Sławomira Środulska „Ewa”, „Sławka”
Sławomira Środulska z domu Miszewska, [urodzona] 21 marca 1927 roku w Kolnie. [Pseudonim] „Ewa”, ale praktycznie byłam zawsze nazywana „Sławką”, bo byłyśmy w swoim zespole, w którym dobrze się znałyśmy. [W Powstaniu byłam] sanitariuszką w samodzielnym harcerskim punkcie sanitarnym podległym Wojskowej Służbie Kobiet w ramach Armii Krajowej.
- Jak wyglądało pani życie przed 1 września 1939 roku?
Bardzo dobrze. Jak zaczęła się wojna miałam dwanaście lat. To był okres mojego dzieciństwa, które było dla mnie bardzo pięknym okresem. To był czas, kiedy wszystko było na swoim miejscu, wyobrażałam sobie, że wszystko będzie wspaniale. Chodziłam do bardzo dobrej szkoły do Szachtmajerowej, bardzo dobrze byłyśmy tam nastawione na wszystkie sprawy ważne dla kraju, dla służby, dla Polski. Było to podane w takiej formie, że to nie było męczące, tylko wręcz przeciwnie. Byłyśmy zresztą ze szkoły dumne, bo tam chodziły Marszałkówny, tylko że one były w liceum, a ja kończyłam szkołę powszechną.
- Była pani juz wtedy w harcerstwie?
Wtedy jeszcze nie byłam w harcerstwie, natomiast kończyłam szkołę powszechną i marzyłam o tym, żeby zacząć gimnazjum i móc przyszyć niebieską tarczę do mundurka, ale to się już nie udało.
- A w szkole powszechnej jakie były mundurki?
U Szachtmajerowej były zielone mundurki. To była jedyna szkoła w Warszawie, która miała zielone mundurki. Miałyśmy też bardzo ładne zielone berety ze srebrną koniczynką.
- Proszę opowiedzieć o tradycjach patriotycznych w pani rodzinie.
To rzeczywiście jest jakiś ciąg, bo mój pradziadek był w powstaniu listopadowym, jak wtedy mówili – w Rewolucji, dziadek był w powstaniu styczniowym, a mój ojciec ma też bardzo ładną kartę, bo od czasów szkolnych, kiedy brał udział w strajku szkolnym, był w POW, w Legionach, potem walczył jako ochotnik w obronie Lwowa i później jak zaczęła się wojna, natychmiast się włączył w sprawy konspiracyjne.
- Posiada pani jakieś spisane wspomnienia i co to są za wspomnienia?
To są wspomnienia dziadka, który podyktował je swojej córce, a siostrze mojego ojca.
- Znała pani już je przed wojną?
Nie, nie znałam ich. Właśnie je dostałam… Przypuszczam, że w domu to na pewno było, tylko że jeszcze wtedy mnie to na tyle nie interesowało, a potem to już było za późno, bo już nic w domu nie było, dom się skończył.
- Czy one dotyczą Powstania Styczniowego?
Tak, dotyczą tego w jakich grupach walczył i jak się ukrywał przez dziesięć lat pod obcym nazwiskiem i jak potem wreszcie się zgłosił, widocznie był okres amnestii, i był pod dozorem policyjnym przez następne dwa lata. Później już zwolnili go z tego i wtedy ożenił się z moją babcią, która z kolei była z ziemiańskiej rodziny z białostockiego. Potem przenieśli się do Lublina i tam, gdzieś pod Lublinem, urodził się mój ojciec.…
- Te wspomnienia powstańcze to zapamiętała pani jako dziecko, opowiadało się o nich w domu?
Opowiadało się, zawsze się jakoś wspominało. To wszystko było żywe jeszcze. My jesteśmy właściwie pierwszym pokoleniem urodzonym w niepodległej Polsce, więc te wspomnienia były ciągle żywe. Wiedziałam doskonale, że mój ojciec był w Pierwszej Brygadzie Legionów, słyszałam o ciężkich walkach nad Styrem i Stochodem. Zresztą za te walki między innymi dostał Virtuti Militari. Potem jak był kryzys przysięgowy, to był internowany w Szczypiornie. O tym się mówiło [w domu]. Poza tym ojciec mój zawsze był bardzo zaangażowany w sprawy społeczne i wspomnieniowe, bardzo był aktywny, więc siłą rzeczy zawsze się to jakoś na domu odbijało.
- Brała pani udział w jakichś uroczystościach państwowych?
Tak, oczywiście. Bardzo lubiłam nawet tylko popatrzeć, jak to było. Bardzo były piękne, na przykład na 11 listopada przejazd ułanów. Dla dzieci to było szalenie interesujące. Pamiętam, tylko tak nie bezpośrednio, bo straszne tłumy były, pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Z okna od przyjaciół było widać, jak przechodził kondukt [pogrzebowy], więc to też pamiętam.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Myśmy wtedy mieszkali na ulicy Barbary. To była śliczna uliczka, która teraz też się nazywa Barbary, wtedy była Świętej Barbary, ale przed wojną była śliczna, a potem jak została całkiem zniszczona, to już odbudowano ją bardzo nieładnie.
Tak. W tym domu mieszkali przyjaciele moich rodziców, między innymi państwo Malinowscy. Pan Malinowski i jego syn zginęli w Oświęcimiu. [Innych sąsiadów] nie pamiętam, bo już minęło parę lat. Potem się przeprowadziliśmy na Chopina i tam też mieliśmy przyjaciół mojego ojca, dosłownie po drugiej stronie ulicy, to był pan profesor Rutkowski, znany bardzo profesor muzykologii od organów. Czasami, jeszcze w czasie okupacji, grał nam całe piękne koncerty. Otwierało się okno i się słuchało. To było bardzo przyjemne. Potem nas wyrzucili, bo to była dzielnica niemiecka.
Siostrę.
Starszą siostrę.
- I siostra mieszkała razem z państwem?
Tak.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
W pierwszej chwili byłam zachwycona. Strasznie mi się podobało. Człowiek był głupi jak nie wiem co! Zaraz mi się wydawało, że będzie okazja do wspaniałych czynów, tylko to dość szybko przeszło. [...] W momencie wybuchu wojny jeszcze były wakacje i myśmy były z moją ciotką pod Warszawą, w domu rodziców, a rodzice byli w Warszawie, ale zaraz zostałyśmy ściągnięte z powrotem do Warszawy i ojciec dostał rozkaz wyjazdu. Już nie wiem kto, co i jak, bo w tej chwili nie odtworzę tego. Wiem, że ojciec był w Dyrekcji Monopolu Spirytusowego i nie wiem, czy z racji jakichś wojskowych spraw czy innych, dostał rozkaz wyjazdu i wyjechaliśmy. To było już chyba gdzieś koło 6−7 września. Ta droga była dosyć okropna, ale z niej nie zapamiętałam dużo rzeczy, natomiast pamiętam, [jak] dojechaliśmy do Lwowa i ojciec powiedział: „Dalej nie jedziemy”. Zostaliśmy w nim. Trwało wówczas oblężenie Lwowa, ale to było cudowne miasto i ludzie byli tak otwarci. Byłam zachwycona Lwowem. Aczkolwiek to była już wojna, były jakieś bombardowania. Potem przyszedł 17 września, niestety. Niemcy się odsunęli i weszły wojska radzieckie i to było straszne. Myśmy wtedy mieszkali u państwa Nake-Nakęckich, na uliczce Jakuba Strzemię, która była szalenie spadzista i jak wyszłam na tę ulicę, która w tym momencie była zupełnie puściusieńka, bo jakoś ludzie siedzieli w domach i zobaczyłam, że przez placyk, który był na dole przy ulicy Zyblikiewicza, idzie polski żołnierz z rękami w górze a za nim idą żołnierze radzieccy, to muszę powiedzieć, że to był dla mnie taki szok, że ja to widzę do dzisiaj. To było strasznie szokujące.
To było coś okropnego, dlatego że w tym promiennym mieście, które było niesłychanie dzielne, zrobiło się od razu szaro, okropnie! Rodzice chcieli po pewnym czasie wracać, jakoś się starali, bo uchodźców było tam zatrzęsienie. Ojciec zdawał sobie sprawę, że tam nie będzie najlepsza możliwość egzystencji, zresztą chcieliśmy koniecznie wrócić do Warszawy.
Pierwsza próba była z grupą osób, podobnie jak my uchodźców, przez Rawę Ruską, przez las. Niestety, w tym towarzystwie były kobiety i dzieci, wobec czego jechaliśmy wozem drabiniastym i rzeczywiście wjechaliśmy w las. Woźnica powiedział, że zna drogę, że potrafi przejść, ale niestety, zanim dojechaliśmy do granicy złapali nas Ukraińcy no i z powrotem. Człowiek sobie nie zdaje sprawy, jaki to był groźny moment. Właściwie wtedy, w tym momencie, najprawdopodobniejsze było to, że wylądujemy w wagonie jadącym do Rosji, bo normalnie tych wszystkich uchodźców chcących przejść przez granicę pakowano i wywożono w głąb Rosji. Podjechaliśmy na punkt kontrolny i tam był jeden jedyny oficer, Gruzin. Moja mama mówiła bardzo dobrze po rosyjsku i wdała się w rozmowę. Musieliśmy wszyscy okazać jakieś dokumenty. Jemu się szalenie podobało, że mamy słowiańskie imiona, bo ojciec był Włodzimierz, mama Mieczysława, ja Sławomira i siostra Barbara, więc wszystko było takie jakoś… i on nas puścił. I wtedy wmieszał się ten Ukrainiec: „Jak to?! My tutaj dla narodu radzieckiego tych
bieżeńców wszystkich łapiemy, a wy puszczacie ich wolno!”. On mu coś ostrego powiedział, pewnie go jakoś obrugał, a nam powiedział, żeby się zameldować u komendanta wojennego i puścił nas. Oczywiście nikt się nie zameldował u komendanta wojennego. Ja wprawdzie, jak wyjeżdżaliśmy do Rawy Ruskiej, jako że byłam praworządna niebywale, mówię: „Tato, ale mieliśmy się zameldować”, a ojciec mówi: „Cicho siedź”. Oczywiście się nie zameldowaliśmy i przyjechaliśmy z powrotem do Lwowa.
Potem drugi raz próbowaliśmy [przedostać się] przez Przemyśl. W Przemyślu, w pewnym momencie była jakaś ugoda niemiecko-radziecka, otworzyli most i wtedy udało nam się przez niego przejść, co nie było takie proste, ale w każdym razie przeszliśmy. To był szalony kontrast, bo ci żołnierze radzieccy byli wszyscy tacy strasznie drobni, niedożywieni, a po drugiej stronie byli Niemcy, którzy wyglądali bardzo elegancko i przyzwoicie, i bardzo sprawnie kierowali do różnych wagonów, ale to było tylko bardzo krótkie pierwsze wrażenie, bo natychmiast któryś rozdarł
Polnischer Schweine i oczywiście efekt był natychmiastowy, wszyscy sobie zdawali sprawę, że to… Nikt nie miał zresztą złudzeń.
- Pamięta pani, kiedy dokładnie wróciliście państwo do Warszawy?
Chyba w listopadzie 1939 roku. Oczywiście to wszystko wyglądało inaczej, do tego okazało się, że nasza pomoc domowa, która pochodziła z Poznańskiego, nagle poczuła, że jakieś ma kontakty, że czuje się w jakiś sposób związana z narodem niemieckim i zaprosiła do naszego mieszkania żołnierzy niemieckich, którzy tam się zakwaterowali. To było bardzo nieprzyjemne wejście, ale na szczęście byli z obsługi radiotechnicznej […] i powiedzieli, że oni się wyniosą, tylko że proszą o [nocleg]. Usunęli się z jednego pokoju i potem za dwa, trzy dni rzeczywiście się wynieśli.
- W tym czasie mieszkaliście państwo razem z nimi?
Razem z nimi. A co było robić?
- Jaki był ten pierwszy kontakt z Niemcami? Jak to pani pamięta?
Nikt z nimi praktycznie nie rozmawiał poza moim ojcem, który ustalał z nimi jakieś fakty. Nie dość tego, że oni się nie wynosili, to dostali gdzieś jakieś odkomenderowanie i wtedy nasza służąca powiedziała, że z nimi pojedzie. Zabrała swoje rzeczy i się wyniosła (łącznie z biżuterią mojej mamy, ale to już drobiazg) i wtedy bardzo przytomny dozorca powiedział: „To ja pójdę natychmiast ją wymeldować”, i poszedł i natychmiast ją wymeldował. I jak oni rzeczywiście odjechali, widocznie jej nie zabrali i jak ona wróciła, to zaczęła się awanturować, ale tu już była inna rozmowa. […] Ale to było bardzo nieprzyjemne. Poza tym to było strasznie przykre, bo jednak na ogół wszyscy byli bardzo zjednoczeni przeciw, a tutaj nagle coś takiego. Ale różnie bywa.
- Jak zmieniło się pani życie podczas okupacji w porównaniu z tym sprzed wojny?
Diametralnie się zmieniło. Po pierwsze zaczęła się bieda, bo nie było pensji. Jeżeli ktoś miał pieniądze w banku, to zostały one zatrzymane. Nie było szkoły. Zima była okropna. Nie było węgla. Były częściowo wybite okna. Więc to wszystko było bardzo trudne. Nie było żywności. Trzeba było kupować za ciężkie pieniądze. Moja mama była na szczęście dentystką, a ponieważ ludzi zawsze zęby bolą, a lecznica ocalała, więc [mama] była głównym źródłem utrzymania rodziny, ojciec też zaczął coś tam robić, ale nawet nie wiem gdzie. Wiem, że ojciec bardzo wcześnie włączył się w konspirację. Ojciec miał przyjaciół, nigdy nie należał do PPS-u jako członek, ale był zawsze sympatykiem. Osoba bardzo ważna − Pużak, przywódca PPS-u, w czasie wojny był przewodniczącym Rady Narodowej, tej podziemnej, i potem był sądzony w procesie szesnastu w Moskwie, skąd zresztą go puścili do Polski, gdzie go we Wronkach nasi wykończyli na amen. To była osobowość. Ojciec był z nim związany. Ja już po śmierci ojca pozbierałam różne materiały, z których się dowiedziałam, co robił i co czynił. Kiedyś zapytałam ojca: „Tato, dlaczego ty mi nigdy nic nie powiesz, co robisz? Nie masz do mnie zaufania?”. Ojciec powiedział: „Mam do ciebie zaufanie. Bardzo duże mam do ciebie zaufanie, ale człowiek nigdy nie wie, ile jest zdolny wytrzymać, a jak nie wiesz, to nie powiesz”. Ja to absolutnie zrozumiałam i przyjęłam [do wiadomości], święta racja. Wreszcie zaczęłyśmy z siostrą chodzić do szkoły, bo mimo wszystko życie jest silniejsze niż wszystko. Życie się jakoś unormowało. Chodziłyśmy wtedy do szkoły handlowej na rogu Wspólnej i Marszałkowskiej. Mieściła się po prostu w normalnych mieszkaniach, bo nie było szkół, chyba że na kompletach, ale wtedy to się dopiero tworzyło, więc myśmy tam chodziły. Szkoła miała, poza takimi przedmiotami, które musiały być wykładane ze względu na nazwę szkoły, normalny gimnazjalny tryb uczenia.
Najpierw byłam bardzo zajęta i przejęta szkołą, ale w pewnym momencie wygłosiłam mowę do rodziców, że proszę o jakiś kontakt, bo jak go nie dostanę, to sobie sama coś znajdę. Uważałam, że to było zupełnie niemożliwe, żeby czegoś tam nie robić. Moja mama pracowała z panią Haliną Sadkowską, harcmistrzynią przedwojenną, która dała mi kontakt.
- Gdzie była lecznica mamy?
Na rogu Wilczej i Marszałkowskiej.
Już w międzyczasie zostaliśmy wyrzuceni z mieszkania, bo po prostu pewnego dnia przyszedł do nas syn profesora polskiego uniwersytetu, który nagle poczuł się Niemcem, obejrzał [nasze] mieszkanie, [które] było ładne, i powiedział, że oni sobie życzą tutaj mieszkać. I sprawa była z głowy.
- Pozwolili państwu zabrać wszystkie meble?
Zaproponowali, żeby zostawić meble, ale ojciec powiedział: „O nie!”. Uważał, że lepiej będzie, jeżeli się zmarnują niż żeby były zostawione. Wszystko zostało oddane gdzieś na przechowanie, a myśmy się tak tułali po ludziach. W międzyczasie było otwarte getto i potem jego część została zlikwidowana. Tak zwane „Małe Getto” zostało zlikwidowane i te domy po nim zostały przydzielane tym, którzy zostali wyrzucani z dzielnicy niemieckiej i tą metodą myśmy dostali takie mieszkanie na ulicy Ogrodowej. To był straszny szok, jak myśmy tam weszli po raz pierwszy, to było przerażające. Nie wiem ile tam osób mieszkało, pewnie bardzo dużo, ale w mieszkaniu nie było żadnych mebli, a podłoga była zasłana fotografiami i pierzem, bo niewątpliwie szukali w pościeli jakichś rzeczy. To było coś strasznego. Nie mówiąc o tym, że to wszystko razem było straszliwie brudne. Trzeba było doprowadzić do oczyszczenia wszystkiego, zdezynfekowania i zamieszkać tam.
- Jak wyglądała okolica Ogrodowej?
Z jednej strony były nie za duże domy, z drugiej takie czteropiętrowe, a tuż obok nas był mały klasztorek sióstr [zakonnych]. To było dokładnie na tyłach sądów. W tymże domu przeżyliśmy kiedyś niesamowitą sytuację. Ojciec z racji tego, że był mocno obciążony różnymi swoimi zajęciami konspiracyjnymi, w zasadzie mówił, że lepiej nie mieć żadnych kompromitujących materiałów w domu. Jedna z przyjaciółek mojej mamy była bardzo zaangażowana w pomoc Żydom. Zdarzyło się kiedyś taka sytuacja, że było u niej za dużo osób i trzeba było kogoś przechować. Więc ta pani, dla której nie było już miejsca, przyszła do nas. Była bardzo miła, jakaś literatka, ale mająca wybitnie semicki wygląd, tak że nie było cienia wątpliwości, kto to jest. Miała być u nas parę dni i rzeczywiście była, ale jednego wieczoru (godzina policyjna była wtedy dosyć [wczesna], tak o dziewiątej) siedzimy przy kolacji i w pewnym momencie podjeżdża auto pod nasz dom i za chwileczkę walą w bramę. Dozorca otwiera, słyszymy, jak idą po schodach. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. [Niemcy] zatrzymują się na podeście. Przyznam, że wszyscy siedzieli spokojniutko, ale napięcie było wśród nas niesamowite.
- I pani też siedziała przy stole?
Tak, też siedziałam przy stole. Niemcy idą wyżej, schodzą, zatrzymują się znowu na podeście, słyszymy ich głosy, zeszli na dół i poszli do oficyny. I za chwilę z oficyny rozległ się jakiś okropny krzyk, kogoś stamtąd zabrali i przy okazji skatowali. Jacy ludzie są, powiedziałabym, czasami mali. Zabrali tego człowieka, wyszli z nim, trzasnęli drzwiami − a ja poczułam ulgę w tym momencie, że to nie my! Gdyby weszli, to by była cała rodzina z głowy. Był to emocjonujący moment. […]
- W jaki sposób związała się Pani z harcerstwem?
Pewnego razu przyszła do nas do domu drużynowa Ala Platowska, która miała stworzyć zupełnie nową drużynę. Więc skąd dziewczynki? Z mojej klasy. Od razu miałam odpowiednią ilość koleżanek. Ona założyła zastęp zastępowych, który w ciągu roku rozrósł się w drużynę. Miałyśmy normalne zajęcia harcerskie, wychowawcze i jakieś sprawności. Wyjeżdżałyśmy pod Warszawę i ćwiczyłyśmy różne rzeczy. Bardzo nam na tym zależało, żebyśmy zostały włączone do przyszłej akcji powstaniowej, czyli trzeba było nas przygotować. Miałyśmy przeszkolenie sanitarne w Szpitalu Dzieciątka Jezus w ambulatorium chirurgicznym. […]
- Jak wyglądały zajęcia w ambulatorium?
To było ambulatorium chirurgiczne. Przychodzili pacjenci, więc były na przykład jakieś nacięcia. Na początku, przez dwa trzy dni przyglądałyśmy [się], a potem doktor już kazał nam trzymać, podawać środki opatrunkowe lub robić opatrunek przy jakimś zabiegu.
- Nie miała pani obiekcji przed kontaktem?
Nie. Chyba żadna z nas nie miała. Raz o mały figiel chyba byśmy się skompromitowały. Przyszedł pacjent, który miał straszliwe wole [na szyi] i jak [lekarz] przeciął skórę, to buchnął tak straszny zapach, że myśmy się cofnęły. [Lekarz] nas rugnął całkiem nieźle i miał świętą rację. Ten zapach był koszmarny, bo to była ogromna ropa, która chlusnęła na wszystkich i na wszystko.
- Pamięta pani nazwisko tego lekarza?
Nie pamiętam, zresztą nawet nie znałam, po co?
- Pani siostra też brała udział w tych zajęciach?
Nie. Moja siostra była starsza ode mnie i była związana z ojcem, wspomagała go w [konspiracyjnych] sprawach. Dokładnie nie wiem. Przeszłyśmy wszystkie [medyczne] przeszkolenia i potem została odebrana od nas przysięga akowska przez panią doktor Joannę, która nas prowadziła. Przeurocza osoba. [...]
Potem był lipiec. Niemcy zaczynali już uciekać, wszystko było szalenie napięte, niewiadomo było, [jakie będzie jutro]... Z dnia na dzień wszystko się zmieniało. Miało być Powstanie. W każdym razie już było ogromne napięcie. Mnie się wydaje, nie powiedział tego mój ojciec, że on był chyba przeciwny Powstaniu w jakimś sensie, pamiętam, jak 31 lipca przyszła wieczorem łączniczka do ojca. Ojciec stał przy stole, wyciągnął papierosa, zapalił, powiedział: „No to już jutro”. Ja mówię: „Tato, posłuchaj, przecież Rosjanie są na drugim brzegu, to będzie wszystko [w porządku]...”. A na to ojciec mi powiedział: „Nic nam nie pomogą, a jak przyjdą, to dopiero dadzą nam łupnia”. Świetnie się to wszystko sprawdziło, naprawdę co do joty, niestety. Wtedy była ostatnia kolacja w domu, w pełnym składzie.1 sierpnia, o piątej rano mój ojciec przyszedł do mnie, pocałował mnie, wyszedł i więcej go już nie widziałam...
Ja tego dnia pojechałam rano na odprawę na ulicę Żurawią do naszej harcmistrzyni. Tam była nasza komendantka punktu, miałyśmy jeszcze zawiadomić koleżanki, więc pojechałam szukać jednej, która się przeprowadziła, ale nie znalazłam jej. Wróciłam do domu i mama [wyszykowała] mnie na godzinę trzecią. Miałyśmy zbiórkę na ulicy Marszałkowskiej róg Świętokrzyskiej u rodziców jednej z naszych młodszych harcerek, u państwa Godlewskich. Przyszłyśmy tam, mama mnie odprowadziła. Miałyśmy jeszcze plecaki z różnymi rzeczami. Nie można było go nieść, trzeba było trzymać go jak jakąś paczuszkę.
Byłam [ubrana] chyba w granatową spódniczkę, jakąś bluzkę i w płaszczyk. A w plecaku miałam „buty narciarskie”. Ale to nie były żadne buty narciarskie, to były po prostu sznurowane, takie jak teraz się nosi bardzo często. Zresztą one się niesłychanie w czasie Powstania przydały, bo były dość wygodne. [...]
Na jednym punkcie nie mogło być za dużo osób, więc była tam tylko Ala Platowska, czyli drużynowa, Jadzia Kuszel − moja przyjaciółka i taka odkomenderowana starsza pielęgniarka, którą myśmy wtedy po raz pierwszy zobaczyły i którą nazwałyśmy między sobą „ciotunią”, bo tak była... [...] Po czwartej, przed piątą zaczęły się już strzały na Placu Napoleona. To było na rogu Marszałkowskiej, a myśmy widziały Marszałkowską, i pamiętam, że był taki wspaniały moment, kiedy zobaczyłyśmy, że auto niemieckie zostaje ostrzelane przez naszych, wyskakują jacyś Niemcy i zostają rozbrojeni. Chyba w ogóle troszkę zgłupieli, bo mimo wszystko się [tego] nie spodziewali. Zostali gdzieś odprowadzeni z rękami w górze, co było bardzo satysfakcjonujące. Potem podjechało jakieś drugie auto, prawdopodobnie w celu odbicia tych, którzy pierwsi zostali przyhamowani. [Pasażerowie] wyskoczyli, ale od razu część z nich padła, a część podniosła ręce do góry, przy czym jeden zupełnie zgłupiał − rzucił karabin, rzucił pas i nie wiedział co zrobić, a wszyscy ludzie wychylali się z okien i krzyczeli, więc on zgłupiał jeszcze bardziej przy takiej [wrzawie], potem go zabrali.
Vis-à-vis nas było PKO. Teraz już nie ma tego budynku, niestety, wszystko jest cofnięte, tam jest teraz budynek Mc Donald's, ale kiedyś był tam budynek PKO i w nim były bardzo dobrze zorganizowane szpitale. Czekałyśmy na łącznika, bo miałyśmy dostać wiadomość od niego, czy możemy iść na swój punkt sanitarny. Nasz punkt sanitarny był na rogu Mazowieckiej, tam gdzie obecnie jest Muzeum Etnograficzne, a przed wojną było Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, a w czasie okupacji był to
Arbeitsamt. Myśmy czekały przez całą noc, oczywiście nikt oka nie zmrużył, bo to były takie duże emocje, że siedziało się, gadało po cichu i [to] wszystko. Rano dostałyśmy od tych państwa Godlewskich coś do zjedzenia. Nie byłam w stanie nic przełknąć, tylko się napiłam. W końcu przybiegła nasza komendantka i powiedziała, że nie ma jeszcze żadnego [sygnału], nie wie, czy
Arbeitsamt jest wolny, czy możemy iść. W rezultacie poszłyśmy do PKO. Było tam dużo sanitariuszek, nie byłyśmy specjalnie potrzebne, więc Ala i Hanka siedziały i rozmawiały co dalej, a my zostałyśmy zaangażowane do pomocy przy przenoszeniu kotłów do jedzenia (trzeba było z siódmego piętra zejść na dół i potem z powrotem wejść, bo kuchnia była na górze). Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane.
Tak to trwało do jakiejś jedenastej. […] Wreszcie nam powiedzieli, że możemy iść, więc biegło się wtedy [ulicą Szkolną − krótka uliczką od Świętokrzyskiej do placu Dąbrowskiego] i przechodziło się na teren przez plac Dąbrowskiego 2/4. To był właściwie najbardziej niebezpieczny moment, dlatego że z PAST-y Niemcy ostrzeliwali − mieli wszystko jak na dłoni, doskonale było widać cały plac Dąbrowskiego. Ale jakoś przedostałyśmy się tam bez większego problemu i takimi jakimiś krętymi korytarzami doszłyśmy (jak pierwszy raz szłam, to w ogóle nie mogłam się połapać) i już byłyśmy w
Arbeitsamt. Myśmy miały [pomagać] w podziemiu i tam trzeba było przyszykować wszystko, co potrzebne. [...] Najpierw trzeba było opróżnić olbrzymi kocioł i poprzynosić różne rzeczy. To były po prostu sprawy organizacyjne. [...]
Na punkcie w
Arbeitsamt już były: Kasia Prylińska i Wanda Suszyłło. Doszłyśmy my, to znaczy Ala Platowska, Jadzia Kuszel i Sławka Miszewska. Naszą szefową była Hanka Loth-Wróblewska − harcmistrzyni, która potem zginęła i zostawiła malutkie dziecko. Potem dołączyły do nas dwie dziewczyny, siostry Horodyńskie − jedna z nich była przyjaciółką Hanki, tak że była nas dość spora grupa i jeszcze dołączyły trzy. Było nas właściwie trochę za dużo, ale wtedy się robiło wszystkie rzeczy gospodarcze. Między innymi musiałyśmy przynieść różne rzeczy, nawet sienniki, coś na czym można się było przespać. Nasza sypialnia − jeżeli to można nazwać [sypialnią] − była w piwnicy narożnej, a tu zaraz były dwa pomieszczenia ambulatoryjne i jeden pokoik dla naszych dowódców, dla Ali i kogoś tam. Było mało miejsca, ale było to jednak jakoś zagospodarowane.
Potem następnego dnia przynosiłyśmy jeszcze różne materiały opatrunkowe, bandaże − wszystkie utensylia, które były potrzebne, a były pochowane w różnych miejscach w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim. Potem poszłyśmy się zameldować do dowództwa sanitarnego. W dowództwie sanitarnym była doktor Joanna. Jak nas zobaczyła, powiedziała: „O, moje dziewczynki są!”. To było bardzo miłe. [...] Jeszcze potem wieczorem, to chyba było 2 czy 3 [sierpnia], nie pamiętam, poszłyśmy słuchać radia, z którego łapali stację z Londynu. Ale to niestety się nie udało, ponieważ przyleciały sztukasy i zbombardowały...
[Radio było] wystawione w oknie jakiegoś wyższego piętra w
Arbeitsamt. Było nastawione, a my wszyscy byliśmy na podwórzu. Ale jak przyleciały sztukasy i ostrzelały, to każdy dał nogę oczywiście.
- Czy to radio zostało wtedy zniszczone?
Nie, ale wszyscy się rozpierzchli, bo nie było już na co czekać. Jak przyszliśmy z powrotem, to już było po audycji, bo audycje były krótkie. Następnego dnia było znowu bombardowanie. My nawet przyniosłyśmy jedzenie z takiej [jadłodajni] − w czasie okupacji to była kawiarnia, a w czasie Powstania tam się gotowało − dla chłopców, dla tych oddziałów, które obsadzały
Arbeitsamt. Pamiętam, że rozdawałyśmy [jedzenie], miałyśmy mało talerzy, więc to wszystko dość długo trwało. W pewnym momencie był nalot i bardzo duży wstrząs. Wszystko się posypało: szkło, [naczynia] i właściwie w pierwszej chwili nie było wiadomo, co [się dzieje]. Uderzyło w plac Dąbrowskiego 2/4, w
Arbeitsamt, ale trochę z boku, i w budynki gazowni miejskiej. Tam wydarzyła się okropna historia, bo był tam chłopak, który został przysypany i uwięziony po kolana w gruzie i zupełnie nie można go było odkopać. To było straszne. Wreszcie się [go] odkopało i on biedak zemdlał. Ale został wyciągnięty i właściwie nie wiem, co się z nim potem stało. Miał tylko zmiażdżoną stopę. Może mu nastawili, bo na początku były jeszcze robione nawet duże operacje. Potem nie było już materiałów, ani niczego...
- Był opatrywany u państwa?
Nie, wszystkich ciężej rannych przenosili do PKO. To było niedaleko, tylko się szło nie brzegiem, tak jak my szłyśmy, tylko przez podwórka, żeby być osłoniętym od PAST-y.
Tak, błyskawicznie było zrobione. Rzeczywiście, muszę powiedzieć, że to wszystko niesłychanie sprawnie szło. Zwłaszcza, że cała ludność się niesłychanie do tego włączała. To nie było tak, że tylko sami powstańcy to robią, ale cała ludność bardzo chętnie pomagała. Wszyscy, zwłaszcza w pierwszym okresie.
- Później nastroje ludności się zmieniły?
Już pod koniec było trochę trudniej, było trochę inaczej. W pierwszych dniach była absolutna euforia, absolutne szczęście i absolutnie spontaniczne budowanie barykad, takie że od najstarszych do najmłodszych wszyscy lecieli i budowali. To było wielkie szczęście! [...] Były też różne inne przyjemne momenty, na przykład przyszli chłopcy, którzy mieli aparat fotograficzny i [mówili]: „Chodźcie, zrobimy sobie wszyscy zdjęcia na podwórzu i tak dalej…”. , więc się robiło zdjęcia. Wszystko było jeszcze w jakimś sensie trochę beztroskie.
- Widziała pani te zdjęcia? Przynieśli je do państwa?
Nie, to znaczy widziałam potem jedno zdjęcie, które było wtedy zrobione, w albumie „Powstanie w obrazach” (tylko że tam nas właściwie nie było widać, strasznie słabo to wyszło).[...]
Potem był następny nalot. W międzyczasie byłyśmy u doktor Joanny i ona nam dała swetry, kocyki, apteczki, różne takie rzeczy, więc wróciłyśmy bardzo zadowolone, bo to wszystko się bardzo przydawało. Potem był ogromny nalot i trafiło właśnie w plac Dąbrowskiego 2/4. Pierwsza bomba, zasypała część prowizorycznego szpitalika, który był tam zrobiony, razem z personelem. Przyszła następna [bomba] i zasypała wszystko. [Doktor Joanna] zginęła. Była pierwszą z bliskich nam osób... Poza tym była naprawdę urocza i ogromnie opiekuńcza i... zginęła, niestety. Zostawiła małe dziecko, o czym dowiedziałam się już dużo później, bo wcześniej nawet nie wiedziałam.
- Który to był dzień sierpnia?
To był 4 sierpnia. Po tym bardzo dużym nalocie, nagle znalazła się cała masa rannych. Rzeczywiście trzeba się było spieszyć z tymi opatrunkami, ale to były nieduże [rany] − to były różne skaleczenia... Jeden chłopak, z którym się już zdążyłyśmy zaprzyjaźnić w czasie tych paru dni, był strasznie ciężko ranny. Miał pseudonim „Pingwin”. Został zniesiony na dół i wybuchł mu w kieszeni jego osobisty [granat]. Miał wszystko absolutnie porozrywane [...]. Lało się z niego strumieniem, on krzyczał: „Róbcie coś, róbcie coś!”, i to było straszne, bo nawet lekarz, który był wtedy, usiłował [bez skutku] zatamować krew. O tym, żeby go donieść do szpitala, nie było nawet mowy − ten krwotok był tak masywny i tak ogromny, że on zaczął bardzo szybko umierać... Muszę powiedzieć, że to było straszne, zwłaszcza że się tego chłopaka już w jakiś sposób znało i on tak strasznie chciał żyć... Poza tym, jak myśmy go przenosiły, to nie mogłam w ogóle zaakceptować tego, że on nie żyje − był jeszcze ciepły. Ale, no już nie żył... Noc po tym dniu była ciężka, to przeżycie tego chłopaka, który tak strasznie [cierpiał]... Bardzo to było trudne.
Następnego dnia ktoś przybiegł [i powiedział], że są jeszcze ranni na placu Dąbrowskiego. Siostry Horodyńskie wzięły nosze i pobiegły na plac i... zginęły obie. Był tam taki ostrzał z PAST-y. Potem się okazało, że [były] na placu i Hanka sama je wyciągnęła, jakoś się wyczołgała i wciągnęła je z powrotem. To już były następne dwie [ofiary] z osób bliżej znanych. Potem właściwie zacierają mi się [wspomnienia], bo nie mam już notatek.[...]
Pamiętam, że było tak zorganizowane, że były dyżury, żeby mieć trochę wolnego, żeby móc wyjść poza teren
Arbeitsamtu, pójść do kogoś, skontaktować z kimś, bo jednak bardzo długo działały w Warszawie telefony. Można było się jeszcze porozumieć telefonicznie.
- Pani wtedy do kogoś dzwoniła?
Dzwoniłam do domu, do mamy, ale jej już wtedy w domu nie było.
- Miał pani kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Pierwszy mój kontakt, to był nekrolog mojego ojca.
Mój ojciec zginął 23 sierpnia, to zresztą był okropny dzień. Było takie [zamieszanie], zmieniały się oddziały, jeden oddział przychodził, drugi oddział wychodził, a my ciągle siedziałyśmy na swoim punkcie. Było coraz trudniej, bo Niemcy byli w Zachęcie, więc to [były] trzy kroki od nas i od Królewskiej. A 23 [sierpnia] to był okropny dzień nie tylko, [dlatego] że zginął mój ojciec. Pamiętam, [jak] 22 [sierpnia] wieczorem moje koleżanki powiedziały do mnie tak: „Słuchaj, nie zdejmuj butów, bo jak zdejmujesz buty, to zawsze jest alarm”. Takie były przesądne! Ja mówię: „Dobrze, to nie zdejmę dzisiaj butów, żebyśmy mogły spać”. Rzeczywiście nie zdjęłam butów, natomiast o piątej rano usłyszałam, że ktoś biegnie korytarzem i krzyczy: „Alarm! Alarm!”. Wszystkie się natychmiast bardzo szybko pozbierały i okazało się, że Niemcy puścili sterowanego „goliata”. Za nim szli Niemcy do ataku. My nie zdążyłyśmy, tylko wyskoczyłyśmy w prawo w stronę naszego ambulatorium, a Hanka z panią intendentką Ireną w drugą stronę. W tym momencie wybuchł „goliat”, zasypało je i one zginęły. Równocześnie zaczął się atak, który trwał parę godzin. W pewnym momencie wszyscy się cofnęli, zostało kilka osób, które jakoś tam się broniły, ale później Niemcy się odsunęli i zrobiło się cicho. Tego dnia wszystkich nas wycofali. Na nasze pozycje przyszły już inne oddziały... Ze dwa dni byłyśmy bezrobotne, a potem starsze dziewczyny − czyli Alę i Wandę − dołączono do jakiegoś oddziału, a myśmy dostały przydział na Świętokrzyską do szycia różnych rzeczy potrzebnych dla żołnierzy (koszul czy czegoś takiego). Pierwszy raz siedziałam za maszyną do szycia, ale się nauczyłam.
- Proszę powiedzieć dokładnie, w jak sposób dostała pani nekrolog 23 sierpnia?
To nie było nawet 23 sierpnia, tylko później, bo myśmy już były na punkcie, gdzie szyłyśmy różne rzeczy. Jak się później okazało, kierowniczka tego punktu była z PPS-u. Weszła kiedyś na nasz teren i mówi do swojej koleżanki: „Wiesz, zginął mój komendant”. Powiedziała nazwisko: Miszewski i trzyma w ręku „Warszawiankę” czy „Biuletyn Informacyjny”, czy coś innego. Wstałam, nie chcąc oczywiście wierzyć, podeszłam do niej i zapytałam, czy mogę to dostać i ona mi to dała. Czytam, widzę nazwisko mojego ojca: Włodzimierz Miszewski i nie dopuszczam do siebie myśli, że to ojciec, że zginął. Myślę sobie: „Może odznaczenie, może coś...”. [...] Ale nie, zginął. Zginął na Starym Mieście. Powiedziałam wtedy do Jadwigi: „Jadwiga. Jadwiga!”. Ona się odwróciła: „O co chodzi?”, a ja mówię: „Mój ojciec nie żyje!”. Wtedy [kierowniczka] się mnie pyta: „Ty jesteś Miszewska?”, [mówię]: „Tak”. Ona mi wtedy nawet ułatwiła napisanie listu do mamy, bo jak się okazało (nie wiedziałam, co się dzieje z rodziną), mama [jak] szła do swojej przyjaciółki w czasie Powstania, spotkała ojca i ojciec zabrał ją ze sobą na Stare Miasto i tam była z ojcem już do jego śmierci. Potem jednak przeszła do Śródmieścia z oddziałem, który się wycofywał. Moja siostra widziała się z ojcem, bo też była na Starówce. Tak to wszystko się [potoczyło].
- Ale w czasie Powstania nie miała pani kontaktu z mamą i z siostrą?
Pierwszy mój kontakt to był nekrolog, potem napisałam list, a potem, jak one [przyszły] do Śródmieścia, to wiedziały, gdzie ja jestem − mama wiedziała i wtedy się zobaczyłyśmy.
Potem myśmy przeszły z tego [punktu krawieckiego] − nie bardzo nas cieszyło to szycie, powiem szczerze. Ale jak trzeba było, to się i to robiło. Dostałyśmy inny przydział i przeszłyśmy do Śródmieścia Południowego, do szpitala na Śniadeckich 17 − tam był Szpital Maltański i tam zostałyśmy. Zostałyśmy przydzielone do apteki, właściwie byłyśmy do: „przynieś, podaj, pozamiataj”. Przynosiło się różne rzeczy (opatrunki), przenosiło się chorych ze szpitala do szpitala... Muszę powiedzieć, że jak się skończyło Powstanie, to człowiek ciągle miał niedosyt, że za mało zrobił. To było okropne uczucie, że „właściwie co ja zrobiłam, tak mało”. To było straszne uczucie, naprawdę, ale... To już następna historia.
- Proszę powiedzieć, czy spotkała pani w czasie Powstania Niemców, na przykład wziętych do niewoli albo w szpitalach?
Nie, to znaczy widziałam Niemców, którzy nawet pracowali przy odgruzowywaniu, ale takiego bliższego kontaktu nie [miałam]. Natomiast widziałam Niemców prowadzonych spod PAST-y, co było wtedy ogromną satysfakcją, bo [...] rzeczywiście, ona strasznie dużo zabiła ludzi, bo Niemcy mieli stamtąd wspaniały ostrzał. To była bardzo duża satysfakcja, jak się widziało, jak oni (to było SS) byli prowadzeni pod konwojem.[...]
- Jak pani zapamiętała tych Niemców?
To jest bardzo dziwne, że jak już ktoś jest [unieszkodliwiony], to nie ma nawet specjalnej nienawiści. Dobrze im tak, to satysfakcja, że już nie będzie ostrzału, ale nie ma już [uczucia], że chciałoby się ich zabić. Przynajmniej ja nie miałam takich odczuć. To są na pewno odczucia indywidualne i w zależności od różnych momentów. [...]
- Spotkała pani przedstawicieli innych narodowości biorących udział w Powstaniu?
Spotkałam. Byli jacyś śmieszni, chyba to byli Grecy. Nie bardzo się można było z nimi dogadać, ale tak jakoś trochę na migi, trochę łamanym niemieckim, trochę francuskim, jakoś tak.
A może, nie wiem, nie powiem. W każdym razie oni się włączyli do Powstania, to były takie przypadkowe spotkania.
- W jakiej sytuacji pani ich spotkała?
Dowiedziałam się, że moja koleżanka z klasy, która też była w konspiracji (nazywała się bardzo po niemiecku, bo Agnes Riess Riesenhorst), jest ranna. Myśmy się dowiedziały gdzie i poleciałyśmy we dwie do niej. W domu, gdzie ona była, byli ci [cudzoziemcy], jakiś oddział. Ona była ranna, ale wyszła z Powstania i potem wylądowała w Krakowie.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Przede wszystkim z całą naszą grupą. Myśmy były z jednej klasy, to byłyśmy zaprzyjaźnione − Ala, Jadzia, druga Jadzia i Kasia. Z Wandą bardzo się zaprzyjaźniłyśmy, chociaż poznałyśmy ją dopiero w Powstaniu. To była już koleżeńska znajomość i dlatego żadna z nas praktycznie nie używała pseudonimu, bo wszystkie znałyśmy się „cywilnie”, że się tak wyrażę.
- Jak spędzałyście panie czas wolny, jeśli były wolne chwile?
Na przykład w [kinie] „Palladium” były wyświetlane filmy nakręcone w czasie Powstania, więc na to się namiętnie biegało, żeby zobaczyć, co [się wydarzyło].
- Proszę o tym opowiedzieć, była pani na takim seansie...
Byłam, byłam.
Entuzjazmu, absolutnego entuzjazmu. To była jeszcze pierwsza część, powiedzmy pierwsze dwa tygodnie Powstania. Wszyscy jak to widzieli, byli bardzo szczęśliwi i bardzo to podnosiło na duchu, ogromnie. Poza tym były też [problemy]. Skończyła się [woda], trzeba było stać w ogonkach, przynosić tę wodę. Jej zawsze było mało, więc zdobywanie jej też zajmowało sporo czasu.
- Ludzie w tych ogonkach rozmawiali o sytuacji, o Powstaniu?
Rozmawiali, ale nie za bardzo, bo przeważnie w czasie tego [stania] był albo nalot, albo coś innego. Każdy marzył, żeby się szybciej przesunąć, dostać swój kubełek i odejść sobie.
Pewnego razu, zresztą [...] nie pamiętam, dlaczego myśmy tam były − widocznie miałyśmy coś zanieść czy przynieść − biegłyśmy ulicą Jasną i zaczął się nalot. Nie miałyśmy, gdzie się schować, więc tak przy murze sobie przycupnęłyśmy i w tym momencie zobaczyłyśmy, jak padają bomby na Filharmonię. W pierwszej chwili myślałyśmy nawet, że [to] niewypały, bo [minęła] chwila zanim był wybuch. To była dosyć długa chwila, to było coś niesamowitego. Przynajmniej nam się wydawało, że to [była] strasznie długa chwila. Nagle − wybuch! Mogę powiedzieć, że widziałam dosłownie zbombardowaną Filharmonię.
- Co się wtedy czuje? To poczucie straty po budynkach? Czy to nie ma znaczenia?
To nie ma żadnego znaczenia, znaczenie ma tylko śmierć ludzi. Potem tego człowiek bardziej żałował. [...]
- Pamięta pani jakieś koncerty? Była pani na jakimś?
To naprawdę było coś wspaniałego, bo bardzo często grali na fortepianie. Tutaj leżeli zabici, którzy czekali na pogrzebanie, tutaj były kotły z jedzeniem, gdzie się dostawało coś do jedzenia, a gdzie był kawałek fortepianu, tam przeważnie siadał ktoś i grał. To było wspaniałe. Czasami to było tak wspaniałe, że coś cudownego!
- Co się grało najczęściej?
Zależy kto grał, bo to też zależało od umiejętności, ale bardzo często grany był Chopin, piosenki patriotyczne i inne tego typu [utwory].
- Czy pamięta pani nieco lżejszy repertuar, na przykład „Serce w plecaku”?
Te piosenki poznałam właściwie po Powstaniu, nie w czasie Powstania. Po prostu wtedy jakoś [ich nie słyszałam], potem to się bardzo rozpowszechniło, ale ja tego z czasu Powstania nie pamiętam.
Pamiętam natomiast, jak już byłyśmy na Śniadeckich − to były też bardzo trudne momenty. Niosłyśmy raz chłopaka, który dostał tężca i to było straszne. Trzeba było go przenieść ze szpitala do szpitala, bo była jakaś szansa, że mu pomogą, uratują. I myśmy szły ostrożnie, ale przecież były rozwalone ulice, więc czasami się któraś potknęła, czy przesunęła, czy coś i on strasznie cierpiał wtedy. Tak mi go było strasznie żal, nie wiem, co się z nim później stało.
Pod koniec Powstania, dzień przed kapitulacją dostałam jeszcze na dokładkę odłamkiem w kolano. Nie była to specjalnie groźna sprawa, ale na samo zakończenie to był żaden interes, dlatego że nie bardzo mogłam chodzić. Zostałam zoperowana przy świeczce, wyciągnięto mi to, ale nie mogłam chodzić. W tym ostatnim okresie było już wiadomo, że Powstanie się kończy. Oczywiście, były też rozmaite plotki, ale przede wszystkim był straszliwy głód. Wtedy to już rzeczywiście było strasznie głodno. Wtedy śniło się i marzyło o jedzeniu − właściwie raz dziennie dostawało się „pluj-zupę”, która też była bardzo, bardzo [racjonowana]. Wtedy uwierzyłam w dietetyczne działanie zupy grochowej. Raz dostałyśmy wyjście, więc mogłyśmy polecieć do naszej ciotki Jadzi, która mieszkała obok szpitala. U nich była zupa grochowa i ona mówi: „Słuchajcie dziewczynki, ja wam dam po talerzu zupy”. Ja sobie tak myślę, że przy biegunce, to nie powinno się jadać zupy grochowej..., ale zjadłam, bo rzeczywiście byłam głodna. I przeszło mi, jak ręką odjął! A − jak mi lekarz później powiedział − to, dlatego że miałam już biegunkę głodową po prostu, więc jak zjadłam coś, co było bardziej [treściwe], to mój organizm się od razu uspokoił. Takie były śmieszne rzeczy...
- Jak wyglądała wówczas higiena? Jak było z myciem się?
Mizernie wyglądała. W pierwszym okresie, kiedy jeszcze była woda, to jeszcze wszystko było w porządku, a potem jak już było jej mało, to była przede wszystkim do picia, do gotowania − do mycia się był kubek, dwa kubki. Nie było mowy o praniu, a przecież człowiek był stale albo zasypany, albo zakurzony. Rzeczywiście, było z tym ciężko.
- A środki opatrunkowe, lekarstwa?
Też bywały nieraz zasypane, zawsze się starałyśmy, żeby to było w jakiś sposób chronione, ale to nie zawsze się udawało. Czasami one po prostu ginęły. Najgorsze były „krowy”, czyli „szafy”, jak mówili na Starówce. To było okropne: zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt, potem przerwa i potem wybuch. Było bardzo, bardzo, bardzo źle... […]
Były też ogromne problemy z zaopatrzeniem. Pamiętam, że raz jeden tak się zdarzyło, że dano nam w przydziale po bochenku chleba. To była naprawdę wielka rzecz. Każda dostała po bochenku chleba. Wtedy Jadwiga zaniosła swój ciotce, ja zaniosłam mamie, a Jadzia Leśniewska powiedziała: „To mój bochenek zostanie dla nas”. I tak byłyśmy szczęśliwe!
To już był wrzesień.
- Nie wie pani, skąd był ten chleb?
Nie mam pojęcia. W szpitalu po prostu go [dostałyśmy]. Nie wiem, czy natrafiono na jakiś skład mąki, czy coś. Przypuszczam, że tak, bo wtedy właściwie już nie było nic do jedzenia. Dlatego między innymi jadło się ziarno od Haberbuscha i Schiele. To i tak była łaska boska, że to było i można było z tego korzystać. Inaczej to naprawdę ludzie by umierali z głodu.
- Proszę powiedzieć jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania?
Było bardzo ożywione. Były odprawiane msze w różnych miejscach i ludzie byli bardzo [zaangażowani]. Myśmy były harcerki, więc byłyśmy nastawione w ogóle [patriotycznie]. [...] Ludzie bardzo się do tego garnęli, bo nie wiadomo było kto przeżyje, kto przetrwa, co będzie i tak dalej...
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasu Powstania?
Najgorsze [wspomnienie] to ten chłopak, o którym mówiłam. To było straszne − może, dlatego że to były pierwsze dni Powstania. On był taki sympatyczny, miły chłopak... Ciągle go widzę. To było chyba najtrudniejsze. I drugie strasznie przykre [wspomnienie], takie co to serce się kraje, [to] jak został inny chłopak postrzelony niechcący przez kolegę, tak niefortunnie, że stracił oczy. Był w hełmie i tamten zobaczył wychylającą się głowę i strzelił. Do PKO odprowadzała go Wanda i on się pytał: „Czy ja jeszcze zobaczę mamusię?”. Potem zginął w PKO, gdzie wpadła bomba i zabiła bardzo dużo osób. Przeleciała przez wylot bardzo głęboko i wybuchła na dole przy leżących chorych i tam oczywiście była masakra...
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
[...] Najlepsze wspomnienie to było to, kiedy człowiek się poczuł wolny. To było coś tak cudownego, to było takie szczęście, że ja tego bym na nic innego nie zamieniła! To było uczucie takiego szczęścia, że trudno to sobie wyobrazić. Leciały jeszcze bomby, na początku bardzo intensywnie, ale byliśmy kawałkiem wolnej Polski. To było coś niesamowitego.
- Czy jest taki moment, obraz, który szczególnie pani utkwił w pamięci?
Czy ja wiem... Nie potrafię w tym momencie [odpowiedzieć], widocznie nie tkwi to we mnie. Był cały szereg różnych momentów. Na przykład jak przechodziłyśmy przez Aleje, to był ostrzał z BGK. Potem szłam kiedyś Kruczą i jakiś gołębiarz najnormalniej w świecie do mnie strzelał. Kula przeszła dosłownie obok − nawet się nie zdążyłam przestraszyć!
- Miała pani okazję czytać prasę podczas Powstania?
Tak, wychodziła prasa. Wychodziło dużo „Biuletynu Informacyjnego”, wychodziła też czasami „Warszawianka”. Prasy było dużo.
- Rozmawiałyście panie na temat tych artykułów?
Oczywiście, że tak. To się czytało, wszystko się razem [przeżywało]. Rzeczywiście człowiek miał różne złudzenia − przyjdą, nie przyjdą, pomogą, nie pomogą. Ciągle się przecież liczyło, że jednak alianci coś zrobią, prawda? Że jednak [pomogą]. Potem się liczyło nawet na Rosjan, że coś zrobią, ale skąd! Jak dali trochę zrzutów, to i tak wszystko było zniszczone, bo oni zrzucali bez spadochronu, więc jak to doleciało na ziemię, to było do wyrzucenia. Zresztą było to niewątpliwie zrobione z rozmysłem.
- Była pani świadkiem zrzutu?
Tak, byłam.
- Widziała pani te duże zrzuty?
Tak. Raz przyleciały Liberatory. To było piękne, tylko niestety poszły na niemiecką stronę. Była wtedy nieludzka radość, że to może już jakaś odsiecz. Były to oczywiście złudzenia, ale to też było potrzebne.
Potem bardzo ciężkie było to, że musiałyśmy schodzić do piwnic, a myśmy generalnie nigdy tego nie robiły − jeżeli zginąć, to na wierzchu. Człowiek najbardziej się bał zasypania, ale jeżeli trzeba było gdzieś przejść, trzeba było coś załatwić (bo się dostawało różne polecenia, [iść] z meldunkiem, czy z czymś), to [...] trzeba było bardzo często iść piwnicami. […] Przechodzenie przez te [podziemia], gdzie siedzieli ludzie, zwłaszcza małe dzieci i ludzie starsi, było strasznie przykre. To było bardzo trudne.
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania? Pani była przy ewakuacji Szpitala Maltańskiego?
Nie, nie byłam, dlatego że był dylemat: czy się zgłosić i wyjść z wojskiem, czy [iść] jak ludność cywilna. Ponieważ nasza mama bardzo ciężko przeżyła śmierć ojca, więc zdecydowałyśmy z siostrą, że wychodzimy jako ludność cywilna. Ale one musiały wyjść osobno, a ja osobno, bo nie mogłam chodzić. Doniosły mnie na noszach do placu przed Politechniką i poszły z ludnością cywilną, a ja tam na razie zostałam. Potem zjawił się jakiś patrol, który zaniósł mnie tam, gdzie [mieści się] Ministerstwo Komunikacji, na Chałubińskiego. Tam był zrobiony przejściowy szpital, gdzie byłam ze dwa dni, a potem to całe towarzystwo Niemcy załadowali na podwody i [wszystkiego] pilnował Wehrmacht.
Los sprawił, że razem ze mną na drabiniastym wozie był oficer akowski. Oczywiście w czasie drogi (bo to trwało strasznie długo) zaczęliśmy rozmawiać. W pewnym momencie dojeżdżamy do Tworek i mówię: „A tutaj niedaleko mieszka nasza krawcowa”, bo rzeczywiście przez całą wojnę przyjeżdżała taka pani Laura, która nas w domu obszywała. On się mnie pyta: „Przyjmie nas?”, ja mówię: „Oczywiście, że nas przyjmie, tylko niby jak to zrobić?”. A on mówi do woźnicy (to był strasznie długi [korowód], wóz za wozem, wóz za wozem, żołnierze byli rozrzuceni i już była szarówka): „Skręcaj pan!”, a on mówi: „Boję się”. Na co oficer: „Dam dolary”. No więc on zaciął konia i skręcił. Rzeczywiście, podjechaliśmy pod ten domek i pani Laura z bratem wyskoczyła błyskawicznie i natychmiast nas porwała do środka. [Oficer] dał forsę, [woźnica] zaciął konia i oczywiście w nogi! A myśmy już tam zostali. To oszczędziło nam bardzo dużo późniejszych perypetii i różnych przejść, nie wiadomo [jeszcze jakich].
- Ten oficer był bardzo ranny?
On był też ranny w nogę, miał jakąś ranę szarpaną, i w rękę. Nie był strasznie ciężko ranny, ale w każdym razie nie był sprawny.[...]
Wcześniej umówiłam się z mamą i siostrą, że jeżeli się gdzieś zgubimy, to punktem kontaktowym będzie właśnie pani Laura, bo nie miałyśmy innej możliwości. Jak już tam wylądowałam, to się później znalazłyśmy z mamą i siostrą.
- Po jakim czasie mama z siostrą dołączyły?
W ciągu paru dni. Potem wróciłyśmy do domu rodziców pod Warszawą. To było w Gołkowie. Trzeba było skombinować dla mnie jakąś furkę, bo nie byłam w stanie chodzić. Dojechałyśmy i tu się pojawił problem, bo dom stał dokładnie rozszabrowany. Zamieszkali w nim uchodźcy. W każdym razie dali nam jeden pokój, no ale co dalej? Nie było pieniędzy, nie było innych rzeczy, nie było jedzenia... Mama dostała za ojca odprawę w dolarach, więc sprzedała je, kupiła kartofle i przez najbliższe miesiące jadłyśmy kartofle z cebulą trzy razy dziennie − rano, wieczór i [w południe]. W międzyczasie dobrzy ludzie dali nam odzienie, bo wyszłyśmy gołe i bose z [podziemi]. Wszystko się dokumentnie zniszczyło przez te dwa miesiące. Ja miałam palto, mama jakieś też niesamowite [odzienie] − śmiesznie wyglądała, ale co to kogo wtedy obchodziło. To było absolutnie obojętne, to w ogóle nie było ważne. Najważniejsi byli ci, co zginęli i to, że Powstanie upadło.
Żeby się z kimś skontaktować, trzeba było wszędzie iść na piechotę. Mama raz poszła − na piechotę oczywiście do Podkowy Leśnej, do przyjaciół, a... nas zaskoczyli Niemcy. Przeskoczyli przez ogrodzenie i weszli do domu, bo były łapanki na warszawiaków, aczkolwiek myśmy już miały zrobiony „lipny” meldunek, antydatowany w Jazgarzewie, że tu zawsze mieszkałyśmy i tak dalej. Ale oni nas zabrali i wylądowałyśmy w obozie w Pruszkowie. I co dalej? Okropny był ten obóz. To już był chyba początek listopada, więc tam już były niedobitki, ale ciągle łapali warszawiaków i wsadzali do niego.
[Przyjechał] jakiś transport, więc załadowali nas do tego transportu i jechaliśmy. Towarzystwo w wagonie było przeróżne. Część była facetów i babek, którzy szabrowali − szli na „szaber” i zostali złapani, a część była ludzi z Powstania. W rezultacie jechaliśmy dwie doby i wylądowaliśmy pod Warką, więc nie wiem, gdzie oni nas w międzyczasie wozili. [Jechaliśmy] w wagonach bydlęcych, więc nic nie było widać. Byliśmy przeznaczeni do kopania rowów. Ponieważ to był Wehrmacht, było już lepiej. Rozmieścili nas po wsi, w kwaterach u chłopów. Moja siostra pyta się gospodyni, czy jeżeli uciekniemy, to oni będą mieli przykrości. A oni powiedzieli: „Uciekajcie”. Wobec tego powiedzieli nam jak iść, tylko dowcip polegał na tym, że po [jednej] stronie były domy, potem była szosa, która była oświetlona reflektorami i po której chodził bezustannie żołnierz, a za szosą były krzaki, [...] rzeczka i potem już można było jakoś przejść. Był mostek, ale oczywiście przez mostek nie można było przechodzić, bo tam stała warta. [Gospodarze] nam bardzo mądrze poradzili, że najlepiej będzie [uciekać] koło piątej rano, kiedy jest jeszcze ciemno, a ludzie są już znużeni i kiedy to się tak troszkę łamie i ten, który chodzi [na warcie] też już ma wszystkiego dość. I rzeczywiście, jak [wartownik] szedł i był do nas odwrócony tyłem, to myśmy przeskoczyły przez szosę i przeszłyśmy przez wodę. Boże, jaka ta woda była lodowata! To było coś niesamowitego. Przeszłyśmy na drugą stronę i... dałyśmy po prostu nogę! Doszłyśmy na piechotę do Nowego Miasta i pojechałyśmy „na gapę” kolejką do Gołkowa. Wtedy były takie czasy, że można było jeździć bez biletu. Mówiło się konduktorowi: „Nie mam pieniędzy, ani grosza...”. Rzeczywiście nie miałyśmy ani grosza, ale dojechałyśmy.
- Mama się bardzo zdziwiła?
Była szczęśliwa, [że jesteśmy], bo wtedy wróciła do domu i nas nie zastała. Dowiedziała się, że nas zabrali z domu. Potem robiłyśmy już inaczej, znalazłyśmy skrytkę i zawsze któraś dyżurowała przy oknie, żebyśmy zdążyły się schować, gdy Niemcy znów przyjdą.
- Zdarzało się tak, że Niemcy jeszcze się pojawili?
Nie, już potem nie przyszli.
- Jak was zastało wyzwolenie. Pamięta pani?
Pamiętam. To był styczeń, już było wiadomo. To znaczy dowiedziałyśmy się wtedy o wyzwoleniu. Poza tym widziało się już żołnierzy − różni byli, miedzy innymi było Wojsko Polskie, które składało się z jednej strony z Polaków, a z drugiej z Rosjan. Wszyscy byli biedni, oni również, i strasznie nieszczęśliwi. Na przykład mówili: „Dajcie nam chleba”, a myśmy też nie widziały chleba przez miesiące! To było też strasznie smutne...
Ale potem od razu wszystko się [odrodziło], muszę powiedzieć, że to było coś wspaniałego. Właściwie to, że stolica jest nadal w Warszawie, to była zasługa warszawiaków, którzy masowo wracali do Warszawy. Nasz dom był spalony, więc przygarnęła nas mamy przyjaciółka, której dom przetrwał i u której było więcej takich jak my, więc odpoczywało się tam na zmianę. W każdym razie było to wszystko bardzo sensownie zrobione.
Muszę powiedzieć, że jestem pełna uznania i podziwu dla mojej mamy, która straciła bardzo kochanego męża, straciła właściwie wszystko i zaczęła budować życie od nowa.
- Czy rodzina była w jakiś sposób represjonowana?
Nie, myślę, że dlatego że ojciec zginął, więc oni się już nami nie zajmowali. Mieli więcej tych żyjących. Pewnie też trochę pomogło, to że miałam zaświadczenie, że jestem harcerką. Ale to było to pięć minut, kiedy to jeszcze [miało znaczenie], bo następnego roku to już by nie przeszło.
- Czy chciałaby pani na zakończenie dodać coś jeszcze na temat Powstania?
Właśnie do dziś jest dyskusja, czy to było słuszne, czy niesłuszne. Nie wiem tego, ale wiem, że Powstanie musiało wybuchnąć, bo na to wszyscy tak czekali, że gdyby to nie zostało wywołane, to pewnie i tak by się zaczęło i wtedy mogłoby być jeszcze gorzej! Nie mówiąc o tym, że przecież Rosjanie nadawali przez radiostację „Kościuszko”, że wzywają do Powstania, a potem nie kiwnęli palcem w bucie. Ale wtedy by to jeszcze wykorzystali politycznie. Nie wiem, czy to było słuszne. Wiem, że mój ojciec być może zdawał sobie sprawę, czym to grozi, ale uważał [to] za swój obowiązek i poszedł.
Jestem szczęśliwa, że byłam [tam]...
Warszawa, 29 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski