Krzysztof Przelaskowski „Struś”
Nazywam się Krzysztof Przelaskowski, urodzony 26 sierpnia 1928 roku we Lwowie. W czasie Powstania byłem w „Szarych Szeregach”, Harcerska Poczta Polowa, [ulica] Wilcza 41 Warszawa Śródmieście. Zacznę swoje opowieści od początku wojny...
- Czym pan się zajmował? Co pan robił przed wrześniem 1939 roku?
Jako młody chłopak oczywiście chodziłem do szkoły powszechnej, tak się wówczas nazywało, w Milanówku, to była szkoła powszechna numer 1 przy tak zwanej Szosie [Królewskiej]. Nauka w szkole powszechnej, początek wojny, 1 [września] to było kopanie schronów.
W pierwszych dniach września pierwsze bomby spadły na Milanówek, obecnie to jest ulica Krakowska, na wysokości fabryki jedwabiu naturalnego, tam zginęła dziewczyna, którą
nota bene znałem, ale nazwiska nie pamiętam. W dniu 7 września 1939 roku ojciec odwiózł mnie do Warszawy, do szpitala, na operację usunięcia migdałów i polipów, kiedy już trwała wojna. Jechaliśmy kolejką EKD do Szpitala Dziecięcego na ulicy Kopernika, tam przebywałem do 26 września 1939 roku, później przyjaciółka mamy – niejaka pani Irena Hacińska odebrała mnie ze szpitala, przebywałem u tych państwa w budynku przy placu Na Rozdrożu, jak długo, nie pamiętam, ona miała nie mniej nie więcej tylko siedmiu synów, i tam na utrzymaniu przez pewien czasu ośmiu było, bo ja byłem ósmy.
- Wróćmy jeszcze do czasów, kiedy pan mieszkał w Milanówku z rodzicami. Mieszkał pan w domu czy w budynku wielorodzinnym?
W Milanówku mieszkaliśmy na ulicy Żwirowej, willa „Marysia”. To był budynek wielomieszkaniowy, było sześć lokali. Rodzeństwa miałem dwie siostry i brata, byłem trzecim z kolei i rodzice – rodzina sześcioosobowa. Później, z chwilą wybuchu wojny, niektórzy z nas musieli opuścić dom rodzinny ze względu na bardzo trudne warunki materialne. Przebywałem w internacie na ulicy Długiej 13 w Warszawie, to było Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Ulicy, w tym budynku na [ulicy] Długiej 13 było ognisko, dyrektorem towarzystwa był niejaki pan Kazimierz Lisiecki, tak zwany Dziadek, było drugie ognisko tego samego towarzystwa na ulicy Konopackiej na Pradze.
- Kiedy pan się znalazł w tym ognisku?
Na [ulicy] Długiej znalazłem się, jak sobie przypominam, to był początek roku 1940. Jednocześnie kontynuowałem naukę w szkole powszechnej, to była chyba piąta i szósta klasa, na ulicy Sewerynów 7, tam jeździłem do szkoły, z placu Krasińskich tramwajem jeździłem, bo ulica Sewerynów to jest koło Teatru Polskiego.
- Jak wyglądało codzienne życie? Miał pan dwanaście lat wtedy, chodził pan do szkoły, a czym wypełniał pan czas poza szkołą?
Jak mieszkałem w internacie, to tam przecież było bardzo dużo zajęć. Pamiętam, że w podwórku była piekarnia ciastek pana Szwajcera, który miał swoją kawiarnię na rogu [ulic] Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej, myśmy tam u niego pracowali. Pomagało się przy produkcji ciast, było dużo różnych zajęć gospodarczych, bo w internacie dużo było pomieszczeń to trzeba było sprzątać, w kuchni pomagaliśmy zmywać, sprzątać, przywozić różne produkty żywnościowe, było co robić.
- W internacie zetknął się pan po raz pierwszy z konspiracją?
Nie, na ulicy Długiej nie, dopiero później byłem przeniesiony do Czarnej Strugi, tam też był internat, cały ośrodek. Zakonnicy to prowadzili, ale oni chodzili po cywilnemu, nie w habitach, tylko po cywilnemu, był jeden ksiądz, który zawsze w sutannie chodził. Wychowawcą był niejaki pan Władysław (nazwiska niestety nie pamiętam), tam kontynuowałem naukę i między innymi uczyłem się ślusarstwa, bo obok internatu była fabryka przedwojenna rowerów [„Ormonde” Lipińskiego]. Maszyny były wywiezione, część została i chłopcy uczyli się ślusarstwa. Przypominam sobie, że z kolegami na piechotę chodziliśmy do Warszawy. Mój ojciec pracował w dyrekcji Elektrycznych Kolei Dojazdowych na ulicy Nowogrodzkiej chyba 96, to było na rogu [ulic] Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Do ojca przychodziłem ze Strugi na piechotę, pomimo że jeździła ciuchcia z Radzymina do Warszawy Wileńskiej.
- W Strudze zetknął się pan z konspiracją?
Nie, w Strudze się nie zetknąłem, dopiero po przeniesieniu mnie do internatu na ulicę Czerniakowską 169, to było na rogu [ulic] Łazienkowskiej i Czerniakowskiej, z tego okresu bardzo mało pamiętam, ale zetknąłem się pośrednio, bo jeździłem do Milanówka i przywoziłem bibułę.
Tak, do rodzinnego domu jeździłem, to nie było często, ale przynajmniej raz w miesiącu bywałem i przywoziłem im bibułę, na przykład na ulicę Długą oddawałem bibułę panu Kazimierzowi Lisieckiemu „Dziadkowi”, on to dalej kolportował, ja tylko przywiozłem i koniec. To było moje pierwsze zetniecie się z konspiracją, a bibułę dostawałem w domu od mamy, bo w Milanówku była drukarnia „Biuletynu Informacyjnego”.
- Orientował się pan już wtedy, co to znaczy bibuła, którą pan przewoził?
Nie, znaczy mama mi mówiła, że w żadnym przypadku, wiozłem piętnaście egzemplarzy [czy] około dwudziestu, poutykane dookoła, podpasane mocno pasem, żeby nie wyleciało. Tylko zawsze mi mówiła, że w razie czego, wyrzuć to i ani słowa w ogóle, skąd, co i jak, nie wolno było mówić, bo to groziło wpadką od razu. Następnie z ulicy Czerniakowskiej 169 byłem przeniesiony na ulicę Jedwabniczą 3, tam był też internat. Dlaczego mnie przenieśli, nie wiem, nie wnikałem w to, obok był klasztor żeński, na ulicy Chełmskiej było wejście, obecnie tam jest Wytwórnia Filmów [w] tym miejscu, bo te budynki były zniszczone, i właśnie tam, kierownikiem internatu był niejaki pan Bargieł, imienia nie pamiętam, którego
nota bene po wojnie spotkałem przypadkowo, oczywiście przypomniał sobie mnie, pamiętałem go dobrze. Przeżył szczęśliwie, bo wielu chłopców zginęło, których znałem, koledzy. Panu Bargiełowi też dostarczałem bibułę przywożoną z Milanówka.
- Do Strugi i na ulicę Czerniakowską też pan przewoził bibułę?
Nie. Na [ulicę] Czerniakowską i do Strugi nie, ale do „Dziadka” [Lisieckiego] tak, nie wiem dlaczego było trzeba, a później na [ulicę] Jedwabniczą przywoziłem znowu, ale nie wiem z czego to wynikało, wiem że swego czasu drukarnia wpadła w Milanówku i ją musieli przenieść gdzie indziej szybciutko.
- Wiedział pan już w tym czasie, że pańska mama działa w konspiracji?
Już wiedziałem o tym.
- Czy ktoś inny z pana rodziny też działał w konspiracji?
Moja starsza siostra w czasie okupacji, w 1942 roku wstąpiła do klasztoru, do urszulanek, druga siostra natomiast też była w internacie na ulicy Tamka w zakonie, tam był internat i też kontynuowała naukę, wiem, że ona, że tak powiem, była przygotowywana na pielęgniarkę, sanitariuszkę. Potem brała udział w Powstaniu, na Ochocie, konkretnie w okolicach ulicy Suchej i Filtrowej, ale Powstanie na Ochocie trwało dwa dni, tak że została wywieziona. Po drodze w Ursusie uciekła z transportu, szybko 6 sierpnia była w Milanówku, z powrotem w domu, ja natomiast z ulicy Jedwabniczej 3 opuściłem internat i powróciłem do domu w dniu 25 lipca 1944 roku.
- Tuż przed wybuchem Powstania.
Tak, tuż przed wybuchem Powstania. Domniemam, że mama wiedziała, że będzie Powstanie.
- Dlaczego pan wrócił do domu?
Decyzja rodziców. Nie wiem dlaczego, to było w dzień moich imienin, jak opuściłem internat. Cofnę się jeszcze do mego pobytu na ulicy Jedwabniczej, obok była fabryka trykotażu pana Matuszewskiego, duży zakład przemysłowy, oczywiście cała produkcja szła na potrzeby wojska niemieckiego. Nie pamiętam, ale to był chyba maj 1944 [roku] usłyszeliśmy warkot samochodów, poderwaliśmy się do okien zobaczyć, co się dzieje, przyjechały dwa duże samochody z przyczepami, z załogą niemiecką, w mundurach, z bronią, wjechali na teren fabryki, jak później się okazało wywieźli wszystką produkcję, która była w magazynach, wszystką. Na drugi dzień dopiero zaczął się wielki szum, bo się okazało, że to nie byli autentyczni Niemcy, tylko nasi chłopcy przebrani, potrzebowali wyrobów trykotarskich jak bieliznę męską, koszule, kalesony, skarpety. Pamiętam też maj 1943 czy maj 1944 [roku], nie pamiętam dokładnie, naloty były na Warszawę, nie wiem przez kogo dokonane naloty, wybuchy bomb, race oświetlone, jasno jak w dzień, na ulicy Czerskiej spadły bomby, bo w dzień to myśmy tam polecieli zobaczyć skutki nalotów, no było trochę szkód, było trochę.
Jeszcze nawiązując do mego pobytu na [ulicy] Jedwabniczej, obok był klasztor, nie pamiętam których zakonnic, oczywiście tam Niemcy stacjonowali, bo ich tam dużo usunęli, tam stacjonowało wojsko niemieckie, a my w internacie. Obok był mały budynek, gdzie były warsztaty, myśmy tam ślusarstwa się uczyli, instruktorem był niejaki pan Jerzy Kowalski, to też byli zakonnicy, ale po cywilnemu chodzili. Majstrem był nijaki pan Pucienniczak, Poznaniak, cudownie znający niemiecki język, to ratowało nas w wielu przypadkach, bo bardzo dużo Niemców przychodziło do warsztatu naprawiać broń, czy inne ślusarskie roboty wykonywać trzeba było. To w pewnym sensie chroniło nas. Pod bokiem Niemców żeśmy mieszkali, tu przychodzili, naprawiali różne rzeczy, a odmówić nie można było, to był przymus.
- Toteż na co dzień stykał pan się z żołnierzami niemieckimi?
W warsztacie, pamiętam, przychodzili w mundurach żołnierze niemieccy.
- Jak wyglądały relacje między chłopakami w internacie, o czym państwo żeście rozmawiali?
Primo: chodziliśmy do szkół, później były zajęcia praktyczne w warsztatach. Z kolegą przypominam sobie, zostałem wysłany po tlen w butlach, nie po acetylen, bo mieliśmy własną wytwórnię acetylenu. Takie szufladki były, urządzenie, tam się karbid wkładało, woda i produkcja acetylenu, ale wózkiem dwukołowym, na oponach już był wtenczas, nas dwóch pojechało z ulicy Jedwabniczej na [ulicę] Grochowską do „Peruna”, tam była wytwórnia tlenu. Dwie butle wieźliśmy, to przecież ładnych paręnaście kilometrów, przez most Poniatowskiego się jechało, Zieleniecką, na Grochowską, wybrzeżem, Solcem, na most Poniatowskiego, ale to nieco wysiłku było, ale szczęśliwie wszystko przeszło.
Jak nadmieniłem 25 lipca 1944 roku opuściłem internat, już na stałe wróciłem do domu, ale to trwało kilka dni. 1 sierpnia 1944 roku o godzinie ósmej rano, razem z mamą z Milanówka kolejką EKD pojechaliśmy do Warszawy. Mama pojechała na plac Zbawiciela, bo tam mieszkała babcia, a na kilka dni przed wybuchem Powstania, mama babcię przywiozła do Milanówka, do naszego domu. Babcia zabrała rzeczy, na podstawie tego domniemam, że mama wiedziała, że Powstanie będzie. Przyjechaliśmy do Warszawy, jak nadmieniłem mama pojechała na plac Zbawiciela, a że była pielęgniarką, pracowała w szpitalu Świętego Łazarza najpierw na ulicy Książęcej, a później na [ulicy] Wolskiej czy na Lesznie.
1 sierpnia pojechałem tam odebrać mamy pensję, paczki były dla mamy, zgłosiłem się do doktora Lilpopa, który był ordynatorem oddziału, [w] którym pracowała mama i wziąłem to wszystko, posiedziałem tam jeszcze trochę, zjadłem obiad i na plac Zbawiciela trzeba było iść, ale iść, nie jechać. Szedłem prawie całą noc, już przed piątą mniej więcej, około szesnastej, może po szesnastej było jak wybuchło Powstanie. Piechotą szedłem na plac Zbawiciela, nie doszedłem od razu, nie pamiętam dokładnie, którędy szedłem, ale fragmentami pamiętam, że szedłem Towarową, później jakoś bocznymi, [ulicą] Żelazną chyba, w każdym razie do Marszałkowskiej doszedłem, a ostatecznie doszedłem do ulicy Śniadeckich róg Koszykowej, tam był olbrzymi sklep braci Pakulskich, spożywczo-kolonialny, tak to się nazywało, bo później ludzie nie chcieli mnie już puścić dalej, bo nie było przejścia po prostu, wzdłuż Marszałkowskiej był obstrzał bardzo silny od strony kościoła Zbawiciela.
- Powstańcy nie chcieli pana puścić dalej czy ludność cywilna?
To już Powstańcy, więc przesiedziałem na [ulicy] Śniadeckich, następnego dnia rano musiałem się dostać na ulicę 6 sierpnia 7, to jest róg placu Zbawiciela, bo tam właśnie mama czekała na mnie. Następnego dnia rano udało mnie się przeskoczyć ulicę, wpadłem w bramę pod numerem siódmym, i już byłem. W ten czas mama pracowała w czasie Powstania w Szpitalu Powstańczym róg [ulic] Jaworzyńskiej i Mokotowskiej, tam obecnie teatr jest.
- Co pan w tym czasie robił?
Już wiedziałem, gdzie jest Harcerska Poczta Polowa. Poleciałem na Wilczą 41, zgłosiłem się tam.
- Jak pan się dowiedział o poczcie?
Od mamy. Tam się zgłosiłem i trafiłem na przybocznego Bogdana Grzegorzewskiego, pseudonim „Hermes”. Nie było problemu, od razu opaska i zaczęliśmy działać, czyli już rozwieszać skrzynki pocztowe, między innymi na ulicy Śniadeckich, na Szopena, na Koszykowej. Tak się zaczęła historia w „Szarych Szeregach”, tak co dzień, co dzień, z tym, że ja nie byłem zmobilizowany, skoszarowany tak jak inni koledzy, byłem ochotnikiem od 2 sierpnia 1944 roku, więc ja zawsze, no nie zawsze, na noc wracałem na plac Zbawiciela, do mieszkania babci mojej, tam spałem.
Jeszcze wrócę właśnie do tego mieszkania. Było powiedziane, że nie należy w żadnym wypadku pokazywać się w oknach, które wychodzą na pozycje niemieckie. 4 sierpnia, to doskonale pamiętam, rano mama mówi: „Słuchaj, tylko pomodlę się i pójdę do szpitala”. Poszła do pokoju. Okna wychodziły na plac Zbawiciela. Naprzeciwko były ruiny przedwojennego Ministerstwa Spraw Wojskowych, oczywiście bunkry niemieckie tam były zrobione. Mama klęcząc, domniemam, że tak było, nie widziałem tego, klęcząc, z lewej strony okno, okno wychodziło na plac Zbawiciela, skosem miała przed sobą widok kościoła, a już, to było 4 sierpnia 1944 roku, Powstańcy nie mieli opanowanego kościoła Zbawiciela, tylko Niemcy, już strzelcy wyborowi na wieżach kościoła Zbawiciela siedzieli, domniemam, że zobaczyli, że ktoś jest przy oknie, strzelili. Straciłem mamę.
- 4 sierpnia został pan sam?
Tak, to było 4 sierpnia. Poleciałem na [ulicę] Wilczą. Późnym popołudniem wróciłem. Nie ma mamy, nie ma, pewnie w szpitalu jest. Poleciałem do szpitala, nie ma, dopiero 6 sierpnia ktoś, z sąsiadów przyszedł: „Gdzie mama?”, „Nie ma, poszła do szpitala”. Do mieszkania przyszli, tam był jeden pan, był komendantem tego budynku, tam organizował wszystko, wszedł do mieszkania, otworzył drzwi od pokoju, tam już mama leżała, nieżywa. No więc trzeba było zorganizować pogrzeb, o trumnę było bardzo trudno, tylko pamiętam, dokumenty mamy [włożyłem] w butelkę, zalakowaną, na sznurku, na szyi przywiązane, zawinęliśmy w koce, wełniane, porządne koce, osznurowało się to i na podwórku pochowaliśmy mamę.
- Jak dalej pan sobie radził sam w Warszawie?
W tym budynku mieszkała hrabina Łubieńska, która była prezeską Polskiego Czerwonego Krzyża, miała pomoc domową panią Leonię, ona mną się w zasadzie zajęła. Było organizowane życie, wszystką żywność, co kto miał, wspólny kocioł był. Zawsze raniutko poleciałem na służbę na [ulicę] Wilczą. Pobiegałem po mieście, poznosiłem listy, bo trzeba było przenieść na [ulicę] Wilczą i ocenzurować. Na drugi dzień się odbierało i roznosiło się adresatom, o ile można było dotrzeć do adresatów, tak się toczyło.
- Jakie rejony miasta pan obsługiwał?
Miałem rejon – ulica Lwowska, Śniadeckich, Koszykowa, Mokotowska, Szopena, Wilcza, Hoża – ten rejon. Przyrzeczenie szaroszeregowe, czyli harcerskie, składałem w połowie sierpnia. Moim zastępowym był niejaki kolega Sięga, imienia nie pamiętam, ale pseudonim „Czarny”. Na Hożej, nie pamiętam, który to numer, w prywatnym mieszkaniu, zebrało nas się dziesięciu kolegów, ze mną razem, tam składaliśmy na jego ręce przyrzeczenia harcerskie. Dlaczego na Hożej a nie na Wilczej, gdzie była Główna Poczta Harcerska? Ponieważ tam się mieściła Szkoła Handlowa w czasie okupacji, do której uczęszczała i moja młodsza siostra. Tam na parterze, w dużej sali, tam się wchodziło po lewej stronie była olbrzymia sala, tam zakwaterowani byli żołnierze, nie wiem, w jaki sposób wybuchła „sidolka”, pożar wybuchł, udało się uratować to, ugasić i w dalszym ciągu tam kwaterowali.
Tam była zrobiona kaplica. Pamiętam 17 września 1944 roku, to była niedziela, rano wyleciałem na mszę, o dziewiątej msza była, na [ulicy] Wilczej 41 i odbywał się ślub. Dziewczyna, która wychodziła za mąż, była kuzynką Bogdana Grzegorzewskiego– „Hermesa”, przybocznego drużyny, a drużynowym był Jerzy Filiński – pseudonim „Jerzy”, „Biały”, on był drużynowym, zastępowym był Sięga, pseudonim „Czarny”, i tak życie powstańcze toczyło się. Jeszcze wrócę, kiedyś dostałem odłamkiem na ulicy Kruczej.
- Pamięta pan, w jakim to było okresie?
To był sierpień, tam często na [ulicę] Kruczą biegałem, bo tam była izba harcerska, właściwie to była kawiarenka, którą prowadziła Liga Przyjaciół Żołnierza – LPZ, dziewczyny, tam można było wpaść, wypić czarnej kawy, suchary zawsze można było dostać. Jeszcze w mieszkaniu, w którym mieszkała babcia, były bardzo duże zapasy żywności, a szefem tego mieszkania był pan, który był kierownikiem magazynów żywnościowych EKD. W Komorowie były te magazyny, więc on też miał odpowiednie zasoby żywności. Oczywiście nie było właścicieli, bo oni też działali w konspiracji, wiedzieli o tym, żywność została, tylko ich nie było, jak się zorientowałem, to oni wszelkie wartościowe rzeczy wywieźli przed Powstaniem pewnie poza Warszawę. Stamtąd żywność została przekazana do wspólnego użytkowania. Pamiętam, z olbrzymiego kredensu, w pokoju narożnym, z którego wychodziły okna na plac Zbawiciela, to w dzień, zawsze się wkradałem do tego pokoju, do kredensu i bardzo dużo wyciągałem słoików z przetworami owocowymi, to nosiłem na [ulicę] Wilczą, ludziom rozdawałem.
Swego czasu, jak kanałami przyszli chłopcy ze Starówki. Na rogu [ulic] Mokotowskiej i Wilczej było wyjście, wychodzili, wyciągało ich się, bo ledwo trzymali się na nogach. Od razu transportowaliśmy ich na [ulicę] Wilczą 7. Tam była szkoła pielęgniarstwa, tam były duże sale, tam lokowało się ich, tam właśnie przynosiłem te różne przetwory owocowe i nie tylko, bo kolega, który mieszkał w Podkowie Leśnej, a przypadkowo w Powstaniu się znalazł ze swoją matką i bratem, oni później byli na [ulicy] Wilczej 36, niejaki kolega Maciej Krokos, w moim wieku, myśmy się zaprzyjaźnili, myśmy w Milanówku mieszkali, oni w Podkowie, to przecież trzy kilometry różnicy, w Podkowie bywałem bardzo często. Po dziś dzień znamy się i razem w „Szarych Szeregach” jesteśmy.
Wrócę do ślubu 17 września. Po skończonej mszy i ceremonii ślubnej, wyszedłem, zastanawiam się, którędy iść na plac Zbawiciela, czy ulicą Wilczą do Poznańskiej, do Lwowskiej i przejść na [ulicę] 6 sierpnia i pójść do domu, czy iść przeskoczyć Marszałkowską, Wilczą, Mokotowską, Koszykową z drugiej strony. Wybrałem właśnie to przez Koszykową, Mokotowską i doszedłem tylko na wysokość Biblioteki Miejskiej, tylko że po drugiej stronie, usłyszałem olbrzymi szum, huk, niezbyt głośno i świat się zaczął walić mnie na głowę. Zasłoniłem głowę. Ludzie widzieli, że tam idę, bo byłem przecież z opaską, to błyskawicznie mnie odgrzebali. Poharatane nogi, wszystko, ręce, plecy, głowa i tak się skończyło dla mnie Powstanie. Zanieśli mnie na punkt opatrunkowy, to była [ulica] Koszykowa chyba 12 czy 16. Później podnieśli na plac Zbawiciela. Ciekawa historia, bo jak się wychodziło, między domami, w piwnicach, były przekute przejścia między jednym a drugim domem, i wnoszą mnie, dwóch panów pod rękę do piwnicy, a pani Ania, która się mną opiekowała, mówi: „Boże! Krzysia mnie zabili!”, a ja wchodzę żywy, tak jak wspomniałem skończyło się Powstanie dla mnie wtenczas.
- Został pan już wtedy na placu Zbawiciela?
Tak, do końca Powstania. Chodzić nie mogłem, poharatane nogi. Chodzić z laską dzisiaj muszę. Tak do kapitulacji 2 października, otworzyło się bramę, bo była zabarykadowana, wykuśtykałem na plac Zbawiciela zobaczyć, co się dzieje, tam był [przewrócony] tramwaj, masa granatów, niewypałów, gruzu. Ewakuacja.
- Zanim pan opowie o ewakuacji, chciałbym jeszcze zapytać, o kilka rzeczy dotyczących Powstania. Roznosił pan pocztę, spotykał się z cywilami, jak oni reagowali na Powstanie, czy byli przeciwni, narzekali?
Nie, opinia o Powstaniu była bardzo pozytywna. Kiedyś zaniosłem list na ulicę Lwowską 4, chyba mieszkania 12, do jakiejś pani. Była bardzo zadowolona, dziękowała szalenie. Co się okazuję, że pani ta to była córką generała Berlinga, ona w Powstaniu nie brała udziału, ale jakimś cudem się znalazła na [ulicy] Lwowskiej 4, albo tam mieszkała, taki był adres, więc zaniosłem tam, nie wiedząc [o tym].
- Kiedy się pan dowiedział, że to jest córka generała Berlinga?
Dowiedziałem się po Powstaniu, już jak wróciłem do domu, dowiedziałem się o tym. Nie pamiętam nazwiska adresata, ale później się dowiedziałem. Nie pamiętam w jakich okolicznościach. Różne fragmenty pamiętam. Pamiętam doskonale jak zdobyliśmy PAST-ę, to znaczy nie ja i koledzy, na ulicy Pięknej 19, to była wtenczas [ulica] Piusa, to jeszcze na jezdni leżał [trup] żołnierza niemieckiego, który kiedyś zginął tam. PAST-ę to zdobyto chyba w drugiej połowie sierpnia.
- Czyli nie spotykał się pan z negatywnymi opiniami?
Absolutnie nie.
- Czy spotykał się pan z tym, że dostał pan coś od cywili za to, że na przykład przyniósł pan dobre wiadomości?
Herbatą częstowali, ale nie spotkałem [się], żeby w jakiś sposób wynagrodzili mnie za to, nagroda była – „Dziękuję”.
- Jakie było nastawienie, optymistyczne, że się uda?
Bardzo. Z początku tak, później oczywiście w miarę wygasania Powstania były raczej nastroje minorowe, już nie było entuzjazmu, nie było nadziei, nie było szans, dorośli ludzie bardzo realnie patrzyli na to. Pomimo pełnego zaangażowania wszystkich, cywili, musiał wygasnąć entuzjazm, nie było widać szans powodzenia.
- Poruszał się pan po Śródmieściu, czy był pan kiedyś w bezpośrednim niebezpieczeństwie ze strony Niemców?
Kiedyś niosąc list na [ulicę] Wilczą 54, mieszkania nie pamiętam, to było po stronie parzystej, później musiałem przeskoczyć [ulicę] Wilczą na drugą stronę, a obstrzał ulicy Wilczej był z Ministerstwa Komunikacji, tam gdzie jeszcze Niemcy kwaterowali, schyliłem się i hyc! Tylko poczułem jak kulka otarła się na plecach, udało się.
- Czy widział pan jeńców niemieckich w czasie Powstania?
Tak, widziałem. Na ulicy Hożej był obóz jeńców niemieckich, w sali kinowej, nie pamiętam nazwy kina, na [ulicy] Hożej między [ulicą] Kruczą a [ulicą] Marszałkowską, tam byli jeńcy niemieccy, na przykład mnie wiadomo, że esesmanów, czy gestapo, czy żandarmów do niewoli się nie brało, likwidowało się.
- Do niewoli brało się tylko żołnierzy Wehrmachtu?
Tak.
Trudno mnie powiedzieć, widziałem ich, nie stykałem się z nimi, oni byli wykorzystywani do różnych prac porządkowych, odgruzowywania. Niemcy będący w niewoli wielokrotnie pisali petycje do władz niemieckich, żeby zaprzestali [ognia], bo oni giną tam.
- Czy o tym w trakcie Powstania się pan dowiedział już?
Tak, w czasie Powstania o tym wiedziałem, że oni pisali petycje. Jak to zostawało wysyłane do władz niemieckich, to trudno mnie powiedzieć, po prostu nie wiem.
- W trakcie Powstania był pan młodym chłopakiem, nastolatkiem, nie rwał się pan do walki? Nie chciał pan iść na barykadę?
Chciałem, ale nie było możliwości.
- Próbował się pan tam zgłosić?
Nie było broni, zresztą nasze dowództwo zawsze powtarzało nam: „Uważajcie na siebie, bo po wojnie młodzi ludzie są potrzebni dla kraju”. Dlatego do niewoli nie wyszedłem, mimo że byłem ranny, na nogi nie mogłem za bardzo chodzić, właśnie z tego powodu, że młodzież powinna zostać, a nie iść do niewoli, bo nie wiadomo czy wrócą do kraju, bo uważałem wtenczas, jak sobie przypominam, że to jest słuszne i z cywilami wyszedłem.
- Wspomniał pan o życiu religijnym, o mszach na ulicy Hożej, o ślubie 17 września. Jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania, widziane przez pana?
Widziałem bardzo dużo ludzi modlących się, były ołtarzyki budowane, nabożeństwa, odmawiane litanie.
- Czynnie się uczestniczyło się w obrzędach religijnych?
Może nie tyle czynnie, bo człowiek musiał z pocztą latać i nie tylko z pocztą, bo się robiło wszystko, dosłownie wszystko. Na przykład z kolegą Maciejem Krokosem i jego bratem Andrzejem, daty nie pamiętam, na ulicy Skorupki, był bardzo silny obstrzał artylerii kolejowej, tak zwanej Grubej Berty, w przeciągu parunastu minut to ta ulica przestała istnieć i kto żyw zaczął odgruzowywać, ratować ludzi zasypanych, właśnie w ten czas z kolegą Maciejem Krokosem i jego bratem Andrzejem, w trójkę też myśmy się włączyliśmy w akcję całą, tak zresztą to było zalecenia: „Jakakolwiek akcja, a jesteście – pomagajcie, przy gaszeniu pożarów”, cokolwiek, robiło się wszystko, co było koniecznie w danej chwili.
- Czy razem z pocztą roznosił pan „Biuletyny Informacyjne”?
Nie pamiętam, żebym roznosił gazety.
- Miał pan kontakt w trakcie Powstania z prasą?
Prawdę mówiąc nie pamiętam.
- Docierały do pana informacje, z tego co się dzieje w innych dzielnicach czy nawet na frontach?
Owszem, miałem takie informacje, jak na Wilczej człowiek się pokazał, to ze swoim zastępowym, przybocznym drużynowym rozmawiało się na temat Mokotowa, przecież jak na [ulicy] Wilczej przychodzili kanałami ze Starówki, to wiadomo było, że ewakuacja jest Starówki, że Starówka przestała walczyć, o tych sprawach wiedziało się, docierały informacje, poprzez właśnie łączność kanałową.
- Przejdźmy teraz do ewakuacji, jak to wyglądało? Był pan ranny, nie mógł chodzić?
Tak, chodziłem o dwóch laskach. Musiałem zdobyć ubranie, bo to jedne ubranie to były krótkie spodnie jak przyjechałem, w koszuli i w krótkich spodniach i to wszystko, sandały były, później jak trzeba było wychodzić, trzeba było inne ubranie zdobyć. Ludzie mnie ubierali, mieszkańcy domu przy Placu Zbawiciela, znaleźli odpowiednie ubranie, bo to byli ludzie, którzy też mieli dzieci, dokładnie nie pamiętam. Pamiętam tylko panią Urszulę Sosnowską, to była starsza pani, której córka, nie pamiętam jak miała na imię, brała udział w Powstaniu. Kilkakrotnie ją widziałem, jak przyszła, ale to kilka razy, a przeważnie tam starsi ludzie mieszkali, tak że nie miałem kontaktów. Wyszedłem z Powstania mając tylko jedną torbę brezentową, od maski gazowej przedwojennej, poturbowany. Trochę żywności się wzięło. Nie pamiętam, skąd miałem pieniądze, ale pewnie ludzie mnie dali pieniądze.
Piechotą wyszliśmy 6 października 1944 roku, [ulicą] Filtrową szliśmy na Dworzec Zachodni, do wagonów towarowych. Do Ursusa nas wywieźli. Hale w Ursusie już były puściuteńkie, wywiezione wszystko, tam przenocowaliśmy jedną noc, gdzie kto usiadł, to tam został. Pamiętam, w której hali było, ta hala istnieje po dziś dzień. Jak czasami jadę PKP, to tak się przyglądam na tę halę, bo stoi, a to był płot, pamiętam, nieraz z hali wyskakiwali do płotu i ludzie przynosili tam wędliny, pamiętam kupowałem chleb. Następnego dnia koło południa, znowu nas zapakowano do wagonów towarowych i wywieźli. Jechaliśmy między innymi przez Milanówek. Widząc, którędy będzie jechał pociąg, miałem kartkę, ołówek i kilka słów napisałem. W wagonie znalazłem dość duży kamień, więc kamień owinąłem listem, że tak powiem i w pewnym momencie w Milanówku wyrzuciłem. Widziałem, że ulicą przy torze idzie niejaki pan Włodzimierz Sąchodzki, pracownik EKD.
- Znał go pan już wcześniej?
Tak, znałem. Szedł w mundurze ekadowksim. Widziałem, że podniósł kamień, jak poniósł to w takim razie byłem pewny, że już ojcu dostarczy, już mama nie żyła. No i tak się stało, patrzę on się odwrócił i biegiem do ojca poleciał. Nas wywieźli do Koniecpola, to gdzieś koło Końskich przez Częstochowę, tam była selekcja całego transportu. Mnie odrzucili, bo się nie nadawałem na wywózkę i całe szczęście.
Co zrobiłem? Poszedłem do Rady Głównej Opiekuńczej – oddziału RGO i tam dostałem przepustkę do Milanówka. Teraz się zaczęła jazda z Koniecpola do Częstochowy. Kupiłem bilet. W Częstochowie poszedłem do bufetu, a to było tylko dla Niemców, ale sprzedali mi jedną bułkę z czymś tam, kanapkę, zdążyłem kupić, bo Niemcy mnie wyrzucili stamtąd. Kupiłem bilet, chciałem do Milanówka od razu, ale nie, nie ma mowy, do Radomska, etapami, z Radomska do [Piotrkowa], z [Piotrkowa] do Koluszek, z Koluszek do Skierniewic. Jak już w Skierniewicach byłem, do kasy bilet do Milanówka. „Zezwolenie, strefa przyfrontowa”. „Nie mam, skąd?”. Więc piechotą poszedłem, do stacji najbliższej to było siedem kilometrów od Skierniewic – [Rawka], w kierunku już Warszawy, tam czekałem parę godzin na pociąg i już nie wszedłem, tylko się uczepiłem pociągu i po paru godzinach wysiadłem w Milanówku.
Dwa dni. 10 października 1944 [roku] po południu byłem już w domu. Zawszony, brudny niesamowicie. Przyszedłem do domu, pierwsza rzecz to zrzucić z siebie wszystko, siostra to wszystko zwinęła, wyniosła do ogrodu i spaliła, to było robactwo zawszone. Ranny byłem, nogi bez opatrunków, to pierwsza rzecz opatrunki, papierem toaletowym były owijane, ale to ropiało wszystko, zaschło, trochę bolało, jak to się zdejmowało, ale przebrałem się, umyłem się, poszedłem. Ojciec pracował na stacji EKD, był kasjerem, więc poszedłem do ojca. Podchodzę do okienka, mówię: „Pan pozwoli bilet do Podkowy Leśnej”. Ojciec spojrzał i zemdlał, no i tak się skończyło.
- Spotkał się pan w domu rodzinnym z siostrą, która też brała udział w Powstaniu?
Tak.
- Pozostałe rodzeństwo też pan zobaczył?
Młodszy brat miał dziewięć lat. Druga starsza siostra, ona była w zakonie u urszulanek, ona przyjechała, i to szybko, chyba w marcu już przyjechała, była w Radości u urszulanek. W związku z tym, że mama już nie żyła, to siostra Teresa, zabrała Bogusia, młodszego brata i umieściła w szkole z internatem, w Radości u sióstr urszulanek, tam przebywał przez pewien czas mój brat, a ja, trochę podkurowałem, rozpocząłem dalszą naukę i pracę na EKD, ponieważ to familijna, powiedzmy sobie, instytucja była, bo współwłaścicielem kolejki był mój stryj. Ojciec pracował, później ja po wojnie, nawet i przed wojną mama dorywczo pracowała też na EKD, tak że z kolejką bardzo byliśmy związani. Wojna się skończyła, domu nie było, nie ma mamy, nie ma domu.
- Spotkały pana represje w związku z tym, że brał pan udział w Powstaniu?
Raczej nie.
To całkiem przypadkowo trafiłem, bo wiadomo, co robiło UB lub NKWD, jak kogoś poszukiwali, mieli adres zamieszkania, więc przychodzili, aresztowani tych, co byli. Nikogo nie wypuszczali, ale każdy kto przyszedł, został zatrzymywany w tym mieszkaniu, tak właśnie i ja trafiłem na parę dni.
Siedziało się, na różne tematy się rozmawiało, siedział człowiek i pilnował.
- Na koniec mam jeszcze pytanie, czy zna pan takie wydarzenie z Powstania Warszawskiego, o którym nikt jeszcze nic nie powiedział?
Oj muszę się głęboko zastanowić i sięgnąć wstecz. Prawdę mówiąc trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, ze swego odcinka działalności [to] wiem, ale mogło być wiele innych faktów, o których mi nie wiadomo w ogóle.
- Chodzi mi o takie wydarzenie, którego pan byłby świadkiem.
Na ulicy 6 Sierpnia 7 dozorczynią była pani powyżej trzydziestu lat, mniej więcej dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć może, która była konfidentką gestapo. Skąd się dowiedziałem: przypadkowo na ulicy Mokotowskiej, między [ulicą] Piękną a [ulicą] Koszykową, nie pamiętam dlaczego się tam znalazłem, na podwórku domu, był wykonywany wyrok śmierci na tej pani.
- To było w trakcie Powstania?
To było w czasie Powstania, udowodniono jej, że była konfidentką gestapo i w imieniu Sądów Rzeczpospolitej Polskiej był odczytany wyrok śmierci, czterech chłopców w plutonie egzekucyjnym. Kobieta brunetka, w oczach osiwiała, byłem zaskoczony tym, ale to było tak silne przeżycie dla niej psychicznie, że w oczach osiwiała, później się sam zastanawiałem czy to jest z punktu widzenia medycznego możliwie, okazuje się, że tak. Wyrok został wykonany, przed oczyma mam to po dziś dzień, jeszcze mogę pójść w te miejsce pokazać, w którym to było miejscu, bo dom ocalał.
- Jak pan ocenia Powstanie?
Bardzo pozytywnie.
- Pozytywne zdanie miał pan od samego początku?
Cały czas. Wrócę jeszcze do mamy. Mama była działaczką Akcji Katolickiej, urodzona w Odessie, przeżyła rewolucję i na własnej skórze doświadczyła komunizmu, dlatego była zawziętą antykomunistką i nas tak wychowała we właściwy sposób. Nigdzie po wojnie nie należałem do żadnych organizacji młodzieżowych, żadnych absolutnie. Będąc w wojsku w latach [1942]–1952, na Pradze w jednostce wojskowej na 11 Listopada, z początku byłem w Lidzbarku Warmińskim, tam nawet spotkałem znajomego oficera, niejaki pan Czaki z Milanówka pochodzący, znający nas. Tam była bardzo ciekawa sytuacja, bo w kompani na sześćdziesięciu dwóch chłopów, czterdziestu trzech było analfabetów, więc u nas w kompanii była zorganizowana nauka czytania, pisania, w świetlicy, to były piękne, poniemieckie koszary, ja na ten kurs też chodziłem, ale dlaczego, bo taka fajna nauczycielka przychodziła. W końcu dowódca kompanii mnie zrugał od góry do dołu i zabronił przychodzić na lekcje pisania, czytania. Politycznie to byłem na indeksie, bo byłem po prostu antykomunistyczny. Oficer polityczny pyta się, co wiem o Leninie, to powiedziałem: „A kto to jest?”, „Nie wiesz?”. „Nie wiem, a co to mnie obchodzi?”. Koniec. On był po sześciotygodniowym kursie politycznym i wielki oficer.
- W związku z tym, że należał pan do „Szarych Szeregów” nie miał pan problemów w wojsku?
Nie, absolutnie nie, chociaż mówiłem o tym, opowiadałem o Powstaniu, bez żadnych konsekwencji. Przez parędziesiąt lat pracowałem w Instytucie Badań Jądrowych w Warszawie, to też wiedzieli, że brałem udział w Powstaniu, nawet w delegacje wyjeżdżałem, do dawnego Związku Radzieckiego do pracy w Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych, ale to nie miało absolutnie wpływu.
Warszawa, 27 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Niemczura