Janusz Koźlakowski „Janusz”
Janusz Koźlakowski, urodzony 23 listopada 1923 roku w Płocku.
- Proszę opowiedzieć o swoje rodzinie.
Przed wojną mieszkałem w Brześciu nad Bugiem. Ojciec pracował w Najwyższej Izbie Kontroli, matka była gospodynią domową. Miałem brata, który zginął w czasie wojny. Niemcy wywieźli go pod Wrocław, tam budowali okopy, Przyjechały oddziały radzieckie i zbombardowały tak, że on zginął.
Chyba w 1944 roku, po Powstaniu.
- Jak znalazł się pan w Warszawie?
Uciekałem przed bolszewikami.
- Po 17 września 1939 roku?
Tak. Już nie pamiętam dokładnie, ale uciekliśmy stamtąd całą rodziną.
- Jak znaleźli się państwo w Warszawie, to gdzie pracował pana tata? Co pan robił?
W Warszawie z początku pracowałem w firmie budowlanej Budzyński (do samego Powstania). Tam w dzień byłem związany konspiracyjnie. Był porucznik Budzyński, bardzo przyjemny człowiek.
- Jak pan pamięta wybuch drugiej wojny światowej 1 września 1939 roku?
Obudziłem się, a tu Niemcy bombardują Brześć, powoli bombardują, to znaczy najpierw przedmieścia, później domy i tak dalej, i wkraczają do Brześcia. Nie pamiętam, co robiłem 1 września.
- Kiedy zetknął się pan z konspiracją?
Z konspiracją to była taka historia, że mieszkając w Brześciu, należałem do harcerstwa, jeździłem na obozy harcerskie. Była nienawiść i do Żydów, i do różnych Polaków. Na tym powstały zgrupowania przeciwne Żydom i Rosjanom.
- Kiedy został pan zaprzysiężony?
Chyba w ogóle nie zostałem zaprzysiężony, nie pamiętam. Możliwe, że w harcerstwie, bo jeździłem na obozy harcerskie, to możliwe, że tam były przysięgi. Nie pamiętam.
- Będąc w Warszawie, był pan związany z konspiracją, z Armią Krajową?
Tak. Byłem w siłach zbrojnych NSZ-u. Spotkania mieliśmy na Powiślu. Akurat, gdy miało odbyć się Powstanie, to wcześniej był bałagan. Odbyło się dzień później – 1 sierpnia. Nie dostałem się do swojego zgrupowania, tylko po drodze spotkałem oddział właśnie „Gurta”.
„Gurt” był dowódcą zgrupowania.
Nazwiska nie znam.
- Dołączył pan do jego zgrupowania?
Dołączyłem. Na rogu Skorupki i Marszałkowskiej był właśnie oddział „Gurta”. Dołączyłem do tego oddziału. Tam byłem dwa, trzy tygodnie i z tym oddziałem przeszedłem na Żelazną. Tam miałem taki wypadek, że miała być akcja chyba na politechnikę. Mieliśmy przeskoczyć Marszałkowską i róg Skorupki na tamtą stronę, bo się coś szykowało, ale co, to nie wiem, bo wszystko było takie zagmatwane. Stoję w szeregu, jak mamy przeskoczyć, koło mnie stoi porucznik w mundurze przedwojennego porucznika. Nagle porucznik pada, bo załatwił go „gołębiarz”.
- Panu udało się przejść na drugą stronę?
Nie, bo w ogóle powstał bałagan. Jak zginął dowódca, to nie wiadomo było, co tam robić. Tam raczej nie było takiego wojskowego drygu, że robimy to czy to, że ktoś za tego porucznika bierze rozkazy. To była taka domowa „zabawka” – każdy robił, co chciał.
- Czyli nie miał pan jasno określonych zadań w czasie Powstania?
Nie.
- Pamięta pan jakąś akcję zbroją, która najbardziej utkwiła panu w pamięci?
Najbardziej utkwiło mi w pamięci, jak Starówka miała przejść do Śródmieścia i myśmy atakowali. To był taki atak, że tam chłopcy wylatywali na minach niemieckich, bo tereny były zaminowane. Mnie się udało szczęśliwie [przeżyć]. Akcja miała rozpocząć się o dwunastej czy o drugiej, a ja ze swoją drużyną byłem w obstawie „Montera” w bramie, więc udało mi się przeżyć, bo jakbym tam poleciał, to tam było dużo trupów. To była większa akcja.
To było pod koniec Powstania. Niemcy puścili „goliata”, a my nie byliśmy za bardzo zorientowani, co to jest za broń. Jak „goliat” wybuchł, to stałem na podwórku. Tak mnie rzuciło, że wpadłem do piwnicy. Coś później było nie w porządku z kręgosłupem, później ręka, jeszcze mam ślad, bliznę miałem i tak się skończyła ta akcja. Po tej akcji mówię do swojego przełożonego porucznika: „»Stefan«, robi się szaro, dowódców nie ma i nie wiadomo, co tu robić”. Jeden z kolegów poleciał do Januszkiewicza i pyta się go: „Co robić, panie poruczniku?”. On mówi: „Jak to co?! Bronić się!”.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z ludnością cywilną?
Prawie żaden, bo ciągle miałem warty.
Stałem na posterunkach. Mnie to raczej „orali” [to znaczy wykorzystywali], że tak powiem. Stawiali mnie na całą noc na niebezpieczne placówki. To było nie do pomyślenia. Raz nawet dwóch poruczników przyszło sprawdzić, czy nie śpię. Słyszałem, jak oni idą, bo to było na murach. Nie krzyczałem, że mają podać hasło, bo się bałem o siebie, że jak będę krzyczał, to Niemcy usłyszą i będą mogli zacząć strzelać w to miejsce. Oni mówią: „Spaliście”. Mówię: „Jakbym spał, to bym inaczej się chyba zachowywał”. Darowali mi to. Żołnierz śpiący na warcie… Znowuż była sytuacja tego rodzaju, że był przepis, że nie można było na więcej niż dwie godziny żołnierza postawić na posterunku, ale działo się to wszystko tak…
- Proszę opowiedzieć o relacjach między członkami pana zgrupowania a dowództwem zgrupowania. Jak to wyglądało?
Po jakimś czasie nasz dowódca nie wytrzymywał nerwowo, załamał się, bo się dowiedział, że jego narzeczona zginęła na Mokotowie. To był porucznik „Kos”. [Dowodzenie] przejął drugi kolega, młodszy, odważniejszy, bardziej uodporniony. Później on prowadził cały czas.
Stefan Hoch, już nie żyje. Po akcji na Starówce jakiemuś oficerowi odbiło i [zrobił] zbiórkę drużynami na podwórku. Niemcy się zorientowali czy widzieli i rzucili parę granatników. Nie wiem, bo mnie tam nie było, ale dużo chłopców i mój dowódca też został ranny. Gdy przenieśliśmy go do szpitala polowego, później do szpitala Czerwonego Krzyża chłopcy go zanieśli, a wieczorem był szturm niemiecki i on musiał uciekać, pełzając. On nie mógł iść, bo był ranny w nogę. Jakoś udało mu się przejść do Śródmieścia. Mieliśmy spalić politechnikę, paliliśmy tam, ale zdaje się, że ta akcja się nie udała. Później miała być akcja spalenia ambasady czechosłowackiej, bo tam dłuższy czas staliśmy, ale też nic z tego nie wynikło. Duch bojowy już osłabł, a poza tym moim zdaniem każdą akcję powinni prowadzić oficerowie, a oni już byli zmęczeni.
Karabin.
- Jak ogólnie wyglądało uzbrojenia w pana oddziale?
Dostawało się na czas, a niektórzy dostawali butelkę z benzyną jako broń. Poza tym byłem w zgrupowaniu, gdzie podłoże tego zgrupowania to byli przeważnie robotnicy, tramwajarze, kolejarze, więc element był tam rozmaity. Trzeba było bardzo uważać na wszystko, nawet na swoje rzeczy.
- Czy miał pan dostęp do prasy powstańczej?
Przynosili ulotki.
Czytałem.
- Czy w czasie Powstania rozmawialiście na temat informacji zawartych w prasie?
Nie przypominam sobie, żebyśmy rozmawiali na ten temat.
- Czy w czasie Powstania Warszawskiego uczestniczył pan w życiu religijnym?
Jestem chrześcijaninem, ale w stosunku do Kościoła mam pewne zastrzeżenia, może nie w stosunku do Kościoła, ale do księży. Jako młody człowiek byłem w gimnazjum, które prowadzili księża. To było między Białymstokiem a Grodnem. To prowadzili salezjanie. Tak się uprzedziłem do nich, że po pół roku powiedziałem rodzicom, że nie ma mowy, żebym tam był.
- To spowodowało, że nie brał pan udziału w czasie Powstania w życiu religijnym?
Nie, w czasie okupacji nie i teraz też nie chodzę do kościoła, chociaż co piątek muszę pościć, bo moja żona pości.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z jeńcami niemieckimi?
Raczej nie. Myśmy zdobyli pocztę i wyprowadziliśmy iluś Niemców (już nie pamiętam ilu). Tam byli esesmani. Taki miałem kontakt. Po Powstaniu nas wywieźli do Lamsdorfu. To były Łambinowice, teraz Polska. Jak się zaczęła ofensywa bolszewicka, to nas piechotą pędzili do Nadrenii po dwadzieścia, trzydzieści kilometrów. Raz na dzień dostawaliśmy zupę z brukwi i na tym był koniec. Spanie było w stodołach, a był trzydziestostopniowy mróz. Jak ktoś znalazł miejsce w oborze, to jak w luksusowym hotelu, bo tam było ciepło od bydła. Tak nas pędzili do Nadrenii. W Nadrenii już padłem, bo dostałem tyfus brzuszny czy jakąś inną chorobę. Całe szczęście, że przyszli Amerykanie i oswobadzali te tereny. Leżałem w niemieckim mieszkaniu. Przyszedł kowboj – chłopisko – i po polsku mówi: „Co ci jest?”. Mówię: „Nie wiem”. On patrzy i mówi: „Nie martw się, chłopie. Nie martw się, będziesz żył”. Zabrali mnie od razu karetką do szpitala amerykańskiego. To były szpitale polowe. U nich, jak szło wojsko, to na drużynę była jedna karetka. Dwa miesiące byłem w szpitalu.
- W jakiej to było miejscowości?
W Pallidoux [niewyraźnie – red.] we Francji. Samolotem mnie zawieźli. Później tam dowiedziałem się, że jest konsul polski, więc poszedłem do niego. Bardzo przyjemnie mnie przyjął, dał mi „polandy”. Poza tym mówił, że są oddziały wojska polskiego w Paryżu w koszarach w Bessières. Jak odzyskałem siły, pojechałem do Paryża do tych koszarów. Wrażenie zrobiło na mnie straszne, bo w szpitalu miałem wspaniałe warunki jak w niebie, a tam dali mi, a właściwie nie dali, tylko powiedzieli mi: „Weź na śmietniku poszukaj po puszkach z konserwami puszkę i w tym będziesz dostawał żarcie, a łyżkę masz”. W Paryżu byłem chyba trzy tygodnie. Później był taki moment, że mówią, że nas wyślą do Anglii. Zaczęli robić szczepienia przeciw durowi brzusznemu i innym chorobom, po których dostawało się temperaturę czterdzieści stopni.
- To wszystko działo się w 1945 roku?
Chyba to już był 1945 rok. Tam do obozu. Byliśmy w Szkocji koło Edynburga. Myśmy byli w mundurach amerykańskich, a wojskiem byliśmy angielskim. Dowódca obozu zdenerwował się i kazał wydać nam mundury angielskie. Skorzystaliśmy na tym po przyjeździe do Polski, bo była taka sytuacja, że przecież nic nie było. Przyjechaliśmy. W Edynburgu żegnał nas mer, orkiestra z [honorami], a jak przyjechaliśmy do Oliwy, to stali żołnierze z bagnetami i trzymali nas jak zbrodniarzy. Zresztą dużo osób z tego statku, bo „Batorym” przypłynęliśmy, nie chciało zejść.
- Pan zdecydował się zostać w Polsce?
Matka została sama, ojciec zginął, brat zginął, więc czułem się w obowiązku zaopiekować się nią, chociaż ja i matka dużo zawdzięcza swojej siostrze, która zaopiekowała się nami w Komorowie. Oni byli bogatymi ludźmi, więc nie sprawiało to im żadnego kłopotu.
- Co pan robił po powrocie do Polski?
Uczyłem się jakiegoś zawodu, bo przecież nic nie miałem. Skończyłem przed wojną cztery klasy gimnazjum kupieckiego i koniec kariery. Ponieważ wuj był zegarmistrzem i na Marszałkowskiej 112 miał sklep, więc uczył mnie zegarmistrzostwa. Zostałem zegarmistrzem.
- Gdzie pan osiadł po powrocie do Polski?
W Komorowie, gdzie mieszkałem u ciotki i uczyłem się zegarmistrzostwa. Później się ożeniłem.
- Był pan w Warszawie zaraz po zakończeniu wojny? Czy widział pan miasto?
Byłem, ale nie wiem, w którym roku – pierwszy transport, który przyszedł do Polski. Przyjechałem „Batorym”, ale dokładnie, kiedy to było, to nie pamiętam. Pamiętam, że płynęliśmy w dzień, bo na Bałtyku było dużo min. Jak płynęliśmy, to marynarze stali na szpicu i patykami odgarniali miny od statku. Tylko to pamiętam. W nocy nie płynęliśmy.
- Czy był pan represjonowany ze strony władz polskich po wojnie?
Przez władze polskie nie, bo znałem te stosunki, wiedziałem, że tutaj więcej jest ludzi, którzy donoszą, że tu nie ma sensu walczyć, że walka się skończyła, że ruscy czy NKWD zniszczą. Miałem kolegów, którzy przyjeżdżali i mówili, że zakładamy konspirację. Powiedziałem, że się nie zapisuję, że nie będę, dosyć miałem okupacji. Konspiracja to niby ci Polacy, to naród walczący i myślący o ojczyźnie, ale ja się zastanawiam. Przecież ja narażałem swoją rodzinę, będąc w konspiracji. Niemcy się nie patyczkowali.
- Czy po wojnie miał pan kontakty ze swoimi współtowarzyszami broni?
Mam kontakty z kolegami z Powstania, ale jest ich coraz mniej. Spotykamy się na Koszykowej. Ja nie mogę już chodzić, więc ze mną jest tragedia.
- Jak pan ocenia samo Powstanie Warszawskie?
To był zryw młodzieży, który trudno było opanować. Chęć walki, młodzież się nie zastanawiała nad niczym, tylko chciała walczyć. Ja między innymi też byłem taki głupi, bo nie można tego nazwać [inaczej], że co to walczyć z Niemcami, z taką potęgą, gdzie oni mieli bunkry. Gdzie to zdobywać? Mam kuzyna. On był w „Kedywie” w konspiracji, w tych najwyższych władzach. Na Mokotowie mieli zdobywać Szucha. Nie zdobyli, bo tam były bunkry, byli świetnie uzbrojeni po zęby, wyszkoleni też byli i zrezygnowali z tego. Najlepsza jest historia, że wyszli z Powstania przez Kampinos poszli i to sama szarża. Dziwiłem się, mówiłem: „Bogdan, jak wyście mogli?”. Nie było szansy, więc…
- Czy chciałby pan coś jeszcze dodać na temat Powstania?
Nie. Wszystko [powiedziałem].
Warszawa, 18 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka