nie wiedziałem, dopiero później mi o tym powiedziano. W każdym razie twarze ich trudno było zapamiętać, a nawet zobaczyć, bo ten pokój, w którym się zbierali, był tak zadymiony od papierosów, że niewiele tam było widać i trudno byłoby kogoś rozpoznać.

  • Czy spotkała pana przy przenoszeniu tych gazetek jakaś niebezpieczna sytuacja?

Nie, żadnych trudności na szczęście nie miałem. Miałem kilka adresów, których musiałem się nauczyć na pamięć, i tam nosiłem te gazetki. Zacząłem też wtedy, po zdaniu matury, uczęszczać na wykłady tajnej podchorążówki, przy czym była to ponoć podchorążówka artylerii. Wprawdzie z prawdziwym działem nie miałem nigdy do czynienia, ale z wykładów tych dowiedziałem się przynajmniej, co to jest „tysiączna” czy „kierunek dozorczy”, co znaczy „kąt podniesienia” i jakie czynniki wpływają na kształt krzywej balistycznej… A na pierwszej zaraz odprawie rozkazano nam nauczyć się na pamięć pięknego wiersza Lechonia „Polonez Artyleryjski” – umiem go do dziś.Ale w drugiej połowie 1942 roku była w Konfederacji Narodu jakaś większa „wsypa” i kazano nam zerwać wszystkie kontakty konspiracyjne. Wtedy przez pewien czas, przez kilka tygodni, nie miałem żadnych kontaktów. Później z jednym z kolegów, który też tam ze mną należał do K.N., trafiliśmy już do Armii Krajowej. Pamiętam, że 6 grudnia 1942 roku, to była niedziela, składałem przysięgę – już po raz drugi w ciągu półtora roku, bo po raz pierwszy w Konfederacji Narodu, a po raz drugi w Armii Krajowej. Odbywało się to tym razem w konspiracyjnym lokalu na ulicy Wielkiej, gdzieś między Złotą a Świętokrzyską, tam gdzie dziś stoi Pałac Kultury. I już od tej pory byłem żołnierzem Armii Krajowej. Po skończeniu szkoły fotograficznej trzeba było pracować i z jednym z kolegów z tej szkoły, żyjącym zresztą do dzisiaj Kazimierzem Siwińskim, dostaliśmy pracę jako fotografowie w Wojskowym Instytucie Kartograficznym – po niemiecku nazywał się on Kriegskarten- und Vermessungsamt. Była to instytucja wojskowa, należąca do Wehrmachtu, a mieściła się w gmachu przedwojennego Wojskowego Instytutu Geograficznego w alejach Jerozolimskich. Przed pójściem do tej pracy zameldowałem o tym mojemu dowódcy – on nie miał żadnych zastrzeżeń. Pracowałem tam jako fotograf w dziale reprodukcji map, dział ów nazywał się fotochemigrafią. Wprawdzie płacono nędznie, ale zatrudnienie w takiej instytucji wojskowej miało tę dobrą stronę, że dawało dość mocne „papiery”, jakie mogły – chociaż nie musiały – wybronić ich posiadacza przed łapanką czy przypadkowym aresztowaniem. Otóż, pracując tam, miałem stale kontakty z różnego rodzaju mapami, niektóre z nich były bardzo ciekawe. Drukowano tam mapy tak zwane „setki”, w podziałce jeden do stu tysięcy, przedwojennych polskich obszarów, w postaci tak zwanych Grossblattów – dużych, poczwórnych arkuszy. Sporządzano także mapy specjalne do użytku wojskowego, na przykład tak zwaną Milgeokarte czy też Panzerkarte. Panzerkarte to była mapa czołgowa z oznaczeniami kilku rodzajów lasów wyróżnionych ze względu na zwartość drzew i grubość pni (chodziło o to, czy czołgi mogłyby się tamtędy przedostać), różnych rodzajów terenu, gdzie czołg mógłby ugrzęznąć, na przykład podmokłości czy terenów piaszczystych, podana też była nośność mostów… Były to ciekawe mapy i to obudziło moje zainteresowanie kartografią, a pośrednio i geografią. Geografia zresztą – obok historii – była moim ulubionym przedmiotem jeszcze w szkole, a w dużej bibliotece mojego ojca stało kilkanaście tomów „Wielkiej Geografii Powszechnej”, a także „Wielkiej Historii Powszechnej” – były to wydawnictwa firmy Trzaska, Ewert i Michalski – do tych tomów często z upodobaniem zaglądałem. Dlatego już w 1943 roku udało mi się nawiązać kontakt z tajnym Uniwersytetem Warszawskim i zacząłem studia konspiracyjne geografii na tym podziemnym uniwersytecie. W Warszawie działały wówczas dwa konspiracyjne uniwersytety: Uniwersytet Warszawski (a więc przedwojenny Uniwersytet Józefa Piłsudskiego) i drugi, Uniwersytet Ziem Zachodnich, zorganizowany przez profesorów Uniwersytetu Poznańskiego, wysiedlonych z Wielkopolski do Generalnego Gubernatorstwa.

  • Czy pracując w tym Instytucie, można było wynosić jakieś mapy?

Tak, to był proceder, który uprawialiśmy. Początkowo z mojej macierzystej komórki akowskiej dostawałem karteczkę z kilkoma liczbami, a każda z nich była liczbą czterocyfrowa. Te cyfry oznaczały „pas” i „słup” arkusza mapy, która była akurat potrzebna. I te mapy wynosiliśmy z Instytutu. Wynosiliśmy – bo robił to także mój przyjaciel, ów Kazik Siwiński. Potrzebne mapy otrzymywałem przez jednego z Polaków pracujących w magazynie map i dzięki temu jakoś mogłem te zapotrzebowania realizować, z tym że oczywiście nie wszystkie mapy, które były potrzebne, udawało mi się dostać. Mapy wynosiło się w ten sposób, że wkładało się je na plecach pod koszulę lub owijało się je wokół nóg. Wynoszone mapy przynosiłem w różne miejsca, na różne „meliny”. Niektóre mapy przekazywałem doktorowi Józefowi Czekalskiemu, późniejszemu profesorowi Uniwersytetu Poznańskiego, a wtedy wykładowcy geografii gospodarczej na działającym podczas okupacji w Warszawie konspiracyjnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich. Najczęściej jednak mapy przynosiłem do księgarni Gebethnera i Wolfa. Mieściła się ona na rogu ulic Sienkiewicza i Zgoda, tam gdzie mniej więcej jest teraz księgarnia Nike. Odbierał je ode mnie jakiś jegomość, bardzo wysoki, chyba nawet wyższy niż ja. Dopiero wiele lat po wojnie, gdzieś pod koniec lat pięćdziesiątych, zgadałem się z ówczesnym dyrektorem Instytutu Geologicznego, profesorem Edwardem Rühle, że to on właśnie był tym moim odbiorcą map. A niezależnie od tego, ale już trochę później, jak już nawiązałem z nim kontakt, dostałem od niego polecenie notowania, jakie arkusze map są w ogóle w Instytucie drukowane i w jakim nakładzie. Była to podobno ważna wskazówka, pozwalająca zorientować się co do kierunku przygotowywanych przyszłych niemieckich działań wojennych. Pamiętam, że w tym okresie – to był początek 1943 roku – drukowano mapy Bliskiego Wschodu: Egiptu, Turcji, Afganistanu, Iraku, nawet Iranu. Widocznie Niemcy planowali naloty, a może nawet i jakieś działania lądowe na tych obszarach. Któregoś dnia – to zapamiętałem dobrze – przyszedłem do owej księgarni i mówię temu panu, że arkusze tylko jednej mapy udało mi się wydobyć, które właśnie przyniosłem; inne są teraz niedostępne, na razie nie mam możliwości ich uzyskania. Natomiast przyniosłem mu spis map, jakie są obecnie w Instytucie drukowane. Na to on powiedział: „Mapami, które pan mi tu przynosi, to niech się pan nie przejmuje, one są ważne, ale one idą blisko, do lasu, za to informacje, dotyczące przygotowywanych map, są znacznie ważniejsze, bo one pójdą bardzo daleko stąd”. Po wojnie – kiedyśmy się spotkali – powiedział, że te dane dostarczano do wywiadu akowskiego, a ten przekazywał je ponoć dalej do Londynu.

  • Czy były jakieś trudności w wynoszeniu map, czy państwo byliście sprawdzani?

Czasami były kontrole przy wyjściu, ale miałem dość dobre stosunki z pracownikami, bo tam – poza polskim personelem – pracowali żołnierze niemieccy. Otóż byli i Austriacy, z niektórymi miałem dobre kontakty i pamiętam, bo powtórzyło to się nawet kilka razy, że jeden z tych Niemców, wiedeńczyk, nazywał się Hans Kapf, podszedł do mnie i powiedział: Herr Paszyński, heute nichts na lewo wynoszycz, eine Kontrolle ist da”. O mapach to on oczywiście nic nie wiedział, ale domyślał się, że wykradamy chemikalia fotograficzne, jakie rzeczywiście sprzedawaliśmy w sklepie fotograficznym, by jakoś podreperować swój budżet, bo płace nasze były bardzo nędzne i wyżyć z nich nie można było. W każdym razie jakoś zawsze udało mi się uniknąć wpadki. Jednakże 11 listopada 1943 roku przyszli po mnie do Instytutu Niemcy. Nie było to gestapo, chociaż potocznie tak się mówiło, przedstawili się jako Sicherheitsdienst, Służba Bezpieczeństwa. Zrobili szczegółową rewizję, skuli mnie kajdankami i zabrali na Szucha. Okazuje się, że robiono tego dnia rewizję w mieszkaniu na Mokotowskiej, w którym z owym kolegą z bursy wynajmowaliśmy pokój, ponieważ w nocy jednego z sublokatorów Niemcy złapali gdzieś na słuchaniu radia. Robiąc rewizję i w naszym pokoju znaleźli tam jakieś trefne materiały, jakie ów mój kolega Mirek przyniósł do domu poprzedniego dnia; dowiedzieli się przy tym, że mieszka tam jeszcze jeden chłopak, który pracuje w tym Instytucie Kartograficznym, no i przyjechali po mnie. Trzeba nieszczęścia, że znaleźli przy mnie zeszyt z notatkami z wykładów z geologii i z geografii, bo akurat tego dnia miały być po południu wykłady – były w tym zeszycie różne wykresy, profile terenowe, szkice typów rzeźby... Niemcy byli przekonani, że to są notatki z terenoznawstwa z tajnej podchorążówki. Tym, co mnie wybawiło, było zaświadczenie od szefa Instytutu, pozwalające na korzystanie z biblioteki uniwersyteckiej – w czasie wojny to była Staatsbibliotek Warschau, biblioteka dla Polaków w zasadzie niedostępna. Praca w Instytucie trwała wtedy od siódmej do piątej, a o piątej zaczynały się wykłady – odbywały się one dwa razy w tygodniu. Zwróciłem się więc do szefa Instytutu z prośbą o zezwolenie, bym mógł w owe dni wychodzić o pół godziny wcześniej. Nie bardzo wierzyłem, że to się uda, jednak ku mojemu zdziwieniu on się na to zgodził, ale przedtem zapytał o powód. Odpowiedziałem, że chcę się dokształcać w zakresie kartografii w bibliotece. No i dał mi odpowiednie zaświadczenie do owej Staatsbibliothek Warschau. Nawiasem mówiąc zachowało się ono do dzisiaj – odnalazłem je niedawno w archiwum Biblioteki UW. I właśnie dzięki temu, że miałem przy sobie owo zaświadczenie, w którym było napisane, że szef Instytutu prosi o umożliwienie mi korzystania ze zbiorów bibliotecznych w celu kształcenia się w zakresie kartografii, udało mi się jakoś wybronić z zarzutów. Oskarżyli mnie jednak także i o kradzież map z Instytutu. W naszym pokoju podczas rewizji znaleźli mapę, noszącą napis: Kriegskarten- und Vermessungsamt Warschau – Nur für den Dienstgebrauch” („Tylko do użytku służbowego”) – taką uwagę miały zresztą wszystkie mapy drukowane w Instytucie. Była to jednak nie jakaś szczegółowa mapa topograficzna, lecz mapa całej europejskiej części Rosji, od Warszawy aż po Ural, w skali jeden do kilku czy może nawet kilkunastu milionów, a więc mapa typowo przeglądowa. Wyniosłem ją z Instytutu na prośbę czy raczej sugestię mojego współlokatora po to, byśmy mogli śledzić aktualny przebieg linii frontu wschodniego, który wtedy dochodził do Dniepru i stopniowo zbliżał się już do przedwojennej granicy polsko-sowieckiej. Sprawa mogła być o tyle niebezpieczna, że mniej więcej w tym samym czasie miały miejsce w Instytucie aresztowania Polaków, głównie wśród uczniów tak zwanego „kursu kartograficznego”, zorganizowanego przez kierownictwo Instytutu, bo Niemcom owało fachowych sił do kreślenia map. Jedną z uczestniczek tego kursu była moja „sympatia” Renia (Regina) Huppenthalówna. Zginęła w czasie Powstania – umarła z głodu w podziemiach Muzeum Narodowego, gdzie Niemcy trzymali bez jedzenia i picia kilkadziesiąt osób wygnanych z pobliskich domów. Te aresztowania były prawdopodobnie związane z wykradaniem map – aresztowano bowiem także i mojego „dostarczyciela” map, zatrudnionego w magazynie, Władysława Jędraszkiewicza. Cała ta sprawa została opisana w książce o polskiej kartografii wojskowej, opracowanej po wojnie przez Bogusława Krassowskiego. Jednakże ci gestapowcy, którzy mnie przesłuchiwali, nie połączyli jakoś mojej sprawy z tamtą, to znaczy z owymi aresztowaniami w Instytucie – prawdopodobnie obie te sprawy były prowadzone niezależnie od siebie przez dwa różne zespoły czy komórki nie informujące się o tym nawzajem – moją sprawę prowadził gestapowiec nazwiskiem Rudolf. Już po moim wyjściu z Pawiaka dowiedziałem się, że na temat owej znalezionej u mnie mapy gestapowcy porozumiewali się z szefem Instytutu – był nim wtedy Oberst (pułkownik) Schiller – ale ten sprawę zbagatelizował mówiąc, że jest to mapa przeglądowa i właściwie ogólnie dostępna, nie zawiera bowiem żadnych danych o charakterze wojskowym ani innych tajemnic; tak mi przynajmniej on sam w rozmowie ze mną o tym powiedział, kiedy po zwolnieniu wróciłem do pracy w Instytucie. Mimo to przesiedziałem prawie pół roku na Pawiaku, a pięć razy byłem przewożony na Szucha na przesłuchania. Wtedy to, oczekując w podziemiach na przesłuchanie, powtarzałem sobie w myśli słowa tamtego Machnickiego, bohatera pięknej noweli Żeromskiego „Wszystko i Nic”, Rafała Olbromskiego konfratra, konspiratora z okresu przed Powstaniem Listopadowym: „Albo to, o co mnie pytacie, jest mi znanym i powiedzieć tego nie chcę, albo jest mi nieznanym i powiedzieć nie mogę”. Stąd też mój konspiracyjny pseudonim „Machnicki”. Początkowo dość okrutnie się ze mną obchodzili, dostałem kilka razy pięścią w łeb, a nawet pobili mnie po plecach i po głowie jakąś gumową, twardą pałką, bo chcieli wymusić, bym się przyznał, że jestem słuchaczem tajnej podchorążówki i bym wydał nazwiska dowódcy i kolegów. Na owym zeszycie z notatkami z wykładów geografii, który mi się jakimś cudem do dziś zachował, są jeszcze plamy od krwi, kapiącej z rozbitych warg czy może z nosa podczas przesłuchania. Później jednak sprawdzili w Instytucie, że rzeczywiście owo zaświadczenie dla biblioteki jest prawdziwe i jakoś się mi udało wyjść z Pawiaka. Przypuszczam, że w niemałym stopniu zawdzięczam to stosunkowo życzliwemu stanowisku szefa Instytutu, owego pułkownika Schillera, który ponoć interweniował telefonicznie, argumentując, że „front czeka na mapy, a wy mi ludzi zabieracie”. Z drugiej strony moja mama robiła starania o zwolnienie mnie na wszelkie możliwe sposoby, między innymi u księdza Trzeciaka, proboszcza kościoła świętego Antoniego na ulicy Senatorskiej – miał on podobno jakieś dobre kontakty z Niemcami z racji swojej przedwojennej, antysemickiej działalności, co nie przeszkodziło, że został przez Niemców podczas Powstania zamordowany. Mama sprzedała też swoje kosztowności i przekazała jakąś znaczną sumę jako łapówkę dla kogoś, kto ponoć mógł takie zwolnienie załatwić – podobno był to niemiecki pułkownik, czy może nawet generał, Carl Sattenbotel.

  • Mógłby pan opowiedzieć, jak było na Pawiaku?

Wiele to ja opowiedzieć nie mogę, bo cały czas siedziałem w izolatce, w pojedynczej celi. Kiedy mnie zabrali z Instytutu, to przywieźli najpierw na Szucha i tam cały dzień trzymali w tak zwanym „tramwaju”. To były cele wielkości mniej więcej jak ten pokój, pod ścianami z dwóch stron były krzesła, ale siedziało się tyłem do wejścia, a właściwie do kraty wychodzącej na korytarz, tak że więźniowie siedzieli tam jeden za drugim. Dopiero wieczorem zabrano mnie stamtąd na Pawiak. Przez dwa tygodnie przebywałem w podziemiach na tak zwanej kwarantannie. To był oddział chyba siódmy, ale od samego początku byłem sam w celi; później przenieśli mnie na górę, na piąty oddział. Mimo że mury były grube, jednak można było czasami porozumiewać się z sąsiednią celą, zachowując oczywiście największą ostrożność, by nie usłyszał tego któryś z wachmajstrów (tak nazywano strażników na Pawiaku), bo wtedy mogłoby się to bardzo źle skończyć. Przez pewien czas, w celi sąsiadującej z moją siedział Anglik, nazywał się Pickman czy może Hickman. Był on jeńcem wojennym, uciekł z niewoli i ukrywał się w Warszawie. W noc sylwestrową gestapowcy powiesili go w jego celi. Pomimo grubych murów słychać było wrzaski pijanych Niemców, szamotaninę i jego przedśmiertne rzężenie. Na przesłuchania przywożono mnie do siedziby gestapo na Szucha, tam się różnych okropnych rzeczy napatrzyłem. Chociaż i na Pawiaku widziałem, jak na przykład Niemcy kazali więźniom czołgać się po rozpalonych żużlach wyrzucanych z kotłowni, a to była już zima, listopad czy grudzień. Mnie – poza pobiciem na Szucha – te okropności jakoś szczęśliwie ominęły. Niestety, następstwem tego pobicia są zdarzające mi się od tego czasu nawet do dziś częste zaburzenia równowagi. Z pobytów na Szucha szczególnie zapamiętałem pewne wydarzenie. Mianowicie kiedyś tam cały prawie dzień odbywało się moje przesłuchanie i po przesłuchaniu znowu zaprowadzono mnie do tego „tramwaju”. Przed odwiezieniem na Pawiak Niemcy wywoływali każdego po nazwisku, a wtedy trzeba było odkrzyknąć swoje imię, wyjść na korytarz i stanąć twarzą do ściany. Ja już zostałem wywołany, stałem tam na korytarzu, i w pewnym momencie słyszę jak Niemiec krzyczy: „Bogusławska!”. I odzywa się kobiecy głos: „Teresa”. A Teresa Bogusławska znana mi była, wprawdzie nie osobiście, ale z poezji. Mój ojciec prenumerował przed wojną „Kurier Warszawski” i raz na miesiąc ukazywał się dodatek dla dzieci do Kuriera. Otóż w tym dodatku pisywał często pan Antoni Bogusławski. Był on oficerem, majorem, ale jednocześnie i poetą. Pisywał wiersze dla dzieci i o dzieciach, między innymi właśnie o swojej córeczce Teresce. Jeden taki wierszyk nawet z dzieciństwa zapamiętałem, zaczynał się od słów: „Mała Tereska w wózeczku siedzi, znają ją wszyscy wokół sąsiedzi, znają ją wszyscy z całej Kanonii, każdy się ślicznie uśmiecha do niej”. Jak ową Teresę Bogusławską wtedy na Szucha wywołano, to spojrzałem, ale tylko ukosem, bo nie wolno się było odwracać – Niemcy od razu daliby w łeb albo by kazali robić trzysta przysiadów. Spojrzałem – taka niezbyt wysoka, młoda dziewczyna, może z piętnaście lat miała, stanęła trochę dalej ode mnie, bo już kilka osób nas rozdzielało, ale później – jak nas przewożono „budą”, taką ciężarówką z brezentowym nakryciem, na Pawiak – jakoś tak przesunąłem się w stronę tej dziewczyny i spytałem ją: „Czy ty jesteś ta mała Tereska, co to w wózeczku siedzi?”. „Tak, a skąd pan wie?”. „A, bo ja czytałem Kurier Warszawski dla dzieci”. Ale była bardzo zalękniona, nie chciała rozmawiać z kimś zupełnie nieznajomym. Okazuje się, że to była ta sama Teresa Bogusławska, którą Niemcy aresztowali zimą 1943/44 roku. Złapali ją przy rozklejaniu jakichś ulotek antyniemieckich i trzymali przez kilka miesięcy na Pawiaku. Kiedy ją wypuszczono – zdaje się, że matka ją wykupiła – to okazało się, że w więzieniu dostała gruźlicy i po Powstaniu zmarła – nie wiem, czy w Warszawie, czy w Zakopanem, w każdym razie jeszcze przed końcem wojny. Teresa sama też pisała wiersze i była ponoć najmłodszą poetką podziemnej Warszawy. Jej ojciec, Antoni Bogusławski, był przez całą wojnę za granicą, w Londynie; przed samą wojną został attaché wojskowym w Brukseli i już do Polski nie zdążył wrócić, a rodzina została tutaj. Jej brat Andrzej Bogusławski, którego kiedyś poznałem we Francji, też miał bardzo ciekawe przejścia, przedzierał się do Wielkiej Brytanii przez Litwę, Finlandię i Norwegię, ale to już nie należy do tej historii.

  • Czy pan miał kontakty z rodziną, będąc na Pawiaku?

Można było pisać raz na jakiś czas kartkę, ale trzeba było napisać po niemiecku. Dostawałem też z domu paczki za pośrednictwem tak zwanego Patronatu. Nie pamiętam, gdzie on się mieścił – tam przyjmowano paczki dla więźniów. Kilka razy, dwa czy trzy razy taką paczkę żywnościową dostałem od rodziny. Z Patronatu dostałem też w wigilię kopertę z maleńkim opłatkiem, a na kopercie był nadrukowany rysunek, przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem w… celi więziennej, na tle zakratowanego okienka. Ten obrazek udało mi się wynieść z Pawiaka, zachował mi się do dziś. To był bardzo ciężki okres, ta ostatnia zima przed Powstaniem 1943/44 była tragiczna z tego względu, że co parę dni miały miejsce publiczne egzekucje. Z Pawiaka zabierano więźniów i rozstrzeliwano na ulicach Warszawy. Kiedyś z łaźni prowadzono nas z powrotem do cel i przypadkowo zobaczyłem, jak więźniów tylko w bieliźnie ładowano na ciężarówkę i wywożono „na rozwałkę”. A poza tym stale były egzekucje na miejscu, nie na samym Pawiaku, tylko po drugiej stronie ulicy. Tam były wypalone domy getta i w tych ruinach Niemcy rozstrzeliwali bardzo często więźniów Polaków.

  • Było słychać strzały?

O tak, przeważnie w nocy. Publiczne egzekucje skończyły się po wykonaniu wyroku na Kutscherę, ale w dalszym ciągu były rozstrzeliwania w getcie. Były do tego stopnia częste, że któregoś dnia na całym oddziale – nie wiem, ilu nas było w tych pojedynczych celach, tych cel było na oddziale kilkadziesiąt – zostało nas może z dziesięciu, a resztę zabrano na rozwałkę. Jak wyszedłem z Pawiaka, mój dowódca od razu powiedział, że żadnych kontaktów nie wolno mi na razie utrzymywać, bo mogli mnie wypuścić „na wabia”. Musiałem więc zerwać wszystkie kontakty konspiracyjne – była to tak zwana „kwarantanna”. Wróciłem do pracy w Instytucie, ale nadal też chodziłem na wykłady geografii mniej więcej do początków czerwca. Dopiero na krótko przed wybuchem Powstania, przez mojego znajomego, Franciszka Rajcherta, nawiązałem kontakt z AK, tak że 1 sierpnia znalazłem się właśnie tam, na Powiślu.

  • A pana brat? Co było z pana bratem?

Mojego brata Andrzeja Niemcy aresztowali na początku czerwca 1944 roku, wkrótce po lądowaniu aliantów w Normandii, a więc na dwa miesiące przed wybuchem Powstania. On też już nie mieszkał wtedy w bursie, tylko z kilkoma kolegami na ulicy Królewskiej, na rogu Marszałkowskiej. Pracowali tam w firmie odzieżowej „Robert Krauze”. I tam też zostali aresztowani. Wszyscy oni należeli do „Szarych Szeregów”. Nie wiem, co było przyczyną wpadki, w każdym razie Niemcy przyszli po nich w nocy, znaleźli u nich broń, nie wiem, czy jeszcze inne jakieś obciążające rzeczy. Bardzo ich wtedy pobili, na podłodze było sporo krwi i trzech tych chłopców, jakich zastali w mieszkaniu zabrali. Jeden z nich, Janusz Zdziarski, zginął na Pawiaku jeszcze przed wybuchem Powstania, bo w końcu lipca miał miejsce bunt więźniów na jednym z oddziałów Pawiaka i wszystkich więźniów z tego oddziału Niemcy wtedy rozstrzelali. A mojego brata na dwa dni przed wybuchem Powstania wywieziono 30 lipca, ostatnim transportem z Pawiaka do obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen. Ten transport odbywał się w okropnych warunkach. Wieźli ich przez cztery dni na odcinku z Warszawy do Skierniewic nie otwierając wagonów, a byli tak ściśnięci, że nie było mowy o tym, żeby można było usiąść, tylko wszyscy stali. I wielu się po prostu z u powietrza podusiło, tak że jak otworzyli wagony dopiero po czterech dniach w Skierniewicach, to jedna trzecia więźniów już nie żyła.

  • Jak się pan o tym dowiedział?

Dowiedziałem się od ludzi, którzy byli w tym transporcie, którzy przeżyli i dojechali do Gross-Rosen, a później przeżyli i obóz. Mojego brata w momencie likwidacji obozu zamordowano, to był luty 1945 roku, kiedy już wojska sowieckie tam się zbliżały. Gross-Rosen jest na Śląsku, koło Wrocławia, po polsku ta miejscowość nazywa się Rogoźnica.

  • A wtedy w końcu lipca pan nie wiedział o bracie?

Nic nie wiedziałem, o jego losie dowiedziałem się dopiero po powrocie z niewoli. Mój brat napisał do naszych znajomych folksdojczów we Włocławku i oni dali znać po wojnie mojej mamie, że dostali list od niego z obozu w Gross-Rosen, tak że wiem, że tam był i miał numer więźnia 11839. Po wojnie pisałem do różnych instytucji i z biura poszukiwań w Arolsen w Niemczech dostałem informację, że rzeczywiście był w tym obozie i podczas transportu z Gross-Rosen do innego obozu, do Leitmeritz, zmarł. Prawdopodobnie – tak mi mówili więźniowie, jacy byli w tym transporcie – Niemcy po prostu tych najsłabszych mordowali i wyrzucali z wagonów. Zresztą ten transport odbywał się odkrytymi wagonami-węglarkami. W każdym razie do Leitmeritz raczej już żywy nie dojechał. Leitmeritz leży w Czechach, po czesku miejscowość ta nazywa się Litomierzyce.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Zastał mnie właśnie na Tamce, koncentracja mojego oddziału przed Godziną „W” była w domu Tamka 4. To był przed wojną dom akademicki, ostatni dom przed kościołem św. Teresy na Tamce. Ów mój znajomy, z którym widziałem się na kilka dni przed Powstaniem, powiedział mi: „Prawdopodobnie za dwa lub trzy dni się zacznie i jeżeli nigdzie nie należysz, to możemy cię przyjąć do naszego oddziału”. I rzeczywiście tak się stało. Ów oddział, do którego trafiłem – to było dowództwo WSOP, to znaczy Wojskowej Służby Ochrony Powstania, ale WSOP z terenu „Obroży”, czyli z miejscowości pozawarszawskich, chociaż dowództwo mieściło się w samej Warszawie. Było tam kilku oficerów i kilku nas, żołnierzy. Dowódcą był porucznik „Kazik”, nazywał się Jan Gaździcki. Jego syn, Jurek Gaździcki „Gołąb” był u nas łącznikiem – miał wtedy około dwunastu lat, dziś jest profesorem geodezji, wykładał na Politechnice, ale też na różnych wyższych uczelniach zagranicznych. W skład oddziału wchodzili między innymi porucznik „Wolski”, porucznik „Roma” – Aleksander Rajchert, plutonowy „Niuśka” – Jan Szustorowski, „Longinus” -Tadeusz Trzebiatowski i jeszcze kilku innych. Wśród nich był także porucznik Jan Strzałkowski – jego pseudonimu nie pamiętam – ojciec Romka Strzałkowskiego, zastrzelonego przez ubowców w czerwcu 1956 roku w Poznaniu podczas tak zwanych „wydarzeń poznańskich”. Dzień 1 sierpnia i wybuch Powstania dobrze zapamiętałem. Około godziny 11 odezwały się syreny, ale nie był to alarm przeciwlotniczy, bo wyły one tak, jak na odwołanie alarmu. Wkrótce potem rozdano nam opaski – każdy dostał po dwie: biało-czerwoną oraz zieloną z naszytą biało-czerwoną szachownicą, taką jak na skrzydłach naszych samolotów. Ta druga opaska była oznaką WSOP – nosiło się ją na dole rękawa, na mankiecie. Obie te opaski zachowały mi się do dziś, a opaska WSOP-u jest ponoć unikatem, moja jest jakoby jedynym znanym egzemplarzem, jaki istnieje – tak przynajmniej mówiono mi kiedyś w Muzeum Wojska Polskiego. Opaski nosiliśmy początkowo na lewym ramieniu, później – może po tygodniu – przyszedł rozkaz, by je przełożyć na prawy rękaw. Już na jakiś czas przed Godziną „W” zaczęły dochodzić odgłosy strzelaniny od strony śródmieścia. Punktualnie o Godzinie „W” rozpoczęły się w naszym najbliższym sąsiedztwie walki o elektrownię – trwały one kilka godzin do nocy. Zakończyły się sukcesem o dużym znaczeniu, bo powstańcza Warszawa miała przez cały sierpień zapewniony prąd. Myśmy w walce o elektrownię udziału nie brali, byliśmy bowiem bardzo nędznie uzbrojeni. Cały nasz oddział miał tylko jeden karabin i kilka pistoletów. Obserwowaliśmy skrzyżowanie Dobrej i Tamki, ale po wybuchu walk wszelki ruch tam zamarł – raz tylko przejechał pędem samochód z niemieckimi żołnierzami. W pewnej chwili przebiegł wzdłuż Tamki powstaniec z opaską i z peemem zawieszonym na piersi wołając, że elektrownia zdobyta i żeby wywieszać flagi. Bardzo szybko pojawiły się polskie flagi w oknach i na bramach domów. Mimo że na terenie elektrowni wciąż jeszcze trwał bój, słychać było bliskie strzały i głośne wybuchy granatów, ludzie zaczęli wychodzić na ulicę i ktoś zaintonował „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wszyscy odśpiewaliśmy nasz hymn ze wzruszeniem, a nawet ze łzami w oczach, po raz pierwszy swobodnie od początku okupacji. To było wczesnym wieczorem tego dnia, gdzieś około godziny siódmej. W nocy padał deszcz, a nazajutrz rano widziałem jeńców niemieckich, wziętych do niewoli w elektrowni – prowadzono ich ulicą Smulikowskiego. Po zorientowaniu się w sytuacji, jaka wytworzyła się w naszej okolicy na Powiślu, mój dowódca, porucznik „Kazik”, zaraz tego dnia 2 sierpnia podporządkował się z całym oddziałem dowódcy III zgrupowania, jakie działało w tej części Powiśla. Dowództwo III zgrupowania mieściło się w gmachu ubezpieczalni społecznej na ulicy Smulikowskiego, tam gdzie jest teraz Związek Nauczycielstwa Polskiego, a dowódcą był porucznik „Konrad”, Juliusz Szawdyn. W pierwszych dniach sierpnia ze wszystkich oddziałów walczących na Powiślu utworzono Grupę Bojową „Krybar”, dowodzoną przez kapitana „Krybara”, Cypriana Odorkiewicza. Pseudonim „Krybar” powstał z pierwszych zgłosek imion dwóch jego córek: Krystyny i Barbary. W skład grupy bojowej weszło III Zgrupowanie „Konrad’, VIII Zgrupowanie „Bicz” i Zgrupowanie WSOP Elektrowni „Cubryna”.Nas włączono do drugiej kompanii III zgrupowania, dowodzonej przez porucznika „Leonowicza”, Stanisława Krowackiego. Przedtem jeszcze kazano nam – jako „ochotnikom” – złożyć przysięgę, tak więc wojskową przysięgę składałem już po raz trzeci. Początkowo podporządkowano nas dowódcy saperów zgrupowania, porucznikowi „Hucułowi” (Bogdan Nowicki). Każdego wieczora chodziliśmy do niego, do Ubezpieczalni, po hasło na daną noc. Do dziś pamiętam niektóre z nich z tamtego okresu, na przykład: hasło „Bydgoszcz” – odzew „Barykada”, hasło „Karabin” – odzew „Kielce”, hasło „Papież” – odzew „Fabryka”. Naszym głównym zajęciem była najpierw budowa barykad na Dobrej, Tamce, Zajęczej, Smulikowskiego… Stawialiśmy też zasłonę na Solcu, by uniemożliwić Niemcom wgląd w tę ulicę z wiaduktu Poniatowskiego, po którym od czasu do czasu jeździły czołgi. Współpracowaliśmy również z żandarmami III zgrupowania, dowodzonymi przez porucznika „Ostróżkę”, w wyłapywaniu tak zwanych „gołębiarzy”, jacy na początku Powstania dawali się we znaki na Powiślu. Moim uzbrojeniem był wtedy rewolwer bębenkowiec, chyba Nagan, ale do tego „gnata” miałem tylko pięć „pestek” – tak się wtedy mówiło. Którejś nocy, w drugim tygodniu Powstania, byłem świadkiem zestrzelenia alianckiego samolotu, jednego z tych, jakie dokonywały zrzutów nad Warszawą. Tuż przed moimi oczami spadły na Tamkę, na środek jezdni, płonące części tego samolotu. Kilkakrotnie chodziłem z różnymi zadaniami czy rozkazami za Nowy Świat do Śródmieścia. Przejścia przez Nowy Świat strzegła bardzo solidna barykada, łącząca ulice Ordynacką z Warecką, zbudowana częściowo z ogromnych bębnów od kabli. Na Powiślu budowano wtedy opancerzony samochód, nazwany „Kubusiem”, w czym i ja miałem pewien skromny udział – kiedyś musiałem bowiem tamtędy taszczyć ciężkie blachy, potrzebne do jego opancerzenia, i to aż gdzieś z za Marszałkowskiej, z okolic ulicy Pańskiej. Później, około połowy sierpnia obsadziliśmy stanowiska bojowe wzdłuż ulicy Czerwonego Krzyża, na wprost wiaduktu kolejowego linii średnicowej. Włączono wtedy do naszego oddziału, pod komendę porucznika „Kazika”, jeszcze kilkunastu żołnierzy. Zapamiętałem pseudonimy i nazwiska tylko niektórych spośród tych nowoprzybyłych: podchorąży „Puchacz” – Ireneusz Tromszczyński, plutonowy „Sokół” – Jan Łapiński, kapral „Karpa” – Jan Kruk, oraz strzelcy: „Orłowski” – Kazimierz Styczyński, „Korsarz” – Edward Żółciński, „Jurek” – Jerzy Cieszanowski, a także młodziutka, kilkunastoletnia dziewczynka, łączniczka „Iskra”. W sumie oddział „Kazika” rozrósł się wówczas do pełnego plutonu, liczącego około 30 żołnierzy a należącego nadal do II kompanii. Mieliśmy broni niewiele, ale za to dość dużo granatów produkcji konspiracyjnej, pochodzących – jak się zdaje – z tajnej wytwórni, mieszczącej się w szkole na ulicy Królewskiej. Zmieniliśmy też wtedy nasze kwatery – na początku Powstania kwaterowaliśmy na Tamce, najpierw w domu Tamka 13, później naprzeciwko – po drugiej stronie ulicy. Natomiast w drugiej połowie sierpnia mieliśmy kwaterę na Dobrej, w kamienicy na wprost wylotu ulicy Smulikowskiego, a częściowo także na Solcu, w narożnym domu przy Czerwonego Krzyża, naprzeciwko szpitala. Pewnego dnia, a konkretnie 22 sierpnia, późnym wieczorem, mój dowódca kazał mi z jednym z kolegów wziąć skrzynkę granatów i zanieść do ubezpieczalni na Smulikowskiego. Gdyśmy je tam przynieśli, zameldowałem się porucznikowi „Hucułowi”, a ten rozkazał, byśmy się z tymi granatami ustawili na końcu kolumny, szykującej się do wymarszu. Stało tam na dziedzińcu ubezpieczalni w dwuszeregu kilkudziesięciu żołnierzy, i ja z tym kolegą i z granatami ustawiliśmy się prawie na końcu i poszliśmy wraz z całą tą kolumną. Okazało się, że to była grupa wydzielona specjalnie do ataku na Uniwersytet, dobrze uzbrojona i złożona z najbardziej wyróżniających się żołnierzy III zgrupowania – między innymi i oddział wypadowy 2 kompanii, tak zwane „Rafałki”, dowodzony przez podchorążego „Rafała” Jana Potulickiego; w oddziale tym byli i moi bliscy koledzy i późniejsi przyjaciele, jak na przykad „Von Sternau” (tak, taki miał pseudonim!) – Marek Antoni Wasilewski, czy podchorąży „Złomicz” – Ryszard Langner, syn generała Langnera, dowódcy obrony Lwowa we wrześniu 1939 roku. Było to już drugie z kolei natarcie na Uniwersytet, druga próba opanowania Uniwersytetu – pierwsza miała miejsce zaraz 1 sierpnia o Godzinie „W”, ale ta pierwsza próba się nie powiodła. Niemcy stacjonowali na terenie Uniwersytetu już przed Powstaniem, to była silna załoga, mieli bardzo dużą ilość broni i to broni ciężkiej. Nasze oddziały 1 sierpnia atakowały teren uniwersytecki od dołu, od ulicy Browarnej, a także od strony ulic Oboźnej i Sewerynowa – były to oddziały VIII zgrupowania. Opanowały one tylko na kilka godzin gmach Audytorium Maximum, ale już w ciągu nocy musiały się wycofać stamtąd z powodu zupełnego wyczerpania amunicji. Druga próba opanowania Uniwersytetu była właśnie 23 sierpnia. Myśmy podeszli prawie pod sam Uniwersytet, też od strony Powiśla, od ulicy Browarnej, i tam zalegliśmy w nocy tuż u podnóża stromo wznoszącej się skarpy. Byliśmy tak blisko stanowisk niemieckich, że słuchać było Niemców rozmawiających na górze, a Niemcy być może i nas słyszeli. Naszym zadaniem miało być zaatakowanie pozycji niemieckich od dołu, ale było ono przewidziane jako działanie odciążające, bo główne natarcie miało wyjść od strony Krakowskiego Przedmieścia. I tam rzeczywiście o świcie wyruszyło natarcie wspomagane przez dwa polskie pojazdy opancerzone: „Kubusia” zbudowanego na Powiślu, i „Jasia”, drugi nasz wóz pancerny, jaki kilka dni przedtem został zdobyty na ulicy Kopernika. Oddziały VIII zgrupowania pod dowództwem podchorążego „Szarego Wilka” wtargnęły na teren Uniwersytetu przez główną bramę, tę od Krakowskiego Przedmieścia, unieszkodliwiły betonowy bunkier, który Niemcy krótko przed wybuchem Powstania tam wybudowali, i dotarły aż do tego placyku przed starą Biblioteką Uniwersytecką. A naszym zadaniem miało być jednoczesne zaatakowanie Uniwersytetu od dołu. Czekaliśmy na sygnał w postaci rakiety, jaka miała być tam na górze wystrzelona – to miał być sygnał do ataku oddziałów III zgrupowania od dołu. Ale rakieta ta nie została wystrzelona, myśmy tam leżeli i czekali na rozkaz do natarcia. I chyba dobrze, że tak się stało, bo natarcie na Uniwersytet od dołu nie miało właściwie żadnych szans powodzenia. Niemcy mieli tam wstrzelane stanowiska cekaemów, granatników, moździerzy… mogli atakujących razić rzucanymi z góry granatami, tak że spośród tych, którzy by w takim natarciu wzięli udział, chyba niewielu tylko mogłoby pozostać przy życiu.

  • Wyglądało tak jak dzisiaj, że na tej skarpie rosły drzewa?

Pod skarpą i na samej skarpie chyba nie było zieleni, na pewno nie było takiego parku jak obecnie. Do samej skarpy dochodziły jakieś stragany, zdaje mi się zdaje, że było to coś w rodzaju bazaru, jakieś jatki, jakieś budki… Na samej skarpie były krzaki, ale czy rosły tam i drzewa, to tego nie wiem, tym bardziej że to była noc, kiedyśmy tam przyszli i niewiele mogłem zobaczyć. Pamiętam, że kazano nam owinąć buty jakimiś szmatami, żeby nie robić hałasu. Kiedy zalegliśmy pod tą skarpą, jeden z kolegów – miał pseudonim „Starter” a nazywał się Delman – który się tam koło mnie ulokował, zaczął szukać w tych ciemnościach swojego brata, mającego pseudonim „Goryl”. Pewnie zagubił się, czy chciał coś od niego, w każdym razie kilka razy zawołał przyciszonym głosem: „Goryl! Goryl!”. Usłyszeli to Niemcy i z góry któryś z nich też zawołał: Gorille! Komm zu uns! („Goryl! Chodź do nas!”). Leżeliśmy tam do rana i jak już jasno się zrobiło, kazano nam się wycofać. Dowódca tego oddziału, który zaległ pod skarpą, porucznik „Leonowicz”, Stanisław Krowacki (już nie żyje od kilku lat) wysłał łącznika po dalsze rozkazy. Nie wiem, czy ten łącznik wrócił, ale dostaliśmy wreszcie rozkaz wycofania się z tych stanowisk pod skarpą. Ja jednak nie wróciłem od razu do naszego punktu wyjściowego na Smulikowskiego, gdyż kilku z nas – w tym i mnie – odkomenderowano i kazano nam pójść na górę do Pałacu Staszica. Wtedy dopiero dostałem do ręki karabin – przedtem leżąc pod tą skarpą miałem tylko cztery granaty, każdy w innej kieszeni bluzy. Tegoż dnia, niemal jednocześnie z atakiem na Uniwersytet, nastąpiło też natarcie na kościół Świętego Krzyża i na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu, zakończone zresztą pełnym sukcesem. Natomiast Pałac Staszica chyba był wtedy nie obsadzony. W każdym razie nie pamiętam, żeby tam były jakieś powstańcze oddziały, kiedy tam weszliśmy. Kazano nam zająć stanowiska w oknach wychodzących na Krakowskie Przedmieście – widocznie obawiano się kontrataku niemieckiego, bo kościół Świętego Krzyża był już wtedy zdobyty przez Polaków. Niemcy, których nie zlikwidowano w kościele, częściowo uciekli na teren Uniwersytetu, wykorzystując barykadę przez Krakowskie Przedmieście, jaką sami sobie zbudowali, żeby mieć łączność między kościołem a Uniwersytetem. I rzeczywiście, czołgi niemieckie wyjeżdżały kilkakrotnie na Krakowskie Przedmieście – za nimi posuwała się piechota.

  • Ta barykada, którą zbudowali Niemcy, czy oni w jakiś sposób sugerowali się barykadami wznoszonymi przez Polaków?

Tego nie wiem. Była to barykada, która łączyła załogę niemiecką w kościele Świętego Krzyża z załogą Uniwersytetu. Przecinała ona Krakowskie Przedmieście mniej więcej na wysokości wylotu ulicy Traugutta. I pod osłoną tej barykady część Niemców, którzy byli w kościele, zdołała uciec na teren Uniwersytetu. A reszta zginęła. Ostatni bronili się nawet jeszcze na wieży kościelnej.

  • A czy pan pamięta, ona była z worków z piaskiem?

Tego to już nie pamiętam. Ja zresztą przy tej barykadzie nie byłem, bo myśmy obsadzili stanowiska w Pałacu Staszica, a więc to było dość daleko. Może dałoby się coś na ten temat powiedzieć na podstawie zdjęć, jakie się zachowały. To była niska barykada, tylko osłonowa, nie taka jak nasze, na ogół solidnie zbudowane barykady, mające powstrzymać ataki nawet broni pancernej. Niemieckie czołgi wyjeżdżały wtedy chyba z Królewskiej, wjeżdżały na Krakowskie Przedmieście, dojeżdżały też mniej więcej do ulicy Traugutta czy do bramy uniwersyteckiej i ostrzeliwały właśnie te zdobyte niedawno przez powstańców budynki, to znaczy kościół Świętego Krzyża i sąsiednią komendę policji. Strzelały także z dział do Pałacu Staszica. A za czołgami posuwała się niemiecka piechota. Ale dalej niż do bramy uniwersyteckiej ani razu nie dotarli. Z wydarzeń tego dnia zapamiętałem taki szczegół: miałem stanowisko na pierwszym piętrze Pałacu Staszica i jak czołg stawał i podnosił lufę, to mi się zdawało, że celuje prosto we mnie. Wtedy tak się przesuwałem ze swoim karabinem, żeby znaleźć się za pomnikiem Kopernika, akurat za głową Kopernika. Myślałem sobie: „Jak strzeli, to przynajmniej nie we mnie, tylko w Kopernika i może jakoś pocisk do mnie nie doleci”. Cały prawie dzień zajmowaliśmy te stanowiska i kilka razy dochodziło do wymiany ognia z Niemcami. Dopiero późnym wieczorem zluzowały nas inne oddziały powstańcze, ale już nie „Krybara”, tylko – jak mi się zdaje – to były oddziały „Harnasia”, to znaczy zgrupowania, jakie działało po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, między Krakowskim Przedmieściem a Mazowiecką. Taki oto był mój udział w drugim natarciu na Uniwersytet. Trzecie natarcie na Uniwersytet miało miejsce 2 września, już po upadku Starego Miasta. Spodziewano się i zresztą do tego doszło, że po upadku Starego Miasta następne natarcie niemieckie będzie na Powiśle, bo Niemcom chodziło przede wszystkim o odsunięcie powstańców od Wisły. I rzeczywiście 3 września rano wyszło potężne uderzenie niemieckie na Powiśle po bardzo silnym bombardowaniu samolotów i po gwałtownym ogniu artylerii. A drugiego września była ostatnia próba opanowania Uniwersytetu przez oddziały polskie – ten atak nastąpił od stron ulicy Oboźnej. Niektórym oddziałom udało się przeskoczyć Oboźną, ale tam pod bardzo silnym ogniem niemieckim z budynków uniwersyteckich, głównie z gmachu chemii – po prawej stronie patrząc od Oboźnej – grupa atakująca zaległa i z dużymi stratami musiała się wycofać.

  • Pan brał udział w trzecim natarciu?

Nie, w trzecim natarciu nie. W tym natarciu uczestniczyły też nasze opancerzone samochody „Kubuś” i „Szary Wilk”, bo taką nazwę nadano zdobycznemu „Jasiowi”, ale z powodu jakiegoś defektu jeden z nich nie dojechał na czas i to też prawdopodobnie zaważyło na niepowodzeniu tego natarcia. Tego dnia przez pewien czas – zresztą zupełnie przypadkowo – na rogu Wareckiej i Nowego Światu pomagałem żołnierzom ze Starówki przy ich wychodzeniu z kanału na powierzchnię. Generalny szturm niemiecki na Powiśle, który się zaczął 3 września, doprowadził do upadku Powiśla po trzech dniach. Najbardziej zacięte walki toczyły się 5 września. Powiśle było wtedy atakowane właściwie ze wszystkich stron: od Uniwersytetu, od ulicy Karowej i od południa, od strony wiaduktu kolejowego. Tego dnia odparliśmy dwukrotne ataki niemieckiej piechoty od tej właśnie strony, od strony wiaduktu, po którym jeździł pociąg pancerny, ostrzeliwując nasze stanowiska na Dobrej, Solcu i Czerwonego Krzyża. Właśnie pod osłoną ognia z pociągu pancernego Niemcy nas zaatakowali. Było ciężko – z trudem dało się te ataki odeprzeć, głównie granatami. Byłem wtedy prawie cały dzień na barykadzie zamykającej wylot ulicy Dobrej na placyk przed szpitalem na Solcu. Kilka razy zresztą kazano nam zmieniać stanowiska. Byłem wtedy i w szpitalu i naprzeciwko niego, w niewykończonym domu stojącym już przy samym wiadukcie – na drugą stronę ulicy Czerwonego Krzyża, do tego niewykończonego domu, można było przedostać się już tylko podziemnym przejściem, wykopanym pod ulicą. W tych gorących dniach poległo kilku żołnierzy z naszego oddziału: „Piekarz”, „Sowiński”, także inni.Jeszcze 5 września wieczorem z jednym z kolegów, plutonowym „Niuśką”, byliśmy w ruinach kościoła Świętej Teresy na Tamce i stamtąd poszliśmy na patrol, na teren elektrowni – elektrownia już była opuszczona przez Polaków, ale jeszcze nie zajęta przez Niemców. Dość daleko żeśmy się wtedy zapuścili na tym terenie, chyba mniej więcej do ulicy Radnej czy może nawet Leszczyńskiej. Elektrownia była zburzona przez bomby i musieliśmy ostrożnie posuwać się po gruzach. Niemców tej nocy jeszcze na terenie elektrowni nie było. A nazajutrz, 6 września o świcie, jeszcze raz byłem w ruinach kościoła, też we dwóch, z jednym z kolegów, Tadeuszem Trzebiatowskim „Longinusem”; po wojnie zresztą był on przez wiele lat organistą w tymże kościele Świętej Teresy. Wtedy chyba byliśmy już ostatnimi polskimi żołnierzami, jacy z tych ruin zeszli na rozkaz, na krótko przed wtargnięciem Niemców na Tamkę. 6 września dostaliśmy rozkaz opuszczenia Dolnego Powiśla. Przeszliśmy przez ogrody zakładu Świętego Kazimierza sióstr Szarytek, bo Tamka była już częściowo w rękach niemieckich. Te ogrody znajdowały się po południowej, to znaczy prawej stronie Tamki idąc nią na dół, między Tamką a wiaduktem kolejowym, mniej więcej tam, gdzie obecnie jest stacja „Powiśle”. Przeprawa przez te ogrody odbywała się pod niemal stałym ogniem niemieckich dział, granatników i karabinów maszynowych z wiaduktu kolejowego – było wielu rannych, a pewnie i poległych, różne oddziały uległy wymieszaniu, jednak popłochu ani paniki nie było, wbrew temu, co po latach twierdzili a nawet pisali niektórzy historycy. Przez te ogrody doszliśmy do ulicy Szczyglej. W momencie, jak weszliśmy na Szczyglą, zaczął się akurat ostrzał domów po obydwu stronach ulicy z tak zwanych krów – to były sześciolufowe miotacze min. Wszystkie domy się naokoło paliły i myśmy posuwając się środkiem ulicy jakoś jeszcze zdołali się z tej Szczyglej, z tego piekła, wydostać. Doszliśmy do ulicy Kopernika i dalej na ulicę Pierackiego, dzisiejszą Foksal. Na końcu tej ulicy Foksal jest pałacyk, w którym się mieści teraz SARP, to pałacyk Zamoyskich, a w czasie Powstania – placówka „Żaba”; za nim jest niewysoki murek, oddzielający ten teren od stromej skarpy. Tam, na tej skarpie, żeśmy się przez kilka godzin bronili przed atakami niemieckimi. Tylnią strażą, oddziałami, które miały się wycofywać jako ostatnie, dowodził porucznik „Leonowicz” i on zorganizował obronę na tej skarpie. Ponieważ broni było mało, kazał nam strzelać szybko jeden po drugim, tak by sprawiało to wrażenie, że to karabiny maszynowe strzelają, a myśmy tam mieli tylko jeden cekaem. Już w godzinach popołudniowych musieliśmy się stamtąd wycofać, bo Niemcy posuwali się wzdłuż ulicy Kopernika od Tamki i doszli prawie do Foksal, więc mogli nas tam całkowicie odciąć i zniszczyć. Tam na końcu Foksal, ale nie w owym pałacyku, tylko po prawej stronie patrząc w kierunku Wisły, był szpital powstańczy, który się palił. Ranni wyskakiwali z pierwszego piętra, z okien tego płonącego budynku, niektórzy leżeli na ziemi, na noszach a nawet wprost na bruku czy na trawie. Widziałem to na własne oczy i nigdy tego widoku nie zapomnę, bo myśmy tamtędy kilkakrotnie przebiegali do tego murku oddzielającego tamten teren od skarpy i z powrotem. Szczególnie utkwiła mi w pamięci twarz jednego z tych leżących rannych chłopców, który słabym głosem prosił: „Kolego, dobijcie!”. Kilku z tych rannych przenieśliśmy do najbliższej bramy, ale musieliśmy znowu wrócić na nasze poprzednie stanowiska. Wreszcie kazano nam się i stamtąd wycofać i obsadzić barykadę na Foksal u wylotu Kopernika, mniej więcej w tym miejscu, gdzie był Teatr Kameralny. I tam jeszcze prawie do wieczora żeśmy się trzymali, razem z kolegami ubranymi w „panterki”, jacy przeszli kanałami ze Starego Miasta. Niemcy nas ostrzeliwali z tego pałacyku na końcu ulicy, już przez nich zajętego. Później, już o zmierzchu, kazano nam się przeprawić na drugą stronę Nowego Światu. A ponieważ był ostrzał niemiecki z gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, tam gdzie jest teraz PAP, to barykada przecinająca Nowy Świat była stale niszczona. Pilnujący przejścia nasi żandarmi kazali każdemu brać cegłę do ręki i czołgając się rzucić ją na barykadę, by ją w ten sposób choć trochę podwyższyć. Już wieczorem przeszliśmy na drugą stronę Nowego Światu, do tak zwanego wówczas „Północnego Śródmieścia”, i znaleźliśmy się na ulicy Szpitalnej. Zakwaterowano nas w domu wychodzącym z jednej strony na Szpitalną, z drugiej na ulicę Zgoda. Dom na rogu Chmielnej, Szpitalnej i Zgoda, w którym przed wojną była cukiernia „Szwajcarska” a teraz jest restauracja „Sfinks”, był zburzony już w 1939 roku i tam były tylko niskie, parterowe ruiny, dokąd chodziliśmy „za potrzebą”. Dopiero następny dom stał cały, ten właśnie, gdzie były nasze kwatery. Ten wysoki dom stoi tam do dzisiaj. Od strony ulicy Zgoda, na parterze była restauracja „Salis” i w tej restauracji kilka nocy kwaterowaliśmy. Tam zresztą jest do dzisiaj też jakaś restauracja, dokładnie w tym samym miejscu, a w 1980 roku była tam siedziba „Solidarności”. Po przyjściu do Śródmieścia okazało się, że oddział „Kazika” stopniał do liczby kilkunastu tylko ludzi. Część została z ludnością cywilną na Powiślu – głównie ci, co mieli tam rodziny i których nasz dowódca na własną ich prośbę zwolnił ze służby, część – to polegli, ranni lub jacy zagubili się czy może dostali w ręce nieprzyjaciela podczas tego tragicznego odwrotu.Nazajutrz rano, 7 września, przeszliśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Przejście przez Aleje było stale ostrzeliwane, zarówno od strony dawnego Dworca Głównego, czyli od strony Marszałkowskiej, jak i od Nowego Światu, z obsadzonego przez Niemców gmachu BGK. Pewien odcinek tego przejścia trzeba było przebiegać pod ostrzałem. Przez kilkanaście godzin byliśmy po drugiej strony Alej Jerozolimskich, w południowej części Śródmieścia – taki krótki odpoczynek po dramatycznych przejściach poprzedniego dnia – po czym wróciliśmy na Szpitalną. Wkrótce po naszym powrocie przybiegł do nas jeden z kolegów, podchorąży „Teddy”, pamiętam go, chodził w przedwojennej polskiej rogatywce. Wezwał nas, żeby – kto ma broń – czym prędzej pobiegł z nim na główną pocztę na placu Napoleona, bo poczta jest właśnie przez Niemców atakowana od strony Nowego Światu i potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Zgłosiliśmy się we dwóch z sierżantem „Niuśką” i pobiegliśmy na ulicę Warecką. Tam, wzdłuż Wareckiej, posuwało się niemieckie natarcie i wtedy to znalazłem się w najbardziej gwałtownym i zażartym boju, w jakim przyszło mi brać udział w Powstaniu. Strzelaliśmy do atakujących Niemców z odległości czasami tylko kilkunastu metrów, pośród kurzu, dymu, huku i ognia wybuchających granatów. Niemal wszyscy obrońcy poczty byli wtedy ranni. Mam nawet zdjęcie miejsca, gdzie i ja zostałem ranny, wprawdzie niezbyt groźnie, przy bocznej bramie poczty, wychodzącej na ulicę Warecką. Stało się to wieczorem, 8 września.

  • Gdzie pan został ranny?

Właściwie to była tylko kontuzja w nogę. Upadł tuż nade mną pocisk z granatnika, uderzył w mur – wszystkie odłamki odbiły się od tego muru, a na mnie spadł tylko ogon tego pocisku z obręczą i z takimi piórami i on to przeciął mi spodnie i zranił nogę. Byłem w szoku, bo sporo gruzu spadło na mnie, dostałem jakimś twardym kawałkiem w głowę, a byłem bez hełmu, w oczach miałem pełno pyłu i kurzu i nie bardzo wiedziałem, co się stało – chyba nawet na jakiś czas straciłem świadomość. Dopiero po chwili poczułem, że mam mokro w bucie, spojrzałem – wszystko było we krwi – i wtedy zemdlałem, chyba bardziej ze strachu niż z bólu. Jeden z kolegów ściągnął mnie z tego stanowiska i zaprowadził do szpitalika, a właściwie do punktu sanitarnego. […]

  • Długo pan był w tym punkcie sanitarnym?

Nie, tam mnie tylko opatrzyli i dali mi zastrzyk przeciwtężcowy, jedyne, co mogli zrobić – już na drugi dzień mogłem prawie normalnie chodzić, wprawdzie trochę kuśtykając, i wróciłem na linię.

  • Brał pan dalej udział w obronie tej poczty?

W obronie poczty i na pobliskich stanowiskach, ogólnie mówiąc na odcinku od ulicy Świętokrzyskiej do Chmielnej po zachodniej stronie Nowego Światu. Nocami chodziliśmy czasem na patrole. Którejś nocy zapuściliśmy się we dwóch z sierżantem „Niuśką” dość daleko za ulicę Świętokrzyską, pomiędzy ulicami Mazowiecką i Czackiego, mimo że wschodnia strona Mazowieckiej aż do placu Napoleona była już wtedy zajęta przez Niemców. Doszliśmy niemal do ulicy Traugutta, ale nigdzie Niemców nie napotkaliśmy; zatrzymaliśmy tylko jakiegoś podejrzanego cywila, który kręcił się po tych ruinach i przekazaliśmy go naszym żandarmom. Później już obsadzaliśmy przeważnie stanowiska na końcu, a właściwie na początku ulicy Górskiego. Tam była szkoła Górskiego i przechodnie podwórze z bramą prowadząca na Nowy Świat. W tym podwórzu była cukiernia „Latona” należąca do Bliklego. Blikle miał swój sklep od strony Nowego Światu – tam gdzie i dziś, a w oficynie tego domu miał letnią kawiarnię „Latonę” i trochę dalej, na ulicy Górskiego mieliśmy nasze stanowiska. Tam też, w jakiejś przechodniej piwnicy między Chmielną a Górskiego, spotkałem zupełnie przypadkowo i niespodziewanie mojego szkolnego kolegę i przyjaciela Zbyszka Rapackiego, żołnierza zgrupowania „Sosna”, wkrótce po jego przejściu kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Stamtąd zapamiętałem też pewne wydarzenie, który wiąże się zresztą z Tadeuszem Trzebiatowskim, tym organistą z Tamki. Otóż myśmy mieli służbę na tych stanowiskach strzeleckich w ten sposób zorganizowaną, że stało się na stanowisku godzinę, a może dwie, dokładnie już tego nie pamiętam, a później przychodziła zmiana, również na godzinę, a myśmy przechodzili na tak zwane „tyły” na odpoczynek i po godzinie znowu na swoje stanowisko – owe „tyły” były albo w tym samym albo w sąsiednim domu, co i nasze stanowiska bojowe. I tak to trwało przez całą dobę. A po takiej całodobowej służbie wracaliśmy znowu na odpoczynek, już całodobowy, na nasze kwatery na Szpitalną. Tak się kiedyś zdarzyło, że po zluzowaniu nas przez naszych zmienników znaleźliśmy się – kilku żołnierzy naszego plutonu, a wśród nich i mój przyjaciel kapral „Longinus”, Tadeusz Trzebiatowski – w jakimś mieszkaniu na wpół zburzonym, w którym było pianino. Tadeusz już przed Powstaniem chodził do szkoły muzycznej, umiał dobrze grać, usiadł więc przy tym pianinie i zaczął grać jakąś melodię. Nagle do tego pokoju wbiegł jeden z oficerów III zgrupowania, porucznik „Janecki” z pistoletem w ręku, wołając: „Kto tu gra?! Niemcy są o pięćdziesiąt metrów od nas, a wy tu sobie gracie! Odsłaniacie nasze stanowiska! Kto tu grał? Zastrzelę skurwego syna!” Zrobiło się cicho, Tadeusz się schował jakoś za to pianino. I wtedy ja wystąpiłem: „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że...” „Tyś grał?”. „Nie, panie poruczniku, ale melduję posłusznie, że nie mówi się skurwego syna, tylko skurwysyna”. „A! Jak się mówi, tak się mówi, ale będę strzelać!”. No, ale jakoś do tego strzelania nie doszło. Któregoś dnia na te nasze stanowiska przyszedł – chociaż ja go wtedy nie widziałem – generał „Bór”. Miał dekorować orderem Virtuti Militari jednego z kolegów, tego właśnie „Startera”, który pod Uniwersytetem wzywał swego brata „Goryla”. „Starter” dostał Virtuti, ale nie za Powstanie, tylko za swoją działalność przedpowstaniową, jeszcze w konspiracji. Z okazji tej wizyty koledzy przygotowali podobno jakieś przyjęcie dla „Bora”. Było zapowiedziane, że podany będzie „królik w śmietanie”. Ale królika nie było, tylko ustrzelili kota i tego kota usmażyli. Nie było też na czym królika usmażyć, dopiero w jakiejś drogerii znaleźli olejek do opalania i na tym to olejku do opalania kota usmażono i poczęstowano tą potrawą „Bora”. Podobno królik w śmietanie bardzo mu smakował. Ja generała „Bora” nigdy w czasie Powstania nie widziałem. Pierwszy raz zobaczyłem go już po wojnie w Anglii, w roku 1960. To był pierwszy raz, kiedy mi w ogóle pozwolono wyjechać za granicę na zachód. Byłem w Londynie i akurat wtedy zmarł tam generał Podhorski. Mieszkający w Londynie znajomy mojej mamy jeszcze sprzed wojny, pułkownik Gauza, którego odwiedziłem, zaproponował mi, bym razem z nim poszedł na pogrzeb generała. Byłem więc na nabożeństwie w Brompton Oratory i później na pogrzebie. Tam przemawiał nad grobem generał Anders. Już pod koniec tych uroczystości pogrzebowych pułkownik Gauza powiedział mi: „Panie Januszu, chodźmy, przedstawię pana teraz naszym emigracyjnym osobistościom”. Podchodziliśmy kolejno, a on mnie przedstawiał generałom: Andersowi, Kopańskiemu, Kukielowi, Kordian-Zamorskiemu i może jeszcze innym. A na końcu powiedział: „Chodźmy teraz do generała Bora”. „Bór” stał na uboczu, podeszliśmy do niego i pułkownik Gauza rzekł doń: „Panie generale, tu pański były podkomendny z Powstania przyjechał z Warszawy i melduje się Panu”. A „Bór” spojrzał na mnie i bez namysłu odrzekł: „A, tak, pamiętam pana kolegę, oczywiście doskonale pamiętam”, chociaż nigdy przedtem ani on mnie nie widział, ani ja jego. Ale do obowiązków naczelnego wodza należało znać wszystkich swoich żołnierzy, więc tak jak Napoleon: „Pamiętam cię spod Jeny”, to i on powinien był wszystkich zapamiętać.

  • Jaka atmosfera w ogóle panowała w pana grupie?

We wrześniu już było przygnębienie, bo stawało się jasnym, że Powstanie swoich celów nie osiągnie. Poza tym zaczął się głód. Chodziliśmy po jęczmień do browaru Haberbuscha, gdzieś w okolice ulicy Żelaznej, i w workach ten jęczmień stamtąd przynosiliśmy. Z tego jęczmienia gotowano zupę, a nazwano ją „zupa-pluj”, bo jęczmień był jeszcze z łuskami. 18 września był wielki nalot amerykańskch superfortec, które zrzuciły nam na spadochronach zaopatrzenie. Myśmy początkowo myśleli, że to jest desant spadochronowy, że to nasza brygada spadochronowa ląduje, ale później okazało się, że są to zasobniki. Większość tych zasobników dostała się w ręce niemieckie, bo zrzucali je z dużej wysokości, pewnie z dwóch kilometrów. A teren, na którym jeszcze byli powstańcy, w drugiej połowie września już był bardzo ograniczony. Później jeszcze były zrzuty sowieckie, ale z nisko latających kukuruźników, takich dwupłatowych samolotów, wolno lecących i głośno przy tym klekocących. Zrzucały zaopatrzenie, ale bez spadochronów i te zrzuty się rozbijały. Widziałem, jak beczka z jakimś szmalcem rozbiła się o mur, ale dość wysoko, i ten szmalec spływał po murze, ludzie podchodzili z naczyniami, z łyżkami, niektórzy zlizywali go wprost z muru. Trochę broni również zrzucali, ale ta broń też ulegała uszkodzeniu, kiedy na przykład bez spadochronu zrzucili worek czy skrzynię z sowiecką rusznicą przeciwpancerną. Poza tym ich amunicja nie pasowała do broni, jaką myśmy mieli. Inna rzecz, że pod koniec Powstania uzbrojenie mieliśmy bez porównania lepsze niż na początku, częściowo dzięki właśnie zrzutom, ale i dzięki zdobytej broni. Ale już sensu dalszej walki nie było.

  • A życie codzienne to jak wyglądało, codzienność Powstania, jak jedzenie?

W Śródmieściu – w porównaniu z Powiślem – były rozmaite i i uciążliwe trudności, na przykład z wodą. Jedyna studnia, jaka w tym rejonie była czynna, znajdowała się w podziemiach kina Palladium na Złotej. Tam zresztą w podziemiach mieścił się sztab dowódcy Powstania, generała „Montera”. Chyba trzy piętra pod ziemią były tam schrony i studnia. Niemieccy jeńcy obracali wielkie koło, jakie służyło do pompowania wody, a może i do wytwarzania prądu, tego nie wiem. Podział był taki, że kilka godzin było przeznaczonych dla pobierania wody przez wojsko i kilka godzin przez ludność cywilną. Stamtąd wodę nosiliśmy w wiadrach na nasze kwatery i można się było umyć, ale i ugotować tę zupę „pluj”.

  • A jak było z higieną?

Z higieną też było coraz gorzej, właśnie z powodu u wody. W Warszawie jeszcze wszy nie miałem, ale jak poszliśmy do niewoli, to w obozie już wszyscy chyba byli zawszeni.

  • A noclegi? Gdzie spaliście państwo wtedy?

W domu na Szpitalnej, najpierw w restauracji „Salis” wychodzącej na ulicę Zgoda, potem w mieszkaniach na piętrze tego domu, już nie pamiętam, zdaje się, że na drugim piętrze. To było jakieś mieszkanie, które nam przydzielono. Spało się, oczywiście, w ubraniach, na podłodze. Nasz dowódca kapitan „Kazik” miał łóżko, na którym z innym oficerem, porucznikiem „Romą” we dwóch spali. W ten sposób dotrwaliśmy do kapitulacji. Muszę dodać, że o powstańczych dziejach oddziału porucznika – a od połowy września kapitana „Kazika” istnieje dość obszerna relacja w postaci maszynopisu, spisana przez Teresę Gaździcką – synową „Kazika” – przy moim współudziale.

  • Proszę opowiedzieć jeszcze o pana działalności w konspiracji, o wynoszeniu map.

Tak jak mówiłem, mapy wynosiłem z Instytutu i przekazywałem je jakiejś komórce Armii Krajowej w księgarni Gebethnera i Wolfa, która się mieściła wtedy na rogu ulicy Zgoda i Sienkiewicza. Po wojnie dowiedziałem się, że mapy dostarczałem do tak zwanego Schroniska. „Schronisko” to był kryptonim służby geograficznej Komendy Głównej Armii Krajowej. Szefem „Schroniska” był pułkownik Mieczysław Szumański. Jego syn, Jerzy, mieszka we Francji i mam z nim dość częsty kontakt. Nawet jest w tej chwili w Polsce, przyjechał na obchody rocznicy Powstania. Otóż w „Schronisku” działało kilku geografów, przedwojennych oficerów służby geograficznej Wojska Polskiego, ale także geologowie: profesor Edward Rühle i profesor Zbigniew Różycki, późniejszy dyrektor Instytutu Geologicznego. Całą działalność „Schroniska” opisał historyk, Bogusław Krassowski, który w latach sześćdziesiątych pracował w służbie topograficznej Wojska Polskiego – o nim już wspominałem. Napisał on też książkę pod tytułem „Polska kartografia wojskowa w latach 1918-1945”. Niestety, ta książka istnieje zaledwie w kilku egzemplarzach, cały jej nakład został zniszczony już po wydrukowaniu w latach siedemdziesiątych. Powodem tego było jakoby to, że z tekstu wynikało, że przedwojenne polskie władze wojskowe przygotowywały mapy obszarów wschodniej, graniczącej z Polską części Niemiec, a więc Prus Wschodnich, Pomorza, całego Śląska... Nie było natomiast żadnych przygotowań w tym zakresie w odniesieniu do terenów położonych poza naszą granicą wschodnią. To się bardzo ówczesnym komunistycznym władzom nie podobało, bo zaprzeczało głoszonej teorii, że to Polska przygotowywała agresję na Związek Sowiecki, z tej książki zaś wynikało, że nic takiego nie miało miejsca. Wobec tego cały nakład tej książki rozkazano zniszczyć. Zachowało się tylko niewiele egzemplarzy, biblioteka Instytutu Geografii Polskiej Akademii Nauk, w którym to instytucie pracowałem, ma jeden egzemplarz, ale jedynie w postaci odbitki kserograficznej. To tyle, jeśli chodzi o „Schronisko”.

  • Wróćmy w takim razie do Powstania. Jak zapamiętał pan żołnierzy strony niemieckiej?

Z żołnierzami strony niemieckiej niewiele miałem do czynienia. Zapamiętałem z dnia 1 sierpnia samochód z niemieckimi żołnierzami, jadący o Godzinie „W” ulicą Dobrą. Nie wiem, czy to byli żołnierze, czy policjanci, w każdym razie umundurowani Niemcy w hełmach. Mój dowódca, porucznik „Kazik”, strzelał do nich, ale z balkonu pierwszego piętra i to z małego pistoletu, tak zwanej „piątki”, małego damskiego pistoletu. Oczywiście, to nie mogło mieć żadnego efektu. Później, w bezpośrednim boju z Niemcami brałem udział 8 września i w kilku następnych dniach, była to obrona Poczty Głównej. Niemcy zajęli już tak zwany „czerwony domek”, stojący na ulicy Wareckiej bezpośrednio za bocznym wejściem, a właściwie za boczną bramą do poczty. Ten dom był wysunięty bardziej na ulicę Warecką niż gmach poczty i jego szczytowa ściana wychodziła właśnie na bramę poczty. Był niewysoki, chyba tylko jednopiętrowy. W tym domu byli już Niemcy, słychać było ich okrzyki, wrzaski, komendy... I co trochę wyrzucali przez okna granaty w naszą stronę. Kilkakrotnie musieliśmy odpierać ich natarcia i wówczas dochodziło do walki na bliską odległość, nawet kilkunastu metrów. Z takiej właśnie odległości strzelałem do atakujących Niemców, wybiegających z za jakiegoś muru. Czy kogoś trafiłem, tego nie wiem. Podczas jednego z tych ataków leżałem w ruinach z karabinem w ręku obok mojego kolegi Stacha Kopfa – miał on pseudonim „Malarz”. W pewnej chwili Niemcy wybiegli zza tego muru, rzucili kilka granatów i zasypali nas ogniem z peemów. Nasi odpowiedzieli też granatami. Zrobiło się pełno kurzu i dymu, nic przed sobą nie widziałem, a tylko usłyszałem okrzyk „Malarza”: „No strzelaj, do cholery, strzelaj!”. „Kiedy nic nie widzę!”. Już później, rozmawiając ze Stachem, powiedziałem mu, że podczas szkolenia wojskowego uczono mnie dwóch rodzajów strzelania: albo do wyraźnie widocznych celów, albo strzelania „na ślepo”, tak by stworzyć zaporę ogniową, i że ja chciałem zastosować właśnie ten pierwszy sposób. A na większą odległość to była wymiana strzałów, ale to już z naszych placówek na ulicy Górskiego, na terenie szkoły Górskiego, a więc na początku tej ulicy, już prawie przy przechodniej posesji, między Górskiego a Nowym Światem. I z tamtych stanowisk od czasu do czasu do nas strzelano i myśmy strzelali do nich. Kiedyś penetrując to przedpole przez lornetkę, zauważyłem wystającą lufę niemieckiego karabinu maszynowego. Zacząłem do nich strzelać i odniosło to skutek, bo po pewnym czasie karabin maszynowy Niemcy ściągnęli z tego stanowiska, ale przedtem wykryli moje stanowisko, wykryli miejsce, skąd do nich strzelano i tuż nad otworem, przez który patrzyłem, kilka pocisków z karabinu maszynowego uderzyło w mur. Całe szczęście, że troszkę za wysoko, może o dwa lub trzy centymetry, i jakoś żaden mnie nie trafił.

  • Jak zachowywali się Niemcy wzięci do niewoli?

Ja się spotkałem z Niemcami, wziętymi do niewoli zaraz w pierwszych godzinach Powstania na terenie elektrowni, ale z nimi nie rozmawiałem. Trzymano ich w piwnicy w gmachu ubezpieczalni społecznej na ulicy Smulikowskiego. Teraz budynek ten należy do Związku Nauczycielstwa Polskiego. Wśród tych jeńców byli ponoć i SS-mani i żandarmi i zwykli żołnierze Wehrmachtu, a także tak zwani Werkschutz, to znaczy straż przemysłowa; być może, że byli tam i Ukraińcy. Używano ich do różnych robót, między innymi do budowy barykad. Natomiast w Śródmieściu, już we wrześniu, kiedy chodziliśmy po wodę do kina „Palladium”, widziałem niemieckich jeńców, jacy w podziemiach chodząc w kółko obracali wielkie koło. Służyło ono do pompowania wody z miejscowej studni, a – być może – także do wytwarzania prądu, bo elektrownia na Powiślu działała tylko do końca sierpnia, kiedy to została zbombardowana i zamieniona w kupę gruzów. Kino „Palladium” na ulicy Złotej to był dom solidnie zbudowany krótko przed wojną, mający bardzo mocne schrony, ciągnące się chyba ze trzy piętra pod ziemią. Tam we wrześniu mieściło się dowództwo Powstania i sztab generała „Montera”. Tam też była studnia, z której pompowano wodę, a robili to właśnie niemieccy jeńcy. Około 8 września, w trakcie najbardziej zażartych walk o Pocztę Główną, wzięto do niewoli rannego żołnierza niemieckiego, młodego jeszcze chłopaka – miał najwyżej 20 lat. Przyniesiono go na ulicę Chmielną i szukano kogoś, kto mówi po niemiecku. Wtedy ja się zgłosiłem, bo dość dobrze znałem niemiecki, i z tym Niemcem przez jakiś czas rozmawiałem po opatrzeniu go przez naszego sanitariusza. On musiał być dość ciężko ranny, bo z trudem odpowiadał na moje pytania. Spytałem go między innymi, co stało się z mieszkańcami Powiśla po naszym stamtąd odejściu – odpowiedział, że wszystkich zostawiono na miejscu, co później okazało się nieprawdą. Powiedział też już od siebie, że on nie chciał wojny i nie chciał Hitlera. No, ale cóż innego mógł w takich okolicznościach powiedzieć? Wkrótce potem nasi sanitariusze zabrali go na noszach do szpitalika na Chmielnej w hotelu „Terminus”.

  • Miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości?

W czasie Powstania chyba nie, nie przypominam sobie. W naszym oddziale był chłopiec, który przyłączył się do nas jako ochotnik na początku Powstania. On zdaje się nie bardzo miał chęć walczyć w Powstaniu, ale jego rodzice na niego nalegali twierdząc, że będzie bezpieczniejszy jako żołnierz niż jako cywil. Ta rozmowa, jakiej byłem świadkiem, trochę mnie zdziwiła. Później jednak dowiedziałem się, że to był młody Żyd, który z całą rodziną ukrywał się po tak zwanej „aryjskiej” stronie na Powiślu przez całą okupację. Nie wiem, co się z nim później stało, bo po opuszczeniu Powiśla już go straciłem z oczu. Być może, że został na Powiślu wraz z rodzicami i później – tak jak cała miejscowa ludność – wypędzony przez Niemców po upadku Powiśla. Nie miał żydowskich rysów, więc może się uratował.

  • Pamięta pan, jak się nazywał?

Nie. Ani nawet pseudonimu nie pamiętam. Może ktoś z moich jeszcze żyjących kolegów sobie przypomni, spróbuję się dowiedzieć.

  • A jak było z akcją na ulicy Oboźnej, kiedy użyliście państwo najnowocześniejszej broni?

To było jeszcze na Powiślu, a odbyło się w następujący sposób. Niemcy mieli swoje stanowiska w wojskowych garażach na Oboźnej; był to kilkupiętrowy budynek i tam były piętrowe niemieckie garaże. Znajdowały się one u podnóża skarpy i stamtąd Niemcy trzymali pod ostrzałem całą dolną część Powiśla. Chodziło o wykurzenie ich stamtąd, ale w żaden sposób nie można było tego dokonać ze względu na nasze słabe uzbrojenie. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zastosować podstęp. Mianowicie, jeden z kolegów, który bardzo dobrze mówił po niemiecku, przez wielki megafon wezwał załogę garaży, żeby się natychmiast poddali, bo w przeciwnym wypadku zostanie przeciw nim zastosowana najnowocześniejsza broń. Kiedy i to nie poskutkowało, użyto tej „najnowszej” broni. Otóż napełniono kamieniami wielkie beczki metalowe i ze skarpy zepchnięto te beczki po zboczu na dół. One tocząc się spowodowały niesamowity hałas. Niemcy, jak to usłyszeli – pewnie tych beczek nawet nie widzieli, a tylko je usłyszeli, bo rzeczywiście hałas był ogromny – to od razu uciekli z tych garaży i dzięki temu fortelowi udało się je opanować.

  • Z jakimi reakcjami ludności cywilnej się pan spotykał?

Początkowo postawa ludności na Powiślu była wspaniała, do tego stopnia, że zacierały się różnice między wojskiem a ludnością. Walczyli właściwie niemal wszyscy, nie tylko ci z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, nie tylko żołnierze na barykadach czy łączniczki przenoszące meldunki i rozkazy, nie tylko sanitariuszki opatrujące rannych czy harcerze z poczty polowej. Walczyli także ci, dla których broni nie starczyło, którzy więc formalnie w wojsku nie byli. I mężczyźni, nieraz już starsi panowie, którzy przede wszystkim walczyli z ogniem, gasząc pożary, albo dowozili wózkami węgiel do kotłów elektrowni. To było bardzo ważne, bo elektrownia dzięki temu funkcjonowała aż do początku września, dostarczając prąd całej powstańczej Warszawie. Zresztą zdobycie elektrowni 1 sierpnia to był jeden z niewielu sukcesów powstańczych, o dużym znaczeniu strategicznym. Natomiast nie udał się 1 sierpnia ani atak naszych oddziałów na przyczółki mostowe: mostu średnicowego i mostu Poniatowskiego, ani nie udał się atak na uniwersytet i hotel Bristol..

  • Czy ten stosunek ludności cywilnej do Powstania zmienił się później?

Później rzeczywiście zaczął się zmieniać. Jak już przyszły klęski, szczególnie w drugiej połowie Powstania, już pod koniec Powstania, to większość ludności przebywała w schronach, bo stale były naloty i ostrzał artyleryjski, tak że najwięcej ludzi przebywało w schronach. Ja się osobiście nie spotkałem z jakimś wrogim nastawieniem, ale nie było już życzliwości, raczej obojętność i oczekiwanie końca.

  • W czasie Powstania brał pan udział w życiu religijnym?

Owszem. Powstanie zaczęło się we wtorek, 1 sierpnia, W pierwszą powstańczą niedzielę przystępowaliśmy, nawet gromadnie, do spowiedzi i do komunii świętej w kościele Świętej Teresy na Tamce. Spowiedzi naszej słuchał wtedy nasz kapelan, ochotnik III zgrupowania „Ojciec Michał” Jan Czartoryski, którego później Niemcy zamordowali 6 września, po zajęciu Powiśla – kilka lat temu został on zaliczony w poczet błogosławionych przez naszego Papieża. On to również odprawiał uroczystą mszę świętą 15 sierpnia – to było Święto Żołnierza bardzo uroczyście obchodzone – na dziedzińcu Ubezpieczalni na ulicy Smulikowskiego, a także i później na terenie Konserwatorium na Okólniku, i tam we mszy tego dnia uczestniczyłem.

  • Jak wyglądał taki ołtarz polowy?

Istnieje nawet zdjęcie tego ołtarza. Dwa lata temu, w pięćdziesiątą rocznicę Powstania, urządziliśmy na uniwersytecie wystawę zatytułowaną: „Grupa Bojowa »Krybar« w walkach o Uniwersytet i Powiśle”. Na tej to wystawie było pokazane zdjęcie „Ojca Michała”, odprawiającego mszę przy ołtarzu polowym, właśnie 15 sierpnia. Znalazły się tam również zdjęcia robione już w Śródmieściu przez kierownika zespołu fotografów i filmowców akowskich, Antoniego Bohdziewicza. Miał on swoją kwaterę w domu Wedla, na rogu Szpitalnej i Górskiego, i tam na ulicy Szpitalnej zrobił nam około połowy września trochę zdjęć. Na jednym z nich – z gmachem drapacza „Prudentialu” w tle – wyglądam bardzo bojowo, bo mam tam nie tylko swój pistolet „Walter” zawieszony na „smyczy” i zatknięty za pas, ale też trzymam zdobyczny pistolet maszynowy Schmeisser. Mam nawet oryginalny, małoobrazkowy negatyw tego zdjęcia – dostałem go po wojnie od pana Bohdziewicza, wówczas już profesora Szkoły Filmowej w Łodzi. Pamiętam, że Bohdziewicz kręcił także filmy i również nas filmował na ulicy Górskiego, ale nigdy tego filmu nie widziałem, może nie przetrwał Powstania. Na Powiślu, a zresztą i w całej chyba Warszawie, w czasie wojny były w wielu domach poustawiane kapliczki czy niewielkie ołtarzyki na podwórzach i mieszkańcy domów zbierali się tam wieczorem i odmawiali wspólnie modlitwy. Ten zwyczaj zapoczątkowany został jeszcze w czasie okupacji i później był kontynuowany także podczas Powstania. I na Powiślu też tych ołtarzyków podwórzowych było sporo. Pamiętam, że ludność się przy nich zbierała – odmawiano wspólnie modlitwę, śpiewano pieśni religijne. Do życia religijnego w początkowym okresie Powstania zaliczyć trzeba także pogrzeby. Pierwsze pogrzeby poległych odbywały się jeszcze z pewnym ceremoniałem. Ksiądz brał w nich udział, poległego niesiono w trumnie… Jeden z kolegów z mojego oddziału, porucznik „Grunwald”, Franciszek Rajchert, ten sam, który wciągnął mnie do oddziału WSOP, poległ przy stawianiu zasłony na Solcu i jego pogrzeb odbył się na tyłach domu akademickiego na Tamce, a trasę od Solca przez Tamkę do prawie samego kościoła rzeczywiście przeszedł prawdziwy kondukt pogrzebowy. Uroczysty dość pogrzeb miał także, też mniej więcej w połowie sierpnia, porucznik „Włodawa”, nazywał się Kwiatkowski, imienia jego w tej chwili nie pamiętam. Poległ on na rogu ulicy Czerwonego Krzyża i Wybrzeża Kościuszkowskiego. Podobno rzucił granat na drugą stronę ulicy – było to naprzeciwko obecnego Teatru Ateneum – Niemiec jednak ten granat zdążył jemu odrzucić i „Włodawa” zginął w ten sposób od własnego granatu. Ale to były pierwsze tygodnie Powstania. Później już chowano zmarłych czy poległych nawet bez trumien, tylko wprost w ziemi.

  • Czy w czasie Powstania miał pan możliwość czytać jakąś prasę?

O tak, prasa powstańcza była bardzo różnorodna i ciekawa. Dochodził do nas „Robotnik”, „Demokrata”, „Walka” i oczywiście „Biuletyn Informacyjny”. Na Powiślu ukazywała się „Barykada Powiśla”. To był organ wspólny: i wojska i władz cywilnych. Na Powiślu była grupa bojowa „Krybar”, dowodzona przez kapitana „Krybara”, Cypriana Odorkiewicza, utworzona częściowo z dawnej konspiracyjnej organizacji „Unia”. To była organizacja o nastawieniu katolickim. Z „Unii” wywodziło się VIII Zgrupowanie, którym dowodził początkowo właśnie sam „Krybar”. Całe Powiśle miało wchodzić w skład większej jednostki pod dowództwem majora „Roga”, Stanisława Błaszczaka. Teren jej działania miał obejmować cały obszar wzdłuż Wisły od Nowego Miasta czy nawet od Wytwórni Papierów Wartościowych aż po Most Poniatowskiego. „Róg” został na początku Powstania odcięty na Starym Mieście i tylko przekazał rozkaz, żeby na Powiślu dowództwo nad całością sił tam się znajdujących objął właśnie „Krybar”. I w ten sposób utworzona została grupa bojowa „Krybar”, w której skład wchodziło VIII Zgrupowanie – jego dowódcą został po „Krybarze” porucznik „Bicz”, następnie III Zgrupowanie, to moje, w którym ja byłem, pod dowództwem porucznika „Konrada”, i wreszcie zgrupowanie „Elektrownia” pod dowództwem kapitana „Cubryny”. I te trzy zgrupowania tworzyły grupę bojową „Krybar”. Działały także bardzo sprawne władze cywilne. Powiśle było może jedną z najlepiej zorganizowanych pod tym względem dzielnic. Władzami cywilnymi kierował rejonowy delegat rządu „Sokołowski” – to był mecenas Konrad Sieniewicz, po wojnie działacz międzynarodówki chadeckiej (Chrześcijańskiej Demokracji). Wyjechał z Polski zdaje się w 1948 roku i mieszkał w Rzymie, gdzie się z nim kilka razy spotykałem; już z dziesięć lat temu zmarł. Zachowały się oryginalne sprawozdania rejonowego delegata rządu, dotyczące władz cywilnych na Powiślu. Utworzono szereg wydziałów: aprowizacji, przeciwpożarowy, techniczny, szpitalnictwa i tak dalej.

  • A „Barykada Powiśla”?

„Barykada Powiśla” – to był organ wspólny wojska i władz cywilnych. To było codzienne pismo, wyszło kilkadziesiąt numerów, zdaje się dwadzieścia siedem numerów. Ostatni numer ukazał się 3 września, tuż przed zbombardowaniem elektrowni i drukarni, kiedy już nie było warunków do dalszego jej wydawania. Jest rzecz ciekawą, że jako pierwszy ukazał się numer czwarty „Barykady”, a to dlatego, że przedtem wydawano podobne pismo, ale pod tytułem „Komunikat Informacyjny Zgrupowania »Krybar«”, i ukazały się trzy numery tego „Komunikatu Informacyjnego”, a numer czwarty już pod nowym tytułem „Barykada Powiśla”.

  • Pamięta pan jakieś dyskusje na temat zamieszczanych tam artykułów? Rozmawialiście panowie o tym?

Owszem, bywały takie dyskusje, także na temat stosunku Sowietów do Powstania i w ogóle do Polski, chociaż o polityce rozmawiało się stosunkowo rzadko. Pisano o tym również w „Barykadzie”. Starałem się kiedyś wyjaśnić kolegom, że Sowiety są dla nas takim samym wrogiem jak i Niemcy, a jako argument przytaczałem to, że nas podstępnie zaatakowali we wrześniu; była mowa i o Katyniu, ale ta sprawa była wtedy jeszcze niezbyt jasna – raczej skłonny byłem wierzyć, że zrobili to Niemcy. W naszej „Barykadzie Powiśla” dość ciekawe rzeczy się ukazywały, między innymi Zofia Kossak-Szczucka publikowała swoje artykuły, także Jan Hoppe, który był działaczem „Unii”. Pismo było też ciekawe dlatego, że było ilustrowane, niektóre przynajmniej numery miały na stronie tytułowej bardzo ładne drzeworyty, widoki fragmentów Powiśla. „Barykada” była jednym z lepszych – a może i najlepszym – codziennych pism powstańczej Warszawy. Mam zresztą komplet numerów „Barykady Powiśla” w postaci odbitek, a niektóre numery zachowały mi się jako oryginały – przewiozłem je przez obóz, przez niewolę i przywiozłem z powrotem do kraju.

  • Pamięta pan jakiś artykuł konkretny, który wywołał jakąś dyskusję?

Najbardziej zapamiętałem pewien artykuł, ale nie z „Barykady Powiśla”, tylko z pisma pod tytułem „Walka”. To było pismo Stronnictwa Narodowego. I w nim ukazał się piękny artykuł, też na tytułowej stronie, w dniu chyba 3 września, na temat Starego Miasta, obrony i upadku Starego Miasta, napisany przez jakiegoś bardzo dobrego pisarza czy może nawet poetę – bardzo wzruszający był ten artykuł. Na ten temat żeśmy z kolegami rozmawiali, a nawet niektórych fragmentów z tego artykułu nauczyłem się na pamięć i deklamowałem je będąc w niewoli podczas jakiejś wieczorynki w obozie.

  • Jak myśli pan o Powstaniu, jakie jest najgorsze pana wspomnienie z tamtego okresu?

Najgorsze to było już pod koniec Powstania, bo po pierwsze był głód a po drugie brud. Nie było możliwości utrzymania osobistej higieny, w każdym razie było to bardzo trudne, bo woda była racjonowana, tak że trudno było nawet się umyć. A jeśli chodzi o jedzenie, to podstawą pożywienia był wtedy jęczmień przynoszony z magazynów znajdujących się na terenie browaru Haberbuscha – to było gdzieś w okolicach ulicy Żelaznej. Kilkakrotnie tam chodziłem i ciężkie, pewnie dwudziestokilowe worki przynosiliśmy na plecach. Dla mnie osobiście zmorą było przechodzenie przez ulicę Marszałkowską – tam nie można było przejść górą, bo był ostrzał od strony Saskiego Ogrodu; był tam tunel przekopany pod ulicą, ale bardzo niski, a w dodatku jeszcze w niektórych miejscach były jakieś rury, tak że trzeba było niemal się czołgać. Za każdym razem, jak tam przechodziłem, to uderzałem się w głowę o te rury, tak że później chodziłem już w hełmie na te wyprawy, żeby przynajmniej mieć jakieś zabezpieczenie przed taką kontuzją.

  • A najlepsze pana wspomnienie z Powstania?

Najlepsze i najmilsze wspomnienie – to chyba moje spotkania z sanitariuszką ze szpitala na Pańskiej. Był szpital powstańczy na rogu Pańskiej i Mariańskiej, dom ten stoi do dzisiaj, mieści się w nim przychodnia akowska imienia generała Okulickiego. Kiedyś na Tamkę przyszła sanitariuszka z tego szpitala, siostra „Janina”, i kilkakrotnie żeśmy się spotykali, i te spotkania już na zawsze zostały w mojej pamięci. Nigdy później już jej nie widziałem. Wiem, że przeżyła Powstanie, bo moi koledzy widzieli ją po kapitulacji w Ożarowie, ponoć była w niewoli w obozie w Oberlangen, ale czy wróciła do kraju, to tego nie wiem.

  • Jak się nazywała?

Ja jej nazwiska nie znałem a tylko pseudonim: „Siostra Janina”. Próbowałem ją odszukać po wojnie, ale bezskutecznie.

  • A jakiś obraz z Powstania? Jak myśli pan o Powstaniu, to jakiś obraz szczególnie utkwił panu w pamięci?

Różne fragmenty rozmaitych wydarzeń zachowały się w pamięci, ale to są raczej tylko pojedyncze, luźne obrazy, jakie trudno dziś połączyć w jedną całość. Z drugiej zaś strony pewne wydarzenia zupełnie niespodziewanie nagle się przypominają. Pamiętam między innymi ostrzeliwanie z niemieckich moździerzy czy granatników uliczek na Powiślu – czasami kilka pocisków nagle po kolei spadało siejąc spustoszenie i później kilkugodzinna przerwa… Nocne patrole do szpitala na Solcu i na tak zwaną „ziemię niczyją” pomiędzy wiaduktem kolejowym a wiaduktem Poniatowskiego… Płonąca ulica Szczygla, którą wycofywaliśmy się z dolnego Powiśla na górę. W momencie, kiedyśmy się na tej Szczyglej znaleźli, uderzyły w domy po obu stronach ulicy pociski z tak zwanych krów, tak nazywano sprzężone poszóstne miotacze min. Wszystkie domy płonęły, ludzie uciekali w różne strony. Myśmy się tamtędy jakoś przedostali przez tę płonącą ulicę do Kopernika i dalej na ulicę Pierackiego. Tam przez prawie cały dzień jeszcze broniliśmy się w Pałacyku Zamoyskich – w terminologii powstańczej była to placówka „Żaba” – i moje tam spotkanie z kapralem-podchorążym „Nałęczem” – dziś generałem Stanisławem Komornickim. Do późnego popołudnia 6 września broniliśmy się na tej skarpie… No i ów zacięty bój na ulicy Wareckiej, w obronie Poczty Głównej.Przychodzi mi też na pamięć ostatni dzień Powstania. Padł już i Mokotów i Żoliborz, w naszych rękach zostało tylko Śródmieście. Ogłoszono zawieszenie broni, a na drugi dzień przyszła wiadomość o kapitulacji. Nasza kompania stanęła wieczorem na ostatniej zbiórce – staliśmy w dwuszeregu w jakiejś salce na Szpitalnej, ja stałem w drugim rzędzie, pod ścianą. Poinformowano nas o warunkach kapitulacji, o tym że idziemy do niewoli Wehrmachtu i że ani gestapo, ani SS nic do nas nie będzie miało. Potem przemówił dowódca kompanii, kapitan „Konrad”. Podziękował nam za wierną służbę, za żołnierski wysiłek, oddał cześć naszym poległym kolegom, przypomniał też, żeśmy przeżyli razem bardzo ciężki dzień 6 września, wezwał nas wreszcie, byśmy w niewoli odnosili się do siebie nawzajem w sposób koleżeński i braterski unikając kłótni i sporów. Z tego, co mówił, nie wszystko jednak do mnie dochodziło. Ogarnął mnie jakiś podły nastrój. Do głowy przychodziły różne czarne myśli – nie wiadomo było, co nas czeka w niewoli, czy Niemcy dotrzymają słowa… Zdawało mi się, że wszystko dookoła się wali i kończy. Żal sercem targnął, że tak oto w tragiczny sposób padła nasza święta sprawa, że skończyły się wszystkie nadzieje, te którymi żyliśmy przez całą okupację, przez całe pięć lat, wszystko to, na co czekaliśmy i do czego przez cały ten czas żeśmy się przygotowywali… I po co było to wszystko – te trudy, te cierpienia, te ofiary? Czy na cokolwiek to się zdało, skoro teraz znowu mamy oddać się w łapy Niemców? Co będzie z Polską? Co będzie z nami? Czy nie lepiej palnąć sobie w łeb – teraz, póki jeszcze mam broń? Czułem, że wstrząsają mną dreszcze, w oczach zjawiły się łzy i – jakby chcąc sprawdzić, że mam wciąż jeszcze za pasem swój pistolet, swojego „gnata”, sięgnąłem po niego drżącą ręką. W tym momencie poczułem, że na mojej dłoni spoczęła czyjaś dłoń. To stojący obok mnie podchorąży „Daszewski” – Janek Sztummer, mój kolega jeszcze z Konfederacji Narodu. Spojrzał mi w oczy i wyszeptał jedno tylko słowo: „Nie!”. A kiedy kapitan „Konrad” skończył i padł rozkaz „Rozejść się!”, podszedłem do „Daszewskiego” i powiedziałem mu też tylko jedno słowo: „Dziękuję”. Mimo, że razem byliśmy w obozie, a po wojnie częstośmy się spotykali, ani razu o tym wydarzeniu nie było między nami mowy. On może tego i nie pamięta, ale ja tego nie zapomniałem. Kiedyś tylko zgadaliśmy się, że on także – podobnie jak ja – był w dzieciństwie wytrwałym czytelnikiem dodatku dla dzieci „Kuriera Warszawskiego”.

  • Pamięta pan zapach Powstania?

Tak, ten zapach mnie prześladował jeszcze przez długie miesiące pobytu w Niemczech, a może nawet po powrocie do kraju. Przypuszczam, że to po prostu zapach spalenizny i rozgrzanych płonących murów, ale ten zapach był bardzo charakterystyczny.

  • Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania?

Kapitulacja miała miejsce na początku października, została podpisana 2 października i po dwóch dniach poszliśmy do niewoli niemieckiej. Opuściliśmy nasze kwatery na ulicy Szpitalnej – zbiórka batalionu pod dowództwem kapitana „Krybara” była na ulicy Przeskok, między Szpitalną i Zgoda, i stamtąd przeszliśmy ulicami Zgoda i Złotą na drugą stronę Marszałkowskiej. Był tam wielki lej od bomby, na rogu Złotej i Marszałkowskiej, a może Złotej i Zielnej, już dokładnie nie pamiętam. Dalej szliśmy ulicą Złotą aż do Żelaznej. Ulica Złota nie była jeszcze tak bardzo zniszczona. Owszem, niektóre domy były uszkodzone, niektóre częściowo wypalone, ale były i domy zupełnie nienaruszone, nawet gdzie niegdzie w oknach były szyby. Jak żeśmy tamtędy maszerowali, ludzie wychodzili z domów, bili nam oklaski, podawali jakieś paczuszki z jedzeniem, butelki z napojami – tak nas wtedy żegnano. Właśnie tam, przechodząc ulicą Złotą, spotkałem znajomego mojej mamy, pana Wacława Lachmana, który był przed wojną – a i po wojnie – znanym dyrygentem chórów męskich. Mieszkał na ulicy Sosnowej. On też dał mi paczuszkę z jakimś jedzeniem na drogę. Na początku, na czele tej kolumny idących do niewoli powstańców szła wojskowa orkiestra. Była to chyba orkiestra złożona z muzyków z Konserwatorium Muzycznego. Grali, pamiętam, marsza żałobnego Szopena. Myśmy szli prawie na czele całej tej kolumny, na samym jej początku – zaraz za orkiestrą, bo nasze dawne Zgrupowanie „Krybar” stanowiło wtedy pierwszy batalion 36. pułku Legii Akademickiej AK. Pod koniec września przeorganizowano siły powstańcze w Warszawie. Utworzono korpus warszawski Armii Krajowej, podzielony na trzy dywizje – mokotowską, żoliborską i śródmiejską. Ta dywizja, którą utworzono w Śródmieściu, dywizja imienia Okrzei, składała się zdaje się z trzech pułków. Jednym z nich był właśnie nasz 36. pułk Legii Akademickiej. Jego dowództwo objął major „Róg”, a pierwszym batalionem dowodził kapitan „Krybar”.

  • Ile osób liczyła ta orkiestra?

Co najmniej kilkanaście, może nawet około dwudziestu.

  • Towarzyszyli długo temu marszowi?

Ja ich pamiętam do momentu składania przez nas broni. Myśmy szli ulicą Złotą, później skręciliśmy w Żelazną do alej Jerozolimskich, koło Dworca Pocztowego, i doszliśmy do placu Narutowicza. Pierwszych Niemców spotkaliśmy na rogu alej Jerozolimskich i Towarowej – teraz jest tam Plac Zawiszy. Broń składaliśmy na dziedzińcu domu akademickiego na placu Narutowicza.

  • Niemcy jakoś reagowali na tę orkiestrę?

Nie. Pamiętam tylko, że pierwszy oficer niemiecki, jakiego spotkaliśmy na rogu Towarowej i alej Jerozolimskich, podszedł do nas i z takim drwiącym uśmiechem powiedział: Ihr habt kein Lust mehr zu kämpfen („Już straciliście ochotę do dalszej walki”). A z placu Narutowicza prowadzono nas już pod eskortą do Ożarowa. Tam doszliśmy już późnym wieczorem, było ciemno i umieszczono nas w jednej z hal Fabryki Kabli. W pewnej chwili ktoś krzyknął, że jest woda, że można się umyć. Rzeczywiście stały tam jakieś wielkie kotły czy pojemniki z wodą. Ja też chciałem się tam dostać, ale całe szczęście, że mi się to nie udało. Rano okazało się, że to nie była woda, a jakaś rozpuszczona farba buraczkowego koloru, i to taka farba, która nie schodziła, nie dawała się zmyć. Ci, którzy tam się dopchali, pomalowali sobie ręce, twarze, ubrania, tak że jeszcze wiele tygodni, a nawet miesięcy po tym chodzili w obozie w buraczkowych kolorach, póki nie dostali nowych mundurów, jakie nam przysłano do niewoli.

  • Pan wie, dlaczego była ta farba tam? Ona była celowo?

Nie, to była farba używana pewnie w fabryce do produkcji, do jakichś procesów technologicznych. A po ciemku nikt nie widział, co jest w tych kadziach. Prawdopodobnie była to farba anilinowa, bo absolutnie nie schodziła ani z ubrań ani ze skóry na twarzy i rękach. Wielu tych biednych chłopaków, takich „buraczkowych”, było później ze mną w obozie. W Ożarowie przebywaliśmy chyba dwie noce – tam spędziliśmy dwie doby i później podstawiono wagony towarowe, załadowano nas i wywieziono do Niemiec. Ale przez druty w Ożarowie można było jeszcze się komunikować z miejscową ludnością i pamiętam, że za banknot pięćsetzłotowy mogłem jeszcze kupić kawałek wędliny, zdaje się, że to był salceson, tak że jadąc do obozu nie byliśmy głodni, bo jeszcze mieliśmy trochę jedzenia.

  • Te pięćset złotych to był żołd?

Nie, to były okupacyjne „młynarki”, jakie miałem przy sobie w czasie Powstania.

  • Ale miał pan jakieś pieniądze w czasie Powstania, czy to był żołd na zakończenie?

Już tego nie pamiętam. Myśmy dostali żołd, chyba to było też po pięćset złotych, ten żołd, oraz po dziesięć dolarów, tylko że tych dolarów nie dostaliśmy do ręki, bo był jeden banknot studolarowy na dziesięciu; wziął go nasz dowódca kapitan „Kazik” i po wojnie jakoś się z nami rozliczył. Fallingbostel był to obóz XI B, położony w okolicach Hanoweru, mniej więcej między Hanowerem i Hamburgiem. Tam po przyjeździe zrobiono od razu rewizję i odebrano nam wszystkie dokumenty. Dali tylko blaszki z numerem jeńca i z nazwą obozu jako jedyny znak tożsamości danej osoby. Odebrane mi wtedy moje osobiste dokumenty, wraz z legitymacją AK, jakimś dziwnym trafem niedawno się odnalazły w Krakowie i tam się znajdują w Muzeum Armii Krajowej. W Fallingbostel umieszczono nas w barakach, oddzielonych od reszty obozu podwójnym rzędem drutu kolczastego. Początkowo były z nami i dziewczęta – nasze koleżanki z Powstania, ale po kilku dniach wywieziono je do innego obozu. Byliśmy głodni, próbowali poratować nas jeńcy – Polacy, nazywani przez nas „wrześniowcami”, odstępując nam część swoich zapasów żywności, ale tych „wrześniowców” było niewielu w porównaniu do znacznie liczniejszych nas – akowców. Czasami udawało nam się nawiązać kontakt z jeńcami innych narodowości. Któregoś dnia próbowałem rozmawiać przez druty z Anglikiem, mimo że angielski znałem wtedy jeszcze dość słabo. Staliśmy po obydwóch stronach tego podwójnego rzędu drutów kolczastych – były one oddalone od siebie o jakieś trzy metry, a przejściem między nimi przechadzał się niemiecki wartownik. Anglik chciał mi zrobić prezent i próbował przerzucić mi dwa papierosy – zawinął je w kawałek gazety. Niestety, rzucił za słabo i zawiniątko spadło między druty. Zauważył to wartownik, podszedł, wyjął papierosy, schował je do kieszeni i zasalutował Anglikowi mówiąc z ironicznym uśmiechem: Danke schön! („Pięknie dziękuję”.). Na to Anglik ze złością odpowiedział: You f…n German („Ty p…y Niemcu”), a ja zapytałem go wtedy: I know what is German, but I don’t know what is the first word, what is f..n („Wiem, co znaczy German, ale nie wiem, co znaczy to pierwsze słowo”). Anglik wytłumaczył mi to obrazowo, robiąc znaczący ruch ręką. W Fallingbostel przebywałem prawie do końca grudnia. Na kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia wywieziono nas na tak zwaną „komenderówkę”, to znaczy filię obozu, w Hanowerze. Tam pracowaliśmy w fabryce, w rafinerii ropy naftowej w Missburgu, położonej na przedmieściach Hanoweru. Spaliśmy natomiast w samym Hanowerze, w śródmieściu, w hali fabrycznej jakiejś starej, nieczynnej już tkalni. Co dzień rano, o szóstej rano, wywożono nas ciężarówką do pracy, do tej fabryki benzyny. Była to fabryka benzyny, czy też rafineria ropy, dokładnie nie wiem, w każdym razie była już bardzo zniszczona przez stałe naloty alianckie, tak że myśmy tam pracowali tylko przy odgruzowywaniu terenu. Niestety, niemal codziennie w godzinach południowych były naloty na zakłady przemysłowe, zlokalizowane głównie na przedmieściach Hanoweru, bo było to dość uprzemysłowione miasto – wśród nich również na „naszą” rafinerię. Wieczorem z kolei były naloty dywanowe na samo śródmieście, tam gdzieśmy nocowali, tak że zarówno w dzień, jak i w nocy byliśmy narażeni, bo w dzień przylatywali Amerykanie, a wieczorem Anglicy, by bombardować Hanower. Doszło do tego, że z jednym z kolegów – miał on pseudonim „Zych”, a nazywał się Roman Stanowski – stwierdziliśmy, że nie ma sensu tu siedzieć. Wojna się zbliża ku końcowi, a można oberwać od swoich, zdecydowaliśmy się więc na ucieczkę z tej komenderówki. Było to dość łatwe – sama ucieczka i przygotowania do niej. Trzeba się było zaopatrzyć w trochę marek, ale to nie było trudne, bo już wtedy dostaliśmy pierwsze paczki za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. W tych paczkach była między innymi kawa w proszku – pierwszy raz taką kawę rozpuszczalną wtedy zobaczyłem. Ta kawa była przedmiotem wymiany z Niemcami. Na terenie Missburga pracowali również więźniowie z obozów koncentracyjnych, ale też spotykaliśmy się z cywilnymi Niemcami i prowadziliśmy z nimi swego rodzaju handel wymienny i za tę kawę można było dostać czy chleb, czy marki. W ramach tych przygotowań na dzień przed ucieczką zrobiłem sobie coś w rodzaju owijaczy na nogi, bo w niewoli miałem tylko cienkie, płócienne drelichowe spodnie, te same, w których poszedłem do Powstania. A to była już surowa zima, początek stycznia, jeszcze przed wielką ofensywą sowiecką, która zaczęła się gdzieś w połowie stycznia. Otóż z koca, jaki dostałem po przyjściu do obozu – każdy jeniec dostawał niemiecki koc wojskowy – wyciąłem sobie paski wzdłuż koca i z nich zrobiłem owijacze na nogi. To się później w skutkach okazało fatalne, bo jak mnie złapano, to na jednym z fragmentów koca, którym miałem obwiązane nogi, Niemcy znaleźli nadrukowany stempel ze swastyką i z hitlerowskim orłem. Z tego powodu oskarżono mnie nie tylko o ucieczkę z niewoli, ale także o kradzież i zniszczenie „mienia Rzeszy Wielkoniemieckiej”.

  • Jak długo był pan na wolności?

Tylko dwa dni. Myśmy uciekli rano. To był styczeń i było jeszcze zupełnie ciemno, kiedy ta ciężarówka podjeżdżała do bramy fabryki, gdzieśmy spali, owej tkalni, noszącej nazwę: „Linden-Weberei”. W bramie wszyscy wsiadali na tę ciężarówkę, a myśmy się we dwóch jakoś przemknęli, przecisnęli pomiędzy ścianą a bokiem ciężarówki i wyszliśmy po prostu na ulicę. Poszliśmy do dworca. Drogę dobrze znaliśmy, bo tamtędy codziennie nas wożono koło głównego dworca kolejowego. Okazało się, że pociąg w kierunku wschodnim będzie dopiero po południu, więc – żeby się nie włóczyć po ulicach – poszliśmy do kina. Wtedy byłem po raz pierwszy w czasie wojny w kinie. Pokazywano jakiś propagandowy film niemiecki, ale dość ciekawa była – pamiętam – kronika. Były w niej zdjęcia z walk w Ardenach, bo to było krótko po załamaniu się ofensywy niemieckiej, tej ostatniej – już w grudniu – na terenie Belgii. Były także zdjęcia z walk w Prusach Wschodnich i z Kurlandii, i jakaś mowa Goebbelsa. Potem, dopiero wieczorem odjechaliśmy z Hanoweru. Kilkakrotnie trzeba się było przesiadać – dość długo trwała ta podróż. Wreszcie dojechaliśmy do Magdeburga. Tam mój kolega „Zych” miał jakichś znajomych Niemców mieszkających w Magdeburgu. Miał ich adres i jakoś żeśmy do nich trafili. Byli bardzo wystraszeni, chcieli się jak najprędzej nas pozbyć, dali nam tylko kilka kartofli do zjedzenia, po kawałku chleba, a także – co było dość ważne – kapelusze. Nie mieliśmy nic na głowę, musiałem więc chodzić z gołą głową, mimo że był dość silny mróz, a miałem tylko swoją powstańczą furażerkę. Poszliśmy znowu na dworzec w Magdeburgu, skąd mieliśmy odjechać dalej. Owi niemieccy znajomi „Zycha” dali nam jeszcze trochę marek, tak że mogliśmy kupić bilety. Mieliśmy już bilety kupione – zdaje się, że do Brandenburga. Czekając na pociąg, zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie w poczekalni, ale nie gdzieś w środku, tylko przy samych drzwiach na peron, tak żeby w razie jakiejś kontroli można było się wymknąć. Ale niestety właśnie tymi drzwiami od peronu weszli jacyś tajniacy, dwóch cywilów, i jako do pierwszej osoby podeszli do mnie i zażądali dokumentów. Nie miałem, oczywiście, nic poza blaszką z numerem jenieckim, którą pokazałem. Bist Du Kriegsgefangene? („Jesteś jeńcem wojennym?”) Ja, ich bin Kriegsgefangene (Tak, jestem jeńcem wojennym.) Wo aber ist dein Wachman? („A gdzie jest twój wachman?”). „No, gdzieś tu musi być. Był ze mną, ale nie wiem, gdzie się podział.” „No to chodźmy, poszukamy go”. Chodziliśmy chyba z dwadzieścia minut po całym dworcu, nigdzie tego wachmana, oczywiście, nie było. Później znaleźli przy mnie ten bilet do Brandenburga, więc jeden z nich stwierdził: Mensch, das stimmt alles nicht („Nic tutaj się nie zgadza”). No i zamknęli mnie w areszcie na dworcu, a na drugi dzień rano odwieźli do więzienia policyjnego w Magdeburgu. Tam sfotografowano mnie, pobrano odcisk palca i posłano je w celu sprawdzenia do Fallingbostel, bo w obozie były też nasze zdjęcia. Jak przyszliśmy do niewoli, to każdego jeńca fotografowano i od każdego pobrano odciski palców. Mimo że to już był prawie koniec wojny, styczeń czy może nawet początek lutego 1945 roku, to jeszcze na tyle wszystko funkcjonowało w Niemczech, że po jakichś dwóch tygodniach przyszła z Fallingbostel odpowiedź, że jestem tym, za kogo się podaję, bo zarówno zdjęcie, jak i odciski palców się zgadzają. Wobec tego przekazano mnie znowu władzom wojskowym, bo jako jeniec wojenny podlegałem jurysdykcji wojska (Wehrmachtu). Okazało się to o tyle szczęśliwe, że czasami złapanych jeńców, którzy uciekli z niewoli, policja niemiecka przekazywała wprost do obozów koncentracyjnych, gdzie szanse przeżycia były właściwie minimalne. Przyszedł po mnie do więzienia żandarm z blachą na piersi, z napisem „Feldgendarmerie” („żandarmeria polowa”), i pod karabinem zaprowadził mnie przez całe miasto do jakichś fortów czy koszar. Kiedyśmy tam doszli, powiedział tylko: – Hier war auch dein Pilski („Tu był też i Twój Piłsudski”). Byłem, oczywiście, w swoim cywilnym ubraniu, bo nie mieliśmy jeszcze wtedy żadnych sortów mundurowych. Wobec tego pierwszą zaraz rzeczą, jaką zrobiono, to wymalowano mi białą olejną farbą, na palcie, na swetrze, nawet na koszuli ogromne litery KG (jako skrót od słowa Kriegsgefange, to znaczy jeniec wojenny). Zamknęli mnie w jakiejś wyziębionej celi, gdzie stało kilka prycz, a także żelazny piecyk, tak zwana „koza”. Żołnierz, który mnie tam przyprowadził, powiedział: „Jeżeli cokolwiek tu spalisz, to zostaniesz rozstrzelany”. Oczywiście, nie miałem co spalić, najwyżej deskę z owych prycz, ale i tak nie miałem zapałek. Chodziłem więc po celi, żeby się trochę rozgrzać, a były wówczas dość silne mrozy. Jednak po paru godzinach ten sam żołnierz przyszedł z naręczem drew, rozpalił ogień w piecyku, usiadł koło mnie i zaczął opowiadać o sobie. Pochodził z Kolonii, dom jego został zbombardowany, cała rodzina była w jakimś obozie dla uciekinierów pod Poznaniem. Wyciągnął fotografię żony i dzieci, zaczął o nich opowiadać – niemal się przy tym rozpłakał. Prawie cały wieczór przy mnie spędził na tej rozmowie. Nazajutrz zawieźli mnie już do innego obozu jenieckiego w pobliżu Magdeburga. Był to obóz XI A w miejscowości Altengrabow. Dość długo ta podróż trwała, mimo że odległość niewielka, ale trzeba się było przesiadać na wąskotorówkę. Po przyjeździe do Altengrabowa odbyło się coś w rodzaju sądu polowego. W pokoju siedziało trzech podoficerów, chyba w randze feldfebli, i przed nich to zostałem przyprowadzony. Zorientowałem się, że jeden z nich był czymś w rodzaju obrońcy, jeden oskarżycielem, a trzeci chyba przewodniczącym owego gremium. Ów przewodniczący zresztą cały czas drzemał. Obrońca tylko tyle powiedział, że według konwencji genewskiej jeniec wojenny ma prawo uciekać i nie powinien być za ucieczkę karany, poza karą dyscyplinarną za nie stawienie się na apelu wieczornym. Za to „oskarżyciel” powiedział, że przewinieniem jest nie tylko niestawienie się na apelu, ale też odmowa pracy fizycznej, a co najważniejsze – kradzież koca i jego zniszczenie. Wobec tego przewodniczący ogłosił wyrok: dwa dni aresztu za niestawienie się do pracy i dwa tygodnie dodatkowo aresztu za zniszczenie wojskowego niemieckiego koca – ostatnie jego słowa brzmiały: „Vernichtung des Eigentums des Grossdeutschen Reiches’ („zniszczenie mienia Wielkoniemieckiej Rzeszy”). Cała ta procedura trwała najwyżej dziesięć minut, poczym zamknięto mnie w obozowym areszcie. Tam, co trzeci tylko dzień dostawałem gorącą zupę, a poza tym codziennie lurę zwaną kawą i kawałek chleba. Ale ponieważ miałem jeszcze z paczek Czerwonego Krzyża puszkę kawy w proszku, to ze strażnikami udało mi się wymienić ją na chleb, tak że jakoś przeżyłem owe dwa tygodnie aresztu w zimnej, nie opalanej celi. Później trzymali mnie jeszcze przez dwa tygodnie w karnej kompanii, gdzie byłem sam jeden tylko Polak z Francuzami i z Belgami. Nauczyłem się wtedy trochę nowych słów i zwrotów francuskich, ale kiedy pierwszy raz znalazłem się we Francji, miałem pod tym względem kłopoty, szczególnie w obecności pań; język, który poznałem, był bowiem językiem „obozowym” pełnym wyrażeń niecenzuralnych – moi francuscy przyjaciele określili go jako la langue de corps-de-garde (język koszarowy). Taki był przynajmniej pożytek z pobytu w niewoli.Mój opis ucieczki z Hanoweru i związanych z nią przygód zamieścił Stach Kopf w swojej książce „Powstańcy w obozach jenieckich” – ukazała się ona w serii „Warszawskie Termopile”.

  • A co się stało z pana kolegą, z którym razem pan uciekł?

Jego też złapali, tylko w kilka dni później. Zdaje się, że zdołał dojechać do Berlina, z tym, że jego przewieźli z powrotem do Fallingbostel i tam był już do końca wojny. Ja się z nim kilkakrotnie po wojnie spotykałem, mieszkał w Gdańsku. Ostatni raz widziałem się z nim w pięćdziesiąta rocznice Powstania – z tej okazji przyjechał do Warszawy i u mnie przez kilka dni nocował.

  • Gdzie doczekał pan końca wojny?

Właśnie w Altengrabowie. Tam już było o tyle lepiej, że po pierwsze otrzymywaliśmy regularnie paczki żywnościowe Czerwonego Krzyża. Dostaliśmy też sorty mundurowe: brytyjskie battledresy i amerykańskie mundury. Te mundury amerykańskie były ponoć jeszcze z okresu pierwszej wojny. A poza tym już miałem status nie tylko jeńca wojennego, ale też widziałem, jak napisali wielkimi literami na moich dokumentach: FD, to podobno oznaczało Fluchtverdächtig,, czyli „podejrzany o ucieczkę”, i wobec tego już na żadną komenderówkę mnie nie wysyłali, tak że do końca wojny tam przebywałem. 3 maja, z okazji naszego święta narodowego, polscy jeńcy całą kolumną przeszliśmy na boisko na terenie obozu, gdzie ksiądz, Francuz, odprawił dla nas mszę. Kiedyśmy wrócili z boiska do naszych baraków, to okazało się, że przed budynkiem komendantury nie ma już niemieckich wachmanów, natomiast stały tam amerykańskie jeepy i opancerzone pojazdy. Wachmanów wyprowadzili z komendantury Amerykanie pod bronią, wsadzili na ciężarówkę i gdzieś ich zabrali. Później przez cały dzień przyjeżdżały z Magdeburga amerykańskie ciężarówki i wywoziły jeńców. Ogłoszono, że w pierwszej kolejności pojadą jeńcy amerykańscy i brytyjscy, a później dopiero innych narodowości. Wieczorem powiedziano nam, żebyśmy zorganizowali na noc obronę, żeby ustawić posterunki wokół obozu, bo w okolicy są jakieś rozbite oddziały niemieckie, które uciekają przed Armią Czerwoną na zachód i mogą nas zaatakować lub w każdym razie próbować coś z nami niedobrego zrobić. A nazajutrz dopiero dotarły do obozu szpice wojsk sowieckich.

  • Kiedy wrócił pan do kraju?

Do kraju wróciłem dość wcześnie, już w lipcu 1945 roku. Można było zostać na Zachodzie, można było pojechać do Włoch, do drugiego korpusu, ale przypuszczałem, że mój brat prawdopodobnie zginął zamordowany przez Niemców w obozie koncentracyjnym, a rodzice byli sami, więc nie chciałem ich tak zostawiać i dlatego zdecydowałem się przyjechać jak najprędzej do kraju. Podróż powrotną miałem zresztą z przygodami. Wracaliśmy – było nas czterech byłych jeńców akowców – różnymi możliwymi środkami lokomocji, najczęściej przygodnie napotkanymi wojskowymi ciężarówkami, koleje jeszcze wtedy prawie nie funkcjonowały. We Frankfurcie nad Odrą zatrzymał nas patrol sowiecki. Przyprowadzono nas przed jakiegoś oficera NKWD – na nic zdały się nasze tłumaczenia, że wracamy do Polski z niemieckiej niewoli – ten oficer uparcie twierdził, że jesteśmy „szpiony”. Po dwóch dniach spędzonych w tamtejszym areszcie wsadzono nas znowu na ciężarówkę wraz z kilkunastoma Niemcami i skierowano do jakiejś wyższej instancji NKWD; pojechaliśmy z powrotem w kierunku zachodnim, w stronę Berlina. Udało się nam jednak uciec z tego transportu, bo kiedy zatrzymaliśmy się po drodze w jakiejś miejscowości, nasi strażnicy byli już zupełnie pijani, tak że bez żadnych trudności, ale niestety i bez pożegnania z nimi mogliśmy się spokojnie oddalić.

  • Przyjechał pan do Warszawy?

Przyjechałem najpierw do Włocławka, gdzieśmy przed wojną mieszkali i tam znalazłem rodziców. W naszym przedwojennym mieszkaniu jeden pokój zajmował teraz baron Leopold Kronenberg, wnuk założyciela Banku Handlowego w Warszawie. Po wyjściu Niemców wrócił do swojego majątku Wieniec pod Włocławkiem, ale wkrótce bezpieka kazała mu się stamtąd wynosić jako „obszarnikowi”. Dyrekcja Banku Handlowego pozwoliła mu wówczas zamieszkać w domu bankowym we Włocławku. Moja mama od razu uprzedziła mnie, bym przypadkiem nie rozmawiał z nim o jego córce. Okazało się, że ją powstańcy zaraz na początku Powstania rozstrzelali jako agentkę gestapo. Jednakże – jak się później z różnych źródeł dowiedziałem – była to tragiczna pomyłka: Wanda Kronenberżanka była ponoć rzeczywiście w latach okupacji agentką, ale nie niemiecką lecz brytyjską, a kontrwywiad akowski tego nie rozpoznał i sąd Polski Podziemnej skazał ja na karę śmierci. Wkrótce po powrocie do kraju pojechałem do Warszawy. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o możliwości kontynuowania studiów, rozpoczętych w czasie okupacji na konspiracyjnym Uniwersytecie Warszawskim, na kierunku geografii. Jednak nie miałem żadnych możliwości zadomowienia się w zrujnowanej Warszawie – nasze mieszkanie zostało zbombardowane i spalone. A co do studiów, to niewiele jeszcze wtedy się działo, był to koniec sierpnia lub sam początek września. Na uniwersytecie powiedziano mi tylko, że przed wojną instytut geograficzny czy katedra geografii mieściły się w Pałacu Staszica, więc może tam się czegoś dowiem. Ale Pałac Staszica był też niemal całkowicie zrujnowany. Po gruzach dotarłem tylko do miejsca, gdzie miałem swoje stanowisko strzeleckie w czasie Powstania, i znalazłem jeszcze kilka łusek od pocisków karabinowych, prawdopodobnie przeze mnie wystrzelonych, które na pamiątkę zabrałem. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że geografia mieści się teraz na ulicy Wilczej w domu profesora Samsonowicza. Był on profesorem geologii, wykładał nam geologię w czasie wojny na tajnym uniwersytecie – ojciec Henryka Samsonowicza, znanego historyka. Od niego właśnie dowiedziałem się, że wykłady z geografii odbywają się w jego domu na Wilczej. Niestety, nie miałem żadnych możliwości ulokowania się w Warszawie i dlatego zdecydowałem pojechać do Poznania. Tam właśnie, na Uniwersytecie Poznańskim, ukończyłem w trzy lata później studia geograficzne.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany po wojnie?

Trudno powiedzieć, żebym był represjonowany. Zostałem aresztowany w maju 1946 roku. Zaczęło się to tak, że z okazji święta 3 Maja odbył się w Krakowie podobno nielegalny pochód, zorganizowany przez krakowską młodzież akademicką i w konsekwencji aresztowano tam dość duże grono studentów. W odpowiedzi na to w kilka dni później, w Poznaniu urządzono solidarnościowy strajk studencki. Zebrała się młodzież akademicka, przeszliśmy pochodem przez miasto, niesiono transparenty: „Żądamy uwolnienia kolegów z Krakowa!”. Doszliśmy do urzędu wojewódzkiego, tam przemawiali do nas wojewoda poznański, niejaki pan Widy-Wirski, oraz rektor Uniwersytetu, profesor Dąbrowski. Miało już być w ten sposób zakończenie tego pochodu, całej tej manifestacji. Jednak w trakcie tych przemówień cały plac przed urzędem wojewódzkim został otoczony przez milicję i większość studentów, którzy tam się znajdowali, powsadzano na ciężarówki i pod eskortą przewieziono do jakiejś szkoły na Łazarzu – tak się nazywa jedna z dzielnic Poznania. Stamtąd część zatrzymanych wypuszczono od razu nazajutrz, a część dopiero po pewnym czasie. Mnie przetrzymano dłużej, chyba przez moją własną nierozwagę. Przesłuchujący mnie ubek między innymi zapytał, co robiłem od rana tego fatalnego dnia. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą nie zastanawiając się, że przed południem byłem na uniwersytecie i rozmawiałem z rektorem. Rzeczywiście, po przyjeździe z Włocławka poszedłem z jednym z kolegów, też włocławiakiem, do rektoratu i poprosiłem o przyjęcie przez rektora, żeby mu zdać sprawę z wydarzeń, jakie trzeciego maja miały miejsce także we Włocławku, bowiem dzień trzeci maja przypadał tego roku jeszcze na przerwę świąteczną. To było wkrótce po świętach wielkanocnych i studenci – ci, którzy nie mieszkali stale w Poznaniu – byli w swoich domach rodzinnych. We Włocławku było wtedy sporo młodzieży akademickiej studiującej w Poznaniu, na pobliskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, w Łodzi, w Gdańsku... My – włocławscy studenci – żeśmy się umówili, że nie będziemy brać udziału w pochodzie pierwszomajowym, natomiast weźmiemy udział w zapowiedzianych uroczystościach trzeciomajowych, ale te uroczystości w ostatniej chwili odwołano. Trzeciego maja młodzież szkolna i akademicka zebrała się na mszy we włocławskiej katedrze, a potem miał odbyć się pochód trzeciomajowy, ale został w ostatniej chwili przez władze odwołany. Mimo to po pewnym czasie pochód się uformował samorzutnie, a ponieważ byłem jeszcze w swoim battledresie, czy też w mundurze amerykańskim, to mnie koledzy wysunęli na czoło, ażebym poprowadził cały ten pochód. Przeszliśmy przez miasto przez nikogo nie zatrzymywani i doszliśmy do Placu Dąbrowskiego, gdzie stała jeszcze trybuna po oficjalnych obchodach pierwszomajowych. Z tej to trybuny kilku kolegów przemawiało – nie były to jakieś przemówienia antyrządowe czy antysowieckie, miały one patriotyczny charakter, dotyczący po prostu trzeciomajowej rocznicy. Jeszcze tegoż dnia, wieczorem i w nocy, UB aresztowało tych właśnie, którzy przemawiali, ale i niektórych innych studentów. Z tego powodu były nazajutrz demonstracje młodzieży, doszło nawet do strzelaniny i zginął jeden z milicjantów, prawdopodobnie postrzelił go któryś z kolegów, a może sam się przypadkowo postrzelił. To spowodowało dalszą fale aresztowań we Włocławku. Kiedy więc przyjechałem po kilku dniach do Poznania, poszedłem zaraz do rektora powiedzieć mu, że także niektórzy ze studentów Uniwersytetu Poznańskiego zostali we Włocławku zatrzymani czy aresztowani.Tak więc, kiedy mnie przesłuchiwano w Poznaniu po tych zajściach i zapytano, co tego dnia robiłem, odpowiedziałem, że byłem rano w rektoracie i rozmawiałem z rektorem. Widocznie to właśnie zwróciło szczególną uwagę, bo odłączono mnie od reszty zatrzymanych i zawieziono do jakiegoś innego aresztu, w dzielnicy Jeżyce. Tam mnie przez kilka dni trzymano, prawie przez tydzień. Chcieli wydobyć ze mnie zeznanie, że to rektor namawiał młodzież, studentów, do pochodu i do manifestacji; nawet przygotowali takie odpowiednie oświadczenie, żądając nachalnie, bym je podpisał. Oczywiście, nie chciałem nic takiego podpisywać. Przesłuchiwało mnie trzech facetów. Jeden od razu powiedział: „Ja jestem Polak radzijecki”. Nie wiedziałem, co to znaczy „Polak radzijecki”, w każdym razie bardzo źle mówił po polsku, raczej więcej mówił po rosyjsku niż po polsku. Drugi też marnie mówił po polsku, co trochę wtrącał słowa francuskie. Zdaje mi się, że był to tak zwany „reemigrant” z Francji czy może z Belgii; rząd francuski wtedy wydalił działaczy komunistycznych, Polaków, którzy tam działali wśród Polonii, wśród górników polskich. Z nim trudno było się porozumieć. To był zresztą bardzo nieprzyjemny typ. A trzeci z tych ubeków nawet dobrze mówił po polsku, ale z takim swoistym akcentem, znanym mi jeszcze z przedwojennego Włocławka. On to okazał się najbardziej przystępny i ludzki. Najpierw zaczął na mnie wrzeszczeć: „Podpisz to oświadczenie!”. „Proszę pana, ja tego nie mogę podpisać...”. „Tu nie ma panów, tu są towarzysze!”. „To proszę towarzysza…”. „Ja nie jestem dla ciebie żaden towarzysz!”. „No to jak mam mówić?”. „Obywatelu kapitanie!”. „Obywatelu kapitanie, ja tego nie podpiszę, bo to jest niezgodne z prawdą...”. „To my mamy sposoby na takich jak ty. Zgnoimy cię!”. Wtedy zebrałem się na odwagę, było mi już wszystko jedno i powiedziałem: „Sposoby to ja różne znam, bo za Niemców siedziałem na Pawiaku i na Szucha, i tam różne sposoby poznałem, więc tak bardzo się ich nie boję...”. „Panie Paszyński, pan siedziałeś na Pawiaku? Ja też tam siedziałem. To my jesteśmy towarzysze niedoli więziennej. Ja to dla pana robię, że pana stąd wypuszczę, ale niech pan to podpisze”. „Nie, obywatelu kapitanie, tego nie podpiszę...”. „No to masz pan czysty papier – pisz pan, co pan sam uważasz, jak było. Pan jutro stąd wychodzisz”. No i rzeczywiście na drugi dzień stamtąd wyszedłem.

  • Czy rektor został na stanowisku?

Rektorem był już krótko. Profesor Dąbrowski był rektorem chyba jeszcze przed wojną; miał ponoć przekonania prawicowe, był zdaje się członkiem Stronnictwa Narodowego przed wojną. Zapamiętałem jego wypowiedź, jaka krążyła wśród poznańskich studentów... Przy jakiejś okazji powiedział do któregoś z komunistycznych ministrów: „Właściwie to wszystko się zgadza, jestem jak najbardziej prorządowych przekonań, bo Polska jest dziś jednonarodowa, wróciła na piastowskie ziemie, Żydów nie ma, więc wszystko to, czego Stronnictwo Narodowe się domagało, zostało spełnione”.

  • Proszę mi powiedzieć na zakończenie, jak dziś, z perspektywy sześćdziesięciu dwóch lat ocenia pan Powstanie?

Ocena jest bardzo trudna i dyskusyjna. Czasami spotykam się ze zdaniem: „Pocoście robili to Powstanie, trzeba było cicho siedzieć!”. Jest rzeczą charakterystyczną, że najczęściej takie „antypowstańcze” wypowiedzi padają ze strony ludzi, w tym także i byłych powstańców, jacy znaleźli się na Zachodzie, wśród tych, co po wojnie do Polski nie wrócili. Może to jest spowodowane tym, że oni tam mogli swobodnie wypowiadać się i bez przeszkód dyskutować na ten temat. Tymczasem tutaj, w kraju, komuniści oczerniali i opluwali nasz powstańczy zryw, a dla nas było to przecież najważniejsze przeżycie i punkt odniesienia, do którego wszyscyśmy wracali, i który traktowaliśmy – częściowo pewnie i na przekór komunie – z niemal religijnym nabożeństwem. Według mnie Powstania nie mogło nie być. Nastroje Warszawy tamtego lata, w czerwcu i lipcu, były takie, że do wybuchu Powstania dojść musiało. Zresztą nie po to żeśmy się przez całe pięć lat okupacji przygotowywali, nie po to kształciliśmy się w żołnierskim rzemiośle na różnych tajnych podchorążówkach, żeby później dać się Niemcom wywieźć w momencie, kiedy by została zarządzona ewakuacja ludności z Warszawy. Uważam więc, że do Powstania musiało dojść. A nawet, gdyby kierownictwo państwa podziemnego i dowództwo AK nie wydało rozkazu do Powstania, to prawdopodobnie samorzutnie wybuchłyby jakieś walki i to by się też skończyło krwawo, a Niemcy wymordowaliby znaczną część ludności. Tak że według mnie Powstanie było nieuniknione. Jednak z drugiej strony trzeba powiedzieć, że nie było wtedy dla nas dobrego wyjścia – każde wyjście z tamtej sytuacji było złe. Decyzja zbrojnego Powstania pociągała za sobą ryzyko wielkich strat i nawet zburzenia Warszawy, do czego rzeczywiście doszło. Ale decyzja nie podejmowania walki o Warszawę też nie była dobra, bo dawała doskonały argument do ręki tym wszystkim naszym przeciwnikom, jacy twierdzili, że Armia Krajowa nie chce walczyć z Niemcami i że stoi z bronią u nogi, a nawet – że istnieje jakieś tajne porozumienie między AK a Hitlerem. Wreszcie decyzja porozumienia się z PKWN i z PPR też była zła, oddawała bowiem Warszawę i Polskę dobrowolnie i bez oporu pod rządy komunistów i pod władzę Stalina. Tak więc, każda decyzja była wtedy zła, dobrego wyjścia z tego fatalnego dla nas położenia nie było. Zdaje mi się, że z tych trzech możliwości jeszcze decyzja Powstania była chyba najwłaściwsza, przynajmniej jeśli chodzi o dalekosiężne, „strategiczne” konsekwencje dla Polaków.
Warszawa, 20 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski

Nagranie dotyczące przedstawienia kukiełkowego przeprowadzone przez Annę Bosiacką i Ewę Ziółkowską 14 października 2008 roku

  • Panie, które tworzyły przedstawienie kukiełkowe w czasie Powstania, mówiły, że na Powiślu panowała wtedy wspaniała atmosfera. Czy pan to pamięta? Czy mógłby pan coś opowiedzieć o atmosferze panującej na Powiślu w pierwszych dniach Powstania?

Byłem na Powiślu, w czasie Powstania, od samego początku. Byłem żołnierzem III Zgrupowania „Konrad”, które wchodziło w skład Grupy Bojowej „Krybar”. Zgrupowanie „Konrad” miało swój teren działania na samym dole. Okolice ulicy Dobrej, Solca, Smulikowskiego i dolną część Tamki aż do Wybrzeża Kościuszkowskiego. Oczywiście działo się różnie, nawet w różnych częściach Powiśla były różne sytuacje. Po krwawych bojach pierwszych dni, po zwycięskim boju o elektrownię, stoczonym przez żołnierzy zgrupowania „Cubryny”, składającego się głównie z pracowników elektrowni, po tragicznych walkach o przyczółki mostowe, o uniwersytet, Powiśle było w czasie tych pierwszych sierpniowych dniach częścią wolnej Warszawy. Można nawet powiedzieć skrawkiem niepodległej Rzeczypospolitej. Obok wojska działały bardzo sprawne władze cywilne, kierowane przez rejonowego delegata rządu Sokołowskiego. Był nim mecenas Konrad Sieniewicz, z którym zresztą później, po wojnie, wielokrotnie spotykałem się, mieszkał we Włoszech. Władze cywilne wyłonione zostały z konspiracyjnej katolickiej organizacji „Unia”, której członkiem zresztą był w swoim czasie pewien krakowski student nazwiskiem Karol Wojtyła. Ukazywała się znakomita gazeta codzienna „Barykada Powiśla”. Jedna z najlepszych, a może nawet najlepiej redagowane pismo codzienne powstańczej Warszawy.
Wspaniała była też postawa ludności. Do tego stopnia, że właściwie zacierały się różnice między wojskiem a mieszkańcami Powiśla. Walczyli bowiem właściwie niemal wszyscy – nie tylko ci z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, nie tylko żołnierze na barykadach czy łączniczki przenoszące meldunki i rozkazy, nie tylko sanitariuszki opatrujące rannych czy harcerze z poczty polowej. Walczyli także ci, dla których broni nie starczyło. Ci, którzy formalnie w wojsku nie byli. Owi wspaniali mężczyźni, nieraz starsi już panowie, którzy gasząc pożary, walczyli z ogniem, którzy dowozili wózkami węgiel do kotłów elektrowni, którzy wznosili barykady i stawiali zasłonę na Solcu, którzy kopali studnie i groby poległym. Te wspaniałe kobiety opiekujące się chorymi i bezdomnymi. Ze swoich, jakże skromnych zapasów gotujące strawę dla swoich najbliższych, ale też dla coraz liczniejszych rzesz pogorzelców i uciekinierów.
Było więc Powiśle – częścią wolnej, niepodległej Rzeczypospolitej. Atmosfera była w pierwszych sierpniowych dniach, ale i właściwie przez cały sierpień, wspaniała, mimo że ciągle trwały walki. Stale dochodziło do uderzeń i przeciwuderzeń. Padali zabici. W szpitalach coraz więcej przybywało rannych. Mimo to Powiśle ducha nie traciło. Poprzez huki wystrzałów i wybuchy granatów można było słyszeć śpiewy. Bywało, że wieczorami, rozświetlonymi łunami pożarów, śpiewaliśmy na kwaterach piosenki wojskowe i harcerskie. Te dawne, przedwojenne, jeszcze legionowe i te nowe, powstańcze. Wśród nich była jedna, która tak się zaczyna: „Świat cały śpi spokojnie i wcale o tym nie wie, że nie jest tak na wojnie, jak jest w żołnierskim śpiewie”. Bo rzeczywiście tak nie jest. A świat wcale spokojnie nie śpi. Ale sen reszty świata w porównaniu z tym, co się działo wtedy przez całe dwa miesiące w powstańczej Warszawie, był rzeczywiście spokojny, beztroski.

  • Skąd się pan dowiedział, że na Powiślu działa teatrzyk kukiełkowy?

Dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkowo. Przechodząc kiedyś Tamką, zobaczyłem, o ile pamiętam, jakieś ogłoszenie czy plakat na murach obecnego pałacu Ostrogskich. Wysoki mur, tam były naklejane różne ogłoszenia. Chyba tam znalazło się także takie ogłoszenie o tym, że działa na Powiślu teatr kukiełek. To było gdzieś chyba w połowie sierpnia.

  • Czy pan sam poszedł na przedstawienie, czy z kolegami z oddziału? Jak to wyglądało?

To też było zupełnie przypadkowe. Przechodziłem Tamką, sam. Zobaczyłem wchodzącą grupę ludzi z tymi właśnie megafonami i z jakimiś rekwizytami teatralnymi na teren jednego z podwórzy domów, po stronie parzystej Tamki, a więc schodząc na dół w stronę Wisły po lewej stronie. Wszedłem za nimi, bo mi powiedziano, że to jest właśnie teatr kukiełek i za chwilę będzie przedstawienie. Rzeczywiście, zgromadziło się dość dużo ludzi, głównie zresztą młodzieży i dzieci. Zaczęło się to przedstawienie na podwórzu jednego z domów. Który to był dom, czy ten dom stoi jeszcze, czy już go nie ma, to trudno mi powiedzieć, po tylu latach oczywiście nie pamiętam. Ale w każdym razie musiało gdzieś być w okolicach miejsca, gdzie obecnie znajduje się pomnik „Krybara”.

  • Czy pamięta pan, którego to było dnia?

Nie. Tego nie mogę powiedzieć. Wydaje mi się, że to było albo przed samym, albo po. Chyba zaraz po moim udziale w ataku na uniwersytet. Ten atak na uniwersytet miał miejsce 23 sierpnia. Więc to mogło być 24 chyba. Jeden z tych dni, dwudziesty czwarty, może 25 sierpnia. W tych okolicach. Dokładnie nie mogę powiedzieć.

  • Jak zaczęło się to przedstawienie?

Też już niewiele pamiętam. Zdaje mi się. Przynajmniej zdawało mi się do niedawna, że występowała tam kukiełka przedstawiająca Hitlera. Ale jak się okazało, to nie była kukiełka Hitlera, tylko to był niemiecki czołg przedstawiany przez tygrysa. Czołgi niemieckie, niezależnie od tego, jakie one były, nazywano powszechnie tygrysami. Była tam ta kukiełka w postaci tygrysa ze swastyką. Mnie się zdawało, że to była kukiełka Hitlera, ale później mnie wyprowadzono z błędu.

  • Jak wyglądała scena?

To też już trudno mi sobie przypomnieć. To była jak gdyby wielka skrzynia z dużym otworem. W tym otworze pokazywały się kukiełki. Ale jak to w szczegółach wyglądało, to już trudno mi powiedzieć. Przecież od tego czasu upłynęło ponad sześćdziesiąt pięć lat. Więc niewiele mi w pamięci zostało. Pamiętam tylko tyle, że były takie postacie, jak gdyby aktualne wtedy postacie Powstańców, jakichś ludzi, cywilów też. Zdaje mi się, że była kukiełka jakiegoś księdza, ale może się mylę. Trwało to stosunkowo krótko, bo nadleciały niemieckie samoloty. Nie wiem, czy nad Powiśle, czy na Śródmieście, ale w każdym razie przerwane zostało to przedstawienie. Aktorzy czy ci przedstawiający, manipulujący tymi kukiełkami, z tym swoim sprzętem, cała ta widownia przeszli do bramy. Miała to być pewna przerwa w czasie tego nalotu. Niestety. To się przedłużało. Już nie mogłem dłużej zostawać, bo obowiązki żołnierskie wzywały mnie do powrotu na moje stanowisko. Tak że już końca tego przedstawienia wtedy nie widziałem.

  • A czy pan pamięta, jak reagowała publiczność na przedstawienie?

Reakcje były różne. Najczęściej reagowano śmiechem. Ale i co chwila były brawa za jakieś bardziej cięte powiedzonko czy jakieś zdanie, które publiczności się wtedy spodobało. Tak, jak mówię, najwięcej było dzieci. One też reagowały w różny sposób. Ale z takimi zaciekawionymi oczyma spoglądały wszystkie na to, co się na tej scenie działo.

  • Dalszą część przedstawienia zobaczył pan w tym roku w sierpniu po sześćdziesięciu czterech latach. Jakie wrażenie to przedstawienie obecne wywarło na panu?

To przedstawienie to jest właśnie dalszy ciąg tego, czego już wtedy nie zdołałem zobaczyć. Byłem oczywiście wzruszony, że stało się to po tak długim czasie. W ogóle ten teatr kukiełek wtedy już wywarł na mnie spore wrażenie. To było takie pewne odprężenie. A jednocześnie jak gdyby świadectwo tego, że na Powiślu życie toczy się w miarę normalny sposób, że to jest nie tylko walka, nie tylko gaszenie pożarów.

  • Gdyby pan mógł powtórzyć ostatnią myśl.

Fakt, że ten teatrzyk działał na Powiślu miał dość duże znaczenie. Tak to wtedy też odczułem. To było pewne odprężenie, a jednocześnie jak gdyby świadectwo tego, że na Powiślu życie toczy się w sposób w miarę normalny, że to nie są tylko walki zbrojne. To nie tylko gaszenie pożarów, nie tylko ratowanie ludzi, odgruzowywanie zbombardowanych domów, opatrywanie rannych, ale że także jest jakieś życie kulturalne. Przede wszystkim świadectwem tego życia kulturalnego była właśnie „Barykada Powiśla”. O ile pamiętam w „Barykadzie Powiśla” też ukazało się ogłoszenie, że teatr funkcjonuje. Nawet taki krótki artykuł na temat tego przedstawienia został tam opublikowany.

  • Jak pan sądzi, jak obecnie, współcześnie publiczność odbiera to przedstawienie? Czy ono może być zrozumiałe, bo realia przecież się zmieniły. Żyjemy zupełnie w innym świecie.

Odebrałem z dużym sentymentem. Natomiast jak odbiera to młode pokolenie dzisiejsze, to trudno mi powiedzieć. Przypuszczam, że jakiś nastrój to też budzi, przy opisaniu Powstania jako jednej wielkiej martyrologii czy wielkiego dramatu. Takie spojrzenie z trochę innej strony też może nieco zmienić ogląd Powstania, szczególnie właśnie na Powiślu, dla dzisiejszej publiczności.

  • Jeśli chodzi o przedstawienie, to temat nam się wyczerpał.

Dobrze. W moich wspomnieniach powstańczych mówiłem o tym, jak zostałem zatrzymany przez bezpiekę i przetrzymywany w areszcie w Poznaniu w 1946 roku, w maju, w czasie tak zwanego strajku studentów. Strajk był spowodowany pewnymi zaburzeniami czy manifestacjami, jakie miały miejsce 3 maja w Krakowie. My studenci poznańscy manifestowaliśmy w kilka dni później w Poznaniu w imię solidarności z kolegami krakowskimi.
Później jeszcze dwukrotnie miałem do czynienia z władzami bezpieczeństwa. Raz to był chyba 1950 rok. W 1950 roku pracowałem na stacji naukowej, stacji geofizycznej Instytutu Geologicznego w Raciborzu. Tam któregoś wieczora, budynek stacji, zresztą położony poza miastem, został otoczony przez bezpiekę. Kilku oficerów bezpieczeństwa weszło do środka, a ja akurat wtedy słuchałem radia. Nie pamiętam, czy to była Wolna Europa, czy radio londyńskie, w każdym razie audycji polskiej. To było pewnym takim skandalem, że na stacji naukowej tutaj słucha się zachodniego radia. Ale jakoś zdołałem się wtedy wybronić. Z tym że miałem obowiązek dwa razy na dobę prowadzić tak zwaną służbę czasu, czyli porównywać wskazania bardzo dokładnych zegarów na stacji z sygnałami radiowymi wyłapywanymi z tych obserwatoriów nie tylko z Krakowa, ale przede wszystkim z zagranicy. To jakoś mnie wtedy uratowało. Chociaż meldunek o tym złapaniu mnie na słuchaniu tego radia szedł za mną jeszcze kilka lat.
Później, w latach sześćdziesiątych, kiedy już pracowałem w Instytucie Geografii Polskiej Akademii Nauk, byłem przez pewien czas, można powiedzieć, szantażowany przez bezpiekę. Chodziło o to, że zaproponowano mi składanie jakichś meldunków czy raportów na temat ludzi, z którymi kontaktuję się czy to sam wyjeżdżając za granicę, czy to z uczonymi zagranicznymi, którzy przyjeżdżali do Polski i odwiedzali nasz instytut. Starałem się jakoś wymigać z tych propozycji. Grożono mi, że jeżeli nie będę chciał współpracować, to nie dostanę więcej paszportu i nie będę mógł wyjeżdżać z Polski. Sytuacja była o tyle dla mnie ważna, że w 1950 roku ożeniłem się. Moja żona została wywieziona na początku wojny z Białegostoku przez władze sowieckie wraz z matką do Kazachstanu. Jej ojciec pracował w Białymstoku, jako dyrektor okręgu pocztowego, obejmującego całe województwo białostockie. Został aresztowany, uwięziony, zamordowany zaraz na początku wojny. Chyba jeszcze na jesieni 1939 roku. Ona wtedy, jako dziecko, miała, zdaje się, trzynaście lat, z matką została wywieziona w takiej akcji deportacyjnej, w kwietniu 1940 roku. Sześć lat spędziła w obozie w Kazachstanie. Wróciła dopiero w 1946 roku. Tam przechodziła różne choroby zakaźne, tyfus plamisty, malarię. Jako następstwo tych chorób pozostało trwałe uszkodzenie nerek. Wtedy, jeszcze po wojnie, nie było żadnych możliwości leczenia, zresztą chyba i dzisiaj nie ma. Jedynym ratunkiem to była transplantacja nerki. W Polsce jeszcze wtedy w latach pięćdziesiątych ani nawet na początku lat sześćdziesiątych takich operacji nie robiono. Ale były już pierwsze próby robione za granicą. Próbowałem, starałem się o to, żeby można było żonę zabrać do Francji, tam przeprowadzić taką operację transplantacji nerek. Wtedy powiedziano mi, że owszem, można wydać taką zgodę, żebym i ja wyjechał z nią, ale pod warunkiem, że zdeklaruję szczerą, prawdziwą, efektywną współpracę z bezpieką, współpracę typu szpiegowskiego. Dlaczego chodziło o to, żebym i ja pojechał. Mianowicie tu mi powiedziano, że najlepsze wyniki takiej transplantacji nerki może dać przeszczep nerki od żyjącego dawcy. Bo na ogół to robiono wtedy w ten sposób, że nerkę pobierano od ofiary wypadku. Natychmiast po takim jakimś wypadku natychmiast, w miarę możności jak najprędzej, w ciągu kilku godzin przystępowano do takiego zabiegu. Natomiast znacznie lepsze rokowania dawało przeszczepienie nerki od dawcy żyjącego. Wtedy zgodziłem się, że dam swoją nerkę. Przeprowadzono tu w Polsce, w Klinice profesora Orłowskiego, badania. Stwierdzono, że nie ma przeciwwskazań, że grupa krwi i grupa białkowa są takie, że jest nadzieja, że przeszczep nie zostanie odrzucony. Ale kiedy powiedziałem o tym żonie, ona stanowczo odmówiła. Zdecydowała, że absolutnie nie zgadza się na tego rodzaju transakcję. Pamiętam, że te rozmowy toczyły się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Tam była taka pani, zdaje się, że nazywała się pani Kamińska, która od razu mi powiedziała, jak złożyłem to podanie o wyjazd do Francji. Wyjazd miał nastąpić w ramach pracy UNESCO w Paryżu. Ponieważ takie ogłoszenie czy w każdym razie propozycja taka przyszła do Akademii Nauk, zgłosiłem się, że chętnie do pracy w UNESCO pojadę. To chodziło o pracę w dziale redakcji wydawnictw UNESCO. Ponieważ dość dobrze znałem francuski i angielski, to odpowiedziano wtedy nawet pozytywnie na to moje zgłoszenie. Złożyłem to podanie. Wezwano mnie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ta pani od razu mi powiedziała: „Rozumiem, że panu bardzo zależy na tym wyjeździe, nie tylko ze względów naukowych, a może przede wszystkim ze względów rodzinnych. Ale musi pan taką współpracę podjąć”. Pamiętam, że całą noc żeśmy z żoną na ten temat rozmawiali. Później po kilku dniach, kiedy mnie znowu wezwano do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, powiedziałem, że: „Rezygnuję, że nie pojadę”. To już były ostatnie lata życia mojej żony. To wszystko działo się w latach 1964, 1965. Ona w 1967 roku zmarła. Tak się ta cała sprawa skończyła.
W każdym razie podobno moje nazwisko figuruje na tak zwanej liście Wildsteina z tego powodu, że w Instytucie Pamięci Narodowej znajduje się teczka z moim nazwiskiem. Jaka jest zawartość tej teczki, to nie wiem. Do tej pory nie miałem możności zapoznania się z nią.

  • Czy bezpieka po wojnie interesowała się pana udziałem w Powstaniu?

Owszem. Interesowała się. Ale to przy pierwszym moim zetknięciu się z bezpieką, to znaczy w maju 1946 roku. Natomiast wtedy w latach sześćdziesiątych to już chodziło raczej o moją pracę w Akademii. Już wtedy byłem docentem. W 1964 roku zostałem profesorem nadzwyczajnym Polskiej Akademii Nauk. Tu chodziło przede wszystkim o moje kontakty z uczonymi zagranicznymi. Już wtedy na temat Powstania chyba nie było mowy. A jeżeli, to tylko marginesowo.




Warszawa, 14 października 2008 roku
Rozmowę prowadziły Ewa Ziółkowska i Anna Bosiacka
Janusz Paszyński Pseudonim: „Machnicki” Stopień: kapral Formacja: Grupa Bojowa „Krybar”, Zgrupowanie „Konrad” Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter